Niezwykłe kobiety w nauce - Iwona Kienzler - ebook

Niezwykłe kobiety w nauce ebook

Kienzler Iwona

4,3

Opis

Przez wieki pokutował pogląd, że kobiety nadają się na strażniczki domowego ogniska, ich rolą jest rodzenie dzieci, a kariera to dla nich zamążpójście. Naukowa działalność kobiet była nie do zaakceptowania przez społeczeństwo, pseudonaukowymi wywodami dowodzono brak przystosowania kobiecego mózgu do przyswajania wiedzy i wykorzystywania jej w pracy naukowej. Z czasem dopuszczono kobiety na uniwersytety, ale nadal nie mogły prowadzić prac naukowych. Dopiero w dwudziestym wieku płeć piękna dowiodła swoich umiejętności i wywalczyła prawa do zajmowania się nauką. Jednak w historii nauki na przestrzeni wieków wiele kobiet już wcześniej wykazało się wiedzą i pasją naukową, chociaż nie zawsze były doceniane, często pomijane w informacjach na temat swoich osiągnięć. O takich właśnie kobietach, tych niedocenianych przez historię, ale także tych uznanych, traktuje niniejsza publikacja.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 332

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (7 ocen)
4
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
malgosiarudnicka

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa książka dla wszystkich którzy interesują się losami kobiet na przestrzeni lat.
00

Popularność




Wstęp

Wstęp

Prze­glą­da­jąc listę lau­re­atów Nagrody Nobla, zauwa­żyć można sto­sun­kowo nie­wiele nazwisk kobiet naukow­ców lau­re­atek tego pre­sti­żo­wego wyróż­nie­nia, co budzi zro­zu­miałe pyta­nie o przy­czynę takiego stanu rze­czy. Czyżby przed­sta­wi­cielki płci pięk­nej para­jące się bada­niami nauko­wymi były gor­sze od ich kole­gów? A może rację mieli nie­gdy­siejsi prze­ciw­nicy kształ­ce­nia kobiet, któ­rzy twier­dzili, że kobiecy mózg, w prze­ci­wień­stwie do męskiego, nie jest przy­sto­so­wany do przy­swa­ja­nia wie­dzy i wyko­rzy­sta­nia jej w pracy nauko­wej? Taki pogląd gło­siło prze­cież wielu inte­lek­tu­ali­stów jesz­cze na początku ubie­głego stu­le­cia. Róż­ni­cami mię­dzy psy­chiką, a co za tym idzie, także inte­lek­tem obu płci, zajął się cho­ciażby znany nie­miecki neu­ro­log Paul Julius Möbius (1853–1907). Wyniki swo­ich badań opu­bli­ko­wał w 1900 roku w pracy pod wiele mówią­cym tytu­łem: O umy­sło­wym i moral­nym nie­do­ro­zwoju kobiety. Dzi­siaj zapewne wywody zamiesz­czone w tym „wie­ko­pom­nym dziele” nazwa­li­by­śmy pseu­do­nau­ko­wym beł­ko­tem, ale na początku ubie­głego stu­le­cia usta­le­nia Möbiusa dla wielu były wręcz prawdą obja­wioną.

Wciąż poku­tuje nie­spra­wie­dliwy pogląd, że kobiety nie wnio­sły wiele do nauko­wych osią­gnięć ludz­ko­ści

Abs­tra­hu­jąc od cech płcio­wych, jest kobieta pod wzglę­dem budowy ciała two­rem pośred­nim mię­dzy dziec­kiem a męż­czy­zną, a i duchowo jest nim rów­nież przy­naj­mniej pod wie­loma wzglę­dami – twier­dził uczony. – W szcze­gó­łach są pewne róż­nice. U dziecka jest głowa rela­tyw­nie więk­sza niż u męż­czy­zny, u kobiety głowa jest nie tylko abso­lut­nie, ale także i rela­tyw­nie mniej­sza. […] Jest więc wobec tego dowie­dzio­nem, że te czę­ści mózgu, które są szcze­gól­nie ważne dla życia umy­sło­wego, jak zwoje płatu czo­ło­wego i cie­mie­nio­wego, są u kobiety gorzej wykształ­cone niż u męż­czyzn i że róż­nica ta ist­nieje już przy uro­dze­niu1.

Wtó­ro­wał mu słynny dra­ma­to­pi­sarz, nota­bene mizo­gin i prze­ciw­nik eman­cy­pa­cji kobiet, August Strind­berg, pisząc:

Epoce naszej przy­pa­dło w udziale doko­na­nie odkry­cia, że w porów­na­niu z ustro­jem męskim ustrój kobiecy jest mniej roz­wi­nięty, jest formą, któ­rej roz­wój został powstrzy­many w okre­sie przej­ścio­wym mię­dzy mło­do­ścią a wie­kiem doj­rza­ło­ści. […] Czaszka kobiety z rasy bia­łej jest zbli­żona do czaszki Murzyna. Fakt ten dopro­wa­dza nas do nie­wąt­pli­wego wnio­sku, że czaszka kobiety z rasy bia­łej zbliża się do typu cza­szek wła­ści­wych rasom sto­ją­cym na niż­szym stop­niu roz­woju2.

Poglądy Strind­berga, któ­rego kariera po wygło-sze­niu owej jaw­nie mizo­gi­ni­stycz­nej i rasi­stow­skiej wypo­wie­dzi w cza­sach współ­cze­snych po pro­stu ległaby w gru­zach, osta­tecz­nie można jakoś wytłu­ma­czyć. W końcu ten zwo­len­nik tra­dy­cyj­nego modelu rodziny przez całe życie nawią­zy­wał rela­cje wyłącz­nie z kobie­tami wyzwo­lo­nymi i nie­za­leż­nymi, pra­gną­cymi roz­wi­jać się zawo­dowo. Potulne szare myszki zupeł­nie go nie pocią­gały. Na domiar złego nie potra­fił wycią­gać wnio­sków ze swo­ich doświad­czeń, dla­tego żenił się trzy­krot­nie i wszyst­kie jego mał­żeń­stwa zakoń­czyły się roz­wo­dem. Nic zatem dziw­nego, że w eman­cy­pa­cji kobiet widział nie­bez­pie­czeń­stwo dla całej ludz­ko­ści, oba­wia­jąc się, że efek­tem tego pro­cesu będzie uczy­nie­nie z męż­czyzn nie­wol­ni­ków…

Na szczę­ście te pseu­do­nau­kowe poglądy tra­fiły na śmiet­nik histo­rii i kobiety cie­szą się peł­nią praw, mogą rów­nież robić karierę naukową. Nie­stety, wciąż poku­tuje pogląd, że płeć piękna nie wnio­sła zbyt wiele do osią­gnięć inte­lek­tu­al­nych ludz­ko­ści, o czym, zda­niem wielu, świad­czy wła­śnie wspo­mniana wcze­śniej miaż­dżąca prze­waga płci męskiej wśród lau­re­atów Nagrody Nobla. Mało tego, kobiety para­jące się nauką są czę­sto pomi­jane w publi­ka­cjach pro­pa­gu­ją­cych osią­gnię­cia nauki.

Przy­czyn tego nale­ża­łoby szu­kać już w sta­ro­żyt­nej Gre­cji, gdzie przed­sta­wi­cielki płci pięk­nej były oby­wa­te­lami dru­giej kate­go­rii. Wszak już Ary­sto­te­les pisał w swoim trak­ta­cie bio­lo­gicz­nym O rodze­niu się zwie­rząt: „Pierw­sze odchy­le­nie od normy ma miej­sce wtedy, gdy zamiast męż­czy­zny przy­cho­dzi na świat kobieta”3. Także w cza­sach nowo­żyt­nych spy­chane były do roli mier­nych, zależ­nych od męż­czyzn, panów i wład­ców, straż­ni­czek domo­wego ogni­ska, rodzą­cych i wycho­wu­ją­cych dzieci. Co cie­kawe, prze­ko­na­nie o sile spraw­czej męskiego rodu jako głów­nego motoru postępu tkwi w nas tak głę­boko, że kiedy odkryto malo­wi­dła naskalne w jaski­niach na tere­nie Fran­cji i Hisz­pa­nii, od razu przy­pi­sano ich autor­stwo męż­czyznom łow­com. Tym­cza­sem dokład­niej­sza ana­liza odci­sków dłoni, sta­no­wią­cych formę pod­pisu ich auto­rów, wyka­zała, że wyko­nały je… kobiety.

Histo­ria dowo­dzi, że przed­sta­wi­cielki płci pięk­nej były sys­te­ma­tycz­nie spy­chane na mar­gi­nes życia inte­lek­tu­al­nego, a przez wieki zabra­niano im stu­dio­wać na uczel­niach. Nawet sys­tem kształ­ce­nia dziew­cząt był tak skon­stru­owany, że unie­moż­li­wiał im ubie­ga­nie się o przy­ję­cie na uni­wer­sy­tet, nie obej­mo­wał bowiem mate­ma­tyki na odpo­wied­nio wyso­kim pozio­mie ani nauki języ­ków kla­sycz­nych – łaciny i greki, któ­rych zna­jo­mość była nie­zbędna przy­szłym stu­den­tom. A wszystko w tro­sce o ich zdro­wie, ponie­waż uwa­żano, że nad­miar nauki po pro­stu szko­dzi płci pięk­nej, i jesz­cze w XIX wieku w medy­cy­nie funk­cjo­no­wał ter­min ano­re­xia scho­la­stica na okre­śle­nie scho­rze­nia kobie­cej psy­chiki, rze­komo wywo­ła­nego prze­ła­do­wa­niem nauką.

Jed­nak ten sam wiek XIX, wraz z rewo­lu­cją prze­my­słową, kiedy kobiety zaczęły pra­co­wać zawo­dowo, przy­niósł zmiany w podej­ściu do płci pięk­nej. Pra­cu­jące panie, trak­to­wane jak tania siła robo­cza, co było widoczne zwłasz­cza w roz­wi­ja­ją­cym się w sza­leń­czym tem­pie prze­my­śle włó­kien­ni­czym, dowio­dły jed­nak, że swoje obo­wiązki zawo­dowe wyko­nują nie gorzej od męż­czyzn. Z cza­sem zatrud­niano je rów­nież w urzę­dach czy na poczcie, przy­zwy­cza­jano się także do ich obec­no­ści w szpi­ta­lach, gdzie pra­co­wały jako pie­lę­gniarki. Oka­zało się, że dosko­nale spi­sują się na tych sta­no­wi­skach: są skru­pu­latne, wydajne i cier­pliwe, ale wciąż były nisko opła­cane. W tym samym cza­sie coraz wię­cej panien z dobrych domów, uzy­skaw­szy dostępne im wykształ­ce­nie na pen­sji czy też dzięki domo­wej edu­ka­cji zapew­nio­nej przez guwer­nantki, chciało kon­ty­nu­ować edu­ka­cję. Wielu marzyło się także zdo­by­cie zawodu pozwa­la­ją­cego na nie­za­leż­ność finan­sową. Coraz czę­ściej poja­wiały się głosy doma­ga­jące się umoż­li­wie­nia kobie­tom uzy­ska­nia wyż­szego wykształ­ce­nia; zwra­cano uwagę, że skoro tole­ruje się ich obec­ność w urzę­dach, fabry­kach i szpi­ta­lach, to dla­czego nie mogą się kształ­cić na uni­wer­sy­te­tach.

Pierw­sza szkoła wyż­sza dla kobiet powstała na tere­nie Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Był to Obe­rlin Col­lege, zało­żony w 1833 roku w Obe­rlin, w sta­nie Ohio, przez pre­zbi­te­riań­skich pasto­rów Johna Jaya Shi­pherda i Philo Ste­warta. Z cza­sem panie poja­wiły się rów­nież na tra­dy­cyj­nie męskich uczel­niach, które zmie­niły się w koedu­ka­cyjne, cho­ciaż naj­bar­dziej pre­sti­żowe pla­cówki – Harvard, Yale i Prin­ce­ton – znacz­nie dłu­żej opie­rały się przed przy­ję­ciem na stu­dia kobiet, argu­men­tu­jąc to… tro­ską o utrzy­ma­nie stan­dar­dów aka­de­mic­kich. Najdłu­żej w swoim upo­rze trwał Harvard, ponie­waż panie mogły dołą­czyć do grona stu­diu­ją­cych dopiero w latach pięć­dzie­sią­tych ubie­głego wieku.

Spo­śród kra­jów euro­pej­skich pierw­sza na umoż­li­wie­nie płci pięk­nej zdo­by­cia wyż­szego wykształ­ce­nia odwa­żyła się Szwaj­ca­ria. Stu­dentki prze­kro­czyły mury uni­wer­sy­tetu w Zury­chu w 1864 roku, a potem paniom pozwo­lono stu­dio­wać kolejno na uczel­niach w Gene­wie i Ber­nie (od 1872 roku), Lozan­nie i Bazy­lei (od 1890 roku). W dru­giej poło­wie XIX wieku z dobro­dziej­stwa wykształ­ce­nia wyż­szego mogły korzy­stać także Bry­tyjki, a od 1863 roku rów­nież fran­cu­skie uni­wer­sy­tety w Lyonie i Mont­pel­lier otwo­rzyły swoje podwoje przed stu­dent­kami, ale w tym przy­padku trudno mówić o peł­nym wykształ­ce­niu, skoro panie mogły jedy­nie słu­chać wykła­dów. W 1867 roku sza­cowna Sor­bona umoż­li­wiła stu­dia przed­sta­wi­ciel­kom płci pięk­nej, z czego, jak dosko­nale wiemy, sko­rzy­stała nasza rodaczka Maria Skło­dow­ska.

Panie marzące o stu­diach czę­sto wybie­rały kie­runki uzna­wane za typowo męskie: che­mię, fizykę, mate­ma­tykę i medy­cynę. O ile jed­nak pogo­dzono się z obec­no­ścią kobiet na uczel­niach w cha­rak­te­rze stu­den­tek, o tyle długo nie widziano w nich kan­dy­da­tek na pra­cow­nice naukowe. Nie­rzadko wła­dze uczelni sta­wiały im wiele typowo biu­ro­kra­tycz­nych prze­szkód, sku­tecz­nie znie­chę­ca­jąc je do dąże­nia do awansu, w efek­cie nawet wybitne uczone z pokaź­nym dorob­kiem nauko­wym były tylko asy­stent­kami ich znacz­nie mniej zdol­nych kole­gów. Na domiar złego owi męż­czyźni bez naj­mniej­szych skru­pu­łów pod­pi­sy­wali się pod wnio­skami z badań prze­pro­wa­dza­nych przez ich kole­żanki.

A prze­cież kobiety, pomimo prze­szkód, jakie sta­wiało przed nimi życie i spo­łe­czeń­stwo, były w nauce obecne od zara­nia dzie­jów. Głodne wie­dzy, uczyły się same, korzy­sta­jąc z zaso­bów domo­wych biblio­tek lub z ksią­żek swo­ich braci, któ­rym prawa do edu­ka­cji nikt nie odma­wiał, a potem zadzi­wiały świat swo­imi odkry­ciami i doko­na­niami. Bywało też, że świat dowia­dy­wał się o ich nauko­wych osią­gnię­ciach dopiero po ich śmierci, a wcze­śniej należne im laury zbie­rali męż­czyźni, bez­praw­nie przy­pi­su­jąc sobie suk­cesy swo­ich kole­ża­nek. Tak uczy­nił skąd­inąd wybitny astro­nom Har­low Sha­pley, bez­czel­nie twier­dząc, że to wła­śnie on jest praw­dzi­wym auto­rem odkryć Hen­rietty Swan Leavitt.

Pomi­ja­nie doko­nań kobiet w nauce jest okre­ślane efek­tem Matyldy. Ter­min ten w 1993 roku ukuła histo­ryczka Maga­ret Ros­si­ter i pocho­dzi od imie­nia dzie­więt­na­sto­wiecz­nej ame­ry­kań­skiej dzia­łaczki na rzecz praw kobiet Matildy Gage. Wbrew pozo­rom to zja­wi­sko nie należy do prze­szło­ści. Pomi­ja­nie doko­nań kobiet na polu nauki jest też pokło­siem tzw. efektu haremu, jak okre­śla się we współ­cze­snej socjo­lo­gii zja­wi­sko zatrud­nia­nia grup kobiet do wyko­ny­wa­nia prac dość skom­pli­ko­wa­nych, ale rów­no­cze­śnie żmud­nych, cza­so­chłon­nych, a czę­sto wyma­ga­ją­cych wręcz zegar­mi­strzow­skiej pre­cy­zji, jak rów­nież iście bene­dyk­tyń­skiej cier­pli­wo­ści. Laury za doko­na­nia takich kobie­cych „grup pra­cow­ni­czych” przy­pa­dały oczy­wi­ście zatrud­nia­ją­cym je męż­czy­znom. Nie bez zna­cze­nia jest też, że kobiety, które oddały się nauce, nie lubiły wal­czyć o sie­bie, a wła­dza i przy­wódz­two same w sobie ni­gdy nie zaj­mo­wały wyso­kiego miej­sca w ich hie­rar­chii war­to­ści. Wolały anga­żo­wać swoją wie­dzę, siłę, ener­gię, pra­co­wi­tość w coś, co po nich pozo­sta­nie, w doko­na­nia naukowe, zwłasz­cza jeżeli ich odkry­cia i bada­nia mogły pchnąć upra­wianą dzie­dzinę nauki na nowe tory. To było i, jak poka­zują naj­now­sze usta­le­nia, na­dal jest znacz­nie waż­niej­sze niż walka o stołki i pre­stiż.

Brak nale­ży­tego doce­nie­nia wkładu płci pięk­nej w roz­wój nauki naj­ja­skra­wiej widoczny jest zwłasz­cza na przy­kła­dzie wyna­laz­ków doko­na­nych przez kobiety, z któ­rych korzy­stamy na co dzień, zupeł­nie nie zda­jąc sobie sprawy, że zawdzię­czamy je pięk­niej­szej poło­wie ludz­ko­ści. Do nich należy zali­czyć cho­ciażby znany od stu­leci jedwab, jedną z naj­droż­szych i naj­szla­chet­niej­szych tka­nin świata, która została wyna­le­ziona przez kobietę, Chinkę Xi Ling­shi, znaną w histo­rio­gra­fii rów­nież jako Leizu. Ta na poły legen­darna dama była jedną z mał­żo­nek zna­nego cesa­rza Huang Di i jako żona władcy nie miała zbyt wielu obo­wiąz­ków. Kiedy pew­nego razu, znu­dzona, prze­cha­dzała się po pała­co­wych ogro­dach, zaob­ser­wo­wała larwy jedwab­ni­ków snu­jące swoje kokony i posta­no­wiła wyko­rzy­stać powsta­jącą nić. Wpraw­dzie o Leizu mówi się głów­nie w kon­tek­ście chiń­skiej mito­lo­gii, ale skoro w zdo­mi­no­wa­nej przez męż­czyzn kul­tu­rze Chin prze­trwała legenda przy­pi­su­jąca kobie­cie wyna­le­zie­nie jedwa­biu, to musi być w niej ziarnko prawdy.

Świat zna jed­nak wyna­laz­czy­nie, z któ­rych doko­nań korzy­stamy po dziś dzień. Co cie­kawe, wśród wyna­laz­ków są takie uzna­wane za typowo męskie, jak cho­ciażby piła tar­czowa, którą około 1813 roku wyna­la­zła Sarah „Tabi­tha” Bab­bitt, ogrze­wa­nie samo­cho­dowe, opa­ten­to­wane w 1892 roku przez miesz­kankę Chi­cago Mar­ga­ret Wil­cox, czy też wycie­raczki samo­cho­dowe, zgło­szone w 1903 roku do urzędu paten­to­wego jako „urzą­dze­nie do czysz­cze­nia okien” przez Mary Ander­son. Z kolei Mar­tha Coston przy­czy­niła się do poprawy bez­pie­czeń­stwa żeglugi, sprze­da­jąc mary­narce wojen­nej świe­cące w trzech bar­wach flary, a Niemce Katha­ri­nie Pau­lus zawdzię­czamy nato­miast skła­dany spa­do­chron, który opra­co­wała w 1890 roku.

Praw­dziwą rekor­dzistką w dzie­dzi­nie wyna­laz­ków jest żyjąca w XIX wieku Mar­ga­ret Kni­ght, która opa­ten­to­wała ich aż 26, w tym papie­rową torebkę. Nawia­sem mówiąc, powąt­pie­wano, że to ona jest twór­czy­nią owej torebki, uwa­żano bowiem, że kobieta nie byłaby w sta­nie zbu­do­wać tak skom­pli­ko­wa­nej maszyny jak ta użyta do pro­duk­cji papie­ro­wego opa­ko­wa­nia. Wyna­le­zie­nie kevlaru, syn­te­tycz­nego włókna odpor­nego na dzia­ła­nie wyso­kiej tem­pe­ra­tury i nie­by­wale wytrzy­ma­łego, które znaj­duje zasto­so­wa­nie m.in. w kami-zelkach kulo­od­por­nych, jest zaś dzie­łem Ste­pha­nie Kwo­lek, legi­ty­mu­ją­cej się pol­skimi korze­niami (jej praw­dziwe nazwi­sko brzmiało Chwo­łek).

Kobiety wnio­sły wiele także do róż­nych innych dzie­dzin nauki, zna­cząco przy­czy­nia­jąc się do roz­woju wie­dzy o kosmo­sie czy ludz­kim zdro­wiu, zaist­niały też w mate­ma­tyce, fizyce i che­mii. Nie­stety, rów­nież w tym przy­padku nie­wielu ludzi zdaje sobie sprawę, jak wiel­kie były ich osią­gnię­cia.

Mar­ga­ret E. Kni­ght, ame­ry­kań­ska biz­ne­swo­man i wyna­laz­czyni, nazy­wana żeń­skim Edi­so­nem

Publi­ka­cja ta poświę­cona jest wła­śnie takim cichym boha­ter­kom nauki, które w dąże­niu do wie­dzy potra­fiły poko­nać wszel­kie prze­szkody i uprze­dze­nia, sku­tecz­nie udo­wad­nia­jąc, że, jak twier­dziła Émilie du Châtelet, inte­li­gen­cja nie ma płci. Wiele z nich w dąże­niu do wie­dzy zło­żyło na ołta­rzu nauki życie, inne, świa­do­mie bądź nie, godziły się na to, by ich wkład był pomi­jany, a laury zbie­rali inni. Kil­ka­dzie­siąt przed­sta­wi­cie­lek świata nauki opi­sa­nych w tej publi­ka­cji sta­nowi nie­wielki pro­cent wszyst­kich kobiet, które zapi­sały się zło­tymi zgło­skami w histo­rii badań i odkryć, a spi­sa­nie dzie­jów ich życia zaję­łoby kilka tomów.

Czy­tel­ni­ków zapewne zdziwi brak w tej książce syl­wetki Marii Skło­dow­skiej-Curie, jed­nego z naj­ge­nial­niej­szych umy­słów w dzie­jach ludz­ko­ści, ale nie jest to prze­ocze­nie. Słynna pol­ska noblistka poja­wia się bowiem obo­wiąz­kowo przy każ­dej spo­sob­no­ści, kiedy przy­wo­łuje się osią­gnię­cia kobiet na polu nauki. Ja także poświę­ci­łam jej odrębną publi­ka­cję. W książce tej przed­sta­wiono nato­miast badaczki, odkryw­czy­nie i wyna­laz­czy­nie, któ­rych osią­gnię­cia są mniej znane niż doko­na­nia Polki. Poza tym naj­wyż­szy czas, by kobiety para­jące się nauką nie były postrze­gane jako wyjąt­kowe zja­wi­sko. Prze­cież Her­tha Ayr­ton, wybitna mate­ma­tyczka i wyna­laz­czyni, żyjąca w latach 1854–1923, zauwa­żyła: „Kobieta po pro­stu jest dobrym naukow­cem albo nie; w każ­dym przy­padku powinna jed­nak mieć równe szanse, a jej prace należy stu­dio­wać z punktu widze­nia nauko­wego, a nie z per­spek­tywy płci”4.

I. Damy wpatrzone w niebo

I

Damy wpa­trzone w niebo

Kopernik wprawdzie nie był kobietą, ale…

Z pew­no­ścią nie­któ­rym czy­tel­ni­kom tej publi­ka­cji pyta­nie o rolę kobiet w astro­no­mii przy­po­mni jedną z naj­za­baw­niej­szych scen kul­to­wej pol­skiej kome­dii Juliu­sza Machul­skiego Sek­smi­sja, w któ­rej główni boha­te­ro­wie, Maks i Albert, posta­wieni przed obli­czem Zgro­ma­dze­nia dowia­dują się, że Koper­nik była kobietą. Jak wia­domo, słynny astro­nom był męż­czy­zną, ale kobiety ode­grały w astro­nomii nie­by­wale ważną rolę, na trwałe zapi­su­jąc się w histo­rii odkryć z tej dzie­dziny. Co wię­cej, panie inte­re­so­wały się tą nauką nie­malże od zara­nia dzie­jów, a wśród odkryw­ców praw rzą­dzą­cych wszech­świa­tem przed­sta­wi­cielki płci pięk­nej są licz­nie repre­zen­to­wane, acz­kol­wiek ich doko­na­nia nie zawsze docze­kały się nale­ży­tego uzna­nia i w wielu przy­pad­kach laury za ich prace i odkry­cia przy­pa­dły męż­czy­znom.

Agla­onike z Tesa­lii, żyjąca w I lub II wieku, była uwa­żana przez współ­cze­snych za cza­row­nicę, gdyż rze­komo potra­fiła „ste­ro­wać Księ­ży­cem”. Naj­praw­do­po­dob­niej potra­fiła prze­wi­dzieć zaćmie­nia sate­lity Ziemi

Wśród pierw­szych astro­no­mek wymie­niana jest Enhe­du­anna, księż­niczka żyjąca w trze­cim tysiąc­le­ciu przed naszą erą w Mezo­po­ta­mii. Jej zain­te­re­so­wa­nie deter­mi­no­wało ponie­kąd imię, ozna­cza­jące „ozdobę nieba”, nadane jej przez ojca króla Sar­gona Wiel­kiego, twórcę impe­rium aka­dyj­skiego, uzna­wa­nego za pierw­sze impe­rium w dzie­jach świata. Stwo­rzone przez niego pań­stwo ze sto­licą w Akad (Agade) ist­niało od 2334 do 2193 roku p.n.e. na tere­nie środ­ko­wej Mezo­po­ta­mii, a w cza­sach swo­jego roz­kwitu obej­mo­wało cały jej obszar, jak rów­nież tereny przy­le­głe. Enhe­du­anna została wpraw­dzie zapa­mię­tana jako pierw­sza osoba na świe­cie two­rząca dzieła lite­rac­kie, które pod­pi­sy­wała swoim imie­niem, i arcy­ka­płanka w świą­tyni Inanny, przez Sume­rów czczo­nej jako Isz­tar, bogini miło­ści, seksu, płod­no­ści i wojny. Ale z zacho­wa­nych prze­ka­zów wynika, że parała się także astro­no­mią. Jed­nak o tej sfe­rze dzia­łal­no­ści aka­dyj­skiej księż­niczki nie da się powie­dzieć nic bliż­szego.

Znacz­nie wię­cej wia­domo na temat Gre­czynki Agla­onike, córki Hege­tora bądź Hege­mona, żyją­cej w I lub II wieku p.n.e. w Tesa­lii, o któ­rej wspo­mina w swo­ich pismach Plu­tarch, jak rów­nież ano­ni­mowy komen­ta­tor dzieła Apol­lo­niosa z Rodos Argo­nau­tica. Kobieta zyskała sławę cza­row­nicy, która potrafi ste­ro­wać Księ­ży­cem, co wię­cej, w sta­ro­żyt­nej Gre­cji funk­cjo­no­wało nawet powie­dze­nie „Słu­cha się jak Księ­życ Agla­onike”. Jak łatwo się domy­ślić, Gre­czynka nie potra­fiła kie­ro­wać Księ­ży­cem, ale jedy­nie uważ­nie obser­wu­jąc natu­ral­nego sate­litę Ziemi, poznała pra­wi­dło­wość cyklu zaćmień, potra­fiła dokład­nie okre­ślić, kiedy ono nastąpi i w któ­rej czę­ści nie­bo­skłonu będzie widoczne, czym zadzi­wiała współ­cze­snych jej ludzi.

Inną wybitną astro­nomką była Hypa­tia z Alek­san­drii, córka Teona, uczo­nego kie­ru­ją­cego sławną Biblio­teką Alek­san­dryj­ską. Uczona żyła w latach 370–415 n.e., a przy­pi­suje się jej wyna­le­zie­nie astro­la­bium – przy­rządu astro­no­micz­nego uży­wa­nego w nawi­ga­cji do wyzna­cza­nia poło­że­nia ciał nie­bie­skich nad hory­zon­tem. Co cie­kawe, wyna­la­zek owej wybit­nej uczo­nej był uży­wany przez żegla­rzy aż do początku XVIII wieku, kiedy zastą­pił je sek­stant, wyna­le­ziony przez angiel­skiego mate­ma­tyka, czę­sto myl­nie uzna­wane-go za astro­noma, Johna Hadleya. Astro­la­bium było zatem w uży­ciu prze­szło tysiąc trzy­sta lat po śmierci jego wyna­laz­czyni!

Zja­wi­sko zaćmień, i to nie tylko Księ­życa, ale i Słońca, intry­go­wało także żyjącą już w cza­sach nowo­żyt­nych, bo uro­dzoną w 1768 roku w Chi­nach za pano­wa­nia dyna­stii Qing, Wang Zhe­nyi. Trzeba przy­znać, że Wang miała dużo szczę­ścia, ponie­waż uro­dziła się w rodzi­nie naukow­ców, gdzie naukę i wie­dzę ceniono sobie bar­dziej niż dobra mate­rialne, a odwieczne prze­ko­na­nie o inte­lek­tu­al­nej niż­szo­ści kobiet trak­to­wano jak szko­dliwy prze­sąd. Dzięki temu młoda dziew­czyna mogła się uczyć, korzy­sta­jąc z zaso­bów prze­past­nej biblio­teki nale­żą­cej do dziadka, który był zara­zem jej pierw­szym nauczy­cie­lem. A cie­kawa świata Wang chło­nęła prze­ka­zy­waną jej wie­dzę; uwiel­biała mate­ma­tykę, bio­lo­gię i geo­gra­fię, z cza­sem oka­zało się także, że ma talent poetycki, i to nie­mały.

Młodą dziew­czynę inte­re­so­wała zwłasz­cza praw­dziwa natura zaćmień Księ­życa i Słońca, bo w powszechne prze­ko­na­nie, że przy­czyną tego zja­wi­ska jest boski gniew, jakoś nie mogła uwie­rzyć. Posłu­gu­jąc się samo­dziel­nie skon­stru­owa­nym urzą­dze­niem, udo­wod­niła nawet naj­więk­szym nie­do­wiar­kom, że zaćmie­nie nie ma nic wspól­nego z ura­żo­nymi bogami. W pawi­lo­nie ogro­do­wym umie­ściła duży stół, który miał imi­to­wać pla­netę Zie­mię, zawie­siła u sufitu lampę, peł­niącą funk­cję Słońca, a na ścia­nie okrą­głe lustro – Księ­życ. Potem wpra­wiła te sprzęty w ruch, a wów­czas przed­mioty uda­jące naszą gwiazdę, pla­netę oraz jej sate­litę zna­la­zły się w jed­nej linii, przy czym stół, czyli Zie­mia, znaj­do­wał się pomię­dzy lampą – Słoń­cem, a lustrem – Księ­życem. W ten spo­sób udało się jej udo­wod­nić, że do zaćmie­nia Księ­życa docho­dzi wów­czas, gdy nasz natu­ralny sate­lita prze­suwa się przez cień naszej pla­nety.

Chcąc prze­ka­zać swoją wie­dzę innym, napi­sała trak­tat, ale jego tema­tem nie były zagad­nie­nia astro­no­miczne, lecz przy­cią­ga­nie ziem­skie. Gło­śno opo­wia­dała się za odrzu­ce­niem obo­wią­zu­ją­cego wciąż w Pań­stwie Środka sta­ro­żyt­nego kalen­da­rza księ­ży­co­wego na rzecz kalen­da­rza sło­necz­nego. Była też zwo­len­niczką rów­nego trak­to­wa­nia kobiet i męż­czyzn i czę­sto pisała o tym w swo­ich wier­szach. Wydała też wiele innych dzieł, głów­nie z zakresu mate­ma­tyki, z któ­rych więk­szość nie zacho­wała się do naszych cza­sów.

Sophia Brahe – „lśniąca gwiazda na duńskim niebie”

„Dania nie powinna ni­gdy zapo­mnieć szla­chet­nej kobiety, którą można uwa­żać za bar­dziej duchowo, niż jeśli cho­dzi o ciało i krew, była sio­strą Tychona Bra­hego; lśniąca gwiazda na naszym duń­skim nie­bie jest w isto­cie [gwiazdą] podwójną”5 – pisał dzie­więt­na­sto­wieczny duń­ski histo­ryk Johan Ludvig Heiberg o Sophii Brahe, młod­szej sio­strze słyn­nego astro­noma Tychona Bra­hego. Nauko­wiec ma na swoim kon­cie wiele doko­nań, w tym odkry­cie super­no­wej SN 1572, udo­sko­na­le­nie wielu instru­men­tów astro­no­micz­nych, jak rów­nież pozy­cjo­no­wa­nie gwiazd bez pomocy tele­skopu. Histo­ria zapa­mię­tała go także jako twórcę geo­he­lio­cen­trycz­nego modelu Układu Sło­necz­nego, zwa­nego potocz­nie tychoń­skim, w któ­rym pró­bo­wał połą­czyć opra­co­wany przez Koper­nika model helio­cen­tryczny i funk­cjo­nu­jący wcze­śniej geo­cen­tryczny, jak rów­nież jako nauczy­ciela innego wybit­nego astro­noma – Johan­nesa Keplera.

Sophia Brahe, sio­stra i współ­pra­cow­niczka wybit­nego duń­skiego astro­noma Tychona Bra­hego, rycina na pod­sta­wie por­tretu z początku XVII wieku

Co cie­kawe, Brahe musiał poko­nać wiele prze­szkód na dro­dze do zdo­by­wa­nia wie­dzy, mimo że był męż­czy­zną wywo­dzą­cym się z zamoż­nej, szla­chec­kiej rodziny. Przy­szedł na świat 14 grud­nia 1456 roku w rodo­wej posia­dło­ści swego ojca, duń­skim zamku Knut­storp, obec­nie nale­żą­cym do Szwe­cji, jako Tyge Otten­sen Brahe (nazwi­sko de Brahe, pod któ­rym wid­nieje w nie­któ­rych opra­co­wa­niach, jest błędne). Jego ojciec, Otton Brahe, był nie tylko zamożny i legi­ty­mo­wał się zna­mie­ni­tym rodo­wo­dem, ale także pia­sto­wał ważne funk­cje na kró­lew­skim dwo­rze, i wła­śnie taką przy­szłość wybrał dla swo­ich synów. Otton i jego żona, Beate Claus­dat­ter, wywo­dząca się z moż­nej duń­skiej szla­chec­kiej rodziny Bille, któ­rej człon­ko­wie ode­grali ważką rolę zarówno w histo­rii Danii, jak i Szwe­cji, docze­kali się dwa­na­ściorga dzieci, przy czym wieku doro­słego dożyło ośmioro z nich. Wśród tych, któ­rym nie dane było docze­kać doro­sło­ści, był rów­nież brat bliź­niak Tychona, który zmarł krótko po uro­dze­niu, tuż przed zapla­no­wa­nymi chrzci­nami.

Przy­szły astro­nom nie dora­stał jed­nak w wie­lo­dziet­nej rodzi­nie, ponie­waż jako dwu­la­tek został porwany przez brata swo­jego ojca, Jor­gena Thy­ge­sena Bra­hego, dowódcę zamku Tostrup, który z żoną Inger nie mógł docze­kać się wła­snych dzieci. Marząc o spad­ko­biercy, Jor­gen, który nie zamie­rzał odpra­wić bez­płod­nej mał­żonki, posta­no­wił upro­wa­dzić jed­nego ze swo­ich bra­tan­ków i wycho­wać go jak wła­sne dziecko, co mu się zresztą udało. Rodzice Tychona począt­kowo gło­śno pro­te­sto­wali, ale w końcu pogo­dzili się z tą sytu­acją i ni­gdy nie pró­bo­wali odzy­skać syna, co temu ostat­niemu wyszło osta­tecz­nie na dobre. Tak się bowiem zło­żyło, że ani Otto, ani jego żona nie mieli zain­te­re­so­wań nauko­wych, co wię­cej, wręcz gar­dzili nauką, wyzna­jąc powszechny wów­czas w Danii pogląd, iż oso­bie szla­chet­nie uro­dzo­nej nie przy­stoi się uczyć. Dla­tego Tycho, podob­nie jak jego bra­cia, z woli ojca, który miał jakiś wpływ na jego wycho­wa­nie, był prze­zna­czony do służby cywil­nej. Tym­cza­sem jego ciotka Inger, wielka inte­lek­tu­alistka, która roz­pa­liła w nim chęć do edu­ka­cji, nie potę­piała zain­te­re­so­wa­nia astro­nomią, które roz­bu­dziło w czter­na­sto­latku obser­wo­wane przez niego 21 sierp­nia 1560 roku zja­wi­sko zaćmie­nia Słońca.

Gdy nasto­la­tek obser­wo­wał to intry­gu­jące zja­wi­sko, od roku był już stu­den­tem uni­wer­sy­tetu w Kopen­ha­dze, gdzie zgod­nie z wolą ojca oraz stryja stu­dio­wał prawo, które miało być przy­datne w pla­no­wa­nej dla niego karie­rze w admi­ni­stra­cji. Stu­dia wpraw­dzie obej­mo­wały także inne przed­mioty, w tym mate­ma­tykę, filo­zo­fię, fizykę Ary­sto­te­le­sow­ską, jak rów­nież kosmo­lo­gię, ale mło­dego szlach­cica na dobre pochło­nęła astro­no­mia i wła­śnie na książki z tej dzie­dziny wyda­wał przy­sy­łane przez rodzi­ców pie­nią­dze.

Kiedy wieść o tym dotarła do Jor­gena, stryj bez­zwłocz­nie zabrał pięt­na­sto­let­niego Tychona z Kopen­hagi i prze­niósł na uni­wer­sy­tet w Lip­sku, wysy­ła­jąc go tam z opie­ku­nem, który miał za zada­nie przy­pil­no­wać, aby jego pod­opieczny nie tra­cił czasu na czy­ta­nie dzieł o gwiaz­dach. Tycho, posłuszny stry­jowi, wpraw­dzie zgłę­biał taj­niki prawa, ale na wła­sną rękę posze­rzał wie­dzę z astro­no­mii, co kosz­to­wało go nie­mało wyrze­czeń. W tajem­nicy przed opie­ku­nem kupo­wał książki z inte­re­su­ją­cej go dzie­dziny, które czy­tał nocami w mdłym świe­tle świecy, kiedy jego opie­kun już smacz­nie spał. Bywało, że wymy­kał się ze swo­jej kwa­tery, by pro­wa­dzić obser­wa­cje noc­nego nieba, notu­jąc skru­pu­lat­nie swoje spo­strze­że­nia.

W 1565 roku wró­cił do domu i na zawsze poże­gnał się ze swoim przy­bra­nym ojcem, który zmarł nie­spo­dzie­wa­nie. Ponie­waż mło­dzie­niec w świe­tle obo­wią­zu­ją­cego wów­czas prawa nie był peł­no­letni, musiał wró­cić pod skrzy­dła swo­ich bio­lo­gicz­nych rodzi­ców, któ­rzy, podob­nie jak jego rodzeń­stwo, nie tylko nie podzie­lali, ale nawet nie rozu­mieli pasji swo­jego naj­star­szego syna do nauki, a zwłasz­cza do astro­no­mii. Nie­spo­dzie­wa­nie jed­nak młody czło­wiek odkrył brat­nią duszę w oso­bie swo­jej młod­szej o dzie­sięć lat sio­stry, Sophii, dziew­czynki nie­by­wale inte­li­gent­nej i cie­ka­wej świata. Rodzeń­stwo, pomimo dość spo­rej róż­nicy wieku, szybko zna­la­zło poro­zu­mie­nie, a Tycho, który bodaj jako jedyny w rodzi­nie dostrzegł poten­cjał inte­lek­tu­alny sio­stry, sam zaczął ją uczyć. Kiedy jed­nak po nie­spełna roku prze­ko­nał ojca, który nama­wiał go do wstą­pie­nia do służby publicz­nej, by pozwo­lił mu na podróż za gra­nicę i ponow­nie opu­ścił dom, dziew­czynka była zdana tylko na sie­bie, co by­naj­mniej nie ostu­dziło jej zapału do nauki. Odtąd uczyła się samo­dziel­nie, a ponie­waż więk­szość pod­ręcz­ni­ków do astro­no­mii, do któ­rej miło­ścią zara­ził ją brat, była pisana po łaci­nie, ta dora­sta­jąca panna wyda­wała pie­nią­dze na ich tłu­ma­cze­nie.

Tym­cza­sem Tycho wró­cił do domu mocno pokie­re­szo­wany: stu­diu­jąc w Ros­to­cku, wdał się w poje­dy­nek z innym stu­den­tem i w jego wyniku stra­cił część nosa. Po powro­cie do domu posta­rał się o pro­tezę, która wyko­nana była z mosięż­nej blaszki, i nosił ją do końca życia. Swo­jej pasji mógł się poświę­cić dopiero w 1571 roku, po śmierci ojca, ale osta­tecz­nie o jego dal­szej karie­rze w astro­no­mii, która miała mu zapew­nić nie­śmier­telną sławę, zde­cy­do­wał przy­pa­dek. Począt­kowo bowiem Brahe zajął się bada­niami nad ulep­sze­niem papieru w labo­ra­to­rium, które zbu­do­wał w Her­re­vard. Ponie­waż jego prace zakoń­czyły się suk­ce­sem, przy­stą­pił do pro­duk­cji papieru w pobli­skim Klip­pan Mill.

Jede­na­stego listo­pada 1572 roku, wycho­dząc z labo­ra­to­rium, dostrzegł na nie­bo­skło­nie nową gwiazdę w gwiaz­do­zbio­rze Kasjo­pei, znacz­nie prze­wyż­sza­jącą bla­skiem Jowi­sza. Nie był jed­nak pewny, czy się nie myli, dla­tego skon­sul­to­wał się ze swoją młod­szą sio­strą, która potwier­dziła jego obser­wa­cję. Wów­czas Tycho zajął się na poważ­nie astro­no­mią i rok póź­niej opu­bli­ko­wał swoje odkry­cie jako De nova stella, dziś odkry­cie astro­noma znane jest jako „super­nowa Tycho” lub „gwiazda Tychona”.

Wpraw­dzie Brahe nie był jedy­nym astro­no­mem, któ­remu udało się ją zaob­ser­wo­wać, ale pro­wa­dził prace nad obiek­tem przez 16 mie­sięcy, odno­to­wu­jąc naj­pierw wzrost jej bla­sku do mak­si­mum, a potem doku­men­tu­jąc spa­dek. W zaję­ciach tych towa­rzy­szyła mu oczy­wi­ście Sophia, z którą obser­wo­wał także zaćmie­nie Księ­życa w 1573 roku. Odwie­dzała też brata w zało­żo­nych przez niego, na zle­ce­nie i za pie­nią­dze króla Fry­de­ryka II, dwóch nowo­cze­snych (oczy­wi­ście jak na owe czasy) obser­wa­to­riach astro­no­micz­nych, Stjer­ne­borg i Ura­ni­borg (zamek Ura­nia), w pobliżu Kopen­hagi. Sophia nie tylko wspie­rała Tychona w jego obser­wa­cjach i w pra­cach nad udo­sko­na­le­niem przy­rzą­dów astro­no­micz­nych, ale rów­nież poma­gała bratu w nie­ła­twej sztuce sta­wia­nia horo­sko­pów. W owych cza­sach bowiem astro­lo­gia była uwa­żana za dzie­dzinę wie­dzy znacz­nie poważ­niej­szą niż astro­no­mia, a sta­wia­nie horo­sko­pów dawało dochód wielu wybit­nym astro­no­mom, z Miko­ła­jem Koper­ni­kiem włącz­nie.

Zda­niem współ­cze­snych bada­czy Sophia stała się nie tylko asy­stentką astro­noma, ale także jego naj­bliż­szą współ­pra­cow­nicą, a nawet muzą. Uczony ją za taką uwa­żał, skoro poświę­cił jej napi­sany po łaci­nie wiersz Ura­nia Titani, przed­sta­wia­jąc ją jako Ura­nię, muzę astro­no­mii w grec­kiej mito­lo­gii, a sie­bie jako Tytana. Tycho bar­dzo wysoko cenił umie­jęt­no­ści oraz inte­li­gen­cję sio­stry, nazy­wa­jąc ją w jed­nym ze swo­ich dzieł ani­mus invic­tus – nie­po­ko­na­nym umy­słem.

Pod koniec 1570 roku Tycho zako­chał się w córce lute­rań­skiego pastora w Knud­strup, Jor­gena Han­sena, Kir­sten Jor­gens­dat­ter. Nie­stety, zako­chani nie mogli się pobrać, ponie­waż dziew­czyna wywo­dziła się z niż­szych warstw spo­łecz­nych, dla­tego para żyła przez lata w nie­for­mal­nym związku i docze­kała się ośmiorga dzieci, z któ­rych sze­ścioro, dwóch synów i cztery córki, dożyło doro­słego wieku.

Także i Sophia zmie­niła stan cywilny, poślu­bia­jąc w 1579 roku trzy­dzie­sto­trzy­let­niego Ottona Thotta, a trzy lata póź­niej wydała na świat jedy­nego syna, Tage. Trudno orzec, czy było to szczę­śliwe mał­żeń­stwo, nie trwało zresztą zbyt długo, ponie­waż mąż Sophii w marcu 1588 roku zmarł, a wdowa poświę­ciła się wychowa-niu syna. Wów­czas też nieco zanie­dbała astro­no­mię, kie­ru­jąc swoje zain­te­re­so­wa­nia w stronę ogrod­nic­twa, far­ma­cji, medy­cyny, a zwłasz­cza zio­ło­lecz­nic­twa. Fascy­no­wały ją prace Para­cel­susa, a szcze­gól­nie jego bada­nia nad sub­stan­cjami tru­ją­cymi, które, zda­niem uczo­nego, w nie­wiel­kich daw­kach mogły mieć dzia­ła­nie lecz­ni­cze. Zajęła się też histo­rio­gra­fią, a w zasa­dzie gene­alo­gią, poświę­ca­jąc się bada­niom dzie­jów duń­skich rodów szla­chec­kich. Efek­tem tych zain­te­re­so­wań było liczące 900 stron dzieło, które jest uwa­żane za przy­kład wcze­snej meto­do­lo­gii badaw­czej. Pierw­sze wyda­nie publi­ka­cji uka­zało się w 1600 roku, lecz autorka kil­ka­krot­nie wra­cała do niej, wpro­wa­dza­jąc liczne poprawki i uzu­peł­nie­nia, księga docze­kała się więc kilku kolej­nych wydań.

Wycho­wu­jąc samot­nie syna, owdo­wiała Sophia admi­ni­stro­wała rów­nież mająt­kiem zmar­łego męża, do czasu aż jej poto­mek osią­gnął peł­no­let­ność. W końcu jed­nak prze­stała żyć samot­nie, gdy pod­czas odwie­dzin w labo­ra­to­rium słyn­nego brata poznała alche­mika Erika Lan­gego, w któ­rym zako­chała się bez pamięci. Wpraw­dzie Lange odwza­jem­niał jej uczu­cie, ale nie spie­szył się do mał­żeń­stwa, któ­rego nie mógł zawrzeć ze wzglę­dów finan­so­wych, gdyż owład­nięty manią opra­co­wa­nia metody trans­mu­ta­cji metali nie­szla­chet­nych w złoto i świę­cie prze­ko­nany, że uda mu się to osią­gnąć, nie tylko prze­zna­czył na ten cel cały swój mają­tek, ale także zacią­gał długi. Ponie­waż suk­ces nie przy­cho­dził, popa­dał w coraz więk­sze tara­paty finan­sowe i był ści­gany przez dłuż­ni­ków. Chcąc unik­nąć wię­zie­nia, wyje­chał z Danii do Nie­miec, gdzie miał nadzieję zna­leźć spon­so­rów dla swo­ich badań, w związku z czym ślub z uko­chaną nale­żało odło­żyć na lep­sze czasy, które jed­nak nie nad­cho­dziły.

To wła­śnie pery­pe­tiom zako­cha­nych Tycho poświę­cił swój wspo­mniany wcze­śniej utwór Ura­nia Titani. Stę­sk­niona Sophia w 1599 roku wyru­szyła za uko­cha­nym do Ham­burga, ale na ślub zde­cy­do­wali się dopiero trzy lata póź­niej. Sytu­acja Sophii Brahe była wów­czas nie do pozaz­drosz­cze­nia: ponie­waż wspie­rała finan­sowo uko­cha­nego, także ją dopa­dły pro­blemy z pie­niędzmi, dla­tego musiała pro­sić o wspar­cie rodzinę, ale go nie otrzy­mała. W liście do star­szej sio­stry, napi­sa­nym krótko po ślu­bie, pisała zroz­pa­czona, że nie miała pie­nię­dzy nawet na zakup pary nowych poń­czoch i do ołta­rza musiała iść w podar­tych. Wpraw­dzie oboje z Eri­kiem spra­wili sobie odświętne stroje z tej oka­zji, ale zaraz po uro­czy­sto­ści musieli je oddać do lom­bardu, żeby mieć za co żyć. Za taki stan rze­czy świeżo upie­czona pani Lange nie winiła jed­nak swo­jego mał­żonka, któ­rego pasje naukowe rozu­miała i wspie­rała, świę­cie wie­rząc w jego suk­ces, ale swoją rodzinę, gar­dzącą nauką i jej nauko­wymi zain­te­re­so­wa­niami, pozba­wia­jącą ją należ­nych jej pie­nię­dzy. W efek­cie skłó­ciła się z wszyst­kimi krew­nymi poza Tycho­nem, który jako jedyny utrzy­my­wał kon­takt z nią i jej mężem.

On też z cza­sem ścią­gnął szwa­gra do sie­bie do Pragi, gdzie astro­nom prze­by­wał od 1599 roku, po opusz­cze­niu Danii na sku­tek kon­fliktu z kró­lem Chry­stia­nem IV. Na szczę­ście zna­lazł schro­nie­nie na dwo­rze cesa­rza Rudolfa II, który mia­no­wał go nadwor­nym mate­ma­ty­kiem i astro­nomem. Jego szwa­gier, który do Pragi zje­chał w 1608 roku, na cesar­skim dwo­rze musiał się czuć jak ryba w wodzie, gdyż Rudolf II miał ist­nego bzika na punk­cie alche­mii, astro­lo­gii oraz magii, ścią­gał do Pragi nie tylko powa­ża­nych naukow­ców, astro­lo­gów czy alche­mi­ków, ale także roz­ma­itych mistrzów wie­dzy tajem­nej. Nie wiemy, nie­stety, jak wio­dło się mężowi Sophii w Cze­chach, który po pię­ciu latach pobytu w cesar­skim mie­ście umarł z bli­żej nie­zna­nych przy­czyn. Powtór­nie owdo­wiała Sophia, któ­rej udało się odzy­skać od krew­nych należne jej pie­nią­dze, w 1616 roku prze­nio­sła się do Zelan­dii i osia­dła w miej­sco­wo­ści Hel­sin­gor. Miesz­kała tam do śmierci, zaj­mo­wała się ogrod­nic­twem i lecze­niem cho­rób roślin. Zmarła w 1643 roku, dożyw­szy słusz­nego wieku osiem­dzie­się­ciu czte­rech lat.

„Sie­dzący” pomnik Marii Cunitz w Świd­nicy, gdzie miesz­kała i zaj­mo­wała się astro­no­mią

Maria Cunitz – kobieta, która poprawiała Keplera

Dwu­dzie­stego dzie­wią­tego maja 1610 roku w Świd­nicy Maria Kunitz, żona miej­sco­wego leka­rza, a zara­zem dok­tora filo­zo­fii, Hen­ryka Kunitza, zwa­nego też Cuni­tiu­sem, powiła pier­wo­rodną córkę Marię. Rodzice przy­wi­tali córeczkę z wielką rado­ścią, ale nawet nie przy­szło im do głowy, że dziew­czynka śpiąca spo­koj­nie w koły­sce w przy­szłości zdo­bę­dzie wielką sławę i będzie zaj­mo­wać się gwiaz­dami oraz innymi cia­łami nie­bie­skimi. Wpraw­dzie jej ojciec, który w mło­do­ści stu­dio­wał we Wro­cła­wiu, Rostoku i Frank­fur­cie nad Odrą, inte­re­so­wał się astro­no­mią i nawet odwie­dził słyn­nego astro­noma Tychona Bra­hego w jego obser­wa­to­rium w Ura­ni­borgu, by wraz z nim przez jakiś czas obser­wo­wać nie­bo­skłon, ale w owych cza­sach rodzice nie marzyli o karie­rze nauko­wej dla córek. Dziew­częta miały dobrze wyjść za mąż, strzec domo­wego ogni­ska i wycho­wać gro­madkę dzieci, dla­tego do ich edu­ka­cji nie przy­wią­zy­wano wagi. Tym­cza­sem mała Maria wyróż­niała się spo­śród dzieci dora­sta­ją­cych w sąsiedz­twie, prze­wyż­sza­jąc je pod wzglę­dem roz­woju inte­lek­tu­al­nego: nie lubiła się bawić i bar­dzo wcze­śnie inte­re­so­wała się książ­kami, wymu­sza­jąc na ojcu, by nauczył ją czy­tać. W efek­cie już jako pię­cio­latka bie­gle opa­no­wała sztukę czy­ta­nia.

Według nie­któ­rych histo­ry­ków rodzina przy­szłej uczo­nej mogła wywo­dzić się ze sło­wiań­skiej, a nawet pol­skiej lud­no­ści, ale nie ma wia­ry­god­nych dowo­dów na popar­cie tej tezy. Ale roz­wa­ża­nia o naro­do­wo­ści Marii Cunitz, podob­nie jak Miko­łaja Koper­nika czy Jana Hewe­liu­sza, nie mają zbyt­niego sensu, gdyż poję­cie naro­do­wo­ści w zna­cze­niu funk­cjo­nu­ją­cym obec­nie poja­wiło się dopiero w XIX stu­le­ciu. W cza­sach, w któ­rych żyli wspo­mniani astro­no­mo­wie, a także boha­terka tego roz­działu, nikt nie przy­wią­zy­wał do tej kwe­stii więk­szego zna­cze­nia. Wów­czas bowiem liczyło się pod­dań­stwo danemu monar­sze oraz miej­sce pocho­dze­nia, a więc miej­sco­wość, w któ­rej czło­wiek przy­szedł na świat. Marię Cunitz można byłoby uznać za Polkę, gdyż nazwi­sko astro­nomki w histo­rio­gra­fii, poza nie­miec­kim Cunitz, funk­cjo­nuje także w łaciń­skiej for­mie Cuni­tiae oraz pol­skich wer­sjach: Kuni­cia, Kunic czy wręcz Kunicka. W 1610 roku, w roku uro­dze­nia Marii, jej rodzinne mia­sto, podob­nie jak cały obszar, na któ­rego tere­nie leży, znaj­do­wało się pod pano­wa­niem Habs­bur­gów. Cunit­zo­wie zatem do 1619 roku byli pod­da­nymi cesa­rza Macieja Habs­burga, panu­ją­cego w latach 1608–1619, a potem żyli pod pano­wa­niem jego następcy, Fer­dy­nanda II.

Jak już wcze­śniej wspo­mniano, mała Maria Cunitz wyka­zy­wała się od dziecka wyjąt­kową inte­li­gen­cją i gło­dem wie­dzy. Wpraw­dzie jej rodzice zgo­dzili się, aby brała udział w lek­cjach udzie­la­nych przez pry­wat­nych nauczy­cieli jej bratu, ale kiedy skoń­czyła osiem lat, zaczęto wdra­żać ją do obo­wiąz­ków domo­wych. Wkrótce oka­zało się jed­nak, że dziew­czynka jest na tyle zdolna, że sku­tecz­nie łączy naukę z pra­cami domo­wymi, a upo­raw­szy się z obo­wiąz­kami narzu­co­nymi jej przez matkę, cały wolny czas poświę­cała lek­tu­rze i dokształ­ca­niu. Po latach sama o sobie mówiła, że łacinę poznała dzięki „nie­mym nauczy­cie­lom”, jak nazy­wała książki. Rodzice, dostrze­ga­jąc zdol­no­ści córki, zde­cy­do­wali się uczyć jede­na­sto­let­nią Marię muzyki i śpiewu, z czym dziew­czynka radziła sobie tak dobrze, że opa­no­wała rów­nież umie­jęt­ność zamiany zapisu nuto­wego na tabu­la­tu­rowy i odwrot­nie. Jako dwu­na­sto­latka nato­miast chwy­ciła za farby i nama­lo­wała swoje pierw­sze obrazy, podobno bar­dzo udane.

Ambitna panna Cunitz już jako młoda dziew­czyna wła­dała kil­koma języ­kami: obok nie­miec­kiego i łaciny opa­no­wała także języki: pol­ski, fran­cu­ski, wło­ski, hebraj­ski i grekę. Kształ­ciła się także w medy­cy­nie, mate­ma­tyce, histo­rii i astro­no­mii. W 1623 roku podzie­liła los pisany wszyst­kim kobie­tom w tych cza­sach – wyszła za mąż za praw­nika Dawida Gert­smanna. Trudno powie­dzieć, czy to było udane mał­żeń­stwo, wąt­pliwe jest, by zawarto je z miło­ści, zale­d­wie trzy­na­sto­let­nia Maria wyszła bowiem za mąż za czło­wieka wybra­nego jej przez rodzi­ców. Gert­smann zmarł trzy lata po ślu­bie pod­czas zarazy, jaka nawie­dziła Świd­nicę w 1626 roku.

Młoda, szes­na­sto­let­nia wdowa wpa­dła w oko Elia­sowi von Löwenowi, uzna­nemu mate­ma­ty­kowi. Nie wiemy, czy Maria była ładna, ale w tym przy­padku klu­czowe zna­cze­nie miały wspólne naukowe pasje i zain­te­re­so­wa­nia. I to zapewne skło­niło ich w 1630 roku do zawar­cia związku mał­żeń­skiego, który oka­zał się bar­dzo udany. Elias, doce­nia­jąc poten­cjał inte­lek­tu­alny mło­dej żony, nie tylko dostar­czał jej sto­sow­nych lek­tur, ale także wraz z nią w obser­wa­to­rium zało­żo­nym na dachu świd­nic­kiej kamie­nicy „Pod Zło­tym Chłop­kiem” obser­wo­wał pla­nety, zwłasz­cza Wenus i Jowi­sza. Obser­wa­cje i prace Marii docze­kały się uzna­nia euro­pej­skich inte­lek­tu­ali­stów i uczo­nych, z któ­rymi kore­spon­do­wała. Do cza­sów współ­cze­snych zacho­wały się dwa­dzie­ścia dwa listy wymie­nione pomię­dzy mał­żon­kami a gdań­skim astro­no­mem Janem Hewe­liu­szem, w tym sie­dem pióra Eliasa, pięć autor­stwa jego żony, jak rów­nież dzie­sięć odpo­wie­dzi, pisa­nych przez gdańsz­cza­nina rów­no­le­gle do obojga mał­żon­ków lub do jed­nego z nich. Maria i jej mąż kore­spon­do­wali rów­nież z fran­cu­skim astro­no­mem Ismaëlem Boul­liau, Janem Her­bi­niu­sem, uczo­nym wywo­dzą­cym się z Byczyny, Janem Albrech­tem Por­t­ne­rem z Raty­zbony, Pio­trem des Noy­er­sem, pia­stu­ją­cym funk­cję sekre­ta­rza kró­lo­wej Ludwiki Marii, żony króla Jana Kazi­mie­rza.

Oso­bliwe zacho­wa­nie mał­żonki uczo­nego, która spę­dzała noce na wpa­try­wa­niu się w gwiazdy, nie przy­pa­dło do gustu miesz­kań­com mia­sta. Zło­śli­wie plot­ko­wali oni, jakoby Maria na sku­tek nie­prze­spa­nych nocy zanie­dby­wała dom, ale mał­żon­ko­wie nic sobie z tego nie robili. W 1636 roku ich życiem wstrzą­snęła wojna trzy­dzie­sto­let­nia, która trwała od 23 maja 1618 roku do 24 paź­dzier­nika 1648 roku, i słusz­nie jest uznawa-na przez współ­cze­snych histo­ry­ków za naj­bar­dziej wynisz­cza­jący kon­flikt w nowo­żyt­nej Euro­pie. Starły się w niej pro­te­stanc­kie pań­stwa Świę­tego Cesar­stwa Rzym­skiego, wsparte przez inne pań­stwa euro­pej­skie, wśród któ­rych zna­la­zła się nawet kato­licka Fran­cja, z wierną Kościo­łowi rzym­skiemu dyna­stią Habs­bur­gów. Kon­flikt wybuchł wpraw­dzie z przy­czyn reli­gij­nych, jed­nak z cza­sem prze­obra­ził się w dłu­go­trwałą wojnę o domi­na­cję w Euro­pie, wymie­rzoną prze­ciwko Habs­bur­gom, w któ­rej uczest­ni­czyły nie­mal wszyst­kie pań­stwa Sta­rego Kon­ty­nentu.

Świd­nica, w któ­rej miesz­kała Maria i jej mał­żo­nek, w począt­ko­wym okre­sie wojny nie została dotknięta jej skut­kami, mimo że stany ślą­skie wyraź­nie opo­wie­działy się po stro­nie pro­te­stan­tów. Kiedy w 1635 roku cesarz zawarł pokój w Pra­dze, oka­zało się, że nie przy­niósł on zakoń­cze­nia kon­fliktu ani wol­no­ści wyzna­nia dla pro­te­stan­tów miesz­ka­ją­cych w Świd­nicy. Maria i jej mał­żo­nek, w oba­wie przed prze­śla­do­wa­niami, zde­cy­do­wali się wyje­chać. Nie bez zna­cze­nia było rów­nież to, że mia­sto było znisz­czone dzia­ła­niami wojen­nymi, a rok wcze­śniej sza­lała w nim zaraza. Mał­żon­ko­wie wyje­chali naj­pierw do Byczyny, skąd wyemi­gro­wali na teren Rze­czy­po­spo­li­tej, która w woj­nie nie brała udziału. Zatrzy­mali się na tere­nie Wiel­ko­pol­ski, w wios-ce Łub­nice, nie­opo­dal klasz­toru cyster­sek w Oło­boku. Schro­nie­nia udzie­liła im ksie­nia, czyli prze­ory­sza zgro­ma­dze­nia, Zofia Łubień­ska. W 1648 roku pod­jęli decy­zję o prze­nie­sie­niu się do Byczyny, rodzin­nego mia­sta Eliasa, gdzie mogli wresz­cie poświę­cić się dzia­łal­no­ści nauko­wej. To wła­śnie tam Maria dokoń­czyła roz­po­częte jesz­cze w Świd­nicy prace nad tabli­cami astro­no­micz­nymi, które znane są pod skró­coną wer­sją nie­by­wale dłu­giego tytułu nada­nego im przez astro­nomkę: Ura­nia pro­pi­tia (Łaskawa, lub życz­liwa, Ura­nia).

Zda­niem Eliasa i jego żony naj­lep­szymi tabli­cami astro­no­micz­nymi, nie­zbęd­nymi narzę­dziami w pracy ówcze­snych bada­czy nieba, były Tabu­lae Rudol­phi (Tablice rudol­fiń­skie) Johan­nesa Keplera. Ale oboje zauwa­żyli, że nie są one dosko­nałe i wyma­gają nanie­sie­nia popra­wek, a poza tym przy­da­łoby się nieco je upro­ścić. I wła­śnie tego zada­nia pod­jęła się Maria, która powtór­nie opra­co­wała tablice spo­rzą­dzone przez nie­miec­kiego astro­noma, doko­nu­jąc sto­sow­nych popra­wek, uzu­peł­nień, jak rów­nież znacz­nie je upro­ściła, pomi­ja­jąc nowa­tor­skie, a co za tym idzie, także słabo znane i rozu­miane loga­rytmy. W 1650 roku wydała je na wła­sny koszt w Ole­śnicy, co przy­nio­sło jej mię­dzy­na­ro­dową sławę i miano „Ślą­skiej Pal­las” oraz „Dru­giej Hypa­tii”. I nic dziw­nego: dzieło ślą­skiej uczo­nej, liczące sobie ponad 500 stron, zawie­rało nowe tablice astro­no­miczne, nowe efe­me­rydy6, jak rów­nież sko­ry­go­wane wcze­śniej­sze obli­cze­nia Keplera. W efek­cie astro­no­mii Keple­row­skiej uczono potem, korzy­sta­jąc nie tyle z jego prac, ile wła­śnie z publi­ka­cji Marii, a jej wyda­nie w języku nie­miec­kim przy­czy­niło się do for­mu­ło­wa­nia nie­miec­kiego języka nauko­wego.

W 1655 roku mał­żeń­stwo von Löwen prze­żyło wielką tra­ge­dię – pożar, który wybuchł w Byczy­nie, stra­wił nie tylko ich domo­stwo, ale także cały doby­tek i warsz­tat naukowy, pozba­wia­jąc ich tym samym moż­li­wo­ści dal­szych badań. Sześć lat póź­niej zmarł Elias i po tym cio­sie zdru­zgo­tana Maria porzu­ciła na zawsze dzia­łal­ność naukową. Zmarła 22 sierp­nia 1664 roku w Byczy­nie.

Ponie­waż uczona nie doko­nała żad­nego prze­ło­mo­wego odkry­cia w rozu­mie­niu budowy Wszech­świata, jej prace i doko­na­nia są obec­nie sto­sun­kowo mało znane, ale jesz­cze do począt­ków ubie­głego stu­le­cia nazwi­sko Marii Cunitz można było zna­leźć we wszyst­kich lek­sy­ko­nach nauko­wych. Na jej cześć nazwano też jeden z kra­te­rów ude­rze­nio­wych na Wenus, pla­ne­cie, któ­rej ruch i fazy badała wraz ze swoim mężem na dachu kamie­nicy „Pod Zło­tym Chłop­kiem” w Świd­nicy.

Gdańszczanka i gwiazdy – historia Elżbiety Koopman, żony i asystentki Heweliusza

Gdańsz­cza­nin Jan Hewe­liusz był bez wąt­pie­nia jed­nym z naj­wy­bit­niej­szych uczo­nych dzia­ła­ją­cych nie tylko na zie­miach Rze­czy­po­spo­li­tej, ale także w całej ówcze­snej Euro­pie, mimo że nie doko­nał żad­nego prze­ło­mo­wego odkry­cia ani nie stwo­rzył żad­nej rewo­lu­cyj­nej teo­rii. W odnie­sie­niu do astro­noma dzia­ła­ją­cego w gro­dzie nad Motławą wła­ściwe jest okre­śle­nie „gdańsz­cza­nin”, cho­ciaż wywo­dził się z rodziny nie­miec­ko­ję­zycz­nej. Tak się bowiem składa, że wraz z inkor­po­ra­cją mia­sta do Korony, doko­naną w 1454 roku przez pol­skiego króla Kazi­mie­rza Jagiel­loń­czyka, Gdańsk został obda­rzony wie­loma przy­wi­le­jami, dzięki czemu ścią­gali tu ludzie z całej Europy, marząc o dostat­nim i wygod­nym życiu. Tutejsi kupcy, podob­nie zresztą jak wła­dze mia­sta, zostali obda­rzeni licz­nymi przy­wi­le­jami, a mia­sto wzbo­ga­ciło się o wiel­kie dobra, nale­żące wcze­śniej do zakonu krzy­żac­kiego. Dla­tego wła­śnie wdzięczni gdańsz­cza­nie umie­ścili koronę Jagiel­lo­nów nad dwoma krzy­żami wid­nie­ją­cymi w her­bie grodu.

Elż­bieta Koop­man i Jan Hewe­liusz pod­czas pomia­rów astro­no­micz­nych, rycina Isa­aka Saala z książki Machi­nae coele­stis pars prior z 1673 roku

W mie­ście, które dyna­micz­nie się roz­wi­jało, pomna­ża­ją­cym swój stan posia­da­nia dzięki kon­tak­tom han­dlo­wym z Rzecz­po­spo­litą, po pro­stu opła­cało się miesz­kać, a przede wszyst­kim – pro­wa­dzić inte­resy. Lud­ność Gdań­ska, podob­nie jak pozo­sta­łych miast leżą­cych na tere­nie Prus Kró­lew­skich, wpraw­dzie w prze­wa­ża­ją­cej więk­szo­ści była pocho­dze­nia nie­miec­kiego, a osie­dla­jący się tu przy­by­sze z innych kra­jów szybko się asy­mi­lo­wali, ale gdańsz­cza­nie w prze­wa­ża­ją­cej więk­szo­ści mówili rów­nie dobrze po pol­sku, jak i po nie­miecku. Język pol­ski był im bowiem tak nie­zbędny w kon­tak­tach z klien­tami i part­ne­rami z tere­nów Rze­czy­po­spo­li­tej, jak współ­cze­snym przed­się­bior­com język angiel­ski. Nic zatem dziw­nego, że nauka pol­skiego była czę­ścią pro­gramu edu­ka­cyj­nego zało­żo­nego w 1558 roku Gdań­skiego Gim­na­zjum Aka­de­mic­kiego. Jeden z tam­tej­szych nauczy­cieli, Miko­łaj Volck­mar, opra­co­wał nawet pod­ręcz­nik z roz­mów­kami nie­miecko-pol­skimi, wydany pod tytu­łem Viert­zig Dia­logi und Nützliche Gespräch, Von Aller­lei vor­fal­len­den geme­inen Sachen (Czter­dzie­ści dia­lo­gów i uży­tecz­nych roz­mów o wszel­kich zwy­kłych rze­czach). Korzy­stał z niego z pew­no­ścią Jan Hewe­liusz, gdy w 1618 roku roz­po­czął naukę we wspo­mnia­nej szkole, w któ­rej z całą pew­no­ścią uczył się języka pol­skiego i opa­no­wał go bar­dzo dobrze. A potem, już jako czło­wiek doro­sły i uznany uczony, pisał o sobie z dumą, iż jest civis orbis Poloni – oby­wa­te­lem świata pol­skiego.

Przy­szły astro­nom uro­dził się 28 stycz­nia 1611 roku jako naj­star­szy syn zamoż­nego bro­war­nika i kupca Abra­hama Hewe­liu­sza i Kor­duli z Hec­ke­rów. W zacho­wa­nej doku­men­ta­cji nazwi­sko uczo­nego wystę­puje w roz­ma­itych warian­tach, ale on w swo­ich publi­ka­cjach nauko­wych uży­wał wyłącz­nie zla­ty­ni­zo­wa­nej formy Heve­lius. Z woli ojca miał objąć rodzinny inte­res, ale młody chło­pak, który poza nauką w gim­na­zjum pobie­rał także pry­watne lek­cje u mate­ma­tyka para­ją­cego się rów­nież astro­nomią, Pio­tra Krügera, inte­resował się naukami ści­słymi, jak rów­nież astro­nomią. Tą pasją zara­ził go wła­śnie wspo­mniany nauczy­ciel. Ukoń­czyw­szy sto­sowne szkoły, Hewe­liusz nie sprze­nie­wie­rzył się ojcu, wstą­pił do cechu i został bro­war­ni­kiem, a z cza­sem zajął się także dzia­łal­no­ścią publiczną jako rajca. Pozo­sta­jąc wierny przy­rze­cze­niu danemu umie­ra­ją­cemu Krügerowi, nie porzu­cił jed­nak astro­nomii. Jego kariera naukowa roz­po­częła się wraz z pod­ję­ciem obser­wa­cji zaćmie­nia Słońca, do czego nama­wiał go wła­śnie nauczy­ciel, ale na tym nie poprze­stał, gdyż zaj­mo­wał się także bada­niem ciał nie­bie­skich.

Do świata nauki wkro­czył z impe­tem, publi­ku­jąc w 1647 roku napi­sane po łaci­nie dzieło Sele­no­gra­phia, sive Lunae descrip­tio (Sele­no­gra­fia, czyli opis Księ­życa), w któ­rym przed­sta­wił szcze­gó­łowe wyniki swo­ich badań i obser­wa­cji Srebr­nego Globu, oma­wia­jąc ruch Księ­życa wokół Ziemi, zmiany jego faz, jak rów­nież potwier­dził ist­nie­nie zaob­ser­wo­wa­nych wcze­śniej przez Gali­le­usza gór na powierzchni natu­ral­nego sate­lity naszej pla­nety. Dzieło gdań­skiego astro­noma spo­tkało się z dużym uzna­niem w śro­do­wi­sku nauko­wym, zapew­nia­jąc mło­demu, bo zale­d­wie dwu­dzie­sto­dzie­wię­cio­let­niemu astro­no­mowi, mię­dzy­na­ro­dową sławę i uzna­nie. Zachę­cony suk­ce­sem Hewe­liusz z powo­dze­niem kon­ty­nu­ował bada­nia, ugrun­to­wu­jąc swoją pozy­cję w świe­cie nauki. O jego auto­ry­te­cie i mię­dzy­na­ro­do­wym uzna­niu świad­czy nie­wąt­pli­wie przy­ję­cie go w 1664 roku w poczet człon­ków pre­sti­żo­wego angiel­skiego Royal Society. Był pierw­szym cudzo­ziem­cem dopusz­czo­nym do tego zacnego grona. Warto dodać, że swoje pierw­sze dzieło zade­dy­ko­wał ówcze­snemu kró­lowi Pol­ski Wła­dy­sła­wowi IV, monar­sze ofia­ro­wał rów­nież wyna­le­ziony przez sie­bie przy­rząd – pole­mo­sko­pium – czyli po pro­stu pery­skop, instru­ment przy­datny w trak­cie pro­wa­dze­nia dzia­łań wojen­nych. Wła­dy­sław IV Waza nie był jedy­nym władcą utrzy­mu­ją­cym rela­cję z Hewe­liuszem: w 1659 roku jego obser­wa­to­rium, urzą­dzone na dachach trzech sąsia­du­ją­cych ze sobą kamie­nic, któ­rych był wła­ści­cie­lem, odwie­dził Jan Kazi­mierz, sty­pen­dium wypła­cał mu też król Fran­cji Ludwik XIV, jak rów­nież Jan III Sobie­ski, na któ­rego cześć astro­nom nazwał gwiaz­do­zbiór: Tar­cza Sobie­skiego.

Hewe­liusz odno­sił także suk­cesy w bro­war­nic­twie, zwłasz­cza że dzięki przy­wi­le­jowi, który nadał mu król Jan III Sobie­ski, został zwol­niony ze wszyst­kich opłat na rzecz cechu bro­war­ni­ków, zysku­jąc jed­no­cze­śnie prawo do sprze­daży pro­du­ko­wa­nego trunku nie tylko na tere­nie Gdań­ska, ale także poza mia­stem. Wszystko to spra­wiło, że astro­nom był majęt­nym czło­wie­kiem i mógł sobie pozwo­lić na zakup instru­men­tów i sprzę­tów nie­zbęd­nych do obser­wa­cji nieba.

Znacz­nie gorzej wio­dło mu się nato­miast w życiu pry­wat­nym. W 1634 roku poślu­bił Kata­rzynę Rebe­schke, która wpraw­dzie wnio­sła mu w posagu bro­war oraz trzy kamie­nice, ale nie obda­rzyła dziećmi. Kobieta zmarła w 1662 roku, po dwu­dzie­stu ośmiu latach spę­dzo­nych u boku Hewe­liu­sza. Wszystko wska­zuje na to, że było to zgodne mał­żeń­stwo, a Kata­rzyna oka­zała się świetną mene­dżerką, czego dowio­dła, pro­wa­dząc nale­żący do męża bro­war, dzięki czemu Hewe­liusz mógł cał­ko­wi­cie poświę­cić się dzia­łal­no­ści nauko­wej i obser­wa­cjom nie­bo­skłonu.

Prze­bo­law­szy stratę, samotny i bez­dzietny astro­nom zaczął się roz­glą­dać za kolejną towa­rzyszką życia. I zna­lazł ją w domu wywo­dzą­cego się z Nider­lan­dów kupca Nicho­lasa Koop­mana i Joanny z domu Men­ning. O dzie­ciń­stwie Elż­biety Koop­man, bo tak wła­śnie nazy­wała się wybranka Hewe­liu­sza, w zasa­dzie nic nie wia­domo, możemy się jedy­nie domy­ślać, że tak jak wszyst­kie gdańsz­czanki z patry­cju­szow­skich rodów otrzy­mała sta­ranne wykształ­ce­nie, obej­mu­jące naukę języ­ków, w tym łaciny, zapewne była też oczy­tana i znała się na sztuce. Nic zatem dziw­nego, że ocza­ro­wała star­szego od niej o trzy­dzie­ści sześć lat astro­noma. Po ślu­bie, który para zawarła w 1663 roku w kościele św. Kata­rzyny w Gdań­sku, Elż­bieta prze­pro­wa­dziła się do męża, z cza­sem obda­rza­jąc go czwórką dzieci – uro­dzo­nym w 1664 roku synem Janem Ade­oda­tem (dru­gie imię chłopca ozna­czało dar od Boga), córką Kata­rzyną Elż­bietą, która przy­szła na świat dwa lata póź­niej, Julianą Renatą, uro­dzoną w 1668 roku, oraz naj­młod­szą, Florą Kon­stan­cją, którą Elż­bieta powiła w 1672 roku. Nie­stety, naj­star­szy i jedyny syn astro­noma prze­żył zale­d­wie rok.

Elż­bieta sły­nęła z urody i ele­gan­cji i zapewne nie­je­den gdańsz­cza­nin zazdro­ścił astro­no­mowi uro­dzi­wej mło­dej żony, a uczony nie szczę­dził pie­nię­dzy na jej zachcianki. Z zacho­wa­nej doku­men­ta­cji wynika, że w 1687 roku sam Edmund Hal­ley kupił dla niej w Lon­dy­nie mate­riał na suk­nię, która została uszyta zgod­nie z naj­now­szą modą. Jed­nak dla Hewe­liu­sza znacz­nie waż­niej­sze było, że w mło­dej, uro­dzi­wej i inte­li­gent­nej mał­żonce zna­lazł dosko­nałą współ­pra­cow­nicę i asy­stentkę. Edu­ka­cja Elż­biety wpraw­dzie nie obej­mo­wała astro­no­mii, ale głodna wie­dzy kobieta nauczyła się wszyst­kiego od męża. Bar­dzo szybko dołą­czyła do grona asy­sten­tów astro­noma, obser­wu­jąc wraz z nim ciała nie­bie­skie w obser­wa­to­rium na dachu kamie­nic. Świa­dec­twem ich współ­pracy są dwa mie­dzio­ryty znaj­du­jące się na kar­tach dzieła Hewe­liu­sza, które zostało wydane w 1673 roku: Machi­nae coele­stis pars prior (Machiny nieba część pierw­sza), przed­sta­wia­jące astro­noma oraz jego mał­żonkę w trak­cie obser­wa­cji. Hewe­liusz był pełen podziwu dla jej pra­co­wi­to­ści oraz inte­li­gen­cji i to wła­śnie ją miał na myśli, pisząc: „Kobiety są rów­nie zręczne jak męż­czyźni, wszystko spro­wa­dza się do zapału i wprawy”7.

Nie­wąt­pli­wie, gdyby astro­nom nie miał u swego boku ener­gicz­nej kobiety, ni­gdy nie pod­niósłby się po cio­sie, jakim był pożar, który wybuchł 26 wrze­śnia 1679 roku, nisz­cząc dwa domy oraz obser­wa­to­rium, a także plon wcze­śniej­szej pracy. Bez wąt­pie­nia była to wielka strata dla sześć­dzie­się­cio­ośmio­let­niego astro­noma: żywioł stra­wił nie tylko część miesz­kalną, ale rów­nież nale­żące do Hewe­liu­sza maga­zyny, warsz­taty, w tym te do szli­fo­wa­nia socze­wek, dru­kar­nię, wypo­sa­żoną w maszyny spro­wa­dzone z Nider­lan­dów, oraz obser­wa­to­rium, zwane przez niego „dostrze­gal­nią”. A było czego żało­wać, zostało bowiem wypo­sa­żone w naj­no­wo­cze­śniej­sze instru­menty i przy­rządy, budząc podziw i zazdrość uczo­nych w całej Euro­pie. W jego skład wcho­dziły spe­cjalne ciem­nie, w któ­rych obser­wo­wano Księ­życ i Słońce, taras wido­kowy oraz obra­calne pawi­lony. W instru­men­ta­rium nato­miast spło­nęły nowo­cze­sne lunety oraz inne przy­rządy, z któ­rych więk­szość była dzie­łem astro­noma.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. P.J. Möbius, K. von Rosen, O umy­sło­wym i moral­nym nie­do­ro­zwoju kobiety, War­szawa 1937, s. 25–26. [wróć]

2. Za: W. Szczę­sny, Kobiety w nauce i medy­cy­nie, „Wia­do­mo­ści Aka­de­mic­kie” nr 73/2019, Col­le­gium Medi­cum im. Ludwika Rydy­giera w Byd­gosz­czy, s. 23. [wróć]

3. Ary­sto­te­les, Dzieła wszyst­kie, t. IV, przeł. P. Siwek, PWN, War­szawa 1993, s. 205–206. [wróć]

4. Za: R. Swaby, Upór i prze­kora. 52 kobiety, które odmie­niły naukę i świat, War­szawa 2017, s. 12. [wróć]

5. Za: P. Ziem­nicki, Kobiece pio­nierki w astro­no­mii: 7 bada­czek, któ­rych nazwi­ska warto zapa­mię­tać, [na:] hist­mag.org [online], dostępne w inter­ne­cie: https://hist­mag.org/Kobiece-pio­nierki-astro­no­mii-7-bada­czek-ktore-warto-zapa­mie­tac-19548 [wróć]

6. Efe­me­rydy (gr. ephēmeros) dane doty­czące prze­biegu zja­wi­ska astro­no­micz­nego w okre­ślo­nym cza­sie i miej­scu na Ziemi. [wróć]

7. Za: Koop­man-Hewe­liusz Kathe­rina Eli­sa­beth, [na:] geda­no­pe­dia.pl [online], dostępne w inter­ne­cie: https://www.geda­no­pe­dia.pl/gdansk/?title=KOOP­MAN-HEWELIUSZ_KATHERINA_ELISABETH [wróć]