Duma i gniew. Uciekinierzy - Joanna Jax - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Duma i gniew. Uciekinierzy ebook i audiobook

Joanna Jax

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

54 osoby interesują się tą książką

Opis

Józef Rastawicki, pisarz sądowy na dworze królewskim w nagrodę za udział w akcji odbicia z rąk porywaczy króla Stanisława Augusta Poniatowskiego otrzymuje niewielki majątek na Podolu i przenosi się tam wraz z żoną i synem, Miłoszem. Doceniając wagę wykształcenia, wysyła pierworodnego do szkół w Warszawie, a potem do Paryża. Józef uważa, że jego syna czeka wielka kariera i liczy, że Miłosz, podobnie jak niegdyś on, trafi na dwór królewski. Pewnego jednak dnia młody Rastawicki zostaje świadkiem morderstwa. Okoliczności sprawiają, że pozwala uciec sprawcy i przez to sam zostaje oskarżony o tę zbrodnię. Musi uciekać i zmieniać miejsca pobytu, a jego życie zamiast się ustabilizować, przypomina wielką wędrówkę po Europie. Dwa zaprzyjaźnione ze sobą rody szlacheckie, Barszczewskich i Łubieńskich postanawiają zacieśnić swoje więzy poprzez mariaż Bogdana Barszczewskiego i Aleksandry Łubieńskiej. Ślub jednak musi zostać przełożony, ponieważ w domu Barszczewskich dochodzi do tragedii. Tymczasem, gdy nadchodzi właściwy czas, przyszła panna młoda znika bez śladu wraz ze swoją służącą, Matyldą.

„Uciekinierzy” to opowieść o patriotyzmie i zdradzie, sprawiedliwości i chęci zemsty, a także o tajemnicach rodzinnych, które nigdy nie powinny wyjść na jaw. To zawiła historia dwojga młodych ludzi na tle burzliwych wydarzeń końca XVIII wieku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 312

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 33 min

Lektor: Barbara Liberek
Oceny
4,5 (155 ocen)
97
40
16
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
GosiaKora

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna, wzruszająca opowieść oparta na kanwie historii.
00
urszula210

Nie oderwiesz się od lektury

👍😊
00
nelam464

Nie oderwiesz się od lektury

Super, jak każda książka tej autorki. Czytelnik czuje atmosferę czasów, w których toczy się akcja. Czekam na drugą część.
00
Litkom01

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawie wplątana historia Polski oraz sytuacja polityczna Europy w miłosnei pełne intrg życie patriotów, upadłych szlachciców i zdrajców ojczyzny...
00
Gosia791113

Nie oderwiesz się od lektury

Opis wydawcy Józef Rastawicki, pisarz sądowy na dworze królewskim w nagrodę za udział w akcji odbicia z rąk porywaczy króla Stanisława Augusta Poniatowskiego otrzymuje niewielki majątek na Podolu i przenosi się tam wraz z żoną i synem, Miłoszem. Doceniając wagę wykształcenia, wysyła pierworodnego do szkół w Warszawie, a potem do Paryża. Józef uważa, że jego syna czeka wielka kariera i liczy, że Miłosz, podobnie jak niegdyś on, trafi na dwór królewski. Pewnego jednak dnia młody Rastawicki zostaje świadkiem morderstwa. Okoliczności sprawiają, że pozwala uciec sprawcy i przez to sam zostaje oskarżony o tę zbrodnię. Musi uciekać i zmieniać miejsca pobytu, a jego życie zamiast się ustabilizować, przypomina wielką wędrówkę po Europie. Dwa zaprzyjaźnione ze sobą rody szlacheckie, Barszczewskich i Łubieńskich postanawiają zacieśnić swoje więzy poprzez mariaż Bogdana Barszczewskiego i Aleksandry Łubieńskiej. Ślub jednak musi zostać przełożony, ponieważ w domu Barszczewskich dochodzi do tragedii...
00

Popularność




Re­dak­cjaAnna Se­we­ryn-Sa­kie­wicz
Ko­rektaDo­rota Ho­nek-Sac
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
© Co­py­ri­ght by Jo­anna Jax, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Jo­anna Jax, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83296-65-4
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

1.

Oko­lice Ka­mieńca, 1787

Zi­mowy po­ra­nek pięt­na­stego marca roku Pań­skiego ty­siąc sie­dem­set osiem­dzie­sią­tego siód­mego był rów­nie nie­przy­jemny, co po­przedni wie­czór. Na szczę­ście deszcz ustał i Mi­łosz Ra­sta­wicki mógł ru­szyć w dal­szą drogę. Prawdę mó­wiąc, był już znu­żony po­dróżą i pra­gnął jak naj­prę­dzej do­trzeć do ro­dzin­nego domu.

Pod­niósł się z nie­wy­god­nego, cuch­ną­cego po­sła­nia i wes­tchnął gło­śno. Wy­da­wało się mu, że Po­dole znaj­duje się na końcu świata, bo za każ­dym ra­zem, gdy chciał zo­ba­czyć ro­dzi­ców, mu­siał spę­dzić w sio­dle wiele dni. Przez długi czas jego fa­mi­lia miesz­kała w War­sza­wie, po­tem tylko on w niej po­zo­stał, aby kon­ty­nu­ować edu­ka­cję.

Król Au­gust wy­na­gro­dził ojca Mi­ło­sza, re­fe­ren­da­rza ko­ron­nego w De­par­ta­men­cie Skarbu, da­ru­jąc mu za­cną do­ży­wot­nią rentę i jed­no­ra­zowy ekwi­wa­lent pie­niężny, by ten po za­koń­cze­niu po­sługi nie mu­siał się mar­twić o byt swo­jej ro­dziny. Jó­zef Ra­sta­wicki nie był star­cem, ale za­czął tra­cić wzrok i nie mógł na­le­ży­cie wy­ko­ny­wać swo­ich obo­wiąz­ków, dla­tego prze­niósł się z ro­dziną do odzie­dzi­czo­nego po dziadku nieco pod­upa­dłego ma­jątku na Po­dolu, któ­remu za pie­nią­dze od króla miała zo­stać przy­wró­cona dawna świet­ność.

Ów po­da­ru­nek, jak na króla bar­dzo hojny, był na­grodą za lo­jal­ność w chwili dla władcy naj­trud­niej­szej, gdy jego ży­cie za­wi­sło na wło­sku... Mi­łosz sły­szał tę hi­sto­rię wie­lo­krot­nie i za każ­dym ra­zem stary Ra­sta­wicki ubar­wiał ją no­wymi de­ta­lami. Po­my­ślał, że za kilka lat może się oka­zać, iż po­czciwy i su­mienny Jó­zef w po­je­dynkę po­ko­nał bandę kon­fe­de­ra­tów bar­skich, która w swym zu­chwal­stwie po­sta­no­wiła po­rwać króla, a kto wie, może i za­mor­do­wać. Za­równo mał­żonka Jó­zefa, jak i dwaj sy­no­wie nie wy­po­mi­nali ojcu, że je­dy­nie po­mógł mły­na­rzowi do­stać się do do­wódcy Gwar­dii Pie­szej Ko­ron­nej, któ­rej żoł­nie­rze bez więk­szych pro­ble­mów roz­gro­mili spi­skow­ców i od­bili z ich rąk Sta­ni­sława Au­gu­sta Po­nia­tow­skiego. Krą­żyły plotki, że król sam za­in­sce­ni­zo­wał po­rwa­nie, by po­ka­zać, jak bar­dzo bez­czelni są jego prze­ciw­nicy po­li­tyczni.

Jedno było pewne – oj­ciec Mi­ło­sza, czło­wiek na­der lo­jalny wo­bec króla, miał swój udział w jego od­bi­ciu, czym cheł­pił się przy każ­dej oka­zji. Od tego fe­ral­nego dnia, kiedy to upro­wa­dzono mo­nar­chę, Jó­zef za­czął się cie­szyć na dwo­rze kró­lew­skim spe­cjal­nymi wzglę­dami, a gdy oczy za­częły mu od­ma­wiać po­słu­szeń­stwa, wy­je­chał z żoną do Ka­mieńca, by tam spę­dzić resztę ży­cia.

Stary Ra­sta­wicki do­ce­niał wagę wie­dzy i na­uki, dla­tego za­miast od­re­stau­ro­wać dom, otrzy­many od króla da­tek spo­żyt­ko­wał na edu­ka­cję swo­ich sy­nów.

Star­szy brat Mi­ło­sza, Pa­weł, uczył się w rzym­skim Col­le­gium Na­za­re­num, po­nie­waż chciał zo­stać du­chow­nym i peł­nić po­sługę jako dwor­ski ka­pe­lan, Mi­łosz zaś li­czył, że zo­sta­nie am­ba­sa­do­rem lub kon­su­lem w De­par­ta­men­cie In­te­re­sów Cu­dzo­ziem­skich Rady Nie­usta­ją­cej i wy­je­dzie na za­gra­niczną pla­cówkę.

Oj­ciec wy­brał dla młod­szego syna szkołę z in­ter­na­tem, za­ło­żoną przez księ­dza Sta­ni­sława Ko­nar­skiego – Col­le­gium No­bi­lium w War­sza­wie. Na po­czątku uczęsz­czali do niej chłopcy z uboż­szej szlachty, a nie­kiedy tra­fiał się na­wet ja­kiś ob­da­rzony nie­zwy­kłymi zdol­no­ściami ple­be­jusz. Ma­gna­te­ria uzna­wała bo­wiem, że to­wa­rzy­stwo w ta­kich szko­łach nie jest od­po­wied­nie dla ich roz­piesz­czo­nych dzieci i wo­lała kształ­cić swoje po­cie­chy w domu, wy­naj­mu­jąc licz­nych pre­cep­to­rów. Z cza­sem jed­nak ta uczel­nia pi­ja­rów zy­skała po­pu­lar­ność rów­nież wśród bo­ga­czy z uwagi na no­wa­tor­ski jak na owe czasy sys­tem kształ­ce­nia.

Stary Ra­sta­wicki nie chciał jed­nak, by Mi­łosz za­koń­czył swoją edu­ka­cję na Col­le­gium No­bi­lium, i li­czył, że gdy jego młod­szy syn obej­mie urząd na dwo­rze, mo­nar­cha ob­da­rzy go szcze­gól­nymi wzglę­dami i wy­śle do ja­kiejś pre­sti­żo­wej pa­ry­skiej uczelni, by chło­pak mógł po jej skoń­cze­niu ob­jąć przy mar­szałku dworu ja­kąś in­tratną sy­ne­kurę.

Po­dwó­rze przed karczmą, w któ­rej prze­no­co­wał Mi­łosz, to­nęło w bło­cie, a i sam bu­dy­nek pre­zen­to­wał się na ze­wnątrz rów­nie nie­cie­ka­wie, co w środku. Aren­darz[1] tego przy­bytku, Szlomo Lej­bo­wicz, naj­wy­raź­niej nie do­ro­bił się ma­jątku na swoim in­te­re­sie, bo wi­dać było, że drewno w wielu miej­scach zmur­szało, a wy­kuty fi­ku­śnie ptak, znaj­du­jący się przed wej­ściem, już od dawna prze­stał być ozdobą, a stał się szpet­nym, prze­rdze­wia­łym po­twor­kiem, który ra­czej od­stra­szał, ani­żeli za­chę­cał wę­drow­ców do za­trzy­ma­nia się w tym miej­scu. Na szczę­ście ceny w karcz­mie nie były wy­gó­ro­wane, mimo że w oko­licy była to je­dyna obe­rża, w któ­rej oprócz strawy i na­pitku zmę­czony po­dróż­nik mógł zna­leźć noc­leg.

Zza nieco już wy­pa­czo­nych drew­nia­nych drzwi go­spody wciąż do­la­ty­wał za­pach ja­dła prze­mie­szany z odo­rem nie­czy­sto­ści, ze stajni zaś, którą aren­darz chyba bar­dzo rzadko czy­ścił, nie­zbyt przy­jemna woń koń­skiego łajna. Mi­łosz nie miał ochoty w taką po­godę do­sia­dać ko­nia, ale też nie­szcze­gól­nie pra­gnął spę­dzić w karcz­mie Szlomy wię­cej czasu, niż to było ko­nieczne.

Gdzieś w od­dali uj­rzał skra­wek błę­kit­nego nieba i stwier­dził, że nie­długo po­goda po­winna się po­pra­wić, a on do­trze do Ka­mieńca su­chy i w końcu wy­śpi się w ro­dzin­nym domu i po­rząd­nym łóżku. Osza­co­wał, że ostatni etap jego po­dróży zaj­mie mu za­pewne wię­cej czasu, niż prze­wi­dy­wał, po­nie­waż wio­senne roz­topy i ob­fite w ostat­nich dniach desz­cze spra­wiły, że więk­szość szla­ków przy­po­mi­nała ba­gni­ska. Po­pra­wił or­dynkę w ka­bu­rze rapci, pre­zent od ojca, z któ­rym Mi­łosz pra­wie ni­gdy się nie roz­sta­wał.

Jó­zef Ra­sta­wicki uwa­żał, że sza­bla po­winna być atry­bu­tem każ­dego szlach­cica. Gdy Mi­łosz pew­nego dnia otrzy­mał upo­mi­nek, bar­dzo się ucie­szył, po­nie­waż ćwi­czył nie­mal od dziecka po­słu­gi­wa­nie się tym ro­dza­jem broni i na­resz­cie otrzy­mał wła­sną. Oj­ciec, choć za­zwy­czaj bar­dzo po­wścią­gliwy w wy­da­wa­niu pie­nię­dzy, tym ra­zem nie szczę­dził du­ka­tów. Or­dynka zdo­biona była sre­brem i jasz­czu­rzą skórą i była po­dobna do tej, która po­zo­stała po dziadku i wi­siała na ścia­nie w sa­lo­nie ich domu w Ka­mieńcu.

Do­siadł ko­nia, wy­gła­dził kon­tusz i ru­szył w dal­szą drogę. Kilka mi­nut póź­niej zna­lazł się na głów­nej dro­dze wio­dą­cej do Ka­mieńca. Jego klacz z tru­dem prze­mie­rzała ko­lejne wior­sty, bro­dząc w bło­cie. Wie­dział jed­nak, że do mia­sta jest już nie­da­leko, po­nie­waż mi­jał ko­lumny wo­zów, ko­la­sek i pie­szych.

Gdyby nie ulewa, pew­nie nie za­trzy­małby się u Szlomy i już wczo­raj­szy wie­czór spę­dziłby w swoim domu, ale się oba­wiał, że koń w końcu od­mówi mu po­słu­szeń­stwa i Mi­łosz bę­dzie mu­siał spać w le­sie albo szcze­rym polu.

Chłop­skie wozy po­dą­ża­jące w stronę mia­sta wy­ła­do­wane były ży­winą[2], wor­kami z wa­rzy­wami lub ziar­nem z ze­szło­rocz­nych zbio­rów i wszel­kimi do­brami, które za­mie­rzano sprze­dać na rynku. Han­dla­rze dźwi­gali swoje do­bra prze­waż­nie na ple­cach i zwy­kle były to wy­roby rze­mieśl­ni­cze, drew­niane za­bawki albo na­czy­nia ku­chenne.

W tym re­jo­nie Rzecz­po­spo­li­tej mó­wiono w róż­nych ję­zy­kach, które się mie­szały ze sobą pra­wie jak na wieży Ba­bel, lecz naj­gło­śniejsi byli Ży­dzi, roz­trzą­sa­jący każdy pro­blem tak emo­cjo­nal­nie i ha­ła­śli­wie, jakby wła­śnie de­cy­do­wali o lo­sach świata.

Kil­ka­na­ście wiorst przed mia­stem Mi­łosz skrę­cił do lasu, uzna­jąc, że tam droga po­winna być zde­cy­do­wa­nie lep­sza, a przy­naj­mniej nie tak roz­mo­kła jak główny trakt, wio­dący wprost do serca Ka­mieńca. Jako że do­brze znał te te­reny, po­sta­no­wił wy­brać mało uczęsz­czany szlak, który nie był tak zryty przez koła wo­zów i ko­la­sek jak inne trasy.

Około po­łu­dnia wy­szło słońce, da­jąc na­dzieję, że Ra­sta­wicki po­kona resztę drogi bez prze­szkód. Po­my­ślał, że zbliża się ko­niec wy­czer­pu­ją­cej wy­prawy, a gdy do­trze na miej­sce, przez kilka ty­go­dni bę­dzie się roz­ko­szo­wał bło­gim le­ni­stwem, cze­ka­jąc na od­po­wiedź kró­lew­skich urzęd­ni­ków, któ­rzy zde­cy­dują, czy zo­sta­nie przy­jęty na dwor­ską po­sadę. Był prze­ko­nany, że oj­ciec wbrew jego proś­bie wy­sto­so­wał list do sa­mego Sta­ni­sława Au­gu­sta Po­nia­tow­skiego, przy­po­mi­na­jąc mu de­li­kat­nie o swoim wy­czy­nie, a jed­no­cze­śnie za­pew­nia­jąc, iż lo­jal­ność wo­bec króla i stron­nic­twa z nim sprzy­mie­rzo­nego prze­cho­dzi w ich ro­dzi­nie z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie.

Przez ko­nary drzew prze­bi­jały sło­neczne pro­mie­nie, a cięż­kie, ciemne chmury ustą­piły miej­sca bia­łym ob­ło­kom. Mi­łosz li­czył, że zima nie­chyb­nie odej­dzie na do­bre, cho­ciaż w tych re­jo­nach kraju wszystko było moż­liwe. Na­wet opady śniegu w Wiel­ka­noc.

Zwol­nił, roz­ko­szu­jąc się w końcu piękną aurą. Wcią­gał noz­drzami rześ­kie po­wie­trze i uśmie­chał się do sie­bie. Cie­szył się, że nie­ba­wem zo­ba­czy dawno nie­wi­dzia­nych ro­dzi­ców, a i brat prze­bą­ki­wał, że w tym roku po­wi­nien się zja­wić w domu na święta Wiel­kiej Nocy, która przy­pa­dała ósmego kwiet­nia.

Naj­pierw usły­szał sze­lest w buj­nych, choć nie­wiel­kich świer­kach i po­my­ślał, że to ja­kaś zwie­rzyna się ko­tłuje. Kto wie, może wpa­dła we wnyki i te­raz pró­buje się uwol­nić. Jed­nak w pew­nej chwili do­biegł jego uszu ci­chy ko­biecy płacz. Nie­opo­dal do­strzegł osio­dła­nego ko­nia, przy­tro­czo­nego do drzewa. Uznał, że je­chała nim ja­kaś wy­zwo­lona ama­zonka, która po­sta­no­wiła udać się za po­trzebą w po­bli­skie za­ro­śla i być może wdep­nęła w roz­pa­dlinę, ra­niąc się przy tym bo­le­śnie. Nie dzi­wił się temu, ko­biece stroje były tak oka­załe, że na­wet pro­ste czyn­no­ści mu­siały być w nich nie lada wy­zwa­niem. Roz­po­starte na ro­gów­kach spód­nice i cia­sne gor­sety krę­po­wały ru­chy, więc o wy­pa­dek nie było trudno.

Zer­k­nął jesz­cze na sio­dło przy­wią­za­nego ko­nia i zo­ba­czył mo­no­gram rodu Barsz­czew­skich. Była to ro­dzina dość za­można i na­le­żała do krew­nych Waw­rzyńca Po­toc­kiego, kon­fe­de­rata bar­skiego, nie­gdyś prze­ciw­nika króla, a może ra­czej ca­rycy Ka­ta­rzyny, która z każ­dym ro­kiem ro­biła się co­raz bar­dziej bez­czelna i co­raz bar­dziej się pa­no­szyła w Rzecz­po­spo­li­tej.

Trzeba jed­nak przy­znać, iż człon­ko­wie po­dol­skiej ga­łęzi Barsz­czew­skich nie an­ga­żo­wali się po­li­tycz­nie, a przy­naj­mniej nie ro­bili tego w spo­sób zbyt osten­ta­cyjny. Krą­żyły plotki, że młody Barsz­czew­ski miał wiel­kie chęci, by do­łą­czyć do stron­ni­ków króla, a na­wet li­czył na dwor­ską po­sadę, ale z ra­cji ko­li­ga­cji uznano go za szpicla. Po­dob­nie my­ślał o nich także kasz­te­lan ka­mie­niecki, Le­onard Świej­kow­ski, który nie chciał po­rę­czyć za Bog­dana Barsz­czew­skiego. Być może temu ostat­niemu nie cho­dziło na­wet o po­wią­za­nia ro­dzinne, nie­któ­rzy z tej czę­ści fa­mi­lii Po­toc­kich pia­sto­wali bo­wiem wy­so­kie urzędy, ale o ne­stora rodu, Teo­fila Barsz­czew­skiego, który miał w oko­licy opi­nię awan­tur­nika i skan­da­li­sty.

Za­trzy­mał się, ze­sko­czył z ko­nia i ru­szył do miej­sca, skąd wciąż do­bie­gało ko­biece chli­pa­nie. Stą­pał po­woli w oba­wie, że i on może ulec wy­pad­kowi, po­dob­nie jak pła­cząca panna, gdy na­gle jego oczom uka­zał się wi­dok strasz­niej­szy, ani­żeli mógł się tego spo­dzie­wać. Młoda ko­bieta, są­dząc po stroju, za­można szlach­cianka, sie­działa na wil­got­nej ściółce w uty­tła­nej i czę­ściowo po­rwa­nej sukni z gru­bej zie­lo­nej ta­fty. Jej ozdo­biony atła­sową wstążką ja­sny kor­net nieco się prze­krzy­wił, ko­ronka przy de­kol­cie była ro­ze­rwana, ba­wet po­szar­pany, po­dob­nie jak nie­zbyt już modne an­ga­żanty przy jed­nym z rę­ka­wów. Ro­gówka jej sukni pę­kła w kilku miej­scach, two­rząc nie­fo­remny kształt, a spod spód­nicy wy­sta­wała spo­nie­wie­rana weł­niana pół­sa­lopka, ob­le­piona wil­got­nymi igłami.

Być może ów wi­dok nie zro­biłby na Mi­ło­szu tak du­żego wra­że­nia, gdy nie to, że młoda ko­bieta uma­zana była krwią, po­dob­nie jak nóż, który trzy­mała w dłoni. Swoim kształ­tem przy­po­mi­nał kord tu­recki, chęt­nie no­szony za pa­sem przez szlach­ci­ców. W War­sza­wie wła­ści­wie już tego nie prak­ty­ko­wano, ale na ru­bie­żach Rzecz­po­spo­li­tej był to wciąż nie­odzowny atry­but mę­skiego stroju, dość po­pu­larny za­równo wśród szlachty, jak i po­spól­stwa. W tej czę­ści kraju no­winki mo­dowe do­cie­rały późno, a i miej­scowe to­wa­rzy­stwo było dość oporne na przy­swa­ja­nie po­my­słów war­szaw­skich mod­ni­siów.

Tuż obok owej ta­jem­ni­czej nie­wia­sty le­żał męż­czy­zna z raną na szyi i nie­ru­cho­mymi oczami wpa­trzo­nymi w peł­za­jące po nie­bie ob­łoki. Był to czło­wiek w wieku już za­awan­so­wa­nym, acz­kol­wiek trudno by­łoby go na­zwać ste­try­cza­łym sta­rusz­kiem. Do­piero po chwili roz­po­znał w mar­twym Teo­fila Barsz­czew­skiego, któ­rego wi­dział kilka razy w Ka­mieńcu, gdy przy­jeż­dżał od­wie­dzić ro­dzinne strony.

– Sanc­tus Deus! – krzyk­nął i klęk­nął przy za­krwa­wio­nej ko­bie­cie.

Nie oba­wiał się, że i na niego się rzuci, by za­dać mu śmier­telne rany, za­bój­czyni była bo­wiem bar­dzo roz­trzę­siona i wy­glą­dała na kom­plet­nie oszo­ło­mioną tym, co zro­biła. Po­pa­trzyła na Mi­ło­sza spa­ni­ko­wana, z oczami peł­nymi łez, i w końcu jęk­nęła roz­pacz­li­wie:

– Za­bi­łam go.

– W rze­czy sa­mej – wes­tchnął. – Czy ten czło­wiek za­mie­rzał zhań­bić pa­nią?

– Ten czło­wiek to mój przy­szły teść – wy­du­kała drżą­cym gło­sem.

– Z tego, co wi­dzę, ra­czej już nim nie zo­sta­nie... – od­parł.

Do­my­ślił się, że młoda ko­bieta wsty­dzi się mó­wić o spra­wach, które do­pro­wa­dziły ją do zbrodni. Na pierw­szy rzut oka było wi­dać, że za­żywny teść pra­gnął po­siąść swoją piękną sy­nową, cho­ciaż Mi­łosz mu­siał stwier­dzić, że w tej chwili nie pre­zen­to­wała się zbyt po­nęt­nie. Być może z uwagi na roz­bry­zgi krwi na twa­rzy i za­czer­wie­nione od łez po­liczki.

– Co ja po­cznę? Stracą mnie... Ro­dzice się mnie wy­rzekną, na­rze­czony opu­ści, a moja fa­mi­lia po­pad­nie w ru­inę. Co ja zro­bię, co po­wiem?

Mi­łosz za­czął się oba­wiać, że ze stra­chu przed kon­se­kwen­cjami spraw­czyni mordu za chwilę zrobi krzywdę rów­nież so­bie.

– Po­mogę pani wstać – za­pro­po­no­wał więc szybko. – I niechże pani wy­rzuci ten nóż. Ży­cia temu czło­wie­kowi już wać­panna nie zwróci, a sama się może oka­le­czyć.

Sta­rał się mó­wić spo­koj­nym gło­sem, wręcz ko­ją­cym, cho­ciaż wi­dok za­dźga­nego męż­czy­zny nieco nim wstrzą­snął. Wie­dział, że te­raz po­wi­nien pę­dem ru­szyć do Ka­mieńca i po­in­for­mo­wać urząd kasz­te­lana o zaj­ściu, a przy oka­zji do­star­czyć mu wi­no­wajcę. Nie miał jed­nak su­mie­nia jesz­cze bar­dziej po­grą­żać tej nie­szczę­śli­wej ko­biety. Na­prawdę w tam­tej chwili nie wie­dział, co zro­bić i jak się za­cho­wać.

Od­rzu­ciła nóż, jakby na­gle za­czął ją pa­rzyć, i po­dała dłoń Mi­ło­szowi. Po­mógł jej wstać, ale wciąż cała drżała, a więc za chwilę mo­gła po­now­nie ru­nąć na zie­mię.

– O, ja nie­szczę­sna! – jęk­nęła i za­raz do­dała, du­ka­jąc: – Pa­mię­tam wać­pana. Je­steś pan sy­nem Jó­zefa Ra­sta­wic­kiego.

Mi­łosz zmru­żył oczy i do­piero te­raz roz­po­znał w nie­zna­jo­mej pannę Łu­bień­ską, jedną z có­rek Wa­le­rego i Le­oka­dii Łu­bień­skich. Była to pod­upa­dła szla­checka ro­dzina, sil­nie za­an­ga­żo­wana po stro­nie Fa­mi­lii. Po­dobno któ­ryś z dzia­dów Wa­le­rego na­zy­wał się Czar­to­ry­ski, czym stary Łu­bień­ski zwykł się chwa­lić przy każ­dej moż­li­wej oka­zji, po­dob­nie jak oj­ciec Mi­ło­sza ura­to­wa­niem króla przed zbrod­ni­czymi za­mia­rami kon­fe­de­ra­tów bar­skich.

– A wać­panna to Alek­san­dra czy Flo­ren­tyna?

– Alek­san­dra. – Wzrok panny Łu­bień­skiej na­gle spo­chmur­niał, jakby po­my­le­nie jej z krewną przy­no­siło ujmę. – A moja sio­stra ma na imię Kle­men­tyna.

Było mu wszystko jedno, jak na­zy­wają się córki Łu­bień­skich, bo w tym mo­men­cie miał więk­sze zmar­twie­nie. Mu­siał coś po­sta­no­wić w kwe­stii mor­der­czyni, a wciąż miał dy­le­mat, czy za­cho­wać się wła­ści­wie, czy może ura­to­wać ko­bietę przed wię­zie­niem, a może na­wet przed śmier­cią.

– Dla­czego wać­panna Alek­san­dra się plą­cze bez służby czy przy­zwo­itki po le­sie? – za­py­tał roz­złosz­czony, gdy ko­bieta nieco się uspo­ko­iła.

– Mam wior­stę do domu, haj­da­maki się tu nie kręcą... Skąd mo­głam wie­dzieć, że do­znam krzywd od przy­szłego te­ścia? – Prze­stała pła­kać i w tej chwili była bar­dziej roz­gnie­wana jego py­ta­niem ani­żeli prze­ra­żona do­ko­naną zbrod­nią.

– Wsią­dziesz te­raz, moja panno, na ko­nia i za­pro­wa­dzę cię do domu. A po­tem... Prawdę mó­wiąc, nie wiem, co po­tem. Aequam me­mento re­bus in ar­duis se­rvare men­tem non se­cus in bo­nis[3] – po­wie­dział, gło­śno wzdy­cha­jąc.

– Jakże ja mogę za­cho­wać spo­kój, je­śli moje ży­cie wła­śnie się skoń­czyło przez tego... zbe­reź­nika. – Alek­san­dra za­ci­snęła pię­ści.

Mi­łosz wy­cią­gnął chu­s­teczkę z wy­szy­tym mo­no­gra­mem i na­zwi­skiem. Gdy miesz­kał w in­ter­na­cie, było to nie­odzowne, żeby chustki nie gi­nęły lub nie tra­fiały w nie­wła­ściwe ręce. Prze­tarł za­krwa­wione po­liczki i dło­nie ko­biety. Miała jesz­cze kilka kro­pel na de­kol­cie, ale nie ośmie­lił się zbli­żyć dłoni w to miej­sce. Przy­gry­zła usta i wzięła od niego chustkę. Wciąż jesz­cze miała plamy na sukni, ale przy­naj­mniej prze­stała wy­glą­dać, jakby przed chwilą za­szlach­to­wała pro­siaka.

Po­tem pod­szedł do ofiary, by spraw­dzić, czy na pewno nie można jej po­móc, i pod­niósł z ziemi pe­le­rynę ko­biety.

– Go­towa? – za­py­tał, po­da­jąc Łu­bień­skiej okry­cie.

– Niechże mo­ści pan po­zwoli mi odejść i za­po­mni, że mnie kie­dy­kol­wiek wi­dział. No, może dawno temu, gdy spo­ty­ka­łam pana na mszy w ka­mie­niec­kim ko­ściele.

– Nie mogę... – wes­tchnął.

– Bła­gam... Prze­cież jemu i tak nic nie po­może. – Wska­zała brodą na za­ro­śla. – A mnie może ura­to­wać ży­cie.

Nie pod­jął jesz­cze de­cy­zji co do dal­szych kro­ków, ale do­szedł do wnio­sku, że co­kol­wiek po­sta­nowi, musi się wraz z panną Łu­bień­ską jak naj­szyb­ciej od­da­lić z miej­sca zbrodni. Chwy­cił więc wą­ską ki­bić Alek­san­dry, uniósł dziew­czynę bez spe­cjal­nego wy­siłku i usa­dził bo­kiem na sio­dle. Po­tem sam wsko­czył na ko­nia, umo­ścił się tuż za za­bój­czy­nią, wsu­nął stopy w strze­miona i ostrogą po­go­nił Perłę, jak na­zy­wał swoją ulu­bioną klacz. Nie za­sta­na­wiał się, czy przy­stoi przy­tu­lać obcą pannę, tylko ru­szył ga­lo­pem przed sie­bie, by uciec jak naj­da­lej od nie­bosz­czyka.

Łu­bień­ska wtu­lała się w niego, jakby do­piero te­raz po­czuła chłód, aż wresz­cie krzyk­nęła:

– Za­trzy­maj się, wać­pan! Już wi­dać na­sze za­bu­do­wa­nia!

Zro­bił to, a ona ze­sko­czyła z ko­nia z taką gra­cją, jakby czy­niła to kilka razy dzien­nie. Ko­lejny raz zro­biło mu się żal panny Łu­bień­skiej. Mor­der­stwo nie­do­szłego te­ścia na­prawdę mo­gło zruj­no­wać ży­cie jej i ca­łej ro­dzi­nie, która i tak miała pro­ble­mów pod do­stat­kiem, głów­nie na­tury fi­nan­so­wej.

– Niech wać­panna uważa na sie­bie – po­wie­dział.

– Pro­szę mi przy­rzec, że nie wy­jawi mo­jego strasz­nego se­kretu. Ni­komu... – po­pro­siła.

– Będę mil­czał jak grób. Przy­się­gam – oznaj­mił, na­wet nie do końca zda­jąc so­bie sprawę, co czyni. W końcu miał przed sobą mor­der­czy­nię, a nie wy­ra­fi­no­waną pannę z do­brego domu, która na przy­ję­ciu nie­chcący stłu­kła por­ce­la­nową fi­gurkę.

Po­pa­trzyła na niego z wdzięcz­no­ścią.

– Dzię­kuję... I ni­gdy tego panu nie za­po­mnę.

– Po­wo­dze­nia, panno Alek­san­dro. – Uśmiech­nął się i ru­szył w stronę Ka­mieńca.

Na­prawdę za­mie­rzał do­trzy­mać da­nego słowa, bo choć zło­żył przy­rze­cze­nie dość po­chop­nie, nie na­ra­ziłby swo­jego ho­noru na szwank. Pra­gnął jed­nak jak naj­szyb­ciej za­po­mnieć o tym, co się wy­da­rzyło w pod­ka­mie­niec­kim le­sie tego mar­co­wego po­po­łu­dnia. Nie chciał roz­wa­żać, czy Barsz­czew­ski za­słu­żył na śmierć ani czy panna Łu­bień­ska spro­wo­ko­wała te­ścia do na­chal­nych umi­zgów swoim nie­oby­czaj­nym za­cho­wa­niem. To nie była jego sprawa i nie jego kło­pot.

Nie wie­dział jed­nak, że nie­opo­dal miej­sca, w któ­rym zna­lazł nie­bosz­czyka i jego roz­trzę­sioną za­bój­czy­nię, dwoje ciem­nych oczu przy­glą­dało się ca­łej sce­nie. Nie spo­dzie­wał się rów­nież, że wkrótce zo­sta­nie zmu­szony do ucieczki z Ka­mieńca przed ka­rzącą ręką spra­wie­dli­wo­ści, zo­sta­nie bo­wiem oskar­żony o na­paść na czło­wieka, któ­rego wi­dział może ze trzy razy w ży­ciu i znał je­dy­nie z opo­wie­ści ro­dzi­ców.

Do­brze za­pa­mię­tał tę datę, po­nie­waż wy­padki, które miały miej­sce tego dnia, od­ci­snęły na jego ży­ciu nie­za­po­mniane i bo­le­sne piętno i za­gma­twały jego los na wiele lat.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] daw. dzier­żawca
[2] daw. by­dło do­mowe
[3] łac. Pa­mię­taj o za­cho­wa­niu spo­koju umy­słu tak w nie­szczę­ściu, jak i w po­wo­dze­niu.