Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
18 osób interesuje się tą książką
Najnowsza powieść bestsellerowej autorki – Joanny Jax!
Pod koniec lat czterdziestych dochodzi w Berlinie do serii tajemniczych morderstw. Pozornie ofiary nic nie łączy, jednak oficer prowadzący śledztwo odkrywa, że każda z tych osób przebywała w czasie wojny na terenie Afryki Północnej. Brak motywów, niewiele śladów pozostawionych na miejscu zbrodni a także zmowa milczenia sprawiają, że śledztwo utyka w martwym punkcie. Zdesperowany śledczy prosi o pomoc swojego dobrego znajomego, byłego oficera brytyjskiego wywiadu, który spędził na Bliskim Wschodzie wiele lat, licząc, że ten, dzięki znajomościom w tamtym regionie świata zdoła rozwikłać zagadkę niewyjaśnionych zabójstw. Mężczyzna, który po kapitulacji Rzeszy przybywa do zniszczonego Berlina, postanawia podjąć wyzwanie. Nie spodziewa się jednak, że korzenie całej historii sięgają początku wieku i mają również związek z pewną upalną nocą, kiedy to poznał pełną uroku tancerkę, która niedługo potem złamała mu serce i zrujnowała karierę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 316
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1.
Berlin, 1947
To była wyjątkowo duszna noc. Od kilku dni przez Europę przelewała się fala koszmarnych upałów i większość jej mieszkańców tęsknym wzrokiem wpatrywała się w zamglone niebo. Czekali na deszcz. Lepkie powietrze zwiastowało nadejście burzy, która przyniosłaby orzeźwienie, ale z oddali słychać było jedynie niemrawe pomruki. Od czasu do czasu ciemność rozcinały błyskawice, ale nic nie wskazywało na to, że nastąpi gwałtowna zmiana pogody i rychło dotrze do Berlina długo wyczekiwane ochłodzenie.
Młoda kobieta, ubrana w zbyt obszerne spodnie od munduru polowego i czarną koszulkę, nie zwracała najmniejszej uwagi na aurę. Była przyzwyczajona do znacznie wyższych temperatur i mimo dużej wilgotności powietrza znosiła podobną pogodę dużo lepiej niż inni.
Przypomniała sobie ostatnią zimę, kiedy to Berlin nawiedziła fala mrozów, przez co zginęło masę ludzi. Pamiętała dokładnie, jak wówczas marzła i chwilami odnosiła wrażenie, że chłód czuje na każdym centymetrze ciała. Gdyby mieszkańcy mieli wybór, woleliby chyba duszne noce od takich, kiedy w pomieszczeniach zamarzała w wiadrach woda.
Dookoła panowały ciemności bez mała egipskie, ale prądu brakowało nawet w domach, więc nieoświetlone ulice nikogo nie dziwiły. Zwłaszcza że większość latarni została zniszczona podczas bombardowania, podobnie jak wszystko inne w tym mieście.
Dotarła do Kurfürstenstraße i skręciła w lewo. Po kilkunastu minutach znalazła się na właściwej ulicy – Pariser Straße – w berlińskiej dzielnicy Charlottenburg-Wilmersdorf. Omiotła wąskim snopem światła latarki trzypiętrowy budynek. Zabite deskami otwory okienne świadczyły, że ktoś zdecydował się na zamieszkanie w tej na wpół zrujnowanej kamienicy.
Drzwi wejściowe z wyraźnymi śladami po pociskach nie miały klamki i były niedomknięte. Obok nich, na obłupanej ścianie, ktoś przytwierdził powyginaną tabliczkę z numerem budynku. Zerknęła na nią i odetchnęła. Trafiła pod właściwy adres.
Przyszła tu, by spotkać się z człowiekiem, który miał jej przekazać jakieś bardzo ważne informacje. Czuła lęk, ponieważ znała tego mężczyznę bardzo słabo. Widziała go kilka razy w Kairze i zamieniła z nim zaledwie parę zdań. Nazywał się Alfred Klein i był lekarzem. Należał do znajomych jej wuja i to w jego domu go poznała.
Ann-Katrin Schneider musiała ukrywać swoją tożsamość, ponieważ nie była pewna, czy znajduje się w Centralnym Rejestrze Zbrodniarzy Wojennych i Podejrzanych. Nie zamierzała jednak tego sprawdzać, mimo że w jej dokumentach widniały zupełnie inne dane. Obawiała się trudnych pytań ze strony pracujących w tej instytucji żołnierzy sił alianckich.
Teraz nazywała się Karen Brener i podzielała los większości berlińczyków. Nie wiedziała jednak, czy może spać spokojnie, dlatego postanowiła dotrzeć do informacji o sobie w nieco inny sposób. Poznała pewną dziewczynę zajmującą się poszukiwaniem osób zaginionych przy Międzynarodowym Czerwonym Krzyżu. Karen często wpadała do niej na herbatę i umawiały się na mieście, by poplotkować o typowych damskich sprawach, i gdy uznała, że ich relacja zacieśniła się wystarczająco mocno, poprosiła ją o małą przysługę.
Któregoś dnia, gdy siedziały w biurze Gisele, zwróciła się do koleżanki, starając się, by w jej głosie nie słychać było podenerwowania czy nadmiernej ciekawości.
– Słuchaj, Gisele, czy mogłabyś sprawdzić taką jedną, moją znajomą ze szkoły. Wiesz, jak to dzisiaj jest. Wystarczy, że pracowała w niewłaściwym resorcie, a już mogła trafić na czarną listę. A ja nie chcę być ciągana przez aliantów tylko dlatego, że ją znałam.
– Jasne, że wiem, jak to jest. Brytyjscy i amerykańscy żołnierze ciągle do nas przyłażą... I dają codziennie nową listę. A my mamy zgłaszać wszystkie informacje na temat takiej osoby – westchnęła Gisele i zaciągnęła się papierosem.
– Mogłabyś ustalić, czy ktoś jej szuka? – zapytała niepewnie.
– Jasne, podaj mi jej dane, sprawdzę na listach. – Gisele puściła do niej oko.
– Ann-Katrin Schneider, urodzona w Kairze dwudziestego lipca tysiąc dziewięćset dwudziestego roku – wydeklamowała.
– Będziesz musiała poczekać, to może trochę potrwać. Chyba że wpadniesz jutro rano.
Nie chciała, by Gisele się domyśliła, jak bardzo jej na tym zależy.
– Nie ma pośpiechu, może być jutro. – Machnęła ręką.
Nazajutrz, gdy tylko skończyła pracę, udała się do Gisele. Ta była bardzo podekscytowana.
– Słuchaj, tej twojej przyjaciółki szuka brytyjski wywiad – powiedziała szeptem.
– Spodziewałam się, że może mieć kłopoty – odparła równie cicho Ann-Katrin.
– Ale ktoś jeszcze o nią rozpytuje...
Zamarła. Gdyby nie to, że odszukała swojego wuja i nie miał potrzeby, by zgłaszać się do MCK w celu jej odnalezienia, zapewne by o nim pomyślała. Serce zaczęło jej dudnić jak oszalałe, ponieważ w tej sytuacji w grę wchodzili tylko dwaj mężczyźni, i żadnego z nich nie chciała widzieć na oczy.
– Kto to taki? – zapytała ze ściśniętym gardłem.
Dziewczyna zerknęła na świstek papieru i przeczytała:
– Jakiś Alfred Klein.
Była kompletnie zaskoczona i wgapiała się w Gisele z otwartą buzią. W pewnej chwili jakby ocknęła się z osłupienia i powiedziała, niby od niechcenia:
– To jej wuj... Słuchaj, a jak się z nim skontaktować?
– Myślisz, że może coś o niej wiedzieć, a nie przyszło mu do głowy, jak wielu innym, by nas o tym poinformować? Masz rację, takich przypadków jest mnóstwo, potem się okazuje, że od dawna rodzina mieszka razem – wydedukowała Gisele.
– Właśnie. – Pokiwała głową, wdzięczna, że koleżanka sama znalazła wyjaśnienie dla jej dociekliwości.
– Podał, że pracuje jako lekarz w szpitalu Charité. Ale wiesz, to jest radziecka strefa.
– Dam sobie radę – zapewniła.
– Tylko uważaj na siebie, tam podobno można oberwać.
– Nie martw się, mam legitymację prasową, nic mi nie zrobią – dodała.
Jeszcze tego samego dnia odnalazła doktora Kleina w Charité.
Zobaczyła go, gdy szedł w białym kitlu i żywo rozmawiał z pielęgniarką, szczupłą blondyną o wyrazistych rysach twarzy i sporym biuście.
– Przepraszam, doktorze... – wtrąciła się Ann-Katrin.
Pielęgniarka otaksowała ją wzrokiem, a Klein zaczął nerwowo się rozglądać, po czym ze sztucznym uśmiechem powiedział do swojej towarzyszki:
– Przepraszam, moja niesforna pacjentka przyszła.
Podszedł do niej i szepnął:
– Nie tutaj i nie teraz. Mieszkam przy Pariser Straße trzydzieści cztery. Lokal numer dwa. To w brytyjskiej strefie, niedaleko Kurfürstenstraße...
– Tak, wiem, gdzie jest ta ulica.
– Niech pani posłucha... Spotkamy się u mnie dzisiaj w nocy. Około drugiej. Wiem, jak to brzmi, ale lepiej dla nas obojga, żeby nikt się nie dowiedział o naszym spotkaniu. Pomiędzy dwudziestą czwartą a szóstą rano wyłączają prąd na tej ulicy i na kilku sąsiednich, więc nikt pani nie zauważy. Proszę uważać, czy nikt pani nie śledzi. Czy da pani radę przemknąć niepostrzeżenie?
– Tak, jasne – odparła, zaskoczona jeszcze bardziej niż wtedy, gdy Gisele wymieniła nazwisko doktora.
– Proszę, to ważne... Jestem pani winien prawdę. Będę czekał na panią. Może to pani zignorować, ale zależy mi na tym spotkaniu. I przysięgam, nie zamierzam zrobić pani krzywdy. – Ostanie słowa powiedział wręcz desperacko. Po chwili bez pożegnania odszedł w kierunku bloku operacyjnego.
Musiała sprawdzić, o co chodzi. Przez ostatnie lata towarzyszyło jej tyle tajemnic i niewyjaśnionych spraw, że nie zamierzała przez resztę życia się zastanawiać, czego chciał od niej ten człowiek.
W kompletnej ciemności dotarcie pod wskazany adres okazało się o wiele trudniejsze, niż myślała. Nie mogła przez cały czas przyświecać sobie latarką, żeby nie zwrócić czyjejś uwagi. Co prawda, od kilku miesięcy nie obowiązywała już godzina policyjna, ale wolała uniknąć spotkania z brytyjskim patrolem. I z kimkolwiek innym.
Gdy stanęła przed drzwiami mieszkania doktora, spostrzegła, że jedno ze skrzydeł jest niedomknięte. To była dość duża niefrasobliwość ze strony Kleina. Kradzieże, włamania czy napady stanowiły w tym mieście codzienność. Wynędzniała i sponiewierana ludność starała się przetrwać i nawet najbardziej prawi niegdyś mieszkańcy miasta dopuszczali się przestępstw. Zdawali sobie także sprawę, że pozostaną bezkarni, bo policjantów było mało i nie mieli zbyt wielkich możliwości, żeby ścigać tego typu przestępców, stacjonujący zaś w brytyjskiej strefie okupacyjnej żołnierze obarczeni byli innymi, znacznie ważniejszymi obowiązkami.
Przez uchylone drzwi wsunęła się do środka. W mieszkaniu panowała wręcz grobowa cisza. Weszła do środka i powiedziała dość głośno:
– Doktorze Klein! Panie Alfredzie! Jest pan tutaj?
Jej pytanie pozostało bez odpowiedzi. Przeszła przez niewielki przedpokój i znalazła się w małym salonie. Zdezelowane kanapy oraz zniszczone meble nikogo nie dziwiły, ale to, co zobaczyła w mieszkaniu doktora, ją przeraziło... Na podłodze leżały powyrzucane z szafek i komód rzeczy, a tapicerki na otomanie i stojącym obok fotelu były pocięte i porozrywane. Wybebeszono z nich włosie, które walało się po całym pokoju.
Weszła do kolejnego pomieszczenia i zastopowało ją. Z dwóch powodów – po pierwsze, klepki podłogowe zostały powyrywane i rozrzucone bezładnie, a po drugie, mężczyzna leżący na wąskim łóżku z metalowym wezgłowiem był najprawdopodobniej martwy. Zakrwawiona koszulka i mocno pokiereszowane ciało mówiły same za siebie. Zatem ktoś musiał maltretować doktora, zanim dobił go strzałami w serce. Twarz mężczyzny była opuchnięta, a koło nosa i ust zobaczyła zakrzepłą krew. Ktoś wyrwał mu kilka paznokci i chyba połamał palce, ponieważ były nienaturalnie powykrzywiane.
Oprawca zdemontował podłogę, jednak znajdująca się naprzeciwko okna szafa bez jednego skrzydła drzwi i stojąca przy łóżku nieco obłupana biała komoda w stylu Ludwika XVI były nietknięte. Być może sprawca napaści został spłoszony i nie zdążył wybebeszyć kolejnych mebli.
Ann-Katrin była w szoku, bo przecież nie dalej jak dziesięć godzin temu rozmawiała z Kleinem na szpitalnym korytarzu. Zgasiła na chwilę latarkę, oparła się rękami o komodę i zaczęła łapczywie oddychać. Od razu przypomniała sobie dzień, kiedy znalazła dogorywającego i okrutnie pobitego ojca. Jedyne, co mogła wtedy zrobić, to być przy nim, dopóki nie przyjedzie lekarz. Nie pozwalała mu mówić, ale nie posłuchał jej. Do dzisiaj traktowała jego ostanie słowa jak swoisty testament, ponieważ zanim przyszła pomoc, jej tata skonał.
Nie od razu opuściła to koszmarne miejsce. Musiała sprawdzić, czy Klein nie daje żadnych oznak życia. Włączyła z powrotem latarkę i nachyliła się nad mężczyzną. Dotknęła jego szyi, ale nie wyczuła pulsu. Ciało doktora zaczynało sztywnieć, więc na jakąkolwiek pomoc było już zdecydowanie za późno. Poświeciła na swoją dłoń. Była zabrudzona krwią. Zemdliło ją, a po chwili dotarło do niej, że powinna jak najszybciej stąd uciekać. Nie tylko z uwagi na to, iż sprawca mógł się ukryć w pobliżu i zaatakować również ją, ale nie mogła również być wmieszana w taką sprawę.
Nie planowała nikogo powiadamiać o tej zbrodni, ponieważ nie chciała stać się języczkiem u wagi. Nie wiedziała, jak wytłumaczyłaby śledczym, co robiła w mieszkaniu denata o tej porze. Nie życzyła sobie, by ktokolwiek ją z nim powiązał, a potem oskarżył o zbrodnię, której nie popełniła. Albo o współudział, jak kiedyś. I tak miała wystarczająco dużo kłopotów.
Wybiegła do przedpokoju, a potem na klatkę schodową. Nie zważała ani na skrzypienie drzwi, ani na dźwięki dobiegające z mieszkania na końcu korytarza. Wyszła z budynku i szybkim krokiem ruszyła w stronę swojego mieszkania, o ile norę, w której znalazła miejsce do życia, można było nazwać tym mianem. Gdzieś w oddali usłyszała warkot samochodu, a potem zobaczyła światła. Czmychnęła za stertę gruzu, którego jeszcze nie zdążono wywieźć, i poczekała, aż auto przejedzie. Na szczęście zaraz potem pojazd skręcił w sąsiednią przecznicę.
Była spocona jak mysz i minęło dobrych kilka minut, zanim wyszła z rumowiska. Musiała się uspokoić i poukładać sobie w głowie pewne sprawy. A przede wszystkim zastanowić się, czy do morderstwa przy Pariser Straße doszło dlatego, że postanowiła przyjść tutaj i porozmawiać z Kleinem, czy po prostu miała pecha.
Nie mogło być mowy o zwykłym włamaniu i próbie ograbienia doktora. Złodziej nie zadałby sobie trudu, by odrywać klepki podłogowe. Oprawca najwyraźniej szukał konkretnej rzeczy, ale nie miała pojęcia czego. W tej chwili było to zresztą dla niej najmniej ważne.
Nie wiedziała także, czego mógł chcieć od niej Alfred Klein i co takiego zamierzał jej powiedzieć. Zadał sobie jednak trud, by szukać jej przez MCK, a teraz kiedy się przed nim ujawniła, zginął...
W pierwszej chwili chciała pojechać do wuja, Hermanna Dagenhardta, i porozmawiać z nim o Kleinie, w końcu musieli dobrze się znać, skoro doktor był częstym gościem w jego domu, ale coś jej w tym wszystkim nie grało. Wuj wiedział, że Ann-Katrin mieszkała w Berlinie i pracowała w „Die Neue Zeitung”, więc dlaczego Klein nie zapytał o nią w redakcji? Nie wiedział, że Dagenhardtowie przenieśli się do Europy? A może istniało coś, o czym jej wuj nigdy nie powinien się dowiedzieć?
Przypomniała sobie ostatnie słowa ojca... by nikomu nie ufała. Nie dodał, co prawda, że dotyczyło to także najlepszego przyjaciela jej dziadka, Josepha, który powierzył Hermannowi opiekę nad swoją rodziną, ale wolała dmuchać na zimne. Już raz zlekceważyła ostrzeżenie taty i bardzo źle na tym wyszła...
Dotarła do siebie godzinę później. Weszła do pomieszczenia piwnicznego, w którym się urządziła, i zapaliła lampę naftową, bo w tej okolicy także była przerwa w dostawie prądu. Nie chciała siedzieć w ciemności, bo się obawiała, że wszędzie będzie jej majaczyła zmasakrowana twarz doktora Kleina.
Znowu zaczęła się zastanawiać, dlaczego doktor zginął akurat tej nocy. Nikomu nie mówiła, że zamierza się z nim spotkać. Czy to okrutny zbieg okoliczności, czy może ktoś śledził Kleina? Albo ją?