Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
17 osób interesuje się tą książką
Poruszająca historia ludzi, którzy muszą zacząć budować swoje życie od nowa, w zupełnie nowym, nieznanym im miejscu. Po opuszczeniu Wołynia, Wissarion, Nadia, Marcel i Marta z bratem przyjeżdżają do Wrocławia, by rozpocząć nowy rozdział w swoim życiu. Na miejscu czują się rozczarowani, ponieważ wszystko wygląda zupełnie inaczej niż przedstawiała to radziecka prasa. Dla Lemańskiego i jego przyjaciół powojenny rozgardiasz to dobry moment na zarobienie dużych pieniędzy, dla Andrzeja i jego rodziny to ciężka próba zmiany swojego życia a nawet wartości, którymi się dotychczas kierowali. Obraz Ziem Odzyskanych, ponura epoka stalinizmu w której bohaterowie powieści muszą się odnaleźć, by przetrwać. Joanna Jax kolejny raz udowadnia, że jest mistrzynią w osadzaniu opowieści w historycznych realiach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 423
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 10 godz. 14 min
1.
Wrocław, 1947
Przed monumentalnym budynkiem z czerwonej cegły w neogotyckim stylu przy ulicy Stalina kłębiły się tłumy ludzi, które nadciągały z Dworca Odra. Porządkowi próbowali ustawić coś w rodzaju kolejki, udzielali informacji i zdawali się wykazywać anielską cierpliwość.
Młoda kobieta z opaską Państwowego Urzędu Repatriacyjnego na rękawie wyszła z tłumu, oparła się o ścianę budynku i podpaliła papierosa. Wypuściła kłąb dymu i popatrzyła w niebo, jakby sprawdzała, czy za chwilę lunie deszcz, czy może ciemne chmury się rozproszą i oszczędzą czekających przed siedzibą PUR-u ludzi.
Wissarion nie miał pojęcia, gdzie powinien się udać, aby wyłuszczyć swoją prośbę i dostać zgodę na przeniesienie do Wrocławia, mimo że otrzymał już nadanie ziemi i gospodarstwa, a jego karta przesiedleńcza jasno wskazywała, iż powinien zamieszkać we wsi Szczodre, kiedyś znanej jako Sibyllenort. W końcu podszedł do dziewczyny. Nadia i Julianna zawsze mu powtarzały, że jest przystojnym mężczyzną i gdy się uśmiecha, jest w stanie oczarować każdą pannę.
– Straszny ścisk – zagadnął.
Uśmiechnęła się do niego, nieco z przymusu. Wyglądała na zmęczoną i może lekko znużoną.
– Teraz nie jest tak strasznie, ale zaraz po wojnie, gdy przeniesiono nas już do Wrocławia, działy się tu dantejskie sceny. Podobnie zresztą jak w naszych punktach etapowych na Psim Polu i przy Paulińskiej. A teraz znowuż nas mają stąd wykopać, bo w tym budynku powstanie szkoła. A wy skąd przyjechaliście? – powiedziała monotonnym głosem. Najwyraźniej urok Wissariona na nią nie zadziałał.
– Przybyłem spod Leska. Już jakiś czas temu.
– I dopiero teraz się do nas zgłaszacie? – zdziwiła się.
– Nie. – Uśmiechnął się słabo i wyciągnął z kieszeni akt nadania ziemi i budynków, wystawiony przez Ministerstwo Ziem Odzyskanych, oraz kartę przesiedleńczą.
– Coś się nie zgadza? – zadała kolejne pytanie i machnęła ręką. – Proszę się nie przejmować błędami w dokumentach. Mamy urzędników właściwie z łapanki. Kiedy się skończy repatriacja i sytuacja się uspokoi, poprawią panu te kwity.
– Nie w tym rzecz... Chciałbym się przenieść do miasta, a na gospodarce pozostałby mój brat. Nie wiem, jak to załatwić, żeby i przydział dostać we Wrocławiu, i robotę – wydukał.
Nie chciał mieszkać ze Stiepanem. Darował mu życie i pomógł w trudnej sytuacji, ale nie zamierzał się nim opiekować jak niegdyś. Nosił w sobie zbyt wiele żalu do brata, by mógł udawać, że nic strasznego się nie wydarzyło. Poza tym był przekonany, że gdy tylko Stiepan nieco okrzepnie i poczuje się w swojej nowej skórze bezpiecznie, znowu zacznie coś kombinować. W końcu na te tereny przybyło wielu Ukraińców i kto wie, ilu spośród nich to działacze OUN-u albo żołnierze UPA. On zaś nie zamierzał się w to bawić. Przede wszystkim dlatego, że nade wszystko pragnął zniknąć z oczu milicji i funkcjonariuszom Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. A ci pilnowali Ukraińców jak oka w głowie, zapewne przerażeni myślą, że Ukraińska Powstańcza Armia mogłaby się odrodzić i szerzyć dywersję.
W tak dużym mieście jak Wrocław łatwiej było wtopić się w tłum. W ich wsi wszyscy patrzyli na nowo przybyłych Ukraińców jak na diabły. Począwszy od władzy lokalnej, a na zwykłych mieszkańcach skończywszy. A on wolał pozostać anonimowy. Miał plan i nie życzył sobie, aby głupie wybryki brata go zniweczyły.
– Jak cała wiocha zjedzie do Wrocławia, to nie da się tu żyć – burknęła.
– A co wam przeszkadza wiejska ludność? Nowa władza ponoć hołubi robotników i chłopów, a pani tak pogardliwie się o nich wyraża. – Wissarion postanowił udawać urażonego.
– Panie to były za sanacji – odparła wyniośle. – Mam na imię Irena. A dlaczego się martwimy repatriantami ze wsi? To proste, oni nie potrafią żyć w mieście. W łazienkach trzymają kury, na podwórzach budują szopy i hodują w nich kozy i świnie, a na skwerach sadzą ziemniaki. Wylegują się w parkach, jakby byli na łące, i wystawiają krzesła na chodniki, gdzie biesiadują jak we własnym obejściu. Tak nie może być...
– Zapewniam Irenkę, że nie zamierzam hodować świń i sadzić na zieleńcach buraków. Po prostu nie chcę mieszkać na wsi, tylko w mieście.
– Dobrze mówicie po polsku – stwierdziła i przygryzła wargi. – Tak sobie myślę... Wiem! Wyślę was do takiej jednej kierowniczki Referatu Pracy. Narzeka, że nie rozumie Ukraińców, i rwie sobie włosy z głowy, gdy ci zarzucają ją pytaniami. Może się jej przydacie. Nazywa się Genowefa Kurzepa.
– Myślałem raczej o zatrudnieniu przy odbudowie miasta. Zawsze pracowałem fizycznie... – zaczął dukać.
– Tak się wam śpieszy do ciężkiej roboty? To teraz niebezpieczne zajęcie. Można jakiś niewybuch znaleźć albo trupa... I tak się wystarczająco natyracie w czynie społecznym – odparła, wnikliwie przyglądając się Wissarionowi. – Przystojni jesteście. Jak wam na imię?
Zinowjew nieco się zawstydził, bo dziewczyna podała swoje imię, a on się nie przedstawił.
– W... Wiktor – powiedział i przełknął ślinę. O mały włos nie podał swojego prawdziwego imienia.
– Spodobacie się Gieni. – Zachichotała.
– To może jednak na tę budowę... – wymamrotał.
– A co wy do mnie gadacie? Ja tu tylko porządku pilnuję. Stańcie w kolejce jak wszyscy i powiedzcie, że wy do kierowniczki Kurzepy. Ona zdecyduje, co z wami zrobić. Uprzedzam jednak, iż najpierw trzeba się zająć tymi, co dopiero przyjechali i nie mają gdzie spać. A wy, Wiktorze, i dom dostaliście, i hektar gruntów, a nawet zapomogę, bo wiadomo, że ziemia od razu nie obrodzi – odparła dziewczyna i ruszyła w stronę bramy, gdzie panował największy rozgardiasz.
Stwierdził, że musi poczarować tę panią Kurzepę, aby ta nie odesłała go do diabła. Właściwie nie miał pojęcia, czy w ogóle powinien się zgłosić do urzędu dla repatriantów, czy gdzie indziej, ale od czegoś musiał zacząć, a tę instytucję już znał. Nowa polska władza zdążyła się zainstalować, wypierając radzieckich urzędników oraz pozbywając się „czerwonej szarańczy” z trofiejnych komand, ale on był na tych ziemiach od niedawna i nie wiedział dokładnie, kto i czym się zajmował. No może oprócz funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego i żołnierzy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Z nimi jednak wolał nie mieć do czynienia.
Wewnątrz budynku Wissarion poczuł się niemal jak w kościele. Łukowe sklepienia, witrażowe okna i bogato zdobione kute balustrady przywodziły na myśl właśnie taki przybytek. Może i sama instytucja miała w sobie coś ze świątyni, bowiem każdy, kto tu przybywał, modlił się, by trafić do murowanego domu, niezniszczonego mieszkania czy otrzymać ziemię, na której cokolwiek wyrośnie.
Genowefa Kurzepa była szczerze zdziwiona wizytą Wissariona Zinowjewa, a może raczej Wiktora Krawczenki.
– Przecież dostaliście i hektar ziemi, i dom ładny, a nawet zapomogę trzysta złotych – powiedziała. – Zresztą nie wiem, czego szukacie w naszym urzędzie, to sprawa wydziału do spraw lokalowych. O ile otrzymacie we Wrocławiu robotę, chociaż ta też nie gwarantuje kwaterunku. Tylko po co wam się pchać do tego zrujnowanego miasta?
– Z bratem nie najlepiej żyję, wolę więc mieszkać i pracować we Wrocławiu.
Genowefa Kurzepa była kobietą około pięćdziesiątki, dość wysoką i – jak to się mawiało – „przy kości”. Jej twarz miała jednak łagodne rysy i można było panią Genowefę uznać za dość atrakcyjną, chociaż kompletnie nie była w typie Wissariona. Przyglądała mu się bacznie, podobnie jak młoda Irenka, pilnująca porządku przed budynkiem. Miął w dłoniach beret, nie bardzo wiedząc, czy wyjść z pokoju kierowniczki i skierować się do znajdującego się niedaleko Zarządu Miejskiego, bo tam powinien dostać jakieś wskazówki, czy jednak poprosić korpulentną urzędniczkę o pomoc. Sprawę rozstrzygnęła sama Kurzepa – wezwała do siebie jedną z pracownic, nakazała odnaleźć dokumenty Wiktora Krawczenki, a jego poprosiła, żeby usiadł i poczekał.
– Spróbuję wam pomóc. Jestem jednak kierownikiem Referatu Pracy i nie zajmuję się kwaterunkiem – powiedziała z żalem w głosie.
– Może odnajdę przyjaciela z mojej wsi, na pewno da mi miejsce do spania, bylebym robotę podłapał – wydukał.
– A jak się nazywa wasz znajomy? Może i jego dokumentów poszukamy i powiemy wam, gdzie zamieszkał? – zaproponowała Genowefa.
Zaklął w duchu. Nie miał pojęcia, który z jego znajomych mógłby przebywać we Wrocławiu. Przecież nie poda zmyślonych danych, bo tylko narobi bałaganu. Może znalazłby się jakiś Zinowjew, ale tego nazwiska wolał nie wymieniać, choć być może ta uczynna kobieta nie miała pojęcia, kim byli członkowie jego rodziny.
– Proszę się nie trudzić. I tak macie ze mną problemy, nie chcę wam dokładać następnych. – Machnął ręką.
Nie odpowiedziała, ponieważ do pokoju weszła młoda, wychudzona dziewczyna w za dużej sukience i położyła na biurku szarą teczkę. Kurzepa zaraz ją otworzyła, odnalazła dokumenty dotyczące Wiktora Krawczenki i powiedziała:
– Widzę, że przysłużyliście się NKWD w tropieniu ukraińskich bandytów. Może udacie się z moją rekomendacją do Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego? Tacy ludzie są nam potrzebni, bo nie pozbyliśmy się jeszcze wszystkich morderców z UPA. Zapewne wielu z nich prześlizgnęło się do Wrocławia i kto wie, czy nie zechcą przygotować kolejnych aktów sabotażu. Moglibyście i teraz pomóc w ich odnalezieniu.
„Jeszcze mi tylko tego brakowało” – pomyślał z przekąsem, ale nie chciał zbyt gwałtownie reagować na podobną propozycję. Genowefa Kurzepa mogłaby pomyśleć, że jest wrogiem nowego ustroju, co zresztą nie mijałoby się z prawdą. Milczał więc, jakby rozważał ofertę.
– Znam jednego wysoko postawionego oficera NKWD... – ciągnęła niezrażona milczeniem Wissariona.
– Przecież we Wrocławiu już się zainstalowała polska władza...
Popatrzyła na niego jak na idiotę. Tajemnicą poliszynela było, że w każdym ważniejszym resorcie władzę nadrzędną stanowili radzieccy oficjele, nazywani sowietnikami, nawet jeśli chodzili w polskich mundurach. I to oni zawsze mieli ostatnie słowo. Jeszcze bardziej niż przed chwilą pragnął, by kobieta porzuciła ten pomysł.
– Słyszycie przecież, że dobrze gadam w waszym języku, chociaż jestem Ukraińcem. A tutaj przyjeżdża wielu takich, co po polsku ani be, ani me, ani kukuryku. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu, by zachęcić Kurzepę do zatrudnienia go w charakterze tłumacza. Na początek mógłby robić i to.
Genowefa postukała ołówkiem w blat biurka i stwierdziła:
– Moim tłumaczem nie możecie zostać, bo już mi jakiegoś przydzielili, ale będziecie jeździli w teren i sprawdzali, czy przesiedlonym Ukraińcom niczego nie brakuje. Codziennie będziecie sporządzać raporty. Pisać umiecie?
– Po polsku dość kiepsko – przyznał się od razu, bo jakże miałby tworzyć jakieś pisma bez znajomości alfabetu łacińskiego.
– I co ja mam z wami zrobić? – jęknęła, ale na szczęście nie nakazała, żeby sobie już poszedł, bo marnował jej cenny czas. – Może wróćcie na gospodarkę, pojednajcie się z bratem...
– Nigdy w życiu – wycedził.
– W takim razie będziecie rozwozić do powiatowych komitetów aprowizacyjnych przydziały z naszego oddziału Centralnego Komitetu Pomocy Społecznej przy punkcie etapowym przy Paulińskiej. Żywność, ubrania, środki czystości... A tymczasem zamieszkacie na Biskupinie. Dokwateruję was do willi, w której mieszkam. Mam jeden pokój i małą służbówkę. Możecie się w niej zadekować, dopóki nie znajdziemy wam czegoś innego. Prowadzić auto potraficie?
Pokręcił głową. Miał wrażenie, że kobieta za chwilę straci cierpliwość.
– W takim razie będziecie pomocnikiem kierowcy – odparła z głośnym westchnieniem.
Wissarion chwycił dłoń Kurzepy i zaczął ją obcałowywać.
– Jakże ja się wam odwdzięczę? – zapytał.
Kobieta poczerwieniała jak burak i wymamrotała, rezygnując ze stosowania per wy:
– W piecach napalisz, drewna narąbiesz i przypilnujesz, żeby inni lokatorzy za bardzo nie brudzili. Im się wydaje, że zaraz ich gdzieś przeniosą, to o nic nie dbają. Gdy taki wielki chłop jak ty zwróci im uwagę, pewnie posłuchają. A ja jestem tylko słabą kobietką. – Chyba go podrywała, co trochę go przeraziło.
– Przecież mógłbym pójść na budowę, żeby wam problemów nie robić...
– Ciebie szkoda. – Spuściła wzrok jak panna na wydaniu.
– W takim razie już nikt nie będzie u was brudził. – Uśmiechnął się nienaturalnie.
Zapomniał, jak zjednywać sobie kobiety i teraz robił to bardzo nieudolnie. Nawet nie pamiętał, kiedy ostatnio się uśmiechał w sposób niewymuszony. Odkąd stracił córkę, a drogi jego i Nadii się rozeszły, nic go nie cieszyło.
– W takim razie podam ci adres tej willi. Przyjdź po czwartej, wtedy powinnam już być w domu. Dzielnica ładna, spokojna i mało zniszczona, będzie ci się tam podobało – odparła, lekko dukając.
Do niedawna konkretna i dość chłodna Genowefa nagle zamieniła się w zalęknioną, a może bardziej zawstydzoną kobietę. Zapewne uznała, że ma u Wissariona jakieś szanse. Na razie nie zamierzał wyprowadzać jej z błędu, ponieważ pani kierownik Referatu Pracy przez jakiś czas będzie mu bardzo potrzebna.
– Dobrze, będę. Tylko... ja niczego nie mam. Wszystko zostawiłem bratu. Ot, kilka starych szmat – odparł i wskazał na niewielki tobołek, który zabrał z domu.
– Zajmiemy się również tym. Jeśli zaczniesz pracę w komitecie, będziesz mógł sobie coś wybrać do ubrania. I zastanów się nad współpracą z Urzędem Bezpieczeństwa. Pułkownik Fiodorow może zrobić z ciebie prawdziwą szychę, jeśli dzięki tobie złapie kilku bandytów z UPA. – Uśmiechnęła się, nieświadoma, że Wissarion Zinowjew w tym momencie stracił oddech.
– Kto taki? – wymamrotał po chwili milczenia.
– Maksim Fiodorow. Pracuje w tym pięknym, ogromnym budynku przy Podwalu. I uwierzcie, to on trzęsie tym urzędem. Może wszystko...
„Tak, może wszystko – pomyślał z przekąsem Wissarion. – Nawet żyć z moją córką i z moją ukochaną”.
– Nie... Wolę pozostać zwykłym, prostym człowiekiem – wydukał.
– Teraz wszystko się zmieniło i za jakiś czas nie będziesz musiał już być prostym człowiekiem, bo każdy, kto zechce się wykształcić, dostanie taką możliwość.
Nie odpowiedział, jedynie skinął głową. Zapamiętał adres willi na Biskupinie, przy Spółdzielczej, a potem wyszedł na miękkich nogach z pokoju Kurzepy. Dotarło bowiem do niego, że jeśli Maksim Fiodorow został tutaj oddelegowany, Nadia i jego córeczka prawdopodobnie przyjechały razem z nim.
Plan na jego przyszłe życie, który wykluł się podczas podróży do Wrocławia, właśnie legł w gruzach.
2.
Wrocław, 1947
Czarny chevrolet zatrzymał się przed jedną z kamienic przy dawnej Matthiasstrasse. Obecnie ulica otrzymała miano Józefa Stalina i Nadia pomyślała, że zapewne mieszkańcy budynku woleliby niemiecką nazwę, nawiązującą do świętego, aniżeli do tyrana i mordercy milionów ludzi. Wierzyła, że okres kultu przywódcy radzieckiego minie tak samo jak niegdyś Adolfa Hitlera. Na razie jednak nic na to nie wskazywało.
– Proszę nie czekać, spędzę tu kilka godzin – powiedziała do kierowcy chevroleta.
– Pułkownik powiedział, że mam was także zawieźć z powrotem do domu – oznajmił młody mężczyzna, który niedawno został kierowcą ważnej osobistości i czuł się z tego powodu bardzo dumny.
– W takim razie proszę po mnie przyjechać o szóstej. Być może mój mąż będzie was potrzebował, a wy będziecie marnowali czas, stojąc bezczynnie przed jakąś kamienicą – oznajmiła sucho.
– W takim razie będę o szóstej – odparł takim tonem, jakby Nadia właśnie odebrała mu szansę na kilka godzin odpoczynku.
Właściwie było jej wszystko jedno, co w tym czasie będzie robił ów człowiek. Mógł sobie pojechać nad rzekę albo wrócić na Podwale, przed budynek Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, w którym rezydował Fiodorow. Nie chciała jednak budzić sensacji wśród mieszkańców kamienicy przy Stalina. I tak siedzący na krzesłach przed budynkiem dwaj mężczyźni przyglądali się jej z lekką grozą, podobnie jak zamiatająca obejście kobieta.
Gdy tylko Nadia zbliżyła się do bramy, otyła niewiasta w kwiecistej chustce na głowie zaczęła ostrym tonem rugać mężczyzn:
– To nie wasza wiocha! Nie przystoi w wielkim mieście siedzieć na ulicy!
Na Nadię przestała zerkać, zapewne ze strachu. Każde dziecko wiedziało bowiem, że poniemieckie zdobycze, jakimi były między innymi luksusowe limuzyny, należały do instytucji, których należało się wystrzegać.
– Przepraszam... – przerwała tyradę kobiety Nadia. – Szukam rodziny Lemańskich.
Nadia się domyśliła, że kobiecina jest dozorczynią i zna wszystkich mieszkańców kamienicy.
– Pod piątką mieszkają – wymamrotała.
– Dziękuję – odparła i uśmiechnęła się do wgapiającego się w nią towarzystwa. Nie chciała, żeby czuli przed nią lęk czy nawet respekt.
Budynek, w którym zamieszkali Lemańscy i Osadkowscy, nie ucierpiał zbytnio podczas oblężenia Breslau. Na fasadzie można było dostrzec jedynie dziury po kulach, ale konstrukcja najpewniej nie została uszkodzona. Nie ustawiono żadnych wsporników czy rusztowań, co było dość rzadkim widokiem we Wrocławiu.
Na klatce schodowej cuchnęło niemiłosiernie. Zapach gotowanej kapusty mieszał się z wonią kurzych odchodów. Nadia nie bardzo wiedziała, dlaczego śmierdzi tam jak w wiejskim obejściu, ale nie zamierzała się zbytnio nad tym zastanawiać. Za chwilę miała zobaczyć swoich dawno niewidzianych przyjaciół. W takich chwilach doceniała status, który posiadała dzięki Maksimowi. Jedno zdanie wystarczyło, by jego podwładni ruszyli do rozmaitych urzędów, żeby dowiedzieć się, co się stało z Lemańskimi i Andrzejem Osadkowskim, a potem ustalić ich aktualny adres.
Nacisnęła dzwonek przy dwuskrzydłowych zielonych drzwiach z lekko odpryskującą farbą. Po chwili usłyszała zgrzyt przekręcanego zamka, a potem ujrzała na progu swoją byłą teściową, Katarzynę Osadkowską. Matka Marty i Andrzeja bardzo się postarzała od czasu, gdy widziały się ostatni raz, ale wciąż miała duże, przenikliwie spoglądające oczy. Nadii ugięły się nogi, ponieważ nie miała pojęcia, że rodzice Andrzeja powrócili z Kazachstanu. A teraz stanęła oko w oko z panią Katarzyną, która zapewne już wiedziała zarówno o rozwodzie swojego syna, jak i o tym, że Nadia związała się z radzieckim oficerem NKWD.
– Dzień dobry – wydukała.
– Nadia? – zapytała pani Osadkowska. – A co ty tu robisz?
W głosie teściowej nie pobrzmiewała radość ze spotkania po latach, ale raczej pogarda pomieszana ze zdziwieniem.
– Chciałam odwiedzić swoich przyjaciół. – Z trudem wypowiadała słowa, bo niechęć pani Katarzyny do niej nieco wytrąciła ją z równowagi. – I cieszę się, że mama... że pani przeżyła.
– Oboje z mężem przeżyliśmy. A jeśli przyszłaś odwiedzić swoich przyjaciół, to w tym domu na pewno ich nie znajdziesz – burknęła stara Osadkowska.
– A czy Marianna i Boguś... Na pewno pani ich poznała... Czy zna pani może ich aktualny adres? – Nadia wciąż się jąkała, jakby stała przed obliczem jakiejś ważnej osobistości.
– Mieszkają pod siódemką – burknęła pani Katarzyna i zatrzasnęła Nadii drzwi przed nosem.
Mogła zadzwonić jeszcze raz i poprosić, by Osadkowska zawołała Marcela albo Martę, ale się nie ośmieliła. Palił ją wstyd, bo była przekonana, że teściowa wiedziała nie tylko o jej mariażu z Fiodorowem, ale także o tym, iż Wissarion Zinowjew wcale nie był jej kuzynem. Była pewna, że zarówno Marta, jak i Andrzej bronili jej dobrego imienia, ale kto wie, co mogło strzelić do głowy Felicji czy Jadźce Kaczkan?
Weszła na następną kondygnację i zapukała pod numer siódmy, ponieważ nigdzie nie znalazła dzwonka. Na skrzydle drzwi przytwierdzono dwie papierowe wizytówki. Wynikało z nich, że oprócz Marianki i Bogusia w mieszkaniu miejsce do życia znalazła także rodzina o nazwisku Dzięgiel.
Drzwi otworzył jej brzuchaty mężczyzna w podkoszulku, o przerzedzonej fryzurze i z papierosem w zębach. Przez wąską szparę wydobył się odór, którego namiastkę czuć było na klatce schodowej. Popatrzył na elegancko ubraną Nadię, przygładził zmierzwione włosy, mlasnął obrzydliwie, jakby ssał landrynkę, i zapytał uwodzicielskim głosem:
– A pani ładna to do kogo?
– Szukam panny Marianny i jej brata, Bogusia. Dobrze trafiłam?
– To pani siostra? A nipodobna żadną miarą. – Uśmiechnął się.
– Kuzynka – odparła z westchnieniem.
– Wchodzi pani.
Mężczyzna otworzył szerzej drzwi, ale wciąż w nich stał i Nadia musiała otrzeć się o jego wystający brzuch, żeby dostać się do środka. Mimo panującej biedy i reglamentowanej żywności temu człowiekowi musiało się dobrze powodzić, jeśli nie stracił, jak to mawiał Marcel, swojego „bańtucha”.
Przecisnęła się przez wąski korytarz, zagracony niemożliwie, i w końcu znalazła się w pokoju Marianny i Bogusia. Zezowata kobieta aż się popłakała z radości, widząc Nadię. Nikt z jej przyjaciół nie miał pojęcia, że i ona w końcu trafiła do Wrocławia. Nie była jednak przymusowym przesiedleńcem, ale żoną sowietnika, bez którego władze Urzędu Bezpieczeństwa nie mogły podjąć żadnej znaczącej decyzji.
– Osadkowscy wrócili z Kazachstanu... Ale pani Katarzyna nawet nie chciała mnie wpuścić do mieszkania – zaczęła się żalić Nadia, kiedy już przywitała się z Marianną i jej bratem, a potem objaśniła, dlaczego znalazła się we Wrocławiu.
– Ni całkim z Kazachstanu. Podobnież z armią Andersa wyszli i mieszkali potem u Indian – zakomunikowała Marianka.
– W Ameryce? – zdziwiła się Nadia. Chyba bardziej tym, że zdecydowali się opuścić bezpieczny i bogaty kraj i przyjechali do komunistycznej i zrujnowanej Polski.
– Ni, nu w jakij Ameryce? W Indiach, gadam przecież. – Marianna machnęła ręką, bo najwyraźniej nie miała pojęcia, że Indianie wcale nie mieszkają w Indiach, ale w Ameryce.
– Musieli się bardzo zdziwić, gdy się dowiedzieli, jak wielkie zmiany zaszły w ich rodzinie. Marta w końcu wyszła za Marcela, a ich syn rozwiódł się ze mną.
– I Andrzej si ożenił z Emilką Lamparską – powiedziała Marianka.
– Wiem o tym, Maksim mi powiedział. Ale nie pobrali się w kościele, tylko w urzędzie. To musiał być dla starych Osadkowskich cios... – westchnęła.
– Większy był, jak zmiarkowali, żeś ty teraz sowiecka dygnitarzowa – zaśmiał się Boguś. – Dla nich to jak zdrada ojczyzny.
– Oj, ni gadaj już głupot! Tylko ją w nerwy wpędzisz! – zaprotestowała gwałtowanie Marianna i dodała: – A ni przejmuj si, zaraz nadam Marcie i Marcelowi, żeś si cudem odnalazła. A tyn twój? Wissarion? Wisz, gdzie on si teraz podziewa?
– Podobno nie żyje, ale ja w to nie wierzę – odparła Nadia, a potem skrzywiła się i zapytała: – Na Boga, dlaczego u was tak śmierdzi?
Boguś machnął ręką.
– A zjechała tu wiocha i kury w łazience trzyma. Jak awanturę zrobiłem, to kobita chciała oknem skoczyć z rozpaczy, że si jej kuraków pozbędę. Dozorczyni udaje, ży o niczym nie wi, a donosić na milicję... no ni bardzo wypada. Ni zostanę kapusiem na stare lata.
– Niby chłop wielki jak piec, a miętki jak siennik na moim wyrku – burknęła Marianna i zwróciła się do brata: – Lepij idź pod piątkę i nadaj Marcie albo Andrzejowi, że Nadia u nas jest. A ja jakiej herbaty zaparzę.
– Nie fatyguj się, Marianko – powiedziała Nadia. Obawiała się, że i herbata będzie zalatywać kurzymi odchodami.
Andrzej przyszedł kilka minut później i oznajmił stanowczo:
– Moja matka zachowała się bardzo niegrzecznie. Jednak nie może się wtrącać, kogo przyjmiemy z Emilią w swoim pokoju, a kogo nie.
– Rodzinka w komplecie – westchnęła Nadia.
– Niby powinienem się cieszyć, że udało się nam zakwaterować w jednym mieszkaniu i nie musimy dzielić go z obcymi, ale uwierz, można z nimi wszystkimi zwariować. A do tego Michaś z Ignasiem codziennie robią taki rejwach, że uszy puchną. Mała Marysia też dokazuje aż miło... Czasami mam ochotę wyskoczyć oknem.
– Co oni mają z tym wykidaniem[1] si przez okno? – mruknął pod nosem Boguś.
– Chyba nie powinnam do was przychodzić. Przecież możemy się spotykać u Bogusia i Marianny – powiedziała niepewnie Nadia. Nie chciała, by z jej powodu Andrzej poróżnił się ze swoją matką.
– Nie możemy, bo po pięciu minutach w tym mieszkaniu mam ochotę rzucić wiktem, jak to mawia Marcel. – Andrzej się uśmiechnął.
– Jak ni z okna, to wiktem, ładna robota. – Boguś zarechotał głośno.
Nie protestowała dłużej, tylko pozwoliła się zaciągnąć do mieszkania piętro niżej. Było ono obszerne i składało się z czterech dużych i widnych pokoi. Zapewne przed wojną mieszkali w nim jacyś zamożni ludzie, teraz jednak zakwaterowano w nim kilka rodzin, co we Wrocławiu nie stanowiło specjalnego dziwowiska. Miasto było zrujnowane, bardzo powoli podnosiło się ze zgliszcz po Festung Breslau i zapewne minie kilka ładnych lat, zanim zagęszczenie w lokalach mieszkalnych nieco się zmniejszy, zwłaszcza że dla władz polskich najważniejsza była odbudowa stolicy, a Ziemie Odzyskane stanowiły źródło pozyskiwania cegieł, stolarki i innych dóbr, które masowo wywożono do Warszawy. Może dlatego coraz częściej mówiono o tych stronach „Dojny” Śląsk, zamiast Dolny.
Emilia Osadkowska patrzyła na nią z równie wielką pogardą, jak pół godziny wcześniej pani Katarzyna. Nadia nie miała jednak pojęcia, czy tę pełną wyrzutu minę wywołał fakt, że Nadia była niegdyś żoną Andrzeja, czy obecnie Maksima. Na szczęście za chwilę do pokoju weszli Marta z Marcelem i Nadia przestała zwracać uwagę na Emilkę.
– Dobrze, żeś si ze Lwowa przeflancowała na te Ziemie Wyzyskane – powiedział Marcel. – Przecież teraz Lemberg to radziecki, no a Breslau polski.
– A jaka to dla niej różnica, jak za kacapa poszła? – nie wytrzymała Emilia.
– Emilio... Proszę... – powiedział cicho Andrzej i zgromił wzrokiem swoją małżonkę.
– A czy wiesz, dlaczego za niego wyszłam? – zapytała z ironią Nadia.
– To nie ma znaczenia, ale fakt, że jesteś żoną oprawcy z NKWD – z ust Osadkowskiej skapywał jad.
– Nie pomyślałaś, że gdyby nie poszła za Maksima, ty zostałabyś wdową? Co ja mówię, nawet byś nie zdążyła za Andrzejka za mąż wyjść – fuknęła Marta. – Mogłabyś docenić jej poświęcenie.
– Naprawdę? Wozi się pewnie limuzynami, mieszka bez lokatorów i nosi się jak damulka. Straszne mi wyrzeczenie – prychnęła Emilia, a po chwili opuściła pokój, chyba zdając sobie sprawę, że jej słowa nie znajdą w tym towarzystwie poklasku.
– Nie zwracaj na nią uwagi – powiedział Andrzej, uśmiechając się sztucznie.
Najpewniej wstyd mu było za żonę. Nadia była częścią ich rodziny i osobą na tyle bliską, że w końcu Andrzej pogodził się z jej wyborem. A nawet, podobnie jak Marta, był jej bardzo wdzięczny za to, co dla niego zrobiła.
– Nie będę – odparła i poklepała byłego męża po ramieniu.
Pewnie, że było jej przykro, ponieważ nie sądziła, iż to właśnie Emilka będzie miała do niej największe pretensje, ale w tej chwili chciała się jedynie cieszyć obecnością przyjaciół.
– Jak ta czorna limuzyna podjechała, to żym si spocił z nerw. Już myślałem, że po kogoś z naszych przyjechali... Ale zirkam[2], a tam jakaś kobita wysiada, i lżyj mi si jakoś zrobiło. Ni poznałem, ży to ty.
– Nie chciałam wzbudzać ani lęku, ani sensacji, ale Maksim wciąż o mnie drży. Wydaje mu się, że wszyscy czyhają na nasze życie. A to Ukraińcy z UPA, którym udało się przeżyć i dostać do Wrocławia, a to znowuż polscy bandyci z AK albo Niemcy, którzy tu pozostali. Że o szabrownikach nie wspomnę. Jak mam wracać wieczorem, to jeśli tylko jest taka możliwość, daje mi auto z kierowcą.
– E tam. – Marta machnęła ręką. – Pewnie się boi, żeby cię jaki przystojniak nie zauroczył.
– Może i tak, ale Maksim za nic w świecie się do tego nie przyzna. – Uśmiechnęła się.
Oczywiście zapytali ją także o losy Wissariona Zinowjewa.
– Przykro mi z powodu Wiszy – powiedział cicho Andrzej, gdy Nadia powiedziała mu o ustaleniach Fiodorowa.
– Ja wiem, że on żyje. Gdyby coś mu się stało, na pewno bym to poczuła. Tu, w środku – odparła kategorycznie i położyła dłoń na piersi.
Andrzej zerknął ukradkiem na Martę, a potem na Marcela. Zapewne doszli do wniosku, że zwariowała z żalu po ukochanym i wmawiała sobie, iż jeszcze kiedyś się spotkają. Nie wyprowadzali jej jednak z błędu, być może uznając, że takie oszukiwanie siebie w czymś Nadii pomoże. Mieli słuszność. Gdyby chociaż raz zwątpiła we własne przeczucia i uznała, że Wissarion Zinowjew nie żyje, pękłoby jej serce. Tylko czasami jakiś cichy głosik z niej drwił, że jest kompletną idiotką, która codziennie się okłamuje.
– Fiodorow nie miał ci za złe, że odwiedzasz byłego małżonka? Nie jest zazdrosny? – zapytał Andrzej, zmieniając temat, by nie rozdrapywać ran Nadii.
– On wie, że nic mu z twojej strony nie grozi – odparła, nie do końca zgodnie z prawdą.
Dość często dochodziło w jej domu do sprzeczek, odkąd poprosiła męża, by ten pomógł jej odnaleźć nie tylko Martę i Marcela, ale także Andrzeja. Uspokoił się dopiero wówczas, gdy dowiedział się o ślubie Osadkowskiego z Emilią Lamparską. Maksim nie miał pojęcia, że w jej sercu było miejsce na miłość tylko do jednego mężczyzny, i nie był to Andrzej, ale Wissarion Zinowjew.
– To dobrze, za nic w świecie nie chciałbym kolejny raz wylądować w więzieniu – odparł Osadkowski, udając zatrwożonego.
– Maksim wiele ryzykował, wyciągając cię z niego. – Kolejny raz uśmiechnęła się nieszczerze. Miała nadzieję, że nikt tego nie zauważy, a Andrzej nie zacznie na nowo drążyć tematu. Liczyła także, że umowa, którą niegdyś zawarła z Maksimem, nadal będzie obowiązywała i Andrzejowi nie spadnie włos z głowy.
– A Emilia zamiast całować cię po rękach, stroi fochy. Podobnie jak nasi rodzice – burknęła Marta i dodała: – Jakbym nie dość miała słuchania starej Kaczkanowej i jej głupiej wnuczki. Wasyl uratował mi życie, Andrzejkowi również, a ta megiera, Fela, nic tylko ględzi o tym, że chłopaka trzeba odnaleźć i donieść na niego do UB. Co gorsza, moi rodzice podzielają jej poglądy. I ciągle chodzą naburmuszeni. Jak nie z twojego powodu, Nadio, to z powodu Wasyla.
– Oni to nizadowoleni, żeś za mnie poszła – warknął Lemański. – A teraz mamy przecież demokrację i każdy może si żenić, z kim chcy. Wszyscy jesteśmy teraz takimi samymi biedołachami.
– A ty, Marcel, dostałeś jaką robotę? – zapytała Nadia.
– Na ślusarce si znam, ale z tą sztywną grabą nigdzie mnie ni chcą. Stróżuję trochę, trochę kombinuję i jakoś nastajemy. – Machnął ręką.
– No a ty, Andrzejku? – zapytała cicho.
– Kiedy piszę w podaniu, że byłem żołnierzem AK i objęła mnie amnestia, to najpierw gapią się na mnie jak na ducha, a potem odsyłają do najpodlejszych robót. Jakbym się nie przyznał, a sami by do tego doszli, zrobiłaby się chryja. Mógłbym do partii komunistycznej się zapisać, wyrzec się swojego dawnego życia i wmówić im, że się na bolszewizm nawróciłem, ale Emilia nawet nie chce o tym słyszeć. Podobnie jak moi rodzice. A przecież staramy się z Emilką o powiększenie rodziny. Co będzie, gdy urodzą się dzieci? – powiedział z żalem w głosie Andrzej.
– Jak tak codziennie będziecie się kłócić, to raczej się nie dorobicie potomka – stwierdziła Marta i zachichotała.
– Dlaczego się kłócicie? Przecież była z was taka idealna para. No i twoi rodzice powinni być zadowoleni z nowej synowej – zdziwiła się Nadia.
– Moja żona nie rozumie, że teraz wszystko się zmieniło i nie może udawać, iż wciąż jest panią oficerową. Nie chcę się zajmować żadnymi niebezpiecznymi sprawami, już się w życiu nawojowałem i wycierpiałem. Gdy ogłoszono amnestię, stawiłem się przed Państwową Komisją Amnestyjną, chociaż już od dawna nie działałem w podziemiu i nie zamierzałem tego robić. Jednak zdałem broń i wyspowiadałem się, gdzie służyłem w AK i co tam robiłem. Jeden pistolet sobie zostawiłem, bo tutaj bez gwera[3] ani rusz. Może gdybym dostrzegł jakąkolwiek szansę w takiej walce... Masz słuszność, twój mąż wiele ryzykował i dał mi drugą szansę. Chcę ją wykorzystać, gdy tymczasem Emilia uważa, że dałem się złamać. Od bohatera do szmaty – westchnął.
– Zapewne chce, żebyście do jej tatuśka, do Anglii, pojechali – prychnęła Marta.
– Porozmawiam z Maksimem, może załatwi ci jakąś dobrą pracę – powiedziała pocieszająco Nadia.
Sądziła, że Andrzej zaprotestuje, ale nie zrobił tego. Marta szepnęła jej do ucha, że jedyne zajęcie, jakie mu przydzielono, to w ekipie odgruzowywania miasta. Niekiedy natykał się w niej na rozkładające się trupy albo niewybuchy, więc to i podła, i niebezpieczna robota.
Około szóstej Nadia wyjrzała przez okno. Kierowca Maksima już na nią czekał. Pożegnała się pośpiesznie ze wszystkimi, obiecała, że będzie ich często odwiedzać, a potem wyszła przed kamienicę. Była pewna, iż wszyscy jej mieszkańcy dyskretnie patrzyli na czarnego chevroleta i na nią. Być może zastanawiali się teraz, jakie konszachty z prominentami mieli ich sąsiedzi spod piątki.
Ludzie byli nieufni i podejrzliwi, ale trudno było się im dziwić. Nigdy nie było wiadomo, czy podjeżdżający przed dom samochód nie oznacza aresztowania któregoś z mieszkańców. Jeśli ktoś w czasie wojny działał w podziemiu albo w UPA, nie chwalił się tym. Podobnie jak faktem, że za sanacji posiadał majątek i należał do zamożnej elity. Kiedyś przynależność do wyższego stanu była powodem do dumy, teraz już nie. Należało raczej ukrywać swoje pochodzenie, zamiast się nim chełpić.
Doskonale pamiętała, jak Osadkowscy traktowali ją z góry i w jaki sposób wypowiadali się o Marcelu. Nie tylko z uwagi na jego kryminalną przygodę, ale nazywali go także prostakiem i biedołachem. Teraz nie dość, że stali z Lemańskim w jednym szeregu, to jeszcze musieli zamieszkać z nim pod jednym dachem.
Po powrocie do domu Nadia zasiadła z mężem do kolacji. Nie musiała jej przygotowywać, bo Fiodorow zatrudnił gospodynię – steraną życiem Niemkę, która jeszcze nie opuściła Wrocławia.
Niemców pozostała w tym mieście garstka. Polskie władze jednak nie chciały pozbywać się wszystkich, chociażby tych, którzy znali zarówno język niemiecki, jak i polski czy rosyjski. Martha Grossler należała do tej grupy, bowiem za cara służyła w Sankt Petersburgu, dobrze władała językiem Tołstoja i zaraz po wejściu Rosjan stała się bardzo przydatna. Potem przestali się nią interesować i zaproponowali jej wyjazd do Niemiec. Nie zrobiła tego, twierdząc, że Breslau to jej mała ojczyzna. Przybyły do Wrocławia Fiodorow od razu ją zatrudnił i dzięki temu Martha mogła wieść takie życie jak dotychczas, tylko służyła innym panom. Reguły obowiązujące w socjalistycznym świecie równości najwyraźniej nie dotyczyły takich ludzi jak pułkownik NKWD.
W przeciwieństwie do wielu innych osób, napływających wciąż do Wrocławia, Nadia nie czuła niechęci do Marthy, ponieważ nigdy nie uznawała zbiorowej odpowiedzialności. Owszem, wiele wycierpiała z powodu gestapo, ale jaki związek mógł mieć zwyrodnialec z żeńskiego więzienia we Lwowie z Bogu ducha winną kobieciną, która przez większość swojego życia pełniła służbę w bogatych domach.
– Udało się spotkanie? – zapytał Maksim bez cienia złośliwości.
– Tak... Bardzo ci dziękuję, że pomogłeś mi ich odnaleźć. Czuję się tu obco, a z uwagi na to, kim jesteś, nikt nie chce się do mnie zbliżać. A oni... Oni mnie akceptują bez względu na wszystko – powiedziała ciepło, bo nie chciała, by owa wypowiedź zabrzmiała jak wyrzut.
– Nadio, we Wrocławiu jest wielu radzieckich oficerów, którzy przybyli tu z rodzinami. Z czasem zaprzyjaźnisz się z nimi i uwierz, żadna z tych kobiet nie będzie się ciebie obawiała. Oczywiście nie oznacza to, że mam coś przeciwko temu, żebyś odwiedzała swoich przyjaciół. Wierzę, że żadne z nich nie robi podejrzanych rzeczy. Jeśli tak by było, mam nadzieję, iż pierwszy się o tym dowiem. Od ciebie, a nie z kartotek – odparł spokojnie.
– Maksimie, dlaczego uważasz, że każdy coś kombinuje i bruździ władzy ludowej? Ludzie są zmęczeni i przyzwyczajają się do nowego miejsca, które miało być rajem na ziemi, a okazało się kupą gruzu. A muszą gdzieś spać, pracować, jeść... Zapewniam cię, że nie w głowie im teraz akcje sabotażu – westchnęła.
– Kochanie, po prostu dmucham na zimne. Nawet nie wiesz, jak wielu żołnierzy UPA zdołało się przedostać na Ziemie Odzyskane. Nie tylko tutaj, ale też na Warmię czy Pomorze. To zajadłe psy, które są gotowe odgryźć rękę, która ich karmi. Podobnie zresztą jak bandyci z Armii Krajowej, którym się wydawało, że mogą się stawiać wielkim tego świata. Gdy ogłoszono amnestię, biura nie nadążały z ich rejestracją. Kilkadziesiąt tysięcy szczurów wyszło na powierzchnię.
Nadia chciała coś powiedzieć, ale Martha przyprowadziła do pokoju Oleńkę. Dziewczynka była prześliczna i podobna do Wiszy jak dwie krople wody. Miała ciemne oczy i włosy, tak jak Wissarion i Nadia, dlatego nikt nawet nie podejrzewał, że Aleksandrę urodziła zupełnie inna kobieta.
– Moja mała księżniczka – powitał ją z uśmiechem Fiodorow i posadził dziewczynkę na swoich kolanach.
– A tatuś poczyta mi dzisiaj rosyjską bajkę? – zapytała i cmoknęła Maksima w policzek.
Już od jakiegoś czasu nie wspominała o prawdziwym ojcu. Zapewne i jego obraz zatarł się w jej pamięci. Dla niej Wissarion Zinowjew był martwy, mimo że na początku Nadia usiłowała jej wmawiać, iż jest inaczej. Teraz jednak Oleńka zyskała nowego ojca, którego pokochała całym sercem.
– Niedługo moja królewna sama będzie mogła sobie czytać książki. Najpierw polskie, a potem rosyjskie – powiedział.
Od września Aleksandra miała pójść do szkoły i bardzo to przeżywała, chociaż na razie chyba nie wyobrażała sobie samodzielnego czytania bajek.
– Ale ja wolę, jak ty mi czytasz. Zawsze mi będziesz czytał, nawet jak już będę umiała sama – oznajmiła.
– Pewnie, nawet gdy za mąż wyjdziesz. – Maksim się roześmiał.
– A to ty nie będziesz moim mężem? – zapytała rozkosznie.
– Nie, ja już mam żonę, twoją mamusię, i jej też muszę czytać bajki na dobranoc. – Maksim pogłaskał Oleńkę po ciemnej czuprynie.
– Nie przypominam sobie... – Nadia uśmiechnęła się kpiarsko.
Poklepał ją delikatnie po dłoni i szepnął:
– Nie chcę mówić naszej córce, co oznacza u nas czytanie bajek.
– Wariat! – Popatrzyła z czułością na męża, piastującego córkę Wissariona niczym własną dziecinę.
Fiodorow je kochał i traktował jak księżniczki. Nie odczuwały zbytnio trudów powojennego życia, bo Maksim zapewniał im wszystko, czego potrzebowały. Zarówno w wymiarze materialnym, jak i uczuciowym. Naprawdę powinna być szczęśliwa i cieszyć się z tego, co ma. Niestety, Nadia Fiodorowa nie była szczęśliwa ani trochę.
Przypisy