Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
54 osoby interesują się tą książką
Józef Rastawicki, pisarz sądowy na dworze królewskim w nagrodę za udział w akcji odbicia z rąk porywaczy króla Stanisława Augusta Poniatowskiego otrzymuje niewielki majątek na Podolu i przenosi się tam wraz z żoną i synem, Miłoszem. Doceniając wagę wykształcenia, wysyła pierworodnego do szkół w Warszawie, a potem do Paryża. Józef uważa, że jego syna czeka wielka kariera i liczy, że Miłosz, podobnie jak niegdyś on, trafi na dwór królewski. Pewnego jednak dnia młody Rastawicki zostaje świadkiem morderstwa. Okoliczności sprawiają, że pozwala uciec sprawcy i przez to sam zostaje oskarżony o tę zbrodnię. Musi uciekać i zmieniać miejsca pobytu, a jego życie zamiast się ustabilizować, przypomina wielką wędrówkę po Europie. Dwa zaprzyjaźnione ze sobą rody szlacheckie, Barszczewskich i Łubieńskich postanawiają zacieśnić swoje więzy poprzez mariaż Bogdana Barszczewskiego i Aleksandry Łubieńskiej. Ślub jednak musi zostać przełożony, ponieważ w domu Barszczewskich dochodzi do tragedii. Tymczasem, gdy nadchodzi właściwy czas, przyszła panna młoda znika bez śladu wraz ze swoją służącą, Matyldą.
„Uciekinierzy” to opowieść o patriotyzmie i zdradzie, sprawiedliwości i chęci zemsty, a także o tajemnicach rodzinnych, które nigdy nie powinny wyjść na jaw. To zawiła historia dwojga młodych ludzi na tle burzliwych wydarzeń końca XVIII wieku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 312
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1.
Okolice Kamieńca, 1787
Zimowy poranek piętnastego marca roku Pańskiego tysiąc siedemset osiemdziesiątego siódmego był równie nieprzyjemny, co poprzedni wieczór. Na szczęście deszcz ustał i Miłosz Rastawicki mógł ruszyć w dalszą drogę. Prawdę mówiąc, był już znużony podróżą i pragnął jak najprędzej dotrzeć do rodzinnego domu.
Podniósł się z niewygodnego, cuchnącego posłania i westchnął głośno. Wydawało się mu, że Podole znajduje się na końcu świata, bo za każdym razem, gdy chciał zobaczyć rodziców, musiał spędzić w siodle wiele dni. Przez długi czas jego familia mieszkała w Warszawie, potem tylko on w niej pozostał, aby kontynuować edukację.
Król August wynagrodził ojca Miłosza, referendarza koronnego w Departamencie Skarbu, darując mu zacną dożywotnią rentę i jednorazowy ekwiwalent pieniężny, by ten po zakończeniu posługi nie musiał się martwić o byt swojej rodziny. Józef Rastawicki nie był starcem, ale zaczął tracić wzrok i nie mógł należycie wykonywać swoich obowiązków, dlatego przeniósł się z rodziną do odziedziczonego po dziadku nieco podupadłego majątku na Podolu, któremu za pieniądze od króla miała zostać przywrócona dawna świetność.
Ów podarunek, jak na króla bardzo hojny, był nagrodą za lojalność w chwili dla władcy najtrudniejszej, gdy jego życie zawisło na włosku... Miłosz słyszał tę historię wielokrotnie i za każdym razem stary Rastawicki ubarwiał ją nowymi detalami. Pomyślał, że za kilka lat może się okazać, iż poczciwy i sumienny Józef w pojedynkę pokonał bandę konfederatów barskich, która w swym zuchwalstwie postanowiła porwać króla, a kto wie, może i zamordować. Zarówno małżonka Józefa, jak i dwaj synowie nie wypominali ojcu, że jedynie pomógł młynarzowi dostać się do dowódcy Gwardii Pieszej Koronnej, której żołnierze bez większych problemów rozgromili spiskowców i odbili z ich rąk Stanisława Augusta Poniatowskiego. Krążyły plotki, że król sam zainscenizował porwanie, by pokazać, jak bardzo bezczelni są jego przeciwnicy polityczni.
Jedno było pewne – ojciec Miłosza, człowiek nader lojalny wobec króla, miał swój udział w jego odbiciu, czym chełpił się przy każdej okazji. Od tego feralnego dnia, kiedy to uprowadzono monarchę, Józef zaczął się cieszyć na dworze królewskim specjalnymi względami, a gdy oczy zaczęły mu odmawiać posłuszeństwa, wyjechał z żoną do Kamieńca, by tam spędzić resztę życia.
Stary Rastawicki doceniał wagę wiedzy i nauki, dlatego zamiast odrestaurować dom, otrzymany od króla datek spożytkował na edukację swoich synów.
Starszy brat Miłosza, Paweł, uczył się w rzymskim Collegium Nazarenum, ponieważ chciał zostać duchownym i pełnić posługę jako dworski kapelan, Miłosz zaś liczył, że zostanie ambasadorem lub konsulem w Departamencie Interesów Cudzoziemskich Rady Nieustającej i wyjedzie na zagraniczną placówkę.
Ojciec wybrał dla młodszego syna szkołę z internatem, założoną przez księdza Stanisława Konarskiego – Collegium Nobilium w Warszawie. Na początku uczęszczali do niej chłopcy z uboższej szlachty, a niekiedy trafiał się nawet jakiś obdarzony niezwykłymi zdolnościami plebejusz. Magnateria uznawała bowiem, że towarzystwo w takich szkołach nie jest odpowiednie dla ich rozpieszczonych dzieci i wolała kształcić swoje pociechy w domu, wynajmując licznych preceptorów. Z czasem jednak ta uczelnia pijarów zyskała popularność również wśród bogaczy z uwagi na nowatorski jak na owe czasy system kształcenia.
Stary Rastawicki nie chciał jednak, by Miłosz zakończył swoją edukację na Collegium Nobilium, i liczył, że gdy jego młodszy syn obejmie urząd na dworze, monarcha obdarzy go szczególnymi względami i wyśle do jakiejś prestiżowej paryskiej uczelni, by chłopak mógł po jej skończeniu objąć przy marszałku dworu jakąś intratną synekurę.
Podwórze przed karczmą, w której przenocował Miłosz, tonęło w błocie, a i sam budynek prezentował się na zewnątrz równie nieciekawie, co w środku. Arendarz[1] tego przybytku, Szlomo Lejbowicz, najwyraźniej nie dorobił się majątku na swoim interesie, bo widać było, że drewno w wielu miejscach zmurszało, a wykuty fikuśnie ptak, znajdujący się przed wejściem, już od dawna przestał być ozdobą, a stał się szpetnym, przerdzewiałym potworkiem, który raczej odstraszał, aniżeli zachęcał wędrowców do zatrzymania się w tym miejscu. Na szczęście ceny w karczmie nie były wygórowane, mimo że w okolicy była to jedyna oberża, w której oprócz strawy i napitku zmęczony podróżnik mógł znaleźć nocleg.
Zza nieco już wypaczonych drewnianych drzwi gospody wciąż dolatywał zapach jadła przemieszany z odorem nieczystości, ze stajni zaś, którą arendarz chyba bardzo rzadko czyścił, niezbyt przyjemna woń końskiego łajna. Miłosz nie miał ochoty w taką pogodę dosiadać konia, ale też nieszczególnie pragnął spędzić w karczmie Szlomy więcej czasu, niż to było konieczne.
Gdzieś w oddali ujrzał skrawek błękitnego nieba i stwierdził, że niedługo pogoda powinna się poprawić, a on dotrze do Kamieńca suchy i w końcu wyśpi się w rodzinnym domu i porządnym łóżku. Oszacował, że ostatni etap jego podróży zajmie mu zapewne więcej czasu, niż przewidywał, ponieważ wiosenne roztopy i obfite w ostatnich dniach deszcze sprawiły, że większość szlaków przypominała bagniska. Poprawił ordynkę w kaburze rapci, prezent od ojca, z którym Miłosz prawie nigdy się nie rozstawał.
Józef Rastawicki uważał, że szabla powinna być atrybutem każdego szlachcica. Gdy Miłosz pewnego dnia otrzymał upominek, bardzo się ucieszył, ponieważ ćwiczył niemal od dziecka posługiwanie się tym rodzajem broni i nareszcie otrzymał własną. Ojciec, choć zazwyczaj bardzo powściągliwy w wydawaniu pieniędzy, tym razem nie szczędził dukatów. Ordynka zdobiona była srebrem i jaszczurzą skórą i była podobna do tej, która pozostała po dziadku i wisiała na ścianie w salonie ich domu w Kamieńcu.
Dosiadł konia, wygładził kontusz i ruszył w dalszą drogę. Kilka minut później znalazł się na głównej drodze wiodącej do Kamieńca. Jego klacz z trudem przemierzała kolejne wiorsty, brodząc w błocie. Wiedział jednak, że do miasta jest już niedaleko, ponieważ mijał kolumny wozów, kolasek i pieszych.
Gdyby nie ulewa, pewnie nie zatrzymałby się u Szlomy i już wczorajszy wieczór spędziłby w swoim domu, ale się obawiał, że koń w końcu odmówi mu posłuszeństwa i Miłosz będzie musiał spać w lesie albo szczerym polu.
Chłopskie wozy podążające w stronę miasta wyładowane były żywiną[2], workami z warzywami lub ziarnem z zeszłorocznych zbiorów i wszelkimi dobrami, które zamierzano sprzedać na rynku. Handlarze dźwigali swoje dobra przeważnie na plecach i zwykle były to wyroby rzemieślnicze, drewniane zabawki albo naczynia kuchenne.
W tym rejonie Rzeczpospolitej mówiono w różnych językach, które się mieszały ze sobą prawie jak na wieży Babel, lecz najgłośniejsi byli Żydzi, roztrząsający każdy problem tak emocjonalnie i hałaśliwie, jakby właśnie decydowali o losach świata.
Kilkanaście wiorst przed miastem Miłosz skręcił do lasu, uznając, że tam droga powinna być zdecydowanie lepsza, a przynajmniej nie tak rozmokła jak główny trakt, wiodący wprost do serca Kamieńca. Jako że dobrze znał te tereny, postanowił wybrać mało uczęszczany szlak, który nie był tak zryty przez koła wozów i kolasek jak inne trasy.
Około południa wyszło słońce, dając nadzieję, że Rastawicki pokona resztę drogi bez przeszkód. Pomyślał, że zbliża się koniec wyczerpującej wyprawy, a gdy dotrze na miejsce, przez kilka tygodni będzie się rozkoszował błogim lenistwem, czekając na odpowiedź królewskich urzędników, którzy zdecydują, czy zostanie przyjęty na dworską posadę. Był przekonany, że ojciec wbrew jego prośbie wystosował list do samego Stanisława Augusta Poniatowskiego, przypominając mu delikatnie o swoim wyczynie, a jednocześnie zapewniając, iż lojalność wobec króla i stronnictwa z nim sprzymierzonego przechodzi w ich rodzinie z pokolenia na pokolenie.
Przez konary drzew przebijały słoneczne promienie, a ciężkie, ciemne chmury ustąpiły miejsca białym obłokom. Miłosz liczył, że zima niechybnie odejdzie na dobre, chociaż w tych rejonach kraju wszystko było możliwe. Nawet opady śniegu w Wielkanoc.
Zwolnił, rozkoszując się w końcu piękną aurą. Wciągał nozdrzami rześkie powietrze i uśmiechał się do siebie. Cieszył się, że niebawem zobaczy dawno niewidzianych rodziców, a i brat przebąkiwał, że w tym roku powinien się zjawić w domu na święta Wielkiej Nocy, która przypadała ósmego kwietnia.
Najpierw usłyszał szelest w bujnych, choć niewielkich świerkach i pomyślał, że to jakaś zwierzyna się kotłuje. Kto wie, może wpadła we wnyki i teraz próbuje się uwolnić. Jednak w pewnej chwili dobiegł jego uszu cichy kobiecy płacz. Nieopodal dostrzegł osiodłanego konia, przytroczonego do drzewa. Uznał, że jechała nim jakaś wyzwolona amazonka, która postanowiła udać się za potrzebą w pobliskie zarośla i być może wdepnęła w rozpadlinę, raniąc się przy tym boleśnie. Nie dziwił się temu, kobiece stroje były tak okazałe, że nawet proste czynności musiały być w nich nie lada wyzwaniem. Rozpostarte na rogówkach spódnice i ciasne gorsety krępowały ruchy, więc o wypadek nie było trudno.
Zerknął jeszcze na siodło przywiązanego konia i zobaczył monogram rodu Barszczewskich. Była to rodzina dość zamożna i należała do krewnych Wawrzyńca Potockiego, konfederata barskiego, niegdyś przeciwnika króla, a może raczej carycy Katarzyny, która z każdym rokiem robiła się coraz bardziej bezczelna i coraz bardziej się panoszyła w Rzeczpospolitej.
Trzeba jednak przyznać, iż członkowie podolskiej gałęzi Barszczewskich nie angażowali się politycznie, a przynajmniej nie robili tego w sposób zbyt ostentacyjny. Krążyły plotki, że młody Barszczewski miał wielkie chęci, by dołączyć do stronników króla, a nawet liczył na dworską posadę, ale z racji koligacji uznano go za szpicla. Podobnie myślał o nich także kasztelan kamieniecki, Leonard Świejkowski, który nie chciał poręczyć za Bogdana Barszczewskiego. Być może temu ostatniemu nie chodziło nawet o powiązania rodzinne, niektórzy z tej części familii Potockich piastowali bowiem wysokie urzędy, ale o nestora rodu, Teofila Barszczewskiego, który miał w okolicy opinię awanturnika i skandalisty.
Zatrzymał się, zeskoczył z konia i ruszył do miejsca, skąd wciąż dobiegało kobiece chlipanie. Stąpał powoli w obawie, że i on może ulec wypadkowi, podobnie jak płacząca panna, gdy nagle jego oczom ukazał się widok straszniejszy, aniżeli mógł się tego spodziewać. Młoda kobieta, sądząc po stroju, zamożna szlachcianka, siedziała na wilgotnej ściółce w utytłanej i częściowo porwanej sukni z grubej zielonej tafty. Jej ozdobiony atłasową wstążką jasny kornet nieco się przekrzywił, koronka przy dekolcie była rozerwana, bawet poszarpany, podobnie jak niezbyt już modne angażanty przy jednym z rękawów. Rogówka jej sukni pękła w kilku miejscach, tworząc nieforemny kształt, a spod spódnicy wystawała sponiewierana wełniana półsalopka, oblepiona wilgotnymi igłami.
Być może ów widok nie zrobiłby na Miłoszu tak dużego wrażenia, gdy nie to, że młoda kobieta umazana była krwią, podobnie jak nóż, który trzymała w dłoni. Swoim kształtem przypominał kord turecki, chętnie noszony za pasem przez szlachciców. W Warszawie właściwie już tego nie praktykowano, ale na rubieżach Rzeczpospolitej był to wciąż nieodzowny atrybut męskiego stroju, dość popularny zarówno wśród szlachty, jak i pospólstwa. W tej części kraju nowinki modowe docierały późno, a i miejscowe towarzystwo było dość oporne na przyswajanie pomysłów warszawskich modnisiów.
Tuż obok owej tajemniczej niewiasty leżał mężczyzna z raną na szyi i nieruchomymi oczami wpatrzonymi w pełzające po niebie obłoki. Był to człowiek w wieku już zaawansowanym, aczkolwiek trudno byłoby go nazwać stetryczałym staruszkiem. Dopiero po chwili rozpoznał w martwym Teofila Barszczewskiego, którego widział kilka razy w Kamieńcu, gdy przyjeżdżał odwiedzić rodzinne strony.
– Sanctus Deus! – krzyknął i klęknął przy zakrwawionej kobiecie.
Nie obawiał się, że i na niego się rzuci, by zadać mu śmiertelne rany, zabójczyni była bowiem bardzo roztrzęsiona i wyglądała na kompletnie oszołomioną tym, co zrobiła. Popatrzyła na Miłosza spanikowana, z oczami pełnymi łez, i w końcu jęknęła rozpaczliwie:
– Zabiłam go.
– W rzeczy samej – westchnął. – Czy ten człowiek zamierzał zhańbić panią?
– Ten człowiek to mój przyszły teść – wydukała drżącym głosem.
– Z tego, co widzę, raczej już nim nie zostanie... – odparł.
Domyślił się, że młoda kobieta wstydzi się mówić o sprawach, które doprowadziły ją do zbrodni. Na pierwszy rzut oka było widać, że zażywny teść pragnął posiąść swoją piękną synową, chociaż Miłosz musiał stwierdzić, że w tej chwili nie prezentowała się zbyt ponętnie. Być może z uwagi na rozbryzgi krwi na twarzy i zaczerwienione od łez policzki.
– Co ja pocznę? Stracą mnie... Rodzice się mnie wyrzekną, narzeczony opuści, a moja familia popadnie w ruinę. Co ja zrobię, co powiem?
Miłosz zaczął się obawiać, że ze strachu przed konsekwencjami sprawczyni mordu za chwilę zrobi krzywdę również sobie.
– Pomogę pani wstać – zaproponował więc szybko. – I niechże pani wyrzuci ten nóż. Życia temu człowiekowi już waćpanna nie zwróci, a sama się może okaleczyć.
Starał się mówić spokojnym głosem, wręcz kojącym, chociaż widok zadźganego mężczyzny nieco nim wstrząsnął. Wiedział, że teraz powinien pędem ruszyć do Kamieńca i poinformować urząd kasztelana o zajściu, a przy okazji dostarczyć mu winowajcę. Nie miał jednak sumienia jeszcze bardziej pogrążać tej nieszczęśliwej kobiety. Naprawdę w tamtej chwili nie wiedział, co zrobić i jak się zachować.
Odrzuciła nóż, jakby nagle zaczął ją parzyć, i podała dłoń Miłoszowi. Pomógł jej wstać, ale wciąż cała drżała, a więc za chwilę mogła ponownie runąć na ziemię.
– O, ja nieszczęsna! – jęknęła i zaraz dodała, dukając: – Pamiętam waćpana. Jesteś pan synem Józefa Rastawickiego.
Miłosz zmrużył oczy i dopiero teraz rozpoznał w nieznajomej pannę Łubieńską, jedną z córek Walerego i Leokadii Łubieńskich. Była to podupadła szlachecka rodzina, silnie zaangażowana po stronie Familii. Podobno któryś z dziadów Walerego nazywał się Czartoryski, czym stary Łubieński zwykł się chwalić przy każdej możliwej okazji, podobnie jak ojciec Miłosza uratowaniem króla przed zbrodniczymi zamiarami konfederatów barskich.
– A waćpanna to Aleksandra czy Florentyna?
– Aleksandra. – Wzrok panny Łubieńskiej nagle spochmurniał, jakby pomylenie jej z krewną przynosiło ujmę. – A moja siostra ma na imię Klementyna.
Było mu wszystko jedno, jak nazywają się córki Łubieńskich, bo w tym momencie miał większe zmartwienie. Musiał coś postanowić w kwestii morderczyni, a wciąż miał dylemat, czy zachować się właściwie, czy może uratować kobietę przed więzieniem, a może nawet przed śmiercią.
– Dlaczego waćpanna Aleksandra się plącze bez służby czy przyzwoitki po lesie? – zapytał rozzłoszczony, gdy kobieta nieco się uspokoiła.
– Mam wiorstę do domu, hajdamaki się tu nie kręcą... Skąd mogłam wiedzieć, że doznam krzywd od przyszłego teścia? – Przestała płakać i w tej chwili była bardziej rozgniewana jego pytaniem aniżeli przerażona dokonaną zbrodnią.
– Wsiądziesz teraz, moja panno, na konia i zaprowadzę cię do domu. A potem... Prawdę mówiąc, nie wiem, co potem. Aequam memento rebus in arduis servare mentem non secus in bonis[3] – powiedział, głośno wzdychając.
– Jakże ja mogę zachować spokój, jeśli moje życie właśnie się skończyło przez tego... zbereźnika. – Aleksandra zacisnęła pięści.
Miłosz wyciągnął chusteczkę z wyszytym monogramem i nazwiskiem. Gdy mieszkał w internacie, było to nieodzowne, żeby chustki nie ginęły lub nie trafiały w niewłaściwe ręce. Przetarł zakrwawione policzki i dłonie kobiety. Miała jeszcze kilka kropel na dekolcie, ale nie ośmielił się zbliżyć dłoni w to miejsce. Przygryzła usta i wzięła od niego chustkę. Wciąż jeszcze miała plamy na sukni, ale przynajmniej przestała wyglądać, jakby przed chwilą zaszlachtowała prosiaka.
Potem podszedł do ofiary, by sprawdzić, czy na pewno nie można jej pomóc, i podniósł z ziemi pelerynę kobiety.
– Gotowa? – zapytał, podając Łubieńskiej okrycie.
– Niechże mości pan pozwoli mi odejść i zapomni, że mnie kiedykolwiek widział. No, może dawno temu, gdy spotykałam pana na mszy w kamienieckim kościele.
– Nie mogę... – westchnął.
– Błagam... Przecież jemu i tak nic nie pomoże. – Wskazała brodą na zarośla. – A mnie może uratować życie.
Nie podjął jeszcze decyzji co do dalszych kroków, ale doszedł do wniosku, że cokolwiek postanowi, musi się wraz z panną Łubieńską jak najszybciej oddalić z miejsca zbrodni. Chwycił więc wąską kibić Aleksandry, uniósł dziewczynę bez specjalnego wysiłku i usadził bokiem na siodle. Potem sam wskoczył na konia, umościł się tuż za zabójczynią, wsunął stopy w strzemiona i ostrogą pogonił Perłę, jak nazywał swoją ulubioną klacz. Nie zastanawiał się, czy przystoi przytulać obcą pannę, tylko ruszył galopem przed siebie, by uciec jak najdalej od nieboszczyka.
Łubieńska wtulała się w niego, jakby dopiero teraz poczuła chłód, aż wreszcie krzyknęła:
– Zatrzymaj się, waćpan! Już widać nasze zabudowania!
Zrobił to, a ona zeskoczyła z konia z taką gracją, jakby czyniła to kilka razy dziennie. Kolejny raz zrobiło mu się żal panny Łubieńskiej. Morderstwo niedoszłego teścia naprawdę mogło zrujnować życie jej i całej rodzinie, która i tak miała problemów pod dostatkiem, głównie natury finansowej.
– Niech waćpanna uważa na siebie – powiedział.
– Proszę mi przyrzec, że nie wyjawi mojego strasznego sekretu. Nikomu... – poprosiła.
– Będę milczał jak grób. Przysięgam – oznajmił, nawet nie do końca zdając sobie sprawę, co czyni. W końcu miał przed sobą morderczynię, a nie wyrafinowaną pannę z dobrego domu, która na przyjęciu niechcący stłukła porcelanową figurkę.
Popatrzyła na niego z wdzięcznością.
– Dziękuję... I nigdy tego panu nie zapomnę.
– Powodzenia, panno Aleksandro. – Uśmiechnął się i ruszył w stronę Kamieńca.
Naprawdę zamierzał dotrzymać danego słowa, bo choć złożył przyrzeczenie dość pochopnie, nie naraziłby swojego honoru na szwank. Pragnął jednak jak najszybciej zapomnieć o tym, co się wydarzyło w podkamienieckim lesie tego marcowego popołudnia. Nie chciał rozważać, czy Barszczewski zasłużył na śmierć ani czy panna Łubieńska sprowokowała teścia do nachalnych umizgów swoim nieobyczajnym zachowaniem. To nie była jego sprawa i nie jego kłopot.
Nie wiedział jednak, że nieopodal miejsca, w którym znalazł nieboszczyka i jego roztrzęsioną zabójczynię, dwoje ciemnych oczu przyglądało się całej scenie. Nie spodziewał się również, że wkrótce zostanie zmuszony do ucieczki z Kamieńca przed karzącą ręką sprawiedliwości, zostanie bowiem oskarżony o napaść na człowieka, którego widział może ze trzy razy w życiu i znał jedynie z opowieści rodziców.
Dobrze zapamiętał tę datę, ponieważ wypadki, które miały miejsce tego dnia, odcisnęły na jego życiu niezapomniane i bolesne piętno i zagmatwały jego los na wiele lat.
Przypisy