Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To miał być uroczy weekend. Romantyczny i wyjątkowy, pierwszy spędzony tylko we dwoje. Szanowany profesor literatury Steven Harding i jego dziewczyna, dwudziestotrzyletnia studentka Ellie Masterson. Z dala od miasta, z dala od ciekawskich spojrzeń, w domu na odludziu będą się mogli sobą nasycić. I świętować, bo ten związek – jedyny taki na świecie! – trwa już pół roku.
Ellie wszystko starannie zaplanowała.
Zaczyna się od wspaniałej kolacji… Luksusowa willa, las, zima, w oddali wody zatoki, wokoło ani żywej duszy, telefony tracą zasięg – nic nie mąci tej sielanki. Ale to sceneria wymarzona nie tylko dla miłości. To także idealne tło dla zemsty. Bo Ellie planowała ten wieczór od lat.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 327
Tytuł oryginału: Nobody but Us
Projekt okładki: Tomasz Majewski
Redakcja: Marta Stochmiałek
Redaktor prowadzący: Mariola Hajnus
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Sandra Popławska, Katarzyna Szajowska
Fotografie wykorzystane na okładce:
© Jp Valery/Unsplash
© Filip Zmzević/Unsplash
Copyright © Laure Van Rensburg, 2022
All rights reserved. © for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2022
© for the Polish translation by Anna Rajca
ISBN 978-83-287-2264-4
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2022
– fragment –
Mojej matce, która zawsze wierzyła, że moje książki będą wydawane. Wybacz, że tak długo to trwało.
Pożądam rzeczy, które w końcu mnie zniszczą[1]
Sylvia Plath
Dom opowie im, co się wydarzyło. Wszystko tutaj pragnie opowiedzieć swoją historię. Mówią, że prawda nas wyzwoli.
Są w błędzie.
Ta historia zaczyna się od błękitnego światła pulsującego bezgłośnie za oknami. Zaraz potem, wraz z łomotem butów, wdziera się do środka świat zewnętrzny. Przez otwarte drzwi frontowe wpada chłód, płynie schodami na górę. Dom się wzdryga i powraca do życia.
Po chwili rozlegają się głosy, zakłócając panującą wokół ciszę. Stopniowo, w ogólnym hałasie, da się rozróżnić kilka słów: ofiara, nie reaguje, Jezu Chryste. Wypowiada je policjant z wąsem jak Burt Reynolds. Na jego lśniącej mosiężnej odznace widnieje czarny napis: „Wilcox, zastępca szeryfa” – „O” się zatarło i wygląda jak drugie „C”. Policjant patrzy pytająco, próbuje pojąć, co się tutaj stało. Mężczyzna pachnie kawą, na wąsach zostały mu resztki pianki. Między spierzchniętymi wargami widać żółtawe zęby domagające się porządnego czyszczenia. Objąwszy dłonią podbródek, Wilcox uważnie rozgląda się dookoła. W tym spokojnym zakątku hrabstwa takie widoki to rzadkość. Owszem, zdarzają się kraksy, wypadki podczas rąbania drewna. Ale coś takiego? Tak wyglądają porachunki między zwierzętami – gdzieś w leśnych ostępach, nie w eleganckim domu. Na dywanie i ścianach widać czerwone plamy, w powietrzu czuć krew. Wilcox zamyka oczy, ale wciąż ma tę czerwień pod powiekami. Towarzyszy mu, kiedy schodzi po schodach. Czuje się jak na planie serialu Dom grozy.
Na trzecim stopniu leży wisiorek – serduszko na rozerwanym łańcuszku. Podarunek dla dziewczyny, której już nie ma. Jeden z podwładnych Wilcoxa podnosi go, wrzuca do plastikowej torebki i romantyczny drobiazg zmienia się w kolejny dowód w tej makabrycznej sprawie. Po zapieczętowaniu torebka dołącza do innych, wypełnionych skrawkami przypominającymi kawałki pociętych ubrań. W jednej są skorupy stłuczonego kubka.
Na parterze kręci się kilku policjantów. Jeszcze więcej pytających oczu, więcej zamieszania. Błyski fleszy, szmer policyjnych krótkofalówek, trzask rękawiczek z lateksu. Paskudny, silniejszy niż na górze odór, który zmusza zastępcę szeryfa do oddychania ustami. Smród śmierci i rozlanych płynów ustrojowych. Krew spływa po framugach i ścianach, pokrywa blat kuchenny – niczym zagadka wypisana bryzgami i plamami na tynku i drewnie, pozostawiona do rozszyfrowania. W salonie, jak zranione zwierzę, leży przewrócony wózek inwalidzki, w kominku tlą się zwęglone resztki torby.
Wszystko tu opowiada swoją historię.
Zastępca szeryfa zostawia za sobą ten chaos i człapie w stronę drzwi wejściowych otwartych niczym zdziwione usta.
Na zewnątrz chłód przenika go na wskroś. Na horyzoncie słońce maluje bladożółte i pomarańczowe smugi, wstaje nowy dzień. Rozwiały się ciężkie chmury, niebo znów jest błękitne, a mewy krzyczą na intruzów zakłócających ciszę i spokój wybrzeża.
Na śniegu przed domem widać szlak z plamek krwi, na jego końcu ręka w rękawiczce wydobywa nóż z lodowego grobowca. W oddali, przed szeroko otwartymi podwójnymi drzwiami garażu kucnął inny policjant i ogląda z uwagą głębokie cięcia we sflaczałej przedniej oponie. Nikt nie miał prawa się stąd wydostać.
Pośród krzywo zaparkowanych radiowozów widać krępą sylwetkę karetki. Stoi i miga światłami. Widoczny za nią las nie wydaje się już taki złowieszczy. Drzewa wyłoniły się z mroku. W świetle dnia wszystko wygląda inaczej, ale choć roziskrzony w słońcu śnieg jest piękny, ziemia pod nim pozostaje martwa.
Przez tylne drzwi karetki wyskakuje dwóch ratowników medycznych. W środku czuć amoniak. Materac na noszach jest cienki i skrzypi przy każdym ruchu.
– Dokąd teraz, chłopaki? – pyta Wilcox.
– Do Szpitala Miłosierdzia Bożego – odpowiada ratownik z jasnym kucykiem związanym nisko na karku. Wydaje się zbyt młody, aby ponosić odpowiedzialność za cudze życie.
Drzwi karetki zamykają się z trzaskiem, a w powietrzu unosi się słowo, które drażni jak zapach siarki z zapalonej zapałki, słowo, które tu nie pasuje.
Miłosierdzie.
Nie trzeba być Komnatą — aby w nas straszyło —
Lub nawiedzonym Domem —
Nie ma Wnętrz straszniejszych niż Mózgu
Korytarze kryjome —
EMILY DICKINSON[2]
Jeżeli nie będę uważać, mogę się potłuc. I to bardzo. Oddychając miarowo, posuwam się chodnikiem pokrytym warstwą lodu. Każdy krok rzuca wyzwanie sile grawitacji. W ręku trzymam neseser, z ramienia zwisa mi wypchana torba, łatwo więc mogę stracić równowagę. Zapakowałam wszystko, co będzie mi potrzebne przez trzy dni. Ale najpierw musimy wydostać się z miasta.
Samochód stoi ledwie metr dalej, ale wystarczy jeden krok i prawa stopa wymyka się spod kontroli, odjeżdża za daleko. Steven chwyta mnie za ramię, nie dopuszczając, bym w żenujący sposób wyłożyła się na chodniku. Wciąż boli mnie biodro stłuczone podczas upadku przed kilkoma dniami. Na szczęście Stevena przy tym nie było. Wybiegałam z metra, poślizgnęłam się na ostatnim stopniu i runęłam jak długa na śnieg, rozsypując wokół siebie drobiazgi z torby. Zbierałam je na czworakach, wchodząc w drogę ludziom o lepszym poczuciu równowagi, którzy spieszyli właśnie do pracy.
– Uważaj, bo wyjazd skończy się szybciej, niż się zaczął – żartuje Steven i uśmiecha się czarująco, jak to on potrafi.
Wspieram się na nim, a gdy już odzyskuję równowagę, Steven odbiera ode mnie neseser i wrzuca do otwartego bagażnika lexusa. Mimo że włożył półbuty, ani razu się nie poślizgnął.
– Wybacz – rzucam, zalewając się ciemnym rumieńcem, i pośpiesznie ładuję się do samochodu, by uniknąć kolejnego upokorzenia. Opadam na fotel niczym tobół wełny – opatulona w sweter, płaszcz, rękawiczki, z owiniętym wokół szyi długim granatowym szalikiem i w czapce na głowie. Steven jednym ruchem ramion zrzuca płaszcz. Składa go, umieszcza na tylnym siedzeniu i zręcznie wsuwa się za kierownicę. Tymczasem ja, po drugiej stronie skrzyni biegów, kręcę się w fotelu, próbując wyplątać się z ubrań.
Właśnie walczę z płaszczem, kiedy rozlega się cichy pomruk. Wibruje komórka leżąca na desce rozdzielczej. Nim zdążę spojrzeć na ekran, Steven już ma ją w ręku. Z uśmiechem odczytuje wiadomość, a potem marszczy brwi.
– Wszystko w porządku? – pytam, ale mnie nie słyszy, całą uwagę skupia na telefonie. – Wszystko w porządku? – powtarzam.
– Tak, przepraszam, nic się nie stało, wiadomość z pracy.
Niepokoi mnie jego mina.
– Chcą, żebyś przyszedł? – Jedno słowo Stevena i wszystko legnie w gruzach. To się już zdarzało. Dwa tygodnie temu na dwie godziny przed spotkaniem odwołał esemesem naszą kolację w Nessia’s. Na myśl, że rocznicowy wyjazd może w ostatniej chwili nie dojść do skutku, aż się wzdrygam. Walczę z atakiem paniki i pasem, który nie chce się zapiąć. Im mocniej ciągnę, tym bardziej on się blokuje. To się nie może tak skończyć. Z miny Stevena nie potrafię wyczytać, jaką podejmie decyzję.
– Wszystko jedno. Poradzą sobie beze mnie. Przez następne trzy dni należę tylko do ciebie – mówi i patrzy mi w oczy. A ja mu wierzę.
Rozsiadam się wygodnie w fotelu, zapinam w końcu pas i jestem gotowa na nasz pierwszy weekend za miastem. Steven już nie myśli o pracy, odkłada komórkę do schowka obok hamulca ręcznego. Ekran mruga i gaśnie, a ja uświadamiam sobie, że nie oddzwoniłam do Connora. Zatelefonował, kiedy się pakowałam, i obiecałam sobie, że odezwę się do niego, jak tylko skończę, ale w trakcie kolejnych wędrówek między łazienką a sypialnią zupełnie o tym zapomniałam.
A teraz jest już za późno.
Samochód rusza cicho, najeżdża na rozsypany po ulicy żwir. Włączamy się w popołudniowy korek. Steven zerka w lusterko wsteczne, lecz jego wzrok nie od razu wraca na drogę. Coś go zatrzymało i nie puszcza, pogłębia zmarszczkę między brwiami. Odwracam się, ale właśnie skręcamy za róg i w zamglonym bocznym lusterku dostrzegam tylko rozmazaną plamę w kolorze fuksji i szopę jasnych loków.
– Pierwsza wycieczka w dwa tysiące osiemnastym roku – mówi Steven, nim zdążę zadać mu podchodzące do gardła pytanie.
– Pierwsza wspólna wycieczka.
– Pierwsza półrocznica.
Zderzak przy zderzaku wypełzamy z zakorkowanego Manhattanu pod zachmurzonym niebem w odcieniu pomarańczy. To znaczy, że wkrótce znów spadnie śnieg. Sypie od paru dni, pokrywa chodniki i podjazdy, rośnie liczba złamanych kończyn i lekkich wstrząsów mózgu. Nie uciekniemy przed śniegiem – prognozy dla okolic zatoki Chesapeake wyglądają podobnie.
Mijamy Newark i sytuacja na drodze się poprawia. Steven wie, dokąd jedziemy, a nawigacja podpowiada mu najlepszą trasę. Siedząc wygodnie na miejscu pasażera, wyobrażam nas sobie u celu podróży, a potem weekend, podczas którego wszystko przebiega idealnie.
Przed nami jeszcze ponad godzina jazdy, ale wskazówka poziomu paliwa pokazuje, że została tylko jedna czwarta baku. Steven skręca na najbliższą stację benzynową.
– Kupisz mi paczkę M&M’sów? – proszę i zostawiam go przy aucie, żeby zatankował.
Sama tymczasem odbieram od pracownicy stacji klucz do toalety. Młoda dziewczyna w poliestrowym mundurku ma włosy w kolorze kobaltu i znudzoną minę. Chodnikiem śliskim od śniegowej brei idę wzdłuż ściany na tyły budynku.
Mroźne styczniowe powietrze szczypie mnie w twarz nad szalikiem owiniętym wokół szyi. Chowam pod nim nos i oddycham poprzez miękki kaszmir. To prezent od Stevena. Nawet nie chcę myśleć, ile kosztował. Steven wie, że nie znoszę zimna. Chociaż i tak wolę je od wilgoci. Zimno przenika tylko poprzez warstwy ubrania, wilgoć zaś wdziera się pod skórę, nie daje się wypędzić. Na samą myśl o niej przeszywa mnie dreszcz.
W pozbawionym okien pomieszczeniu śmierdzi moczem i chlorem. Oddychając przez usta, zawisam nad sedesem. Staram się jak najszybciej wysikać i nie zwracam uwagi na darmowy kącik kulturalny – nagryzmolone na ścianie lapidarne aforyzmy i wątpliwe dzieła sztuki.
Tylko sto sześćdziesiąt kilometrów dzieli nas od celu podróży, a potem przez całe trzy dni będziemy już tylko my. Trzy dni. Siedemdziesiąt dwie godziny, cztery tysiące trzysta dwadzieścia minut razem, w miejscu, w którym nie można się przed sobą ukryć. Mam nadzieję, że tego nie spieprzę. Podobno trudno kogoś naprawdę poznać, dopóki się z nim gdzieś nie wyjedzie. Gdzie ja to przeczytałam? Czego nowego dowiem się o Stevenie podczas tego weekendu? Wzruszam ramionami i kieruję się do wyjścia, postanawiając nie myć rąk w umywalce, gdzie najwyraźniej rozwijają się jakieś nowe formy życia.
Biorę głęboki wdech. Na zewnątrz powietrze jest ciężkie od oparów benzyny. Podchodzę do drzwi dokładnie w chwili, gdy pracownica stacji oblewa się rumieńcem, słuchając tego, co właśnie powiedział jej Steven. Bawi się pękiem bransoletek, z uśmiechem spuszcza wzrok i coś mu odpowiada. Na widok ich komitywy zastygam, mokra para oddechu osiada mi na twarzy pod warstwami szalika. Jak skamieniała śledzę poruszające się wargi, wyobrażam sobie ulatujące z nich słowa. Światło lamp pobłyskuje w srebrnych nitkach na skroni Stevena, podkreśla jego królewski profil.
– Przepraszam.
Jak wyrwana z transu odsuwam się na bok, a dobrodusznie wyglądająca kobieta w dużych okularach otwiera drzwi. Wchodzę za nią, klucz do toalety ciąży mi w dłoni.
W środku sytuacja wygląda już zupełnie inaczej. Steven zabiera z lady czarną kartę American Express i rachunek, a kasjerka uśmiecha się do mnie z zawodową uprzejmością. Oddaję jej klucz. Steven obejmuje mnie wpół, przytulam się do niego.
– Nie mieli M&M’sów, więc kupiłem ci czekoladki z masłem orzechowym – mówi Steven, kiedy wychodzimy, zostawiając niebieskowłosą na stacji.
– Dziękuję. – To jego ulubione czekoladki, nie moje. Od nadmiaru masła orzechowego zawsze mnie mdli. Zanim zdążę coś dodać, wręcza mi rachunek.
Samochód z piśnięciem zwalnia blokadę drzwi i zaprasza, aby schronić się w nim przed chłodem. Znowu zaczyna sypać śnieg, płatki wpadają za szalik, od ukłuć zimnych igiełek dreszcz pełznie mi po ramionach.
Steven masuje sobie szyję.
– Jak chcesz, mogę prowadzić – proponuję i zaczynam składać rachunek od dziewczyny o niebieskich włosach.
– Nie trzeba, nic mi nie jest.
– Na pewno? To długa droga, chętnie cię zmienię.
– Nie ma sprawy. Nie chcę, żebyś się męczyła w taką pogodę.
– Wiesz, że dobrze prowadzę.
– Wiem. Ale teraz się odpręż. Niedługo będziemy na miejscu – odpowiada i siada za kierownicą.
Kiedy wracamy na autostradę, coraz bardziej zaczyna do mnie docierać, że nasz weekend naprawdę się zaczął. Nawiewy dmuchają ciepłym powietrzem, a ja zerkam na profil Stevena oświetlany przez latarnie i reflektory mijających nas samochodów. Smugi światła i cienia przesuwają się po jego twarzy jak przepływające myśli.
Patrzę to na widoczne przed nami czerwone konstelacje świateł stopu, to na Stevena, ale głównie na niego – na prostą linię nosa, wysokie czoło, wygięcie dolnej wargi. Nagle ogarnia mnie burza uczuć tak gwałtowna, że boję się, iż zaraz wybuchnę. Wbijam paznokcie w miękką skórkę między kciukiem a palcem wskazującym, aż wszystko przyćmiewa ból. Wprost nie dowierzam, że wytrzymaliśmy razem pół roku – ostatnio pojawiło się tyle przeszkód, ale wszystkie zostawiliśmy w mieście i teraz tutaj jesteśmy tylko my. I nikt inny.
Mijamy granicę stanu, od usypiającego tempa jazdy ciążą mi powieki. Odchylam lekko oparcie fotela i układam się wygodniej. Nad zatokę Chesapeake jeszcze kawał drogi. Kopię torbę leżącą na podłodze, aby mieć więcej miejsca.
– Czemu nie rzucisz jej na tył?
– Niech leży. – Nachylam się, przesuwam bagaż bliżej fotela i w końcu wyciągam nogi.
– Zawsze wygląda, jakby miała za chwilę eksplodować. – Śmiech Stevena huczy w zamkniętej przestrzeni samochodu. Rozpinam torbę i wciskam do niej nieodpieczętowaną torebkę czekoladek.
– Co tam masz? – pyta, spoglądając na mnie z ukosa, a ja nachylam się i szybko zasuwam zamek. – Jakiś prezent dla mnie?
– Nie. – Na pewno nie chcę, żeby zobaczył, co dla niego mam, w każdym razie jeszcze nie teraz. – To, co zawsze. No wiesz, portfel, kosmetyczkę, książki i tak dalej.
– Książki? Zabrałaś na nasz weekend pracę domową?
– Tak. To znaczy nie. To moje materiały, a nie praca domowa. Muszę napisać tekst o Dostojewskim. Może uda mi się trochę poczytać.
Steven odwraca wzrok od wstęgi asfaltu, którą reflektory wydobywają z mroku. Spogląda na mnie, a potem na drogę.
– Ciągle nad nim pracujesz? Którą powieść wybrałaś? Idiotę?
– Nie, Biesy.
– Nieźle. – Znowu się śmieje. – Chcesz powiedzieć, że zabrałaś na nasz wspólny weekend bandę rosyjskich manipulatorów i morderców?
– Cóż, profesorze, pomyślałam, że dobrze panu zrobi trochę walki o moją uwagę. Poza tym, gdyby zabrakło nam tematów do rozmowy, zawsze możemy podyskutować o „dumie i poczuciu winy w Biesach”.
– Mam nadzieję, że znajdę ci tyle zajęć, abyśmy nie musieli rozmawiać o Dostojewskim. – Zdejmuje dłoń z kierownicy i gładzi mnie po policzku.
– Zobaczymy – odpowiadam.
Kładzie mi rękę na karku i przyciąga do siebie na krótki pocałunek.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1] Sylvia Plath, Dzienniki 1950–1962, przeł. Joanna Urban i Paweł Stachura, Warszawa 2019, s. 63
[2] E. Dickinson, Wiersze wybrane, przeł. S. Barańczak, Kraków 2000, s. 159.
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz