Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
18 osób interesuje się tą książką
Thriller psychologiczny o dojrzewaniu, poszukiwaniu tożsamości, kłamstwach, nadziejach i rozczarowaniach, którego finał zaskakuje.
Styczeń 2016 roku. W mieszkaniu odnalezione zostają zwłoki młodej kobiety. Najbliżsi ofiary są przekonani, że wiedzą, kto może odpowiadać za tę zbrodnię. Rozpoczyna się dramatyczna walka z czasem. Kilka lat wcześniej dwie pochodzące z różnych światów nastolatki się zaprzyjaźniają. Spoiwem ich relacji staje się mroczny sekret. Julia i Agnieszka są gotowe zrobić wszystko, by prawda, która może zniszczyć ich przyszłość, nie wyszła na jaw.
Marionetka to wstrząsająca opowieść o tym, jak jedno wydarzenie potrafi wprawić w ruch machinę nie do zatrzymania. Jak niszczycielską siłę kryją w sobie sekrety sprzed lat? Kto w tej historii pociąga za sznurki, a kto jest wyłącznie bezwolną marionetką?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 369
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Monika Tomys
Korekta
Magdalena Magiera
Współpraca
Robert Ratajczak
Projekt okładki, skład, łamanie
Natalia Jargieło
Fotografia Autorki
Przemysław Ożóg
© Copyright by Sylwia Bies
© Copyright by Wydawnictwo Vectra
Druk i oprawa
WZDZ Drukarnia Lega, Opole
ISBN 978-83-67334-80-8
Wydawca
Wydawnictwo Vectra
Czerwionka-Leszczyny 2024
www.arw-vectra.pl
Moim Chmurowym Dziewczynom
- Caroline Thieme, Otylii Dziadosz-Bolak,
Alicji Pyclik-Stasiak i Gosi Obuchowicz
Doskonale wiecie, kiedy dmuchnąć w moje skrzydła,
a kiedy sprowadzić mnie na ziemię.
Dziękuję Wam za to!
Książka ta jest fikcją literacką.
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń
jest wyłącznie przypadkowe.
Chłopiec piszczał z radości.
– Wio, koniku! Wio, koniku! – pokrzykiwał.
– Trzymaj się mocno taty, żebyś nie spadł. – Młoda kobieta z uśmiechem obserwowała żywiołową zabawę ojca z synem.
Nie mogła uwierzyć, że rozgrywająca się przed jej oczami scena była rzeczywistością. Przez lata marzyła o tym, by między mężczyzną, wokół którego kiedyś kręcił się cały jej świat, a ich dzieckiem nawiązała się głęboka, autentyczna więź. Chciała dla swojego synka wszystkiego, co najlepsze. Wyłącznie jego dobrem kierowała się za każdym razem, gdy podejmowała najtrudniejsze w swym życiu decyzje.
Już dawno zeszła z utartej ścieżki. Potrafiła podjąć ryzyko, zrezygnować z własnego komfortu, a nawet przeciwstawić się woli najbliższych, byle tylko chłopiec miał właściwe warunki, czuł się bezpieczny i kochany. Wiedziała, co znaczy permanentny brak jednego z rodziców. Doskonale znała to ukłucie zazdrości, towarzyszące wizytom u koleżanek wychowujących się w pełnych rodzinach. Nie chciała, by historia w pewien sposób znów musiała się powtórzyć.
Tkanki jej ciała od jakiegoś czasu wypełniała obawa o przyszłość synka oraz swoją własną. Strach zadomawiał się w umyśle młodej kobiety, niczym trucizna krążył w jej organizmie, infekując kolejne komórki. Nie mogła na to pozwolić. Już nigdy więcej nie powinna się bać. Zasługiwała na to, by nareszcie móc odetchnąć pełną piersią.
Przyglądała się roześmianym twarzom mężczyzny i chłopca, uporczywie rozmyślając nad tym, co powinna zrobić. Czas przeznaczony na podjęcie decyzji mijał nieubłaganie.
Gdzieś wyczytała, że ludzki mózg w istocie przejmuje kontrolę nad osobistymi wyborami, pozostawiając nas wyłącznie w iluzji rzekomego panowania nad sytuacją. Ten niezwykły organ wie, na co się zdecydujemy, już kilkanaście sekund wcześniej, niż uświadamiamy sobie, jak postąpimy w obliczu pewnego dylematu.
Ona też podświadomie czuła, iż decyzja dawno została podjęta. Skoro potrafiła zrobić to już kiedyś, podoła i tym razem. Musiała tylko uwierzyć w swoje możliwości i perfekcyjnie przygotować się do realizacji tego zadania. Przyświecał jej jasno sprecyzowany cel. Wszystko dla dobra małego.
Świat jest teatrem, aktorami ludzie,
którzy kolejno wchodzą i znikają.
William Shakespeare
TAMTEN DZIEŃ
18 stycznia 2016
GRZEGORZ
Cisza…
Byłaby nieprzenikniona, gdyby nie serce łomoczące w klatce piersiowej. Mam wrażenie, że mięsień uderza o żebra, próbując wyrwać się z uwięzi.
Wbiegam po schodach na drugie piętro, przeskakując po trzy stopnie naraz.
Z wysiłku szumi mi w uszach, ale to jedyne, co słyszę, ponieważ z żadnego z mieszkań nie dobiegają najdrobniejsze choćby odgłosy. To dziwne, biorąc pod uwagę trzaskający na zewnątrz mróz, niezachęcający do przebywania poza ciepłym wnętrzem czterech ścian. Mam wrażenie, że cały blok na Fromborskiej nagle zamarł i nie toczy się w nim żadne lokatorskie życie.
Przeszywa mnie lodowaty dreszcz na samo brzmienie słowa „śmierć”. Umieranie jest częścią życia, ale w pewnym momencie śmierć za bardzo zadomowiła się w pobliżu mnie. Nie chcę wylewać kolejnych łez, to jeszcze nie ten czas.
Przestań – upominam się w myślach. – Niepotrzebnie dramatyzujesz. Wszystko jest w najlepszym porządku. Sam się nakręcasz. Nie dzieje się nic złego.
Staję przed drzwiami z numerem siedem. Szczęśliwa siódemka – mówiła, kiedy się tu wprowadzała. – Nowy początek. Pukam w nie energicznie, czując podświadomie, że nic w ten sposób nie wskóram. W dłoni trzymam wyciągnięty klucz, ale jeszcze decyduję się nacisnąć dwukrotnie na dzwonek, jakbym w ten sposób chciał odciągnąć w czasie to, co nieuniknione.
Wsuwam klucz do górnego zamka i przekręcam go w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Zasuwa ustępuje.
Dotykam lodowato zimnej klamki. Jej chłód przeszywa mnie na wskroś. Jest połowa stycznia, wszystko jest przemarznięte do cna, więc nie powinno mnie to dziwić, a jednak nie potrafię oprzeć się natrętnemu przeczuciu, że to zły omen.
Uchylam drzwi i wchodzę do mieszkania.
Zamierzam ją zawołać, ale głos grzęźnie mi w gardle.
Cisza wypełniająca to czterdziestometrowe mieszkanie jest niemal namacalna. Zaglądam do pustych pomieszczeń: kuchni, łazienki i pokoju dziennego, będącego jednocześnie sypialnią Julii, a wypełniający mnie niepokój rośnie z każdą kolejną sekundą.
Drzwi do dziecięcego pokoju są zamknięte. Otwieram je, choć jakiś wewnętrzny głos powtarza, żebym tego nie robił.
Cisza…
Pomieszczenie zazwyczaj wypełniają radosne pokrzykiwania, odgłosy grających zabawek, a od niedawna nieustający warkot wymarzonego samochodu na resorach – prezentu od Świętego Mikołaja.
Ciszę przerywa nagle mój zwierzęcy krzyk, gdy przenoszę wzrok na podłogę.
Ciemnieje mi przed oczami i wszystko na chwilę znika. Znów zostaje tylko cisza.
AGNIESZKA
– Róbcie coś! – wrzeszczę na policjanta w średnim wieku. Przypomina mi Kermita z Muppet Show. Ma wyłupiaste, osadzone zbyt blisko siebie oczy, wysuniętą szczękę i durnowaty uśmieszek, zupełnie nieprzystający do okoliczności. – Dziecko nie mogło tak po prostu rozpłynąć się w powietrzu! Trzeba go szukać!
Mam ochotę rozszarpać wszystkich tych ludzi na strzępy. Dobrze, że pan Grzegorz zadzwonił po mnie, bo ktoś musi zrobić tu porządek. Sam nie jest w stanie wydusić z siebie nawet słowa, co jest całkowicie zrozumiałe. I ja pogrążę się w rozpaczy, kiedy tylko znajdę się w zaciszu własnego mieszkania. Teraz jednak napędza mnie gniew. Ból pojawi się później.
– Działamy, proszę pani. Mamy swoje procedury. Krzyk w niczym nie pomoże.
– W dupie mam wasze procedury! Moja przyjaciółka nie żyje, a Alan jest Bóg wie gdzie z tym pojebem! – krzyczę. Nie mam świadomości, że płaczę, ale po moich policzkach spływają gorące strużki łez. Dłonie drżą niekontrolowanie. Ciało samoistnie reaguje na ten niewyobrażalny stres.
– Uruchamiamy Child Alert, ponieważ w naszej ocenie istnieje wysokie ryzyko, iż dziecko przebywa w towarzystwie człowieka podejrzanego o popełnienie przestępstwa. Robimy, co w naszej mocy, żeby odnaleźć chłopca. Proszę być dobrej myśli. Prokurator wydał już europejski nakaz aresztowania partnera denatki. Europejskie służby są poinformowane o sprawie. Prędzej czy później powinniśmy trafić na jego ślad.
Dłużej nie dam rady się kontrolować. Powoli dociera do mnie, że nigdy więcej nie zobaczę Julki. Coraz bardziej realna staje się obawa o życie Alana. Wszystko, co mówi ten policjant,brzmi przerażająco. Na ciele mam gęsią skórkę. Mrozi mnie na samą myśl, do czego może posunąć się ten zwyrodnialec. Nie wierzyłam w jego nagłą przemianę i, jak się okazuje, miałam rację.
Z zamyślenia wyrywa mnie kobiecy głos.
– Czuje się pani na siłach, żeby złożyć zeznania?
Szczupła blondynka z włosami upiętymi na czubku głowy patrzy na mnie, a w jej spojrzeniu dostrzegam pewną łagodność i życzliwość. Robi na mnie o wiele lepsze wrażenie niż policjant, który jako pierwszy pojawił się w mieszkaniu Julii. Przedstawiała się chwilę wcześniej, ale nie zapamiętałam jej nazwiska. Weronika jakaśtam.Nieważne zresztą, jak się nazywa. Ważne, by była skuteczna.
– Tak. Chyba tak – odpowiadam. – Proszę, znajdźcie Alana. Pan Grzegorz nie przeżyje, jeśli i małemu coś się stanie.
– Mogę panią zapewnić, że działamy. Ta sprawa ma dla nas najwyższy priorytet. Nam też zależy, aby dziecko jak najszybciej odnalazło się całe i zdrowe. Muszę zadać pani kilka ważnych pytań. Pan Klajner w tym stanie nie zdoła na nie odpowiedzieć, a liczy się każda minuta.
– Musicie złapać tego świra. Pewnie już dawno zdążył przekroczyć granicę. On może być wszędzie – lamentuję, kiedy zdaję sobie sprawę, że w moich słowach nie ma nawet odrobiny przesady. Jak mogłam pozwolić, by Julka naraziła siebie i Alana na tak wielkie niebezpieczeństwo? Dlaczego jej nie powstrzymałam?
– Jeśli dobrze rozumiem, rzuca pani podejrzenie na męża denatki, Patricka O’Shea.
– Byłego męża – wtrącam odruchowo, choć formalnie ich małżeństwo nie było zakończone. Julia z dnia na dzień podjęła decyzję o wyjeździe i nie złożyła pozwu. – A na kogo niby mam rzucać? Przecież to oczywiste.
– Może pani powiedzieć o tym mężczyźnie coś więcej?
Słowa policjantki docierają do mnie przytłumione. Ją też widzę jak przez mgłę. Mam wrażenie, że za chwilę eksploduje mi głowa. Nie tak miało się to wszystko potoczyć.
Prawdę powiedziawszy, niewiele wiem o Patricku. Na żywo widziałam go tylko dwa razy. Wiem jednak, że muszę przypomnieć sobie wszystkie rozmowy z Julią i odtworzyć z nich jak najwięcej szczegółów. Nie mam czasu na analizowanie tego, czy mogę podzielić się z tą funkcjonariuszką każdą z wyłowionych z odmętów pamięci informacją, czy też niektóre z nich powinnam zachować dla siebie. Teraz liczy się tylko życie Alana. Chciałabym wierzyć w to, że Patrick nie zamierza zrobić chłopcu krzywdy. Obym się nie myliła.
– Wiem tylko tyle, że ten gość w przeszłości bywał agresywny. Julka nie wyjechała z Irlandii z tęsknoty za ojczyzną. Ona przed nim uciekła.
WCZEŚNIEJ
10 sierpnia 2009
JULIA
Próbuję skoncentrować się na twarzach mijanych osób, byle tylko skierować myśli na nieco inne tory.
Do oczu cisną mi się łzy, ale staram się być silna i nie pokazywać tacie, jak wiele trudu kosztuje mnie zachowanie pozorów obojętności. Tak naprawdę wszystko we mnie krzyczy. Mam ochotę się rozpłakać, wtulić w silne ramiona ojca i wykrzyczeć błaganie, by jednak nie wyjeżdżał. Chcę cofnąć każde zdanie noszące znamiona pretensji, a jednocześnie prośby o więcej. Anka ma nowe buty. Iza leci z rodzicami na wakacje do Turcji. Komputer koszmarnie się zawiesza, a ściągnięcie jakiegokolwiek pliku trwa godzinami.
Ojciec twierdził, że fala zwolnień w fabryce opakowań, w której pracował od chwili, gdy poszłam do przedszkola, z pewnością niebawem dosięgnie i jego, ale ja nie wierzę, iż to prawdziwy powód decyzji o samotnym wyjeździe do Irlandii. Redukcja etatów dotyczy wielu firm, lecz Września jest na tyle dużym miastem, iż znalezienie nowego pracodawcy nie urasta do rangi nieosiągalnego przedsięwzięcia. W najgorszym wypadku tata mógłby dojeżdżać do Poznania. W nie tak odległym mieście wojewódzkim zarówno zarobki, jak i możliwości rozwoju są większe niż u nas.
Moim zdaniem wizja utraty stałego źródła dochodu to tylko tania wymówka. Tak naprawdę tata pragnie zapewnić mi wszystko, o czym może marzyć dorastająca dziewczyna. Nie chce, żebym czuła się gorsza od rówieśników. Oczywiście, że ucieszyłabym się z modnych ubrań, komórki i wyższego kieszonkowego, ale nie kosztem utraty ojca, a tak właśnie postrzegam jego dzisiejszy wyjazd.
Jestem na lotnisku pierwszy raz w życiu. Czuję się oszołomiona ilością otaczających mnie zewsząd bodźców. Migające tablice z aktualizowaną na bieżącą listą odlotów oraz przylotów, sączące się z głośników komunikaty, kolorowe neony i bilbordy, szum toczących się kółek od walizek, wezbrana rzeka ludzkich głów. A pośrodku tego chaosu ja… Samotna jak nigdy, choć tata stoi zaledwie dwa kroki ode mnie. Wiem jednak, że to ostatnie nasze wspólne chwile przed długą rozłąką. Nie mam pojęcia, kiedy zobaczymy się ponownie, a ta niepewność boli i niemal odbiera mi dech.
– Na pewno sobie poradzisz? – pyta kolejny raz.
– Tak – zapewniam, chociaż w tym momencie mam wrażenie, że nie jestem zdolna do samodzielnego ogarnięcia nawet najprostszych spraw. Dotąd byliśmy nierozłączni, stanowiliśmy zgrany zespół. Kłóciliśmy się, bo to najnaturalniejsza rzecz pod słońcem, ale ostatecznie zawsze udawało się nam zakopać topór wojenny i wypracować kompromis. Tata traktował mnie po partnersku, dawał sporo swobody, ale nagle czuję, że wypuszczona na samotne wody, zwyczajnie utonę. Nie mówię mu tego. Przeprowadzka do obcego kraju kosztuje go wystarczająco dużo stresu. Nie zamierzam dokładać mu kolejnego zmartwienia. Nadal musimy się wspierać, choć dzielić nas będzie niemal cały kontynent. – Jestem już prawie dorosła, zapomniałeś?
– Dla mnie zawsze będziesz małą dziewczynką. Moją Juleczką – mówi, przyciskając mnie mocno do siebie.
Walczę, aby się nie rozkleić. Próbuję odtworzyć w myślach słowa moich znajomych na wieść o wyjeździe taty do Irlandii: Zazdro, totalny luz, wolna chata, będzie super. Bywały momenty, kiedy po kolejnej sprzeczce albo irracjonalnym zakazie myślałam o tym, że chciałabym, aby ojciec zniknął i pozwolił mi żyć własnym życiem. Teraz naprawdę się to dzieje, a jedyną emocją, jaką rozpoznaję, jest bezgraniczny smutek. Nie potrafię cieszyć się perspektywą nagłej swobody oraz ograniczonej kontroli.
Dziadkowie, z którymi dzielimy dom, nigdy nie wtrącali się w sprawy pomiędzy mną a tatą, dystansowali się od naszych kłótni i nie próbowali mnie na siłę wychowywać. Mogę przypuszczać, że ich rola nadal sprowadzać będzie się do tego, aby mnie nakarmić, zadbać o porządek i moje zdrowie, przypilnować, żebym nie zawaliła szkoły i wracała do domu przed dwudziestą.
Nawet teraz stoją tutaj jak statyści, a ich twarze nie wyrażają żadnych emocji. Dziadek przywiózł nas na Ławicę samochodem ojca. Pewnie gdyby nie to, że nalegałam, abyśmy całą trójką pomachali tacie na pożegnanie, oni nie wyszliby z inicjatywą wspólnej podróży na lotnisko.
Od lat zachowywali się tak, jakby wszystko, co dzieje się wokół, nie miało znaczenia. Babcia koncentrowała się na gotowaniu, tonęła w tych swoich niezliczonych książkach kucharskich, czyniąc jedzenie najważniejszym, jeśli nie jedynym sensem życia. Dziadek znosił do domu stare, nikomu niepotrzebne sprzęty i całymi dniami, trzymając w dłoni lupę, próbował naprawić to, co już dawno powinno trafić na wysypisko śmieci. Nie poruszali ważnych tematów. Codziennie spędzali długie godziny na bezwiednym gapieniu się w telewizor. Nigdy nie dopytywali, co słychać u mnie albo u taty. Nie wyjeżdżali z nami na wakacje. Dokładali jednak wszelkich starań, aby codzienne życie mężczyzny samotnie wychowującego córkę nie zamieniło się w niemożliwy do opanowania chaos.
– Słuchaj dziadków. – Chociaż komunikat jest skierowany do mnie, tata patrzy na obojętne twarze swoich rodziców, jakby to właśnie im wydawał ostatnią instrukcję, prosząc: Kierujcie do niej jakiekolwiek polecenia, formułujcie jasne zakazy i nakazy, pod żadnym pozorem nie traktujcie jej jak powietrza. – Zajmą się tobą najlepiej, jak potrafią.
Kiwam w milczeniu głową. Gdybym spróbowała cokolwiek powiedzieć, z moich oczu wytrysnęłaby fontanna łez. Nie chcę utrudniać tego pożegnania. I tak jest nam wystarczająco smutno. Ojciec oczekuje ode mnie odpowiedzialności i wewnętrznej siły. Czas próby zaczyna się właśnie teraz. Oto moja chwila prawdy. Pora zdać egzamin życiowej dojrzałości, mimo że matura czeka mnie dopiero za trzy lata.
Tata przewiesza sobie przez ramię sportową torbę, służącą mu za bagaż podręczny. Daje w ten sposób sygnał, iż za chwilę będzie musiał przejść kontrolę bezpieczeństwa, za której linię nie zostanę już wpuszczona. To nasze ostatnie minuty razem. Powtarzam sobie, że muszę być dzielna, wytrzymać jeszcze momencik, a kiedy zniknę z pola widzenia ojca, będę mogła dać upust buzującym wewnątrz emocjom.
Od kilku tygodni układałam sobie w głowie tekst pożegnania. Zastanawiałam się, co powinnam powiedzieć tacie, aby nie tylko uspokoić jego obawy co do tego, czy sobie poradzę, ale też dać mu słowa otuchy, wsparcia i wdzięczności. Nie chciałam, by były one podszyte niepokojem, lecz by wybrzmiewała w nich ogromna nadzieja na lepszą przyszłość i szybkie spotkanie. Bez zbędnej ckliwości, ale jednocześnie sentymentalnie. Codziennie przed zaśnięciem modyfikowałam tę krótką przemowę, szlifowałam ją jak jubilerski kamień, by dziś mogła zalśnić w pełnej krasie.
Ostatecznie daję radę wydusić tylko:
– Pa, tato. Będę tęsknić.
TAMTEN DZIEŃ
18 stycznia 2016
GRZEGORZ
Julia nie żyje.
Moja mała córeczka nie żyje, a ja nie zdołałem jej ochronić. Nigdy sobie nie wybaczę, że pojawiłem się w jej mieszkaniu o kilka godzin za późno. Być może byłbym w stanie ją ocalić, gdybym wcześniej dopuścił do głosu kiełkujący w sercu niepokój. Niepotrzebnie racjonalizowałem strach, szukając dziesiątek powodów, aby wytłumaczyć sobie, dlaczego Julka nie odbierała telefonu. Wmawiałem sobie, że wyciszyła dźwięki albo świetnie się bawi w towarzystwie Patricka i nie słyszy dzwoniącej komórki. Tymczasem ona na oczach dziecka wykrwawiała się na dywanie.
To brzmi jak scenariusz jakiegoś upiornego filmu, a ja oddałbym wszystko, żeby dzisiejsze wydarzenia okazały się wyłącznie wytworem chorej wyobraźni. Sącząca się przez wąską rurkę kroplówka i podpięte do mojej klatki piersiowej elektrody dobitnie świadczą o tym, iż śmierć Julii i zaginięcie Alana nie okażą się fikcją, pomimo nieskończonej ilości prób zaklinania rzeczywistości.
Makabryczne obrazy zapętlają się przed moimi oczami. Ten koszmar się nie kończy. Raz za razem pamięć wraca do momentu, gdy przekroczyłem próg mieszkania córki. Złe przeczucia od samego rana oblepiały moje myśli jak kleista maź. Nie mogłem uwolnić się od nich ani na chwilę. Wmawiałem sobie, że to tylko wybujała wyobraźnia próbuje popsuć mi radość z tego, iż nareszcie życie Julki wraca na właściwe tory. Z ekscytacją obserwowałem, jak poprawiają się relacje między młodymi. Cieszyłem się razem z nimi, a jednocześnie coś podpowiadało mi, że nie doświadczymy szczęśliwego zakończenia. Te demoniczne głosy miały rację. Prawdziwy koszmar dopiero się rozpoczął.
Znów tam jestem. Znów przenoszę się do mieszkania Julii i towarzyszy mi obezwładniająca panika. Nigdzie nie widzę ani córki, ani wnuczka. Wołam, ale odpowiada mi głucha cisza. Ich nieobecność wcale nie musi stanowić preludium tragedii, przecież córka uprzedziła mnie, że planują z Patrickiem zabrać Alanka nad Maltę na sanki, ale brak telefonicznego kontaktu od tak wielu godzin nie wróży niczego dobrego. Julka nie odpowiedziała na moje rozpaczliwe SMS-y, nie odebrała żadnego z kilkunastu połączeń, a teraz jej komórka pozostaje poza zasięgiem. Na dworze jest ciemno, a trzaskający mróz nie sprzyja całodniowej zabawie na świeżym powietrzu. Już dawno powinni wrócić do domu.
Cisza wyzierająca z każdego kąta mieszkania aż dzwoni mi w uszach. Teraz już wiem, że była to śmiertelna cisza. Nieprzenikniona jak tajemnica umierania.
Otwieram drzwi dziecięcego pokoju. Od razu kieruję wzrok w dół, jakbym podświadomie spodziewał się, co tam zobaczę. Kremowy dywan w geometryczne wzory przesiąknięty jest krwią. Wciąż jeszcze nie dociera do mnie, iż to krew mojej córki. Obserwowanie nieruchomego ciała najbliższej mi osoby wydaje się zbyt surrealistyczne, by mogło być realnym doświadczeniem. Jak zły sen, który za chwilę się skończy. Przebudzenie jednak nie nadchodzi.
Julia wygląda pięknie mimo przeraźliwej bladości twarzy i zasinień na skórze. Drobne blond loczki, rozrzucone wokół jej głowy, przypominają anielską aureolę. Gdyby nie wystający z jej piersi trzonek noża, można by pomyśleć, że zwyczajnie śpi.
Moje ciało i umysł stanowią dwa odrębne byty. Jedno nie kontroluje drugiego. Słyszę swój przeraźliwy krzyk, choć wcale nie czuję, bym otwierał usta. Wszystko dzieje się poza mną. Nie mam wpływu na odruchowe reakcje organizmu.
Dopiero po chwili uderza mnie myśl, że patrzę na martwe ciało swojego dziecka. Próbuję nią potrząsać, ale nie przynosi to efektu. Nie może przynieść. Usta Julki są sine, żyły zostały niemal opróżnione z krwi, a przede mną leży wyłącznie zewnętrzna powłoka mojej córeczki. Prawdziwej Julii już dawno tu nie ma.
Nagle zdaję sobie sprawę, że to jeszcze nie wszystko. W panice wykrzykuję imię wnuka. Jeszcze raz zaglądam w każdy kąt mieszkania, choć staje się dla mnie jasne, iż nie znajdę nigdzie Alana. Nie wiem, czy bardziej przeraża mnie śmierć córki, czy zniknięcie chłopca. Słowo „porwanie” jeszcze nie chce przejść mi przez myśl, mimo że to najbardziej oczywiste rozwiązanie.
Tracę równowagę. Podpieram się o ścianę, po której bezwładnie się osuwam. Podobno dzwonię jeszcze na sto dwanaście i do Agnieszki Maksymowicz, ale te krótkie rozmowy pamiętam jak przez mgłę. Świat wiruje, ciemnieje mi w oczach. Jestem jak w transie. Słyszę jakieś głosy, widzę jakieś obrazy, ale niewiele z tego wszystkiego rozumiem.
– Czuje się pan na siłach, by porozmawiać z policją? – Ochrypły głos lekarki wyrywa mnie na chwilę z kleszczy makabrycznych wspomnień. Rzeczywistość nie jest jednak ani trochę mniej przygnębiająca.
– Wiedzą coś? Znaleźli Alana? – Próbuję się podnieść, ale przeszywający ból w mostku skutecznie mi to uniemożliwia.
– Proszę pytać policjantów – odpowiada obojętnym tonem. – To co mam odpowiedzieć? Wpuścić ich do pana?
Kiwam głową. Nie wiem, czy kiedykolwiek poczuję się lepiej. Nie ma sensu odwlekać rozmowy z policją. Prędzej czy później i tak będę musiał się z tym zmierzyć. Pewnie zaraz poproszą mnie, bym dokładnie opisał widok, jaki zastałem w mieszkaniu córki. Nigdy od tego nie ucieknę. Wizerunek martwej Julki prześladować będzie mnie do końca życia. Zastanawiam się, czy to kara za grzechy. Pokuta, o którą wcale nie prosiłem.
Myślę, że jeszcze nie wszystko stracone. Nadal tli się we mnie nadzieja na odnalezienie Alana. Bez końca zastanawiam się, czy chłopiec widział moment śmierci matki, gdzie teraz jest i czy bardzo się boi. Mam ochotę rwać sobie z głowy resztki włosów. Mój wnuk musi się odnaleźć… Nie udźwignę podwójnej straty.
Drzwi uchylają się i w progu szpitalnej sali staje policjantka, którą wcześniej widziałem już w mieszkaniu Julii. Błyska odznaką i przedstawia się, ale mój umysł nie jest w stanie zarejestrować jej imienia i nazwiska. Jedyne, o czym myślę, to aby przyniosła dobre wieści, choć w tych okolicznościach słowo „dobre” brzmi co najmniej karykaturalnie.
AGNIESZKA
Nie mogę znaleźć sobie miejsca. Snuję się po domu jak cień. W głowie szaleje mi tornado myśli. Jestem przerażona. Julka nie żyje, ale w tym przypadku śmierć nie jest równoznaczna z końcem wszystkiego. Obawiam się, że to dopiero początek lawiny problemów, z jaką przyjdzie mi się zmierzyć.
Powtarzam sobie raz po raz, że zrobiłam, co w mojej mocy, by pomóc policji wpaść na trop Alana. Postąpiłam słusznie. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Życie tego małego jest cenniejsze niż mój wewnętrzny spokój. Tylko tyle mogłam zrobić dla Julki. Jeśli moje zeznania w jakikolwiek sposób przyczynią się do odnalezienia jej synka, należało je złożyć.
Mam niemal całkowitą pewność co do tego, kto stoi za zabójstwem mojej przyjaciółki i porwaniem małego. Patrick. Wiem, do czego ten człowiek jest zdolny. Julia nieraz opowiadała mi o jego niekontrolowanym gniewie i wybuchach agresji. Tuż przed przyjazdem do Polski groził jej.
Nie znajdę odpowiedzi na pytanie, co takiego wydarzyło się dziś w mieszkaniu na Fromborskiej, ale i tak nie przestaję się nad tym zastanawiać. Wyobrażam sobie karczemną awanturę, krzyki i płacz, więc dlaczego nikt z sąsiadów nie zareagował? A może było zupełnie inaczej? Może Julka, złapana niespodziewanie w śmiertelną pułapkę, odchodziła w ciszy?
Ta historia miała skończyć się inaczej. W napięciu oczekiwałam na happy end. Moja przyjaciółka była na najlepszej drodze, aby wyprostować sprawy, które wymknęły się spod kontroli, a tymczasem przedwczesna śmierć odebrała jej tę szansę. O’Shea musiał uśpić jej czujność, atakując w chwili, gdy zupełnie się tego nie spodziewała.
Uderzam z wściekłością o ścianę oddzielającą kuchnię od salonu. Walę dłonią tak długo, aż tracę w niej czucie. Nigdy wcześniej nie byłam równie bezsilna. Nigdy wcześniej nie czułam się równie przerażona.
Naraz dopada mnie dziwne uczucie. Mam wrażenie, że jestem obserwowana. Podchodzę do okna i wyglądam niepewnie przez firankę. A co, jeśli Patrick czai się gdzieś w pobliżu? Co, jeśli mnie również zamierza dopaść?
Szybko dociera do mnie, jak irracjonalne są te obawy. Śmierć Julki powoduje, że zaczynam wpadać w panikę, choć nie mam ku temu podstaw. Nigdy nie mieszałam się w sprawy małżonków, nie doradzałam Julii, jak powinna postępować. Odnowiłyśmy kontakt stosunkowo niedawno, na krótko przed jej przyjazdem do Polski. Dla Patricka jestem zupełnie obcą dziewczyną, więc wątpię, czy zdążył wyrobić sobie na mój temat jakiekolwiek zdanie. Nie przyleciałam do Irlandii na ich ślub, nie uczestniczyłam w pierwszych miesiącach wspólnego życia. Szczerze mówiąc, byłam zła na Julkę. Nie sądziłam, że z dnia na dzień podejmie decyzję o pozostaniu na wyspie.
Racjonalnie brzmiące argumenty nie są w stanie całkowicie wyciszyć lęku. Lubię przebywać w półmroku, ale tym razem zapalam wszystkie światła. Parter rozbłyskuje nagłą jasnością, muszę zmrużyć przyzwyczajone do ciemności oczy. Dopiero teraz widzę, jak mocno drży moje ciało. Muszę spróbować się nieco wyciszyć, skoncentrować wyłącznie na smutku, odsunąć myśli, w których dominuje strach.
Za godzinę wróci mój narzeczony. Nie chcę, żeby domyślił się, że moja reakcja spowodowana jest czymś więcej niż tylko szokiem wywołanym nagłą śmiercią przyjaciółki, związaną z tym rozpaczą i obawą o życie małego Alana. Nie chcę, by do głowy przyszło mu, iż wiem w tej sprawie coś więcej, niż powiedziałam policji. To mogłoby zniszczyć nasz związek, a Kuba jest wszystkim, co mam. Pierwszy raz naprawdę kocham i czuję się kochana. Nadmierna szczerość nie przywróci życia Julii i prawdopodobnie nie zagwarantuje bezpieczeństwa jej synkowi, nie warto więc ryzykować własnym szczęściem.
Przed oczami znów staje mi uroczy rudowłosy chłopiec. Nie mogę powiedzieć, że łączy nas jakaś szczególna więź, nie jestem fanką dzieci, ale świadomość, jak ważny Alan był dla Julii, powoduje, że i mnie w pewien sposób na nim zależy. Pragnę, by odnalazł się cały i zdrowy, a wydarzenia tego dnia nie odcisnęły piętna na jego dalszym życiu. Podobno takie maluchy szybko zapominają o traumatycznych doświadczeniach.
Jestem ciekawa, czy policja rzeczywiście działa w tej sprawie, czy zostałam tylko poczęstowana pustymi obietnicami. W pierwszym odruchu chciałam sama ruszyć na poszukiwania chłopca, ale nie wiedziałam nawet, od czego zacząć. Mały może być wszędzie. Najbardziej logicznym miejscem do rozpoczęcia poszukiwań wydało mi się poznańskie lotnisko. Przypuszczam, że śledczy wpadli już na ten pomysł i sprawdzają Ławicę. Nic tam po mnie. Pewnie tylko bym im przeszkadzała. Nie oglądałam zbyt wielu filmów o zaginionych dzieciach, lecz w tych, które widziałam, najbliższych członków rodziny proszono o pozostanie w domu i oczekiwanie na wiadomości.
Męczą mnie wyrzuty sumienia. Powtarzam sobie, że nie mogłam zapobiec tej tragedii, a jednocześnie nie wierzę własnym zapewnieniom. Jeszcze nie wiem, jak dalej będę żyć ze świadomością, iż nigdy więcej nie zobaczę Julki, nie zwierzę się jej, nie podzielimy już żadnego sekretu.
Podchodzę do barku, w którym Kuba trzyma swoją kolekcję mocnych alkoholi. Nie rozumiem jego zamiłowania do drogich trunków. Te wszystkie cenne whisky, koniaki, bourbony, giny i brandy w ogóle mi nie smakują. Pewnie moje niezbyt wyrafinowane podniebienie nie potrafi docenić głębi smaku oraz wyszukanych bukietów. Najchętniej napiłabym się zwykłego piwa. Na próżno jednak szukać go w lodówce. Kuba twierdzi, że nie znosi widoku kobiety z puszką lub butelką browara. Szanuję jego opinię. Jest wyjątkowym facetem, więc takie „poświęcenie”z mojej strony to bzdura.
Znów ściska mnie w dołku na myśl, że moja przyjaciółka nie żyje i skończyła się pewna epoka.
Nie dam rady zmierzyć się z tym na trzeźwo, więc sięgam po pierwszą z brzegu butelkę i wlewam sporą porcję alkoholu do szklanki o grubych ściankach. Wypełniam ją niemal w całości, po czym jednym haustem wypijam gorzki złotawy płyn. Whisky drapie w gardło, zaczynam kasłać, ale jednocześnie przyjemne, kojące ciepło rozlewa się po moim wnętrzu. Liczę, że za chwilę alkohol zacznie oddziaływać również na mój umysł i choć na chwilę pozwoli odpłynąć bolesnym myślom.
Sięgam po pilota i włączam telewizor. Szukam kanału informacyjnego. Jestem ciekawa, czy na pasku u dołu ekranu pojawi się choćby krótka wzmianka na temat poszukiwań Alana.
Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu ta sprawa okazuje się tematem dnia. Oczom widzów stacji ukazuje się wizerunek trzyipółletniego poważnego chłopca, niepewnie zerkającego w kierunku obiektywu. Julia wspominała, że na początku roku przedszkole odwiedził fotograf, a mały długo jeszcze z zafascynowaniem opowiadał o ogromnym aparacie z długą lufą i srebrnych foliach, które przyniósł ze sobą uśmiechnięty pan. Pewnie zdjęcie zrobiono właśnie tamtego dnia. Próbuję nie myśleć o tym, że może ono okazać się ostatnim, do jakiego zapozował chłopiec.
Policjantka nie kłamała. Rzeczywiście uruchomiono procedurę Child Alert. Ciemnowłosa prezenterka w kobaltowej sukience informuje, że to trzeci taki przypadek w historii naszego kraju. Nigdy wcześniej nie interesowałam się zaginięciami lub porwaniami dzieci, więc nie sądziłam, iż mechanizm ten stosuje się tak rzadko. Sprawa synka mojej zamordowanej przyjaciółki musi być więc wyjątkowa.
Tak wielki rozgłos może pomóc w szybszym odnalezieniu chłopca. Jeśli moje podejrzenie okaże się słuszne i Alan rzeczywiście został uprowadzony przez ojca, dzięki zakrojeniu poszukiwań na ogromną, europejską skalę, Patrick z dużym prawdopodobieństwem wpadnie w ręce organów ścigania. Jeśli to on skrzywdził Julię na oczach synka, a później porwał go, by wywieźć w nieznane, powinna spotkać go dotkliwa, zasłużona kara.
Obawiam się tylko jednego. Schwytany Patrick będzie chciał bronić się za wszelką cenę. Nie zawaha się przed skierowaniem oskarżeń na Julię, przerzuceniem na nią przynajmniej części odpowiedzialności. Martwi nie mają prawa głosu. Nie mogą się bronić. Julce nic już nie zaszkodzi, ale moja sytuacja jest zupełnie inna. Mam wiele do stracenia i nie mogę pozwolić, by ten damski bokser pociągnął mnie za sobą na dno. Muszę na bieżąco śledzić doniesienia medialne, by w porę zareagować. Nikogo nie zdziwi przecież, że tak bardzo interesuje mnie sprawa morderstwa przyjaciółki i porwania jej synka.
Zwiększam głośność i wpatruję się w ekran jak zahipnotyzowana. Reporter w grubej kurtce z futrzanym kołnierzem i czapce z logotypem stacji stoi na tle dobrze znanego mi bloku. Osiedle, na którym mieszkała Julka, wygląda w oku kamery jakoś surrealistycznie, wizyta telewizyjnej ekipy we Wrześni to rzadkość. Wygląda na to, że przez jakiś czas dziennikarze będą pojawiać się tu regularnie, by relacjonować postępy w sprawie, która z pewnością zelektryzuje mieszkańców miasta.
Z ust mężczyzny wydobywają się kłęby pary. Temperatura spadła już do poziomu piętnastu stopni poniżej zera. Jeśli Alan przebywa gdzieś na zewnątrz, jego szanse na przeżycie maleją z każdą godziną.
Wsłuchuję się w relację reportera.
Jako najbardziej prawdopodobny scenariusz lokalna policja podaje uprowadzenie rodzicielskie. Podejrzanym o zabójstwo żony oraz porwanie chłopca jest dwudziestosześcioletni obywatel Republiki Irlandzkiej, Patrick O. Samochód wypożyczony przez obcokrajowca nadal znajduje się na osiedlowym parkingu, kilkadziesiąt metrów od bloku zamordowanej kobiety. Policyjni technicy pracują już na miejscu, zabezpieczając ewentualne ślady. Z informacji przekazanych przez służby wynika, iż mężczyzna może przemieszczać się białym samochodem marki Ford Focus o numerach rejestracyjnych PWR 88271.
Zaczyna mi się kręcić w głowie, apłynące z odbiornika słowa trafiają w próżnię. Nie dociera do mnie ich sens. Może to efekt wypitego przed kilkoma minutami alkoholu, choć obstawiam, że powód jest zupełnie inny. Znam ten samochód. Wiem, do kogo należy.
To auto Grzegorza Klajnera.
Uderza mnie absurdalna, ale wcale nie tak zupełnie nieprawdopodobna myśl. Czy ojciec Julki może być zamieszany w tę sprawę? To nie byłby pierwszy raz, kiedy zawiódł swoją córkę. Już raz ją oszukał, a jego kłamstwo zaważyło na dalszych losach Julii, zbierając tragiczne żniwo. Czy i tym razem Klajner nie mówił całej prawdy?
WCZEŚNIEJ
1 września 2009
JULIA
Końcówka wakacji okazała się całkiem znośna. Tęskniłam za tatą, ale regularne telefony i częste wideorozmowy sprawiały, że nie odczuwałam aż tak boleśnie jego nieobecności. Opowiadał o pracy w fabryce popularnego napoju gazowanego, współlokatorach i współpracownikach. Ojciec zaaklimatyzował się w nowym miejscu. Z jednej strony cieszyło mnie to, z drugiej zaś utwierdzało w przekonaniu, że tata nie wróci do Polski w najbliższych tygodniach. Najtrudniejsze chwile wciąż były przede mną.
Ogromnym wsparciem okazała się Ewelina. W jej towarzystwie spędzałam większość czasu, całymi dniami snułyśmy się po mieście albo ćwiczyłyśmy układy taneczne, które same wymyślałyśmy. Marzyłyśmy o tym, aby kiedyś wziąć udział w castingu do Mam talent albo You can dance. Pasja do tańca stanowiła spoiwo naszej przyjaźni. Poznałyśmy się w przedszkolu i od tej pory byłyśmy nierozłączne. Dzieliłyśmy szkolną ławkę w podstawówce oraz gimnazjum, razem chodziłyśmy na kółka zainteresowań i zajęcia taneczne w domu kultury.
Dlaczego więc opowiadam o Ewelinie i tej relacji w czasie przeszłym? Bo kolejny raz przekonałam się, że nic nie jest dane nam raz na zawsze, a bliscy ludzie znikają z naszego życia w najmniej spodziewanym momencie. Ledwie zdołałam pogodzić się z wyjazdem taty, a tymczasem znów przyszło mi zmierzyć się z trudnym rozstaniem. Od jakiegoś czasu miałam świadomość, że ojciec zamierza wyemigrować, ale wiadomość o wyprowadzce Eweliny z Wrześni do Warszawy spadła na mnie jak grom z jasnego nieba.
– Od dawna wiedziałaś? – zapytałam łamiącym się głosem.
Ewelina z całej siły kopnęła kamyk czubkiem buta. Ewidentnie unikała mojego wzroku. Powtórzyłam więc pytanie, choć domyślałam się, jaka odpowiedź padnie.
– Już jakiś czas – przyznała, spuszczając głowę.
– Od kiedy?! – krzyknęłam, trącając ją w łokieć. – Bądź w końcu ze mną szczera. Chyba zasługuję na to po tylu latach przyjaźni.
– Od lipca.
– I już wtedy wiedziałaś, że nie pójdziemy razem do liceum? Przecież ja zdecydowałam się na klasę biologiczno-chemiczną w Sienkiewiczu tylko ze względu na ciebie. Nikogo więcej tam nie znam. Kinga, Ania i Marta wybrały humana, a Iza i Dagmara językową. Poświęciłam się dla ciebie, chociaż wolałabym rozszerzony angielski, a ty wycinasz mi taki numer.
Rozpłakałam się.
Wcale nie chodziło o klasę, do której będę uczęszczać od września. Lubię ścisłe przedmioty i nauka nie powinna stanowić dla mnie problemu. Nie byłam w stanie pohamować łez na myśl, że niebawem stracę kolejną bliską mi osobę. Przyszłość mnie przerażała. Wakacje nieubłaganie zbliżały się ku końcowi, miałam rozpocząć zupełnie nowy etap swojego życia pozbawiona wsparcia taty i przyjaciółki. W tamtym momencie czułam się najsamotniejszym człowiekiem na świecie.
– Widzisz? Dlatego właśnie nie powiedziałam ci od razu. Wcale nie było mi łatwo utrzymać tego w tajemnicy. Myślisz, że nie chciałam podzielić się tym z tobą? Sama potrzebowałam wsparcia i pocieszenia. Ty zostajesz tu, w mieście, które świetnie znasz, wśród znajomych ludzi, a ja muszę zacząć wszystko od nowa daleko stąd. Zastanów się, komu jest trudniej. Postanowiłam być dla ciebie wsparciem w pierwszych dniach po wyjeździe taty. Nie chciałam dokładać ci zmartwień.
– No, miłosierna samarytanka się znalazła. Mam ci jeszcze podziękować za to, że okłamywałaś mnie przez ostatnie dwa miesiące? A może miałaś przede mną też inne sekrety?
W tamtej chwili byłam naprawdę wściekła. Czułam się oszukana i porzucona. Nie myślałam o uczuciach Eweliny. Nie miały dla mnie wtedy żadnego znaczenia.
– Julka, uspokój się. Przepraszam. Zrobiłam to dla ciebie.
– Nie! – ryknęłam, odtrącając jej rękę, kiedy zamierzała mnie objąć. – Okłamałaś mnie, bo tak było ci wygodniej. Nie chcę słuchać twoich tłumaczeń. Dziewczyny też o wszystkim wiedziały?
Pokiwała głową.
Poczułam się jak skończona kretynka. Wszyscy dookoła wiedzieli o przeprowadzce Piechockich do Warszawy, tylko ja jak ostatnia naiwna tkwiłam w nieświadomości do samego końca. Dowiedziałam się o tym na trzy dni przed rozpoczęciem roku szkolnego, choć to właśnie ja najmocniej odczuję nieobecność przyjaciółki.
– Będę przyjeżdżać co jakiś czas do dziadków do Wrześni. Możemy codziennie rozmawiać przez neta, pisać do siebie. Dalej będziemy utrzymywały kontakt. – Ewelina otarła wierzchem dłoni kręcącą się w kąciku oka łzę, ale udawałam, że tego nie widzę.
– Nie wyjeżdżaj. Przekonaj jakoś rodziców. Zostań z dziadkami. Ja mieszkam z moimi i nie dzieje mi się krzywda. W końcu jesteśmy już prawie dorosłe, nie potrzebujemy ciągłego niańczenia – wyrzuciłam z siebie na jednym oddechu. – Jeśli ci na mnie zależy, znajdziesz jakiś sposób, żeby tu zostać.
– Nie mów tak. Jesteś dla mnie bardzo ważna. Znamy się właściwie od zawsze i wszystko robiłyśmy razem. Będzie mi tego cholernie brakować, ale nie mogę tu zostać. Moje miejsce jest przy rodzicach i siostrze. Tata dostał swoją wymarzoną pracę, jego nowa firma wynajęła nam piękne mieszkanie blisko Łazienek Królewskich. Dostaniemy z Marzeną osobne pokoje. Przyjedziesz do nas w któryś weekend i ruszymy na podbój stolicy.
Chociaż Ewelina próbowała to ukryć, w jej głosie pobrzmiewała ekscytacja. Pewnie było jej smutno, że musi opuścić znajome miasto i ludzi, wśród których spędziła niemal szesnaście lat, ale jednocześnie cieszyły ją możliwość zamieszkania w Warszawie oraz wizja zasmakowania takiego życia, o jakim obie skrycie marzyłyśmy.
Zazdrościłam jej tego. U mnie zachodziły wyłącznie zmiany na gorsze, przed nią otwierała się zupełnie inna perspektywa. Otaczała ją ciepła, pełna rodzina, bez której nie potrafiłaby funkcjonować. Ja mam tylko tatę, i to setki kilometrów stąd. Jestem silniejsza niż ona, bo tak naprawdę mogę polegać wyłącznie na sobie.
– Nie chcę. Odwal się ode mnie. Nie potrzebuję ani ciebie, ani tej twojej Warszawki.
Odepchnęłam Piechocką z całych sił, po czym rzuciłam się do ucieczki. Biegłam przed siebie, byle dalej od tego przeklętego parku, który już zawsze miał mi się kojarzyć z utraconą przyjaźnią. Kątem oka dostrzegłam, że Ewelina zachwiała się i upadła, ale nie zamierzałam się zatrzymywać. Słyszałam jej nawoływania, lecz pozostałam na nie głucha. Nikt dotąd nie zawiódł mnie tak bardzo, jak ona. Nie potrafiłam stwierdzić, czy bardziej zabolał mnie sam fakt jej wyjazdu, czy to, że tak długo ukrywała przede mną ten fakt.
Tamtego wieczoru i kolejnego dnia Ewelina próbowała się do mnie dodzwonić. Kiedy w słuchawce rozlegał się jej głos, rozłączałam się, więc wysłała mi nieskończoną ilość wiadomości za pośrednictwem internetowego komunikatora. Zablokowałam ją. Pękało mi serce, ale wiedziałam, że sporadyczny kontakt prędzej czy później się urwie, a ja na nowo przeżywać będę rozczarowanie. To było nieuniknione. Nasza przyjaźń nie miała szans przetrwać na odległość. Wolałam już mieć to za sobą.
Nie powiedziałam o niczym tacie. Nie chciałam, żeby się o mnie martwił. Postanowiłam, że poradzę sobie sama.
Stoję teraz przed budynkiem nowej szkoły. Ze wszystkich stron napływają fale młodzieży w odświętnych strojach. Poruszają się w zwartych grupach, niewiele tu wolnych elektronów takich jak ja. Nikt nie zwraca na mnie uwagi, przybyli na rozpoczęcie roku uczniowie pochłonięci są swoimi sprawami. Dla nich jestem przezroczysta.
Ten dzień miał wyglądać zupełnie inaczej. Wyobrażałam sobie, jak razem z Eweliną przekraczamy próg liceum, gotowe na rozpoczęcie nowego, podobno najbardziej ekscytującego rozdziału w naszym życiu. Miałyśmy wspólnie przeżyć szalone imprezy, pierwsze miłości i zakuwanie do klasówek, a później matury.
Nie mogę się tu rozkleić, nie teraz, nie w tłumie tylu nieznajomych twarzy.
Biorę głęboki wdech. Zerkam na zegarek. Powinnam wejść do środka, jeśli nie chcę się spóźnić. Do rozpoczęcia apelu zostało niespełna dziesięć minut, a nie wiem, ile czasu zajmie mi odnalezienie sali gimnastycznej.
Rozglądam się niepewnie. Nigdzie nie dostrzegam znajomych z gimnazjum. Może to i dobrze. Nie chcę, by widzieli mnie tak niepewną siebie.
Wchodzę do budynku. Mam ochotę się rozpłakać, ale jakoś udaje mi się zapanować nad emocjami. Muszę grać silną, choć wymaga to ode mnie wielkiego wysiłku. Nie mam jeszcze pojęcia, jak wiele ról przyjdzie mi odegrać w dorosłości, a scenariusz napisany przez życie wcale mi się nie spodoba.
AGNIESZKA
Stoję przed lustrem jak zahipnotyzowana. Przyglądam się swojemu odbiciu i z trudnością dostrzegam w tej napuchniętej od płaczu twarzy dziewczynę, jaką pragnęłam być. Złożyłam samej sobie pewną obietnicę i nie udało mi się jej dotrzymać, nim wybiła godzina próby. Tego dnia miałam narodzić się na nowo. Silna, pewna siebie, samodzielna. Miałam zrzucić pelerynę strachu i nareszcie działać w zgodzie z samą sobą. Jak widać, nie udało się to.
Poniesiona porażka dosłownie maluje się na mojej twarzy. Przesuwam palcami po zasinieniu, jakby ów dotyk mógł w magiczny sposób usunąć limo wielkie jak znak drogowy. Prawdziwe życie jednak niewiele ma wspólnego z czarodziejską krainą. W prawdziwym życiu na porządku dziennym są zaczerwienione od płaczu oczy, drżący ze stresu podbródek, dygoczące niezgrabnie nogi, próbujące utrzymać stabilnie ciężar noszonego na plecach nieszczęścia.
Podskakuję, kiedy drzwi łazienki się uchylają. Batalię o zamontowanie zamka przegrałam już dawno temu. Zamierzałam znów poprosić o niego za jakiś czas, ale już wiem, że to samobójcza, skazana na porażkę misja.
– Użyj tego. – Matka wciska mi w dłoń szklaną buteleczkę i pędzel. – Tylko się pospiesz. Nie wypada spóźnić się pierwszego dnia. Nawet w takie miejsce.
Słowo „takie” pani doktor Mariola Maksymowicz wypluwa z siebie z nieskrywaną odrazą i obrzydzeniem. Niesmak wykrzywia jej usta. Niewiele brakuje, by puściła pokazowego pawia tuż pod nogami, by jasno dać wyraz temu, co sądzi o mojej decyzji.
Czuję na sobie jej badawczy wzrok. W milczeniu śledzi każdy mój ruch, przez co stresuję się jeszcze bardziej. Robię jednak to, czego ode mnie oczekuje. Wylewam na dłoń odrobinę podkładu ze szklanej buteleczki i rozcieram kosmetyk opuszkami palców.
Wiele razy oglądałam w sieci filmiki, na których dziewczyny pokazywały sposoby na perfekcyjny makijaż, z nadzieją, że kiedyś będę mogła zastosować tę wiedzę w praktyce. Liczyłam na to, że kiedy pójdę do liceum, matka zmięknie i malowanie zniknie z listy czynności zakazanych pod dachem Maksymowiczów. W moich wyobrażeniach okoliczności te wyglądały jednak zupełnie inaczej. Miałam zrobić sobie delikatny, świetlisty makijaż, który podkreśli moją śniadą cerę i ciemną oprawę oczu. Marzyłam o cieniutkiej, równej kresce wzdłuż linii rzęs oraz dyskretnie uwydatnionych kościach policzkowych. Tymczasem po raz pierwszy będę legalnie używać kolorowych kosmetyków wyłącznie po to, aby zamaskować ślady wczorajszej awantury i nie przynieść wstydu moim powszechnie poważanym i szanowanym rodzicom.
Staram się odtworzyć czynności wykonywane przez profesjonalne makijażystki, lecz efekt jest karykaturalny. Na skórze powstają nieestetyczne smugi, a siniec nadal przebija spod nieumiejętnie nałożonej warstwy podkładu.
– Daj to. – Matka wyrywa mi z ręki buteleczkę, głośno wzdychając.
Zamykam oczy, kiedy jej palce rozpoczynają intensywny taniec na mojej skórze. Każde dotknięcie w okolicy oka boli, na nowo wzniecając uczucie dotkliwego pieczenia i rozpierania tkanek. Zaciskam zęby, starając się, aby z moich ust nie wydobyło się choćby pojedyncze syknięcie. Nie zamierzam drażnić matki, prowokować jej do wygłoszenia kolejnej niekończącej się tyrady. W milczeniu czekam, aż proces kamuflowania siniaka się zakończy i będę mogła nareszcie wyjść z domu.
– Skończone. Wyglądasz jak człowiek.
Odwracam twarz w kierunku lusterka. Rzeczywiście zasinienie schowało się pod warstwą kosmetyków. Obolałe miejsce jest nieco ciemniejsze niż reszta skóry, ale nie rzuca się w oczy aż tak mocno jak przed kilkoma minutami.
– Dziękuję – odpowiadam oschle.
Matka szuka czegoś w kosmetyczce. Po chwili wyjmuje z niej tusz luksusowej marki. Podaje mi go ze słowami:
– Masz. Pomaluj jeszcze rzęsy, żebyś nie wyglądała jak wytapetowane dziwadło. Tylko nie za mocno. Włóż okulary, na szczęście pogoda dopisuje, więc zanim wejdziesz do budynku, nie zdejmuj ich z nosa. I pamiętaj, uderzyłaś się drzwiczkami szafki, gdyby ktoś pytał.
– Nikt nie będzie pytał. Przecież nikogo tu nie znam.
– Małomiasteczkowe dzieciaki potrafią być bardzo wścibskie. Podobnie jak prowincjonalne nauczycielki. Wydaje im się, że wszystko wiedzą najlepiej, pańcie mądralińskie. Nadal nie rozumiem, dlaczego uparłaś się na to byle jakie liceum. Gdybyś poszła jednak po rozum do głowy, ksiądz dyrektor znajdzie dla ciebie jakieś miejsce.
– Muszę iść. Tata czeka. Pewnie już się denerwuje.
Matka niespodziewanie przytula mnie do siebie. Z czułością przejeżdża dłonią po moim policzku.
– Aguś, tata nie chciał tego zrobić…
Ty chciałaś, żeby to zrobił – myślę, gryząc się w język w ostatniej chwili. Kiwam tylko potulnie głową. Gram rolę posłusznej córki. To nie czas na próbę zaznaczenia swojej autonomii. Emocje muszą najpierw ostygnąć. Pocieszam się myślą, że i tak odniosłam pewien sukces. Udało mi się postawić na swoim. Wybrałam liceum we Wrześni wbrew naciskom rodziców.
Katolickie gimnazjum w Poznaniu mocno dało mi w kość. Codziennie traciłam mnóstwo czasu na dojazdy do szkoły, a poza tym pozostawałam pod nieustanną kontrolą matki, która swoje dyżury starała się ustawić tak, by pokrywały się z moim planem lekcji. Rano zawoziła mnie pod budynek, później, tuż po zajęciach, musiałam iść prosto do szpitala, by tam zaczekać, aż jej dyżur dobiegnie końca. W tym czasie odrabiałam prace domowe i powtarzałam materiał. Późnym popołudniem wracałyśmy razem do domu.
Moje życie towarzyskie właściwie nie istniało. Koleżanki z Poznania dość szybko przestały zapraszać mnie do siebie albo proponować wspólne wyjścia, ponieważ zawsze zmuszona byłam odmówić. Każda minuta mojego czasu wolnego podlegała ścisłej kontroli.
We Wrześni też nie miałam znajomych. Przeprowadziliśmy się tutaj na stałe zaledwie trzy lata temu, gdy tata odziedziczył dom po swoich rodzicach. Wcześniej wynajmowaliśmy mieszkanie na poznańskim Łazarzu. Wszędzie czułam się obco i właściwie nigdzie nie przynależałam. Ostatni raz przyjaźniłam się z kimś chyba w przedszkolu, o ile tak niedojrzałą relację można w ogóle rozpatrywać w kategorii przyjaźni.
Wiązałam wielkie nadzieje z rozpoczęciem nauki w liceum we Wrześni. Wiele ryzykowałam, przeciwstawiając się woli rodziców i potajemnie rezygnując z nauki w renomowanej, katolickiej szkole. Chciałam nareszcie zapuścić gdzieś korzenie i zawrzeć znajomości, które przetrwają lata. Zależało mi na tym, aby zrobić dobre wrażenie na rówieśnikach. Teraz już nie liczę, że to się uda. Nowa koleżanka z wielkim sińcem na twarzy budzić może co najwyżej politowanie, ale nie sympatię.
Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie ten dzień, ale mimo wszystko muszę zmierzyć się z rzeczywistością. Jeśli nie chcę się spóźnić, powinnam jak najszybciej wyjść z domu.
Schodzę na dół i wsiadam do auta, w którym czeka już na mnie ojciec z obojętną miną. Odpala silnik, a kiedy samochód wydaje z siebie miarowe mruczenie, opuszcza posesję z piskiem opon. Nienawidzę tego dźwięku, ale robię wszystko, by mimowolnie się nie skrzywić. Nie zamierzam dolewać oliwy do ognia, rozdrażniać ojca niepotrzebnym gestem. Minie przynajmniej kilka dni, nim nasze relacje wrócą do „normy”.
Drogę do szkoły pokonujemy w całkowitym milczeniu. Ten sam scenariusz odtwarzaliśmy już dziesiątki razy. Jak zawsze wlepiam wzrok w obgryzione skórki wokół paznokci, a ojcowskie dłonie kurczowo zaciskają się na kierownicy. Tata co jakiś czas opuszcza rękę, kładzie ją na gałce samochodowego radia i bezrefleksyjnie przełącza stacje tylko po to, by ostatecznie wrócić do tej, od której rozpoczął podróż przez rozmaite częstotliwości. Te czynności mają wypełnić zalegającą między nami ciszę. Żadne z nas nie odważy się odezwać jako pierwsze. Ojciec nie zdobędzie się na gest kapitulacji, nie postąpi w zgodzie z własnym sumieniem. Wiem, że jest mu głupio, ale nie zamierzam ułatwiać sprawy, więc też uparcie milczę. Bez trudu byłabym w stanie nazwać targające nim emocje, lecz nie powinnam go w tym wyręczać.
W przeszłości zbyt często wypowiadałam słowo „przepraszam”,choć wcale nie czułam się winna. Obiecałam sobie, że przestanę traktować je jako część zamienną, zastępującą niezbędne elementy w mechanizmie dobrze funkcjonującej rodziny. „Przepraszam” nie jest i nie powinno być tożsame z „traktujcie mnie jak równego sobie człowieka, usłyszcie mnie, zacznijmy od nowa, choć przepełnia mnie żal i niezrozumienie dla waszych decyzji”.To słowo nie stanowi plastra na rany, zwłaszcza w sytuacji, gdy pada z niewłaściwych ust.
Ojciec zatrzymuje samochód tuż pod bramą prowadzącą na szkolny dziedziniec. Ruchem głowy daje mi znać, że mogę wysiąść. Jego wzrok złagodniał, jakby bezgłośnie chciał życzyć mi powodzenia, ale udaję, iż tego nie dostrzegam. Wspomnienie rozpalonego bólem policzka jest zbyt świeże.
Pewnym krokiem zmierzam w kierunku wejścia do budynku. Nauczyłam się już przybierać maskę pewnej siebie, chociaż wewnątrz cała dygoczę. Wolę, by odbierano mnie jako zimną i niedostępną niż słabą i zakompleksioną. Chciałam wreszcie znaleźć sobie przyjaciół, jednak wczorajsze wydarzenia spowodowały zmianę priorytetów. Teraz zamierzam po prostu przetrwać, uniknąć kompromitacji w nowym środowisku.
Bez większych problemów trafiam pod drzwi sali gimnastycznej, a następnie pod pracownię chemiczną, gdzie odbędzie się powitanie uczniów klasy pierwszej C oraz zapoznanie z wychowawczynią.
Zajmuję miejsce w ostatniej ławce. Tu łatwiej mi nie tylko ukryć zasinienie na twarzy, ale także obserwować pozostałych uczniów. Na szczęście stoliki są ustawione pojedynczo, więc nikt nie dosiądzie się obok.
Wysoka jak tyczka nauczycielka chemii, Aldona Lisiecka, prosi o uwagę piskliwym tonem. Ma na sobie luźną sukienkę w pionowe paski, przez co wydaje się jeszcze wyższa i chudsza. Staram się polubić tę kobietę, ale w jej twarzy jest coś odpychającego.
Notuję na kartce dyktowany przez Lisiecką plan lekcji, ale co jakiś czas podnoszę głowę znad kartki i omiatam wzrokiem członków swojej nowej klasy. Na razie nie potrafię powiedzieć, jakie wrażenia wywołują we mnie poszczególne osoby, ich twarze i sylwetki zlewają się w całość. Gdyby za kilka godzin ktoś pokazał mi zdjęcia, prosząc o wskazanie rówieśników, których widziałam w tej sali, nie byłabym w stanie bezbłędnie wykonać zadania.
Na ich tle wyróżnia się jedna dziewczyna. Mój wzrok ciągle ucieka w jej kierunku. W twarzy tej drobnej blondynki jest coś intrygującego. Mam wrażenie, że wyczuwa na sobie moje spojrzenie, bo nagle prostuje się, zakłada nogę na nogę i obraca się plecami do ściany. Teraz jeszcze wyraźniej widzę jej oczy. Dostrzegam w nich jakiś niewypowiedziany ból. Próbuje udawać wyniosłą, ale mnie nie oszuka. Wiem dobrze, że to tylko poza, bo sama sięgam po maskę obojętności, kiedy chcę, żeby wszyscy zostawili mnie w spokoju i nikt przypadkiem nie odkrył mojej słabości. Zastanawiam się, jaką tajemnicę skrywa ta dziewczyna. Czuję nieodpartą pokusę zbliżenia się do niej, choć wiem, że tym samym narażę samą siebie na ryzyko odsłonięcia przed nieznajomą.
Okazja do nawiązania kontaktu pojawia się kilka minut później, kiedy opuszczamy klasę. Uczniowie wylewają się na korytarz grupkami, dzięki czemu widać, jak będzie rozkładał się początkowy układ sił. Pewnie to znajomi z poprzedniej szkoły czy osiedla. W tak małym mieście to naturalne, że ludzie obracają się ciągle w tych samych kręgach. Śliczna blondynka trzyma się na uboczu, choć kilka dziewczyn posłało jej uśmiech lub skinęło do niej ręką. Ona zachowuje się jednak tak, jakby była poza tym. Wolnym, ale rytmicznym krokiem zmierza do wyjścia, kiedy nagle z kieszeni spodni wypada jej długopis.
To szansa, której nie mogę zmarnować. Podnoszę przedmiot z ziemi.
– Przepraszam – mówię, klepiąc dziewczynę lekko w ramię. – Chyba coś ci wypadło.
– O, dziękuję – odpowiada, posyłając mi nieśmiały uśmiech. – Byłoby mi przykro, gdybym zgubiła ten długopis. Jestem twoją dłużniczką.
– To jakaś pamiątka?
Jej twarz na powrót przybiera poważny wyraz, a ja natychmiast żałuję wypowiedzianego pytania. Chciałam tylko niezobowiązująco podtrzymać rozmowę, tymczasem wyszłam na wścibską prostaczkę. Na twarz występują mi kropelki potu. Obawiam się, że jeśli spłyną niżej, uszkodzą wykonany przez matkę kamuflaż. Zamierzam ratować się ucieczką, kiedy blondynka niespodziewanie pyta:
– Spieszysz się do domu? Może dasz się zaprosić na lody? Co prawda nie mam przy sobie żadnej kasy, ale w zamrażarce czeka wielkie pudło Big Milków.
Czy dobrze ją zrozumiałam? Czy ta śliczna dziewczyna właśnie zaprosiła mnie do siebie? Z wrażenia zapominam języka w gębie. Pewnie za chwilę cofnie tę spontanicznie rzuconą propozycję towarzyską.
– Widzisz, nawet się nie przedstawiłam, a ty pewnie masz obawy co do złożenia wizyty nieznajomej. Jestem Julia.
– Agnieszka – odpowiadam, ściskając wyciągniętą na powitanie rękę. – Właściwie… czemu nie? Mogę wpaść na chwilę, o ile twoja mama nie będzie miała nic przeciwko zaproszeniu do domu właściwie obcej osoby.
Ojciec ma mnie odebrać spod szkoły za godzinę. Naprędce obliczam w głowie, czy zdążę zaliczyć szybką wizytę w domu koleżanki i wrócić na miejsce zbiórki. Zamierzam zaryzykować.
– Jakiej obcej? – zaśmiała się Julia, choć smutny błysk w jej oczach nadal nie zniknął. – Jesteś moją koleżanką z klasy i masz na imię Agnieszka. Na początek to wystarczy. A poza tym moja mama z całą pewnością nie będzie miała nic przeciwko twoim odwiedzinom. – Chcę uśmiechnąć się w odpowiedzi, lecz ona dodaje: – Moja matka nie żyje.
– Przykro mi… – mówię, spuszczając wzrok. Tak właśnie należy zareagować, kiedy ktoś wspomina o śmierci bliskiego członka rodziny. Cały czas gryzę się w język, bo najchętniej powiedziałabym prawdę. Zazdroszczę ci, Julio. Zazdroszczę ci, że twoja matka nie żyje.
To jednak nie są najlepsze słowa na rozpoczęcie licealnej znajomości.
TAMTEN DZIEŃ
18 stycznia 2016
GRZEGORZ
– Panie Grzegorzu, to naprawdę nie jest najlepszy pomysł. – Im dłużej kobieta w białym kitlu próbuje przekonać mnie do zmiany decyzji, tym bardziej jestem zdeterminowany, aby postawić na swoim.
– Nic mi nie będzie. Zresztą… nawet jeśli, to nie pani problem. Podpiszę, co trzeba. Wezmę na siebie pełną odpowiedzialność.
Lekarka dyżurna wzdycha głośno, kręci głową i zaczyna mówić takim tonem, jakbym był małym, niesfornym dzieckiem. Moja irytacja rośnie. Tracę cenny czas na słowne przepychanki. Powinienem zaangażować się w poszukiwania wnuka, zamiast dyskutować z tą kobietą. Już zdecydowałem. Nie zostanę w szpitalu ani chwili dłużej.
– To, że nie doszło do zawału serca, nie oznacza, iż może pan bagatelizować swój stan zdrowia. Powinien pan pozostać pod opieką lekarza. Niestabilna dławica piersiowa, zwłaszcza w sytuacji tak silnego stresu, grozi poważnymi konsekwencjami. Chyba nie muszę tego tłuma…
Przerywam jej stanowczym ruchem ręki.
– Wyraziłem się jasno. Proszę o dokumenty do podpisu. Nie ma pani prawa przetrzymywać mnie w szpitalu wbrew mojej woli.
Kobieta cmoka z dezaprobatą. Mam gdzieś jej opinię, a mój stan zdrowia jest ostatnią rzeczą, o jaką teraz dbam. Straciłem dziś swoje jedyne dziecko. Przepełnia mnie ból, którego nie jestem w stanie wyrazić słowami. Mój wnuk zniknął. Odchodzę od zmysłów, nie wiedząc, co się z nim dzieje. Bezczynne leżenie w szpitalnym łóżku tylko mnie dobija.
Rozmowa z policją spotęgowała uczucie bezsilności i przerażenia. Nie wierzę w to, że są w stanie odnaleźć Alana. Błądzą we mgle, nie mają żadnego punktu zaczepienia. Częstotliwość użycia słowa „prawdopodobnie”utwierdza mnie w przekonaniu, że śledczy nie mają pojęcia, gdzie szukać mojego wnuka. Życiu chłopca prawdopodobnie nie grozi niebezpieczeństwo. Prawdopodobnie mamy do czynienia z porwaniem rodzicielskim. Prawdopodobnie pan O’Shea planuje wywieźć syna za granicę. Prawdopodobnie mężczyzna przemieszcza się pańskim samochodem.
Muszę przynajmniej spróbować wziąć sprawy w swoje ręce. Nie chcę do końca życia żałować, że czegoś nie zrobiłem. Patrick, choć nigdy bym go o to nie podejrzewał, prawdopodobnie był w stanie zamordować swoją żonę, kobietę, którą rzekomo kochał do szaleństwa. A co, jeśli wszyscy się mylą? Może za śmierć Julki odpowiada ktoś inny, a O’Shea jest nie mordercą, a bohaterem, który uratował mojego wnuka przed tajemniczym zabójcą.
Nagle przypominam sobie chrobot przekręcanego w zamku klucza i moja teoria zaczyna się sypać. Gdyby Patrick uciekał z synkiem przed oprawcą, nie miałby czasu na zamknięcie drzwi, a ten człowiek nie mógłby magicznie wyparować z mieszkania na drugim piętrze. Wygląda na to, że mój zięć naprawdę jest mordercą.
Dlaczego nie dostrzegłem zagrożenia? Gdybym wiedział, jak tragicznie skończy się jego przyjazd do Polski, nie namawiałbym Julki na pojednanie z mężem.
Podobno Agnieszka powiedziała tej młodej policjantce, że Julia wiele razy skarżyła się na agresywne zachowania Patricka. Czy to prawda? Jeśli tak, to dlaczego córka nigdy mi się nie zwierzyła? Czy przez tyle miesięcy pozostawałem ślepy na cierpienie mojego jedynego dziecka?A może to przyjaciółka Julki coś przekręciła?
Przez chwilę zastanawiam się nawet, czy Maksymowicz byłaby skłonna do kłamstwa, ale właściwie dlaczego miałaby to robić? Nie znam zbyt dobrze Agi, wiem jednak, że wspierała Julię w trudnych momentach, zwłaszcza wtedy, kiedy ja wyjechałem do Irlandii, zostawiając córkę pod opieką jej dziadków. Być może kobieta chciała dodać więcej dramaturgii, sprawić, by policja jeszcze poważniej potraktowała zgłoszenie zaginięcia Alana. Przedszkolak w rękach agresywnego ojca powinien spowodować wzmożoną aktywność służb. Czy to właśnie dzięki tym słowom Agnieszki uruchomiono procedurę Child Alert?
Znów czuję gwałtowne ukłucie w klatce piersiowej. Syczę z bólu, a siedząca naprzeciwko lekarka piorunuje mnie wzrokiem. Nim zdąży cokolwiek powiedzieć, podaję jej podpisane odręcznie oświadczenie o wypisie na własne żądanie. Potwierdzam w nim, że zostałem poinformowany o przewidywanych skutkach przerwania leczenia.
Nie czuję się najlepiej. Przed oczami gonią mi mroczki, a każdy krok wymaga ode mnie sporego wysiłku. Nogi mam jak z waty, a świat dookoła ciągle wiruje. Jest mi potwornie słabo, ale wiem, że w ten sposób moje ciało próbuje poradzić sobie z szokiem. Niemal identycznie czułem się, gdy zmarła Teresa. Minęło już dwadzieścia lat, ale nadal doskonale pamiętam towarzyszące mi wówczas emocje oraz objawy somatyczne. Tak jak i teraz, mój umysł bronił się przed dopuszczeniem do siebie myśli, że nic więcej już się nie da zrobić. Tym razem jednak wciąż tli się nadzieja na uratowanie Alana. Nie mogę zaprzepaścić szansy ocalenia wnuka.
Ze szpitalnego depozytu odbieram kurtkę oraz rzeczy osobiste, jakie miałem przy sobie w chwili przywiezienia na SOR. Od razu zerkam na ekran komórki. Poziom naładowania baterii wskazuje zaledwie dziesięć procent. Nic dziwnego, skoro skrzynka SMS-owa pęka w szwach, a na liście kilkudziesięciu nieodebranych połączeń dostrzegam nawet nazwiska osób, z którymi od lat nie utrzymywałem kontaktu. Wszyscy zapewne dzwonili w jednym celu, ale nie zamierzam z nikim rozmawiać ani odpisywać na wiadomości, nawet te będące autentycznym przejawem troski o mój stan psychiczny oraz bezpieczeństwo Alana.
Bez zastanowienia wybieram numer Patricka. Tak jak przypuszczałem, zięć pozostaje poza zasięgiem. Pomimo to podejmuję kolejną, z góry skazaną na porażkę, próbę połączenia. Mam ochotę wyć z bezsilności, a wcześniej cisnąć komórką o betonową wylewkę.
Przywołuję się do porządku i zamawiam taksówkę. Zamierzam pojechać do domu, podładować telefon i opracować plan poszukiwania wnuczka. Umawiam się z taksówkarzem przy głównej bramie szpitala. Mam nadzieję, że uda mi się jakoś dotrzeć w wyznaczone miejsce. Może kiedy wyjdę na świeże powietrze, mroźny wiatr nieco mnie orzeźwi i rozbudzi.
Stawiam kroki powoli. Przez chwilę staram się nie myśleć o martwej Julii i zaginionym Alanie. Skupiam się tylko na tym, by opuścić budynek szpitala. Wyznaczam sobie jasne, precyzyjne zadanie. Po kilku minutach wędrówki przez ponury korytarz, kilkunastu przystankach oraz wielu głębokich oddechach staję przed automatycznymi drzwiami. Skrzydła rozsuwają się, ale nie wychodzę jeszcze na zewnątrz. Muszę odsapnąć i nabrać sił przed ostatnim etapem drogi do taksówki.
Przez szybę obserwuję spore zamieszanie na podjeździe dla karetek. Wyją syreny, warczą silniki pojazdów, błyskają kolorowe światła, kilka osób wybiega z budynku. Nie powinno mnie to dziwić, w tym miejscu to zupełnie naturalny widok, ale jakieś dziwne przeczucie każe mi podejść bliżej.
Kiedy wychodzę z budynku, dostrzegam, że niebieskie rozbłyski nie pochodziły wyłącznie z sygnalizacji ambulansu. Tuż za karetką zatrzymał się radiowóz, z którego wysiadło dwoje umundurowanych funkcjonariuszy. Podążam za nimi wzrokiem. Padające z reflektorów światło rozjaśnia ich blade twarze. Nawet z tej odległości widzę, że są czymś mocno poruszeni. Rozmawiają, gestykulując energicznie.
Powoli zbliżam się do centrum wydarzeń. Nikt nie zwraca na mnie uwagi, choć od pojazdów na podjeździe dzieli mnie najwyżej pięć metrów.
Czuję coraz bardziej intensywne, nieprzyjemne rozpieranie w klatce piersiowej, ale się nie zatrzymuję. Mój oddech staje się coraz cięższy. Znów na moment przystaję na chodniku. Ciemnieje mi w oczach. Robię wszystko, co w mojej mocy, aby nie stracić teraz przytomności. W uszach rezonują mi słowa lekarki o tym, jak nieodpowiedzialnie się zachowuję. Wiem, że sporo ryzykuję, ale nie mogę postąpić inaczej.
Obserwuję, jak drzwi ambulansu otwierają się, a po chwili słyszę charakterystyczny dźwięk wysuwanych z pojazdu noszy. Przed zaledwie dwiema godzinami sam wyjechałem na takich z karetki. Teraz obserwuję rozwój wydarzeń, nie mogąc uwierzyć własnym oczom.
Wstrzymuję oddech. Leżące na noszach ciało pacjenta zasłania otwarte skrzydło tylnych drzwi pojazdu, ale doskonale widzę małe nóżki wciśnięte w śniegowce z wizerunkiem dinozaura. Rozpoznaję te buciki. Kupiłem je Alankowi pod choinkę, kiedy okazało się, że zamówione jesienią zimowe buty zaczęły uciskać chłopca w palce.
Krzyk grzęźnie mi w gardle. Alan! Mój wnuczek jest tutaj!
Nim zdążę wydać z siebie jakikolwiek dźwięk, osuwam się na zimny beton. Ostatnią myślą, jaką udaje mi się złapać, nim zapadnę się w otaczającą mnie ciemność, jest ta, że skoro Alanek trafił do szpitala, żyje.
Odpływam, słysząc w tle słowa wypowiadane przez któregoś z mężczyzn:
– Stan chłopca jest krytyczny…
WCZEŚNIEJ
17 października 2009
JULIA
W długie letnie dni zapuszczałyśmy się z Eweliną na spacery w okolice Sokołowa. Wyszukiwałyśmy najbardziej okazałe domy i ogrody, próbując odgadnąć, kto może w nich mieszkać. Snułyśmy plany, że któregoś dnia obie poślubimy jakichś bogaczy i zamieszkamy w pięknych willach za miastem.
Teraz stoję przed furtką jednej z nich, nerwowo przestępuję z nogi na nogę w oczekiwaniu na otwarcie bramki, a w dłoni kurczowo ściskam torebkę z prezentem. Zastanawiam się, czy Agnieszce spodoba się przygotowany podarunek, a przede wszystkim, czy doceni mój gest. Przypuszczam, że nie będzie miała pojęcia, ile poświęcenia kosztowała mnie ta próba sprawienia jej przyjemności.
Kilka dni temu przyszła pierwsza paczka od taty. Popłakałam się ze wzruszenia, kiedy wyjęłam z niej wymarzony model butów sportowych i śliczną bluzę z kapturem. Wyobrażałam sobie zazdrość, jaką zobaczę w oczach dziewczyn z klasy, kiedy przyjdę w nowym, zagranicznym ciuchu do szkoły. Miałam ochotę włożyć tę bluzę od razu, ale jakoś się powstrzymałam. Zamierzałam zachować ją na szczególną okazję.
Kiedy Agnieszka zaprosiła mnie na swoje urodziny, ucieszyłam się, ale jednocześnie poczułam coś na kształt przerażenia. Znamy się dość krótko i niewiele jeszcze jestem w stanie powiedzieć na temat nowej koleżanki, ale co do jednej kwestii nie mam żadnych wątpliwości. Jej rodzice są bogaci.
To, w jakim miejscu mieszkają, tylko potwierdza moje założenia. W tym domu zapewne nikt nie rozważa wyjazdu za granicę za lepszym życiem i wyższymi zarobkami. Aga zawsze ma na sobie markowe ubrania, w plecaku nosi błyszczyk, który kosztuje ponad pięćdziesiąt złotych, mimochodem, właściwie jakby od niechcenia, wspominała kilka razy o corocznych zagranicznych wakacjach. Dla mojego taty wysłanie mnie na tygodniowy obóz nad Bałtykiem było ogromnym obciążeniem finansowym.
Spodziewam się dużego przyjęcia i wielu gości, od których będę odstawać. Nie chcę stać się pośmiewiskiem. Do głosu dochodzą wszystkie kumulowane latami kompleksy. Patrzę na tę piękną, odnowioną willę i stojący na podjeździe luksusowy samochód, o którym mój ojciec mógłby co najwyżej pomarzyć. Przez chwilę mam ochotę stąd uciec, wykręcić się nagłą chorobą albo jakąś inną, wymyśloną na poczekaniu wymówką.
Uświadamiam sobie, że na odwrót już za późno, kiedy dostrzegam idącą w moim kierunku Agnieszkę. Jej związane w koński ogon włosy falują na wietrze. Dziewczyna macha mi energicznie i posyła szeroki uśmiech.
– Cieszę się, że przyszłaś – mówi, otwierając furtkę.
– To ja dziękuję za zaproszenie.
– Przestań. – Posyła mi kuksańca w bok. – Przyjaźnimy się. Nie mogło zabraknąć cię na moich urodzinach.
Staram się, aby na mojej twarzy nie odmalowało się zaskoczenie, ale jestem zszokowana słowami, które padły. Owszem, spędzamy ze sobą sporo czasu, ale znamy się dopiero od siedmiu tygodni. Po zawodzie, jaki sprawiła mi Ewelina, obiecałam sobie, że będę stosować zasadę ograniczonego zaufania i z większą ostrożnością i dystansem zawierać kolejne przyjaźnie. Nie wiem, jak określić relację pomiędzy mną a Agnieszką Maksymowicz, bo z pewnością rodzi się między nami jakaś więź, ale ma ona zupełnie inny charakter niż ta, która łączyła mnie z Eweliną. Nie zwierzamy się sobie i nie rozmawiamy o typowychdziewczyńskich sprawach. Rzadko żartujemy. Lubię Agę, coś mnie do niej ciągnie od momentu, gdy zobaczyłam ją po raz pierwszy, a jednak nie umiałabym powiedzieć, że dobrze ją znam.
Właściwie to wiem o Maksymowicz niewiele, mimo iż spędzamy razem sporo czasu. Na kilku przedmiotach siedzimy w jednej ławce, bow większości pracowni stoliki ustawione są pojedynczo. Po zajęciach zazwyczaj idziemy do mnie. Odrabiamy razem prace domowe, a właściwie to ja rozwiązuję zadania, a ona później tylko je przepisuje. Rozmawiamy głównie o nauczycielach i rówieśnikach. Czasem obejrzymy razem odcinek serialu albo jakiś film, jeśli akurat nie mamy zbyt dużo zadane. Punktualnie o siedemnastej pan Maksymowicz podjeżdża pod dom, a Aga wsiada do czarnego audi. Nieraz pytałam ją, czy zostanie dłużej, ale za każdym razem odpowiadała, że nie może.
Koleżanka otwiera drzwi i prowadzi mnie przez lśniący czystością hol do nowocześnie urządzonego salonu.
– Nie ściągaj butów – mówi, kiedy schylam się, by rozwiązać sznurowadła. – U nas goście nie muszą zakładać kapci.