Duma i gniew. Uciekinierzy - Joanna Jax - ebook + audiobook
BESTSELLER

Duma i gniew. Uciekinierzy ebook i audiobook

Joanna Jax

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

28 osób interesuje się tą książką

Opis

Józef Rastawicki, pisarz sądowy na dworze królewskim w nagrodę za udział w akcji odbicia z rąk porywaczy króla Stanisława Augusta Poniatowskiego otrzymuje niewielki majątek na Podolu i przenosi się tam wraz z żoną i synem, Miłoszem. Doceniając wagę wykształcenia, wysyła pierworodnego do szkół w Warszawie, a potem do Paryża. Józef uważa, że jego syna czeka wielka kariera i liczy, że Miłosz, podobnie jak niegdyś on, trafi na dwór królewski. Pewnego jednak dnia młody Rastawicki zostaje świadkiem morderstwa. Okoliczności sprawiają, że pozwala uciec sprawcy i przez to sam zostaje oskarżony o tę zbrodnię. Musi uciekać i zmieniać miejsca pobytu, a jego życie zamiast się ustabilizować, przypomina wielką wędrówkę po Europie. Dwa zaprzyjaźnione ze sobą rody szlacheckie, Barszczewskich i Łubieńskich postanawiają zacieśnić swoje więzy poprzez mariaż Bogdana Barszczewskiego i Aleksandry Łubieńskiej. Ślub jednak musi zostać przełożony, ponieważ w domu Barszczewskich dochodzi do tragedii. Tymczasem, gdy nadchodzi właściwy czas, przyszła panna młoda znika bez śladu wraz ze swoją służącą, Matyldą.

„Uciekinierzy” to opowieść o patriotyzmie i zdradzie, sprawiedliwości i chęci zemsty, a także o tajemnicach rodzinnych, które nigdy nie powinny wyjść na jaw. To zawiła historia dwojga młodych ludzi na tle burzliwych wydarzeń końca XVIII wieku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 312

Rok wydania: 2024

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 33 min

Rok wydania: 2024

Lektor: Barbara Liberek

Oceny
4,5 (329 ocen)
212
79
34
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
orikasia1

Nie oderwiesz się od lektury

super
10
zaglebie

Nie oderwiesz się od lektury

lekk8e pióro autorki, jest wątek miłosny, są tajemnice oraz faktycznie historyczne.
00
haelma

Nie oderwiesz się od lektury

Dziękuję za bardzo ciekawą książkę, pozdrawiam
00
ojonka18

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
Esmerete

Całkiem niezła

Jak na Panią Joannę bardzo dużo treści, a wyjątkowo bardzo mało akcji…
00

Popularność




Re­dak­cjaAnna Se­we­ryn-Sa­kie­wicz
Ko­rektaDo­rota Ho­nek-Sac
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
© Co­py­ri­ght by Jo­anna Jax, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Jo­anna Jax, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83296-65-4
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

1.

Oko­lice Ka­mieńca, 1787

Zi­mowy po­ra­nek pięt­na­stego marca roku Pań­skiego ty­siąc sie­dem­set osiem­dzie­sią­tego siód­mego był rów­nie nie­przy­jemny, co po­przedni wie­czór. Na szczę­ście deszcz ustał i Mi­łosz Ra­sta­wicki mógł ru­szyć w dal­szą drogę. Prawdę mó­wiąc, był już znu­żony po­dróżą i pra­gnął jak naj­prę­dzej do­trzeć do ro­dzin­nego domu.

Pod­niósł się z nie­wy­god­nego, cuch­ną­cego po­sła­nia i wes­tchnął gło­śno. Wy­da­wało się mu, że Po­dole znaj­duje się na końcu świata, bo za każ­dym ra­zem, gdy chciał zo­ba­czyć ro­dzi­ców, mu­siał spę­dzić w sio­dle wiele dni. Przez długi czas jego fa­mi­lia miesz­kała w War­sza­wie, po­tem tylko on w niej po­zo­stał, aby kon­ty­nu­ować edu­ka­cję.

Król Au­gust wy­na­gro­dził ojca Mi­ło­sza, re­fe­ren­da­rza ko­ron­nego w De­par­ta­men­cie Skarbu, da­ru­jąc mu za­cną do­ży­wot­nią rentę i jed­no­ra­zowy ekwi­wa­lent pie­niężny, by ten po za­koń­cze­niu po­sługi nie mu­siał się mar­twić o byt swo­jej ro­dziny. Jó­zef Ra­sta­wicki nie był star­cem, ale za­czął tra­cić wzrok i nie mógł na­le­ży­cie wy­ko­ny­wać swo­ich obo­wiąz­ków, dla­tego prze­niósł się z ro­dziną do odzie­dzi­czo­nego po dziadku nieco pod­upa­dłego ma­jątku na Po­dolu, któ­remu za pie­nią­dze od króla miała zo­stać przy­wró­cona dawna świet­ność.

Ów po­da­ru­nek, jak na króla bar­dzo hojny, był na­grodą za lo­jal­ność w chwili dla władcy naj­trud­niej­szej, gdy jego ży­cie za­wi­sło na wło­sku... Mi­łosz sły­szał tę hi­sto­rię wie­lo­krot­nie i za każ­dym ra­zem stary Ra­sta­wicki ubar­wiał ją no­wymi de­ta­lami. Po­my­ślał, że za kilka lat może się oka­zać, iż po­czciwy i su­mienny Jó­zef w po­je­dynkę po­ko­nał bandę kon­fe­de­ra­tów bar­skich, która w swym zu­chwal­stwie po­sta­no­wiła po­rwać króla, a kto wie, może i za­mor­do­wać. Za­równo mał­żonka Jó­zefa, jak i dwaj sy­no­wie nie wy­po­mi­nali ojcu, że je­dy­nie po­mógł mły­na­rzowi do­stać się do do­wódcy Gwar­dii Pie­szej Ko­ron­nej, któ­rej żoł­nie­rze bez więk­szych pro­ble­mów roz­gro­mili spi­skow­ców i od­bili z ich rąk Sta­ni­sława Au­gu­sta Po­nia­tow­skiego. Krą­żyły plotki, że król sam za­in­sce­ni­zo­wał po­rwa­nie, by po­ka­zać, jak bar­dzo bez­czelni są jego prze­ciw­nicy po­li­tyczni.

Jedno było pewne – oj­ciec Mi­ło­sza, czło­wiek na­der lo­jalny wo­bec króla, miał swój udział w jego od­bi­ciu, czym cheł­pił się przy każ­dej oka­zji. Od tego fe­ral­nego dnia, kiedy to upro­wa­dzono mo­nar­chę, Jó­zef za­czął się cie­szyć na dwo­rze kró­lew­skim spe­cjal­nymi wzglę­dami, a gdy oczy za­częły mu od­ma­wiać po­słu­szeń­stwa, wy­je­chał z żoną do Ka­mieńca, by tam spę­dzić resztę ży­cia.

Stary Ra­sta­wicki do­ce­niał wagę wie­dzy i na­uki, dla­tego za­miast od­re­stau­ro­wać dom, otrzy­many od króla da­tek spo­żyt­ko­wał na edu­ka­cję swo­ich sy­nów.

Star­szy brat Mi­ło­sza, Pa­weł, uczył się w rzym­skim Col­le­gium Na­za­re­num, po­nie­waż chciał zo­stać du­chow­nym i peł­nić po­sługę jako dwor­ski ka­pe­lan, Mi­łosz zaś li­czył, że zo­sta­nie am­ba­sa­do­rem lub kon­su­lem w De­par­ta­men­cie In­te­re­sów Cu­dzo­ziem­skich Rady Nie­usta­ją­cej i wy­je­dzie na za­gra­niczną pla­cówkę.

Oj­ciec wy­brał dla młod­szego syna szkołę z in­ter­na­tem, za­ło­żoną przez księ­dza Sta­ni­sława Ko­nar­skiego – Col­le­gium No­bi­lium w War­sza­wie. Na po­czątku uczęsz­czali do niej chłopcy z uboż­szej szlachty, a nie­kiedy tra­fiał się na­wet ja­kiś ob­da­rzony nie­zwy­kłymi zdol­no­ściami ple­be­jusz. Ma­gna­te­ria uzna­wała bo­wiem, że to­wa­rzy­stwo w ta­kich szko­łach nie jest od­po­wied­nie dla ich roz­piesz­czo­nych dzieci i wo­lała kształ­cić swoje po­cie­chy w domu, wy­naj­mu­jąc licz­nych pre­cep­to­rów. Z cza­sem jed­nak ta uczel­nia pi­ja­rów zy­skała po­pu­lar­ność rów­nież wśród bo­ga­czy z uwagi na no­wa­tor­ski jak na owe czasy sys­tem kształ­ce­nia.

Stary Ra­sta­wicki nie chciał jed­nak, by Mi­łosz za­koń­czył swoją edu­ka­cję na Col­le­gium No­bi­lium, i li­czył, że gdy jego młod­szy syn obej­mie urząd na dwo­rze, mo­nar­cha ob­da­rzy go szcze­gól­nymi wzglę­dami i wy­śle do ja­kiejś pre­sti­żo­wej pa­ry­skiej uczelni, by chło­pak mógł po jej skoń­cze­niu ob­jąć przy mar­szałku dworu ja­kąś in­tratną sy­ne­kurę.

Po­dwó­rze przed karczmą, w któ­rej prze­no­co­wał Mi­łosz, to­nęło w bło­cie, a i sam bu­dy­nek pre­zen­to­wał się na ze­wnątrz rów­nie nie­cie­ka­wie, co w środku. Aren­darz[1] tego przy­bytku, Szlomo Lej­bo­wicz, naj­wy­raź­niej nie do­ro­bił się ma­jątku na swoim in­te­re­sie, bo wi­dać było, że drewno w wielu miej­scach zmur­szało, a wy­kuty fi­ku­śnie ptak, znaj­du­jący się przed wej­ściem, już od dawna prze­stał być ozdobą, a stał się szpet­nym, prze­rdze­wia­łym po­twor­kiem, który ra­czej od­stra­szał, ani­żeli za­chę­cał wę­drow­ców do za­trzy­ma­nia się w tym miej­scu. Na szczę­ście ceny w karcz­mie nie były wy­gó­ro­wane, mimo że w oko­licy była to je­dyna obe­rża, w któ­rej oprócz strawy i na­pitku zmę­czony po­dróż­nik mógł zna­leźć noc­leg.

Zza nieco już wy­pa­czo­nych drew­nia­nych drzwi go­spody wciąż do­la­ty­wał za­pach ja­dła prze­mie­szany z odo­rem nie­czy­sto­ści, ze stajni zaś, którą aren­darz chyba bar­dzo rzadko czy­ścił, nie­zbyt przy­jemna woń koń­skiego łajna. Mi­łosz nie miał ochoty w taką po­godę do­sia­dać ko­nia, ale też nie­szcze­gól­nie pra­gnął spę­dzić w karcz­mie Szlomy wię­cej czasu, niż to było ko­nieczne.

Gdzieś w od­dali uj­rzał skra­wek błę­kit­nego nieba i stwier­dził, że nie­długo po­goda po­winna się po­pra­wić, a on do­trze do Ka­mieńca su­chy i w końcu wy­śpi się w ro­dzin­nym domu i po­rząd­nym łóżku. Osza­co­wał, że ostatni etap jego po­dróży zaj­mie mu za­pewne wię­cej czasu, niż prze­wi­dy­wał, po­nie­waż wio­senne roz­topy i ob­fite w ostat­nich dniach desz­cze spra­wiły, że więk­szość szla­ków przy­po­mi­nała ba­gni­ska. Po­pra­wił or­dynkę w ka­bu­rze rapci, pre­zent od ojca, z któ­rym Mi­łosz pra­wie ni­gdy się nie roz­sta­wał.

Jó­zef Ra­sta­wicki uwa­żał, że sza­bla po­winna być atry­bu­tem każ­dego szlach­cica. Gdy Mi­łosz pew­nego dnia otrzy­mał upo­mi­nek, bar­dzo się ucie­szył, po­nie­waż ćwi­czył nie­mal od dziecka po­słu­gi­wa­nie się tym ro­dza­jem broni i na­resz­cie otrzy­mał wła­sną. Oj­ciec, choć za­zwy­czaj bar­dzo po­wścią­gliwy w wy­da­wa­niu pie­nię­dzy, tym ra­zem nie szczę­dził du­ka­tów. Or­dynka zdo­biona była sre­brem i jasz­czu­rzą skórą i była po­dobna do tej, która po­zo­stała po dziadku i wi­siała na ścia­nie w sa­lo­nie ich domu w Ka­mieńcu.

Do­siadł ko­nia, wy­gła­dził kon­tusz i ru­szył w dal­szą drogę. Kilka mi­nut póź­niej zna­lazł się na głów­nej dro­dze wio­dą­cej do Ka­mieńca. Jego klacz z tru­dem prze­mie­rzała ko­lejne wior­sty, bro­dząc w bło­cie. Wie­dział jed­nak, że do mia­sta jest już nie­da­leko, po­nie­waż mi­jał ko­lumny wo­zów, ko­la­sek i pie­szych.

Gdyby nie ulewa, pew­nie nie za­trzy­małby się u Szlomy i już wczo­raj­szy wie­czór spę­dziłby w swoim domu, ale się oba­wiał, że koń w końcu od­mówi mu po­słu­szeń­stwa i Mi­łosz bę­dzie mu­siał spać w le­sie albo szcze­rym polu.

Chłop­skie wozy po­dą­ża­jące w stronę mia­sta wy­ła­do­wane były ży­winą[2], wor­kami z wa­rzy­wami lub ziar­nem z ze­szło­rocz­nych zbio­rów i wszel­kimi do­brami, które za­mie­rzano sprze­dać na rynku. Han­dla­rze dźwi­gali swoje do­bra prze­waż­nie na ple­cach i zwy­kle były to wy­roby rze­mieśl­ni­cze, drew­niane za­bawki albo na­czy­nia ku­chenne.

W tym re­jo­nie Rzecz­po­spo­li­tej mó­wiono w róż­nych ję­zy­kach, które się mie­szały ze sobą pra­wie jak na wieży Ba­bel, lecz naj­gło­śniejsi byli Ży­dzi, roz­trzą­sa­jący każdy pro­blem tak emo­cjo­nal­nie i ha­ła­śli­wie, jakby wła­śnie de­cy­do­wali o lo­sach świata.

Kil­ka­na­ście wiorst przed mia­stem Mi­łosz skrę­cił do lasu, uzna­jąc, że tam droga po­winna być zde­cy­do­wa­nie lep­sza, a przy­naj­mniej nie tak roz­mo­kła jak główny trakt, wio­dący wprost do serca Ka­mieńca. Jako że do­brze znał te te­reny, po­sta­no­wił wy­brać mało uczęsz­czany szlak, który nie był tak zryty przez koła wo­zów i ko­la­sek jak inne trasy.

Około po­łu­dnia wy­szło słońce, da­jąc na­dzieję, że Ra­sta­wicki po­kona resztę drogi bez prze­szkód. Po­my­ślał, że zbliża się ko­niec wy­czer­pu­ją­cej wy­prawy, a gdy do­trze na miej­sce, przez kilka ty­go­dni bę­dzie się roz­ko­szo­wał bło­gim le­ni­stwem, cze­ka­jąc na od­po­wiedź kró­lew­skich urzęd­ni­ków, któ­rzy zde­cy­dują, czy zo­sta­nie przy­jęty na dwor­ską po­sadę. Był prze­ko­nany, że oj­ciec wbrew jego proś­bie wy­sto­so­wał list do sa­mego Sta­ni­sława Au­gu­sta Po­nia­tow­skiego, przy­po­mi­na­jąc mu de­li­kat­nie o swoim wy­czy­nie, a jed­no­cze­śnie za­pew­nia­jąc, iż lo­jal­ność wo­bec króla i stron­nic­twa z nim sprzy­mie­rzo­nego prze­cho­dzi w ich ro­dzi­nie z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie.

Przez ko­nary drzew prze­bi­jały sło­neczne pro­mie­nie, a cięż­kie, ciemne chmury ustą­piły miej­sca bia­łym ob­ło­kom. Mi­łosz li­czył, że zima nie­chyb­nie odej­dzie na do­bre, cho­ciaż w tych re­jo­nach kraju wszystko było moż­liwe. Na­wet opady śniegu w Wiel­ka­noc.

Zwol­nił, roz­ko­szu­jąc się w końcu piękną aurą. Wcią­gał noz­drzami rześ­kie po­wie­trze i uśmie­chał się do sie­bie. Cie­szył się, że nie­ba­wem zo­ba­czy dawno nie­wi­dzia­nych ro­dzi­ców, a i brat prze­bą­ki­wał, że w tym roku po­wi­nien się zja­wić w domu na święta Wiel­kiej Nocy, która przy­pa­dała ósmego kwiet­nia.

Naj­pierw usły­szał sze­lest w buj­nych, choć nie­wiel­kich świer­kach i po­my­ślał, że to ja­kaś zwie­rzyna się ko­tłuje. Kto wie, może wpa­dła we wnyki i te­raz pró­buje się uwol­nić. Jed­nak w pew­nej chwili do­biegł jego uszu ci­chy ko­biecy płacz. Nie­opo­dal do­strzegł osio­dła­nego ko­nia, przy­tro­czo­nego do drzewa. Uznał, że je­chała nim ja­kaś wy­zwo­lona ama­zonka, która po­sta­no­wiła udać się za po­trzebą w po­bli­skie za­ro­śla i być może wdep­nęła w roz­pa­dlinę, ra­niąc się przy tym bo­le­śnie. Nie dzi­wił się temu, ko­biece stroje były tak oka­załe, że na­wet pro­ste czyn­no­ści mu­siały być w nich nie lada wy­zwa­niem. Roz­po­starte na ro­gów­kach spód­nice i cia­sne gor­sety krę­po­wały ru­chy, więc o wy­pa­dek nie było trudno.

Zer­k­nął jesz­cze na sio­dło przy­wią­za­nego ko­nia i zo­ba­czył mo­no­gram rodu Barsz­czew­skich. Była to ro­dzina dość za­można i na­le­żała do krew­nych Waw­rzyńca Po­toc­kiego, kon­fe­de­rata bar­skiego, nie­gdyś prze­ciw­nika króla, a może ra­czej ca­rycy Ka­ta­rzyny, która z każ­dym ro­kiem ro­biła się co­raz bar­dziej bez­czelna i co­raz bar­dziej się pa­no­szyła w Rzecz­po­spo­li­tej.

Trzeba jed­nak przy­znać, iż człon­ko­wie po­dol­skiej ga­łęzi Barsz­czew­skich nie an­ga­żo­wali się po­li­tycz­nie, a przy­naj­mniej nie ro­bili tego w spo­sób zbyt osten­ta­cyjny. Krą­żyły plotki, że młody Barsz­czew­ski miał wiel­kie chęci, by do­łą­czyć do stron­ni­ków króla, a na­wet li­czył na dwor­ską po­sadę, ale z ra­cji ko­li­ga­cji uznano go za szpicla. Po­dob­nie my­ślał o nich także kasz­te­lan ka­mie­niecki, Le­onard Świej­kow­ski, który nie chciał po­rę­czyć za Bog­dana Barsz­czew­skiego. Być może temu ostat­niemu nie cho­dziło na­wet o po­wią­za­nia ro­dzinne, nie­któ­rzy z tej czę­ści fa­mi­lii Po­toc­kich pia­sto­wali bo­wiem wy­so­kie urzędy, ale o ne­stora rodu, Teo­fila Barsz­czew­skiego, który miał w oko­licy opi­nię awan­tur­nika i skan­da­li­sty.

Za­trzy­mał się, ze­sko­czył z ko­nia i ru­szył do miej­sca, skąd wciąż do­bie­gało ko­biece chli­pa­nie. Stą­pał po­woli w oba­wie, że i on może ulec wy­pad­kowi, po­dob­nie jak pła­cząca panna, gdy na­gle jego oczom uka­zał się wi­dok strasz­niej­szy, ani­żeli mógł się tego spo­dzie­wać. Młoda ko­bieta, są­dząc po stroju, za­można szlach­cianka, sie­działa na wil­got­nej ściółce w uty­tła­nej i czę­ściowo po­rwa­nej sukni z gru­bej zie­lo­nej ta­fty. Jej ozdo­biony atła­sową wstążką ja­sny kor­net nieco się prze­krzy­wił, ko­ronka przy de­kol­cie była ro­ze­rwana, ba­wet po­szar­pany, po­dob­nie jak nie­zbyt już modne an­ga­żanty przy jed­nym z rę­ka­wów. Ro­gówka jej sukni pę­kła w kilku miej­scach, two­rząc nie­fo­remny kształt, a spod spód­nicy wy­sta­wała spo­nie­wie­rana weł­niana pół­sa­lopka, ob­le­piona wil­got­nymi igłami.

Być może ów wi­dok nie zro­biłby na Mi­ło­szu tak du­żego wra­że­nia, gdy nie to, że młoda ko­bieta uma­zana była krwią, po­dob­nie jak nóż, który trzy­mała w dłoni. Swoim kształ­tem przy­po­mi­nał kord tu­recki, chęt­nie no­szony za pa­sem przez szlach­ci­ców. W War­sza­wie wła­ści­wie już tego nie prak­ty­ko­wano, ale na ru­bie­żach Rzecz­po­spo­li­tej był to wciąż nie­odzowny atry­but mę­skiego stroju, dość po­pu­larny za­równo wśród szlachty, jak i po­spól­stwa. W tej czę­ści kraju no­winki mo­dowe do­cie­rały późno, a i miej­scowe to­wa­rzy­stwo było dość oporne na przy­swa­ja­nie po­my­słów war­szaw­skich mod­ni­siów.

Tuż obok owej ta­jem­ni­czej nie­wia­sty le­żał męż­czy­zna z raną na szyi i nie­ru­cho­mymi oczami wpa­trzo­nymi w peł­za­jące po nie­bie ob­łoki. Był to czło­wiek w wieku już za­awan­so­wa­nym, acz­kol­wiek trudno by­łoby go na­zwać ste­try­cza­łym sta­rusz­kiem. Do­piero po chwili roz­po­znał w mar­twym Teo­fila Barsz­czew­skiego, któ­rego wi­dział kilka razy w Ka­mieńcu, gdy przy­jeż­dżał od­wie­dzić ro­dzinne strony.

– Sanc­tus Deus! – krzyk­nął i klęk­nął przy za­krwa­wio­nej ko­bie­cie.

Nie oba­wiał się, że i na niego się rzuci, by za­dać mu śmier­telne rany, za­bój­czyni była bo­wiem bar­dzo roz­trzę­siona i wy­glą­dała na kom­plet­nie oszo­ło­mioną tym, co zro­biła. Po­pa­trzyła na Mi­ło­sza spa­ni­ko­wana, z oczami peł­nymi łez, i w końcu jęk­nęła roz­pacz­li­wie:

– Za­bi­łam go.

– W rze­czy sa­mej – wes­tchnął. – Czy ten czło­wiek za­mie­rzał zhań­bić pa­nią?

– Ten czło­wiek to mój przy­szły teść – wy­du­kała drżą­cym gło­sem.

– Z tego, co wi­dzę, ra­czej już nim nie zo­sta­nie... – od­parł.

Do­my­ślił się, że młoda ko­bieta wsty­dzi się mó­wić o spra­wach, które do­pro­wa­dziły ją do zbrodni. Na pierw­szy rzut oka było wi­dać, że za­żywny teść pra­gnął po­siąść swoją piękną sy­nową, cho­ciaż Mi­łosz mu­siał stwier­dzić, że w tej chwili nie pre­zen­to­wała się zbyt po­nęt­nie. Być może z uwagi na roz­bry­zgi krwi na twa­rzy i za­czer­wie­nione od łez po­liczki.

– Co ja po­cznę? Stracą mnie... Ro­dzice się mnie wy­rzekną, na­rze­czony opu­ści, a moja fa­mi­lia po­pad­nie w ru­inę. Co ja zro­bię, co po­wiem?

Mi­łosz za­czął się oba­wiać, że ze stra­chu przed kon­se­kwen­cjami spraw­czyni mordu za chwilę zrobi krzywdę rów­nież so­bie.

– Po­mogę pani wstać – za­pro­po­no­wał więc szybko. – I niechże pani wy­rzuci ten nóż. Ży­cia temu czło­wie­kowi już wać­panna nie zwróci, a sama się może oka­le­czyć.

Sta­rał się mó­wić spo­koj­nym gło­sem, wręcz ko­ją­cym, cho­ciaż wi­dok za­dźga­nego męż­czy­zny nieco nim wstrzą­snął. Wie­dział, że te­raz po­wi­nien pę­dem ru­szyć do Ka­mieńca i po­in­for­mo­wać urząd kasz­te­lana o zaj­ściu, a przy oka­zji do­star­czyć mu wi­no­wajcę. Nie miał jed­nak su­mie­nia jesz­cze bar­dziej po­grą­żać tej nie­szczę­śli­wej ko­biety. Na­prawdę w tam­tej chwili nie wie­dział, co zro­bić i jak się za­cho­wać.

Od­rzu­ciła nóż, jakby na­gle za­czął ją pa­rzyć, i po­dała dłoń Mi­ło­szowi. Po­mógł jej wstać, ale wciąż cała drżała, a więc za chwilę mo­gła po­now­nie ru­nąć na zie­mię.

– O, ja nie­szczę­sna! – jęk­nęła i za­raz do­dała, du­ka­jąc: – Pa­mię­tam wać­pana. Je­steś pan sy­nem Jó­zefa Ra­sta­wic­kiego.

Mi­łosz zmru­żył oczy i do­piero te­raz roz­po­znał w nie­zna­jo­mej pannę Łu­bień­ską, jedną z có­rek Wa­le­rego i Le­oka­dii Łu­bień­skich. Była to pod­upa­dła szla­checka ro­dzina, sil­nie za­an­ga­żo­wana po stro­nie Fa­mi­lii. Po­dobno któ­ryś z dzia­dów Wa­le­rego na­zy­wał się Czar­to­ry­ski, czym stary Łu­bień­ski zwykł się chwa­lić przy każ­dej moż­li­wej oka­zji, po­dob­nie jak oj­ciec Mi­ło­sza ura­to­wa­niem króla przed zbrod­ni­czymi za­mia­rami kon­fe­de­ra­tów bar­skich.

– A wać­panna to Alek­san­dra czy Flo­ren­tyna?

– Alek­san­dra. – Wzrok panny Łu­bień­skiej na­gle spo­chmur­niał, jakby po­my­le­nie jej z krewną przy­no­siło ujmę. – A moja sio­stra ma na imię Kle­men­tyna.

Było mu wszystko jedno, jak na­zy­wają się córki Łu­bień­skich, bo w tym mo­men­cie miał więk­sze zmar­twie­nie. Mu­siał coś po­sta­no­wić w kwe­stii mor­der­czyni, a wciąż miał dy­le­mat, czy za­cho­wać się wła­ści­wie, czy może ura­to­wać ko­bietę przed wię­zie­niem, a może na­wet przed śmier­cią.

– Dla­czego wać­panna Alek­san­dra się plą­cze bez służby czy przy­zwo­itki po le­sie? – za­py­tał roz­złosz­czony, gdy ko­bieta nieco się uspo­ko­iła.

– Mam wior­stę do domu, haj­da­maki się tu nie kręcą... Skąd mo­głam wie­dzieć, że do­znam krzywd od przy­szłego te­ścia? – Prze­stała pła­kać i w tej chwili była bar­dziej roz­gnie­wana jego py­ta­niem ani­żeli prze­ra­żona do­ko­naną zbrod­nią.

– Wsią­dziesz te­raz, moja panno, na ko­nia i za­pro­wa­dzę cię do domu. A po­tem... Prawdę mó­wiąc, nie wiem, co po­tem. Aequam me­mento re­bus in ar­duis se­rvare men­tem non se­cus in bo­nis[3] – po­wie­dział, gło­śno wzdy­cha­jąc.

– Jakże ja mogę za­cho­wać spo­kój, je­śli moje ży­cie wła­śnie się skoń­czyło przez tego... zbe­reź­nika. – Alek­san­dra za­ci­snęła pię­ści.

Mi­łosz wy­cią­gnął chu­s­teczkę z wy­szy­tym mo­no­gra­mem i na­zwi­skiem. Gdy miesz­kał w in­ter­na­cie, było to nie­odzowne, żeby chustki nie gi­nęły lub nie tra­fiały w nie­wła­ściwe ręce. Prze­tarł za­krwa­wione po­liczki i dło­nie ko­biety. Miała jesz­cze kilka kro­pel na de­kol­cie, ale nie ośmie­lił się zbli­żyć dłoni w to miej­sce. Przy­gry­zła usta i wzięła od niego chustkę. Wciąż jesz­cze miała plamy na sukni, ale przy­naj­mniej prze­stała wy­glą­dać, jakby przed chwilą za­szlach­to­wała pro­siaka.

Po­tem pod­szedł do ofiary, by spraw­dzić, czy na pewno nie można jej po­móc, i pod­niósł z ziemi pe­le­rynę ko­biety.

– Go­towa? – za­py­tał, po­da­jąc Łu­bień­skiej okry­cie.

– Niechże mo­ści pan po­zwoli mi odejść i za­po­mni, że mnie kie­dy­kol­wiek wi­dział. No, może dawno temu, gdy spo­ty­ka­łam pana na mszy w ka­mie­niec­kim ko­ściele.

– Nie mogę... – wes­tchnął.

– Bła­gam... Prze­cież jemu i tak nic nie po­może. – Wska­zała brodą na za­ro­śla. – A mnie może ura­to­wać ży­cie.

Nie pod­jął jesz­cze de­cy­zji co do dal­szych kro­ków, ale do­szedł do wnio­sku, że co­kol­wiek po­sta­nowi, musi się wraz z panną Łu­bień­ską jak naj­szyb­ciej od­da­lić z miej­sca zbrodni. Chwy­cił więc wą­ską ki­bić Alek­san­dry, uniósł dziew­czynę bez spe­cjal­nego wy­siłku i usa­dził bo­kiem na sio­dle. Po­tem sam wsko­czył na ko­nia, umo­ścił się tuż za za­bój­czy­nią, wsu­nął stopy w strze­miona i ostrogą po­go­nił Perłę, jak na­zy­wał swoją ulu­bioną klacz. Nie za­sta­na­wiał się, czy przy­stoi przy­tu­lać obcą pannę, tylko ru­szył ga­lo­pem przed sie­bie, by uciec jak naj­da­lej od nie­bosz­czyka.

Łu­bień­ska wtu­lała się w niego, jakby do­piero te­raz po­czuła chłód, aż wresz­cie krzyk­nęła:

– Za­trzy­maj się, wać­pan! Już wi­dać na­sze za­bu­do­wa­nia!

Zro­bił to, a ona ze­sko­czyła z ko­nia z taką gra­cją, jakby czy­niła to kilka razy dzien­nie. Ko­lejny raz zro­biło mu się żal panny Łu­bień­skiej. Mor­der­stwo nie­do­szłego te­ścia na­prawdę mo­gło zruj­no­wać ży­cie jej i ca­łej ro­dzi­nie, która i tak miała pro­ble­mów pod do­stat­kiem, głów­nie na­tury fi­nan­so­wej.

– Niech wać­panna uważa na sie­bie – po­wie­dział.

– Pro­szę mi przy­rzec, że nie wy­jawi mo­jego strasz­nego se­kretu. Ni­komu... – po­pro­siła.

– Będę mil­czał jak grób. Przy­się­gam – oznaj­mił, na­wet nie do końca zda­jąc so­bie sprawę, co czyni. W końcu miał przed sobą mor­der­czy­nię, a nie wy­ra­fi­no­waną pannę z do­brego domu, która na przy­ję­ciu nie­chcący stłu­kła por­ce­la­nową fi­gurkę.

Po­pa­trzyła na niego z wdzięcz­no­ścią.

– Dzię­kuję... I ni­gdy tego panu nie za­po­mnę.

– Po­wo­dze­nia, panno Alek­san­dro. – Uśmiech­nął się i ru­szył w stronę Ka­mieńca.

Na­prawdę za­mie­rzał do­trzy­mać da­nego słowa, bo choć zło­żył przy­rze­cze­nie dość po­chop­nie, nie na­ra­ziłby swo­jego ho­noru na szwank. Pra­gnął jed­nak jak naj­szyb­ciej za­po­mnieć o tym, co się wy­da­rzyło w pod­ka­mie­niec­kim le­sie tego mar­co­wego po­po­łu­dnia. Nie chciał roz­wa­żać, czy Barsz­czew­ski za­słu­żył na śmierć ani czy panna Łu­bień­ska spro­wo­ko­wała te­ścia do na­chal­nych umi­zgów swoim nie­oby­czaj­nym za­cho­wa­niem. To nie była jego sprawa i nie jego kło­pot.

Nie wie­dział jed­nak, że nie­opo­dal miej­sca, w któ­rym zna­lazł nie­bosz­czyka i jego roz­trzę­sioną za­bój­czy­nię, dwoje ciem­nych oczu przy­glą­dało się ca­łej sce­nie. Nie spo­dzie­wał się rów­nież, że wkrótce zo­sta­nie zmu­szony do ucieczki z Ka­mieńca przed ka­rzącą ręką spra­wie­dli­wo­ści, zo­sta­nie bo­wiem oskar­żony o na­paść na czło­wieka, któ­rego wi­dział może ze trzy razy w ży­ciu i znał je­dy­nie z opo­wie­ści ro­dzi­ców.

Do­brze za­pa­mię­tał tę datę, po­nie­waż wy­padki, które miały miej­sce tego dnia, od­ci­snęły na jego ży­ciu nie­za­po­mniane i bo­le­sne piętno i za­gma­twały jego los na wiele lat.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] daw. dzier­żawca
[2] daw. by­dło do­mowe
[3] łac. Pa­mię­taj o za­cho­wa­niu spo­koju umy­słu tak w nie­szczę­ściu, jak i w po­wo­dze­niu.