Nostalgia wschodu. Śladami unitów - Adam Wiesław Kulik - ebook

Nostalgia wschodu. Śladami unitów ebook

Adam Wiesław Kulik

0,0
62,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Tylko na polskich kresach poczujesz ten wyjątkowy rodzaj nostalgii, który na chwilę przeniesie cię w przeszłość

Polskie pogranicze, choć ma bogatą i niezwykle burzliwą historię, wciąż pozostaje nieodkryte. A to przecież jeden z najbardziej urokliwych i różnorodnych zakątków Polski! Miejsce, w którym zachowały się relikty dawnych kresów z całą różnorodnością językową, architektoniczną i kulturową. Tu najlepiej widać ślady tego, czym była kiedyś Rzeczpospolita.

Dziś ten rozległy region rozciąga się na ziemiach Ukrainy, Litwy, Białorusi i Polski. Autor zabiera nas na rowerową wycieczkę po tych terenach. Ujrzymy urokliwe miejscowości Zamojszczyzny, Grodów Czerwieńskich i Roztocza, będziemy podziwiać niezwykłe budynki sakralne, zapomniane dwory oraz przepiękne malowidła, ikony czy rzeźby. To wszystko stanie się także przyczynkiem do opowieści o świecie, którego już nie ma, o historii bolesnej, a jednocześnie fascynującej, o wnioskach, jakie płyną z dziejów Kresowian…

Pierwszą podróż po wschodnich rubieżach Rzeczpospolitej odbyłem dosyć dawno. Wracałem tam wiele razy przez lata. Przejechałem wschodnią granicę – od drutów kolczastych na jej południowym krańcu, w Siankach, po litewskie wieże strażnicze w Górach Sudawskich. Pierwszy zapis, łapany na gorąco, okazał się powierzchowny. Nikt z nas, w większości chłopców po trzydziestce, nie wiedział, do jakiego stopnia to pierwsze, beztroskie szusowanie na rowerach zmieni nasz sposób myślenia, wpłynie na uprawiany zawód, w konsekwencji na życie. Pograniczny cykl reportaży „Z biegiem Bugu” wyrzucił mnie z pola eksperymentalnej prozy, z tropienia śladów Leśmiana w Hrubieszowie i w Zamościu, w reporterkę i dokument – po zaliczeniu trzech gazet, niespodziewanie dla siebie, wylądowałem w telewizji, gdzie reportaże, filmy dokumentalne z pogranicza stały się mimo woli, albo i z nią, moją specjalnością.

Adam Wiesław Kulik
Absolwent filologii polskiej na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Dziennikarz oraz autor filmów dokumentalnych, edukacyjnych, historycznych, biograficznych i reportażowych. Pisze zarówno poezję, jak i powieści, opowiadania, reportaże, eseje historyczne i felietony. Za swoją twórczość otrzymał wiele nagród, m.in. nagrodę Bolesława Prusa, Nagrodę Artystyczną Miasta Lublin, nagrody na międzynarodowych festiwalach filmów telewizyjnych w Łucku i Częstochowie, a także Nagrodę Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Interesuje go tematyka wschodniego pogranicza i kresów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 472

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



I. Z Zamościa na wschód

Dawna sława Łabuniek. Gdzie jest grób Tadeusza Czackiego? Hreczkosiej z Łabuniek rajdowym mistrzem Polski i dowódcą Dywizjonu 303. Izaak Babel, świadek apokalipsy roku 1920. Jak biłem się z Bablem pod Cześnikami. Wieczór w Komarowie.

„Nie ufam […] powierzchownym kontrastom i pozornej malowniczości: dotrzymują one słowa na krótko. To, co nazywamy egzotyzmem, wyraża nierówność tempa mającą znaczenie na przestrzeni kilku wieków. Zasłania ona tymczasowo losy, które mogłyby również potoczyć się wspólnie – tak jak to pojmowali Aleksander i greccy królowie znad brzegów Dżamny, państwa Scytów i Partów, ekspedycje rzymskie na wybrzeża Wietnamu i kosmopolityczne wyprawy wodzów mongolskich”.

Eliade ma rację, zwłaszcza w odniesieniu do nas, mieszkańców środka Europy, tyle że ja lubię dawać się zaskakiwać pozornym kontrastom i pozornej malowniczości. Można to nazwać sentymentalizmem, ale kto wie, czy nie jest bliższe radości życia, umiejętności cieszenia się chwilą. Jeżeli spotykając drzewo, kamień lub człowieka, nie potrafimy wydobyć z siebie odrobiny dziecięcego zachwytu, pozostaje nuda mijanych dni, lat.

Pierwszą podróż po wschodnich rubieżach Rzeczpospolitej odbyłem dosyć dawno. Wracałem tam wiele razy przez lata. Przejechałem wschodnią granicę – od drutów kolczastych na jej południowym krańcu, w Siankach, po litewskie wieże strażnicze w Górach Sudawskich. Pierwszy zapis, łapany na gorąco, okazał się powierzchowny. Nikt z nas, w większości chłopaków po trzydziestce, nie wiedział, do jakiego stopnia to pierwsze, beztroskie szusowanie na rowerach zmieni nasz sposób myślenia, wpłynie na uprawiany zawód, w konsekwencji na życie. Pograniczny cykl reportaży Z biegiem Bugu wyrzucił mnie z pola eksperymentalnej prozy, z tropienia śladów Leśmiana w Hrubieszowie i w Zamościu, w reporterkę i dokument – po zaliczeniu trzech gazet, niespodziewanie dla siebie, wylądowałem w telewizji, gdzie reportaże, filmy dokumentalne z pogranicza stały się mimo woli, albo i z nią, moją specjalnością.

W tym samym czasie Marek Antoni Terlecki (MAT), przeobraził się z początkującego malarza w artystę cenionego, niestrudzonego w poszukiwaniach formalnych. Jego twórczość zaczęła nabierać monumentalnego, sakralnego wymiaru, eksponując wątki, przeżycia doznane podczas wspólnych peregrynacji. Do dziś mam przed oczami Świątynię upadłej wiary – wielkie malowidło na płytach sklejki, wyciśnięte z przeżyć w rozpadającej się cerkwi w Wierzbicy. Obraz eksponujący nocne nabożeństwo w kaplicy Świętego Ducha w Jabłecznej nad Bugiem, który filmowaliśmy o północy na zamojskim rynku, realizując film[1]. Inna rzecz, że nie potrafił (nie chciał?) tego zdyskontować medialnie, co przy odrobinie menadżerskiego wyczucia mogłoby się przemienić w popularność, a może i pieniądze?

Ziemie pogranicza w podobny sposób wpłynęły na malarstwo Henryka Szkutnika (HS), zwłaszcza na jego fotografie, ostatnio coraz bardziej dominujące. Mimo całkowicie odmiennego sposobu obrazowania, organizacji tego, co na płótnie, pogranicze w jego obrazach, pół baśniowych, pół ludowych Jarmarkach czy Cerkwiach, siedzi tak samo głęboko jak u Marka. Tylko Jurek Tyburski (JT) okazał się najbardziej odporny na klimaty pogranicza. Podczas pierwszej wyprawy student trzeciego roku historii sztuki, dzisiaj jeden z bardziej utalentowanych i aktywnych malarzy już średniego pokolenia, wyrosłego na tych ziemiach. Jego o wiele bardziej zdaje się inspirować sztuka francuska.

Nikt z nas podczas tej pierwszej podróży nie przeczuwał wydarzeń, które przyniosą najbliższe lata. Zresztą nikt w kraju tego nie przewidział, nawet przenikliwy umysł Jerzego Giedroycia, patrzącego na socjalistyczny bajzel z dystansu dwóch tysięcy kilometrów. Europa zmieniała się, a z nią Polska, dokonując wolty o sto osiemdziesiąt stopni. Patrzyliśmy oniemiali, jak namiestnicy Kremla, którzy opierali swoją władzę o tajne służby, dla których zniknięcie człowieka znaczyło tyle, co zjeść obiad, nagle okazywali się demokratami. A ci, których jeszcze parę lat wcześniej wsadzali za kraty, teraz gorliwie zapewniali, że tak właśnie jest, że to ludzie honoru.

Socjalistyczny bardak dogorywał, Teatr Stary z Krakowa odwołał przyjazd na Zamojskie Lato Teatralne, goniła nas ciekawość świata, pieniędzy starczyło na tyle, by kupić rowery i trochę konserw. Postanowiliśmy przyjrzeć się z bliska architekturze unickich cerkwi, które obsiadły rogalem południowo-wschodnią Zamojszczyznę.

Zaczynał się skwarny lipiec. Kilka dni zajęło pakowanie, planowanie, dopasowywanie sakw, spinanie tobołów trokami. Ruszyliśmy czwartego, dobrze po południu – na południe. Kilka kilometrów od Zamościa, przed dworem w Łabuńkach, poczuliśmy, że nic nie będzie w stanie zawrócić nas z drogi. Uciekaliśmy od cywilizacji, żon, kłopotów dnia codziennego, szarzyzny. Cieszyła odkryta nagle swoboda, jej inny, oczyszczający wymiar i płynny, cichy chód rowerów; oczekiwanie na coś, co musiało przyjść. Zrobiło się święto!

Pojęcie o pograniczu mieliśmy blade – mózgi wypełniała sztampa biało-czarnych stosunków polsko-ukraińskich, wypracowana przez socjalistyczną szkołę. Nikomu z nas nie przychodziło do głowy, że Ukraińcy nasze działania w latach 1918–1920 mogli odbierać jako najazd. Że pod wołyńskie, podolskie ludobójstwo lat okupacji należałoby podłożyć krótkowzroczną politykę II Rzeczpospolitej wobec mniejszości, pacyfikacyjne akcje wojska, policji, batogi, rozwalanie cerkwi – nie mieliśmy o tym pojęcia.

Po drugiej stronie było tak samo. O cywilizacyjnym wysiłku Polaków na ziemiach zapuszczonych przez patriarchalno-niewolniczy system rosyjskich carów, wciskaniu w wielopłaszczyznowe ich ubóstwo życiodajnego strumienia racjonalnej gospodarki Ukraińcy przypomną sobie dopiero w epoce Gorbaczowa, po trwającym pół wieku doświadczeniu totalitarnym, przy którym przedwojenna dominacja polska na zachodniej Ukrainie i Białorusi miała cechy rozsądnego gospodarowania. Ciężkiego, nieraz z poczuciem doznawanej krzywdy, jednak znośnego bytu.

Niewielki, klasycystyczny pałac w Łabuńkach, pierwszy przystanek. W 1648 roku z całą pewnością go nie było, możliwe, że wcześniej stał dwór drewniany. Właśnie tutaj rezydował Bohdan Chmielnicki, ordynując pułki kozackie na Lublin i czterdzieści tysięcy Tatarów na Warszawę, w której odbywała się elekcja. Tutaj, 18 listopada 1648, hetmana zastał poseł Jana Kazimierza, świeżo obranego na króla Rzeczpospolitej. Chmielnicki tę osobę widział na tronie, obiór brata Władysława IV dokonał się po jego myśli. Po przeczytaniu królewskich listów hetman zwinął oblężenie Zamościa i odszedł z wojskiem na Brody i Podhorce. Kampania zaczynała być uciążliwa, w obozie wybuchła epidemia, nadchodziła zima, a o tej porze roku polskie chorągwie z łatwością poradziłyby sobie z bezładnymi kupami Kozaków.

Pałac w Łabuńkach.

Dojeżdżamy do pałacu aleją w szpalerze drzew. Właściciele majątku zmieniali się tak często, że trudno określić, kto i kiedy wybudował pałac. Najprawdopodobniej Kajetan Karnicki około 1820 roku. Na zewnątrz bardzo skromnie dekorowany, tylko fragment gzymsu nad głównym wejściem, zamknięty szerokością czterokolumnowego portyku, zawiera sztukaterie z girlandami. Od ogrodu przez całą długość biegnie rząd kolumn podtrzymujących taras na piętrze.

W 1831 roku w budynku ulokowano szpital wojskowy dla chorych na cholerę. W 1873 majątek kupili Teodor i Jadwiga z Czackich Kaszowscy i oni umeblowali dom cennym sprzętem – część pochodziła z pałacu Taurydzkiego w Petersburgu. Znajdował się tutaj m.in. garnitur w stylu empire, z okuciami z brązu. Na ścianach sporo obrazów, spisy wymieniają portret króla Jana III w zbroi. Były płótna Helsta, Pottera, Teniersa[2], a z polskich malarzy Nocny napad Tatarów na tabor polski Januarego Suchodolskiego. Wizyta w jego pracowni pozwoliła Józefowi Ignacemu Kraszewskiemu napisać pierwszy na ziemiach polskich reportaż. Biblioteka zawierała ponad 4 000 tomów, wśród nich Żywot św. Stanisława Jana Długosza (1530), Biblię ks. Jana Leopolity (1564) i Silvae Andrzeja Frycza Modrzewskiego (1590). Spośród rękopisów szczególnie cenne wydawały się Summariusze akt dawnych łuckich (dwadzieścia pięć tomów).

Najprawdopodobniej co cenniejsze rzeczy wniosła w posagu Jadwiga Czacka, może była to część bogatych zbiorów z pałacu w Boremlu na Wołyniu? W czasie I wojny światowej Niemcy i Austriacy zrabowali całą bibliotekę i wywieźli samochodami. Wtedy też pałac oddano na wojenny lazaret. Inne zbiory przepadły podczas następnych kataklizmów. Potem nie było czego szukać z wyposażenia.

Dla Jadwigi Tadeusz Czacki, wybitnie zasłużony dla Polski i naszej kultury, był stryjecznym dziadkiem. Ojciec Tadeusza i pradziadek Jadwigi byli rodzonymi braćmi. Na miejsce ostatniego spoczynku założyciela słynnego Liceum Krzemienieckiego trafię po latach, w jego rodzinnym Porycku (dziś Pawliwka lub Pawłówka koło Sokala). Realizowałem cykl Z biegiem Bugu dla TVP Polonia, Porycka nie mogliśmy ominąć ze względu na Czackiego, ale także dlatego, że 11 lipca 1943 roku Ukraińcy rozdarli granatami, podczas mszy w kościele, wszystkich mieszkających tam Polaków. Łącznie z półrocznymi niemowlakami. Znawca i badacz konfliktu polsko-ukraińskiego, Grzegorz Motyka, jest zdania, że mordu dokonała sotnia kurennego „Dowbusza”, nauczyciela ze wsi Biłycze na Wołyniu. Pod pseudonimem krył się Wasyl Lewoczko, od 1945 roku zakonspirowany kapitan i dowódca specgrupy NKWD, używający pseudonimów „Jurczenko” i „Sokolenko”. Tacy nauczyciele dla bolszewii to skarb, z równą łatwością uczy dzieci, jak je zabija.

Poryck (Pawliwka), miejsce kaźni Polaków.

Nie znosi to odpowiedzialności Ukraińców. Pierwsze specgrupy NKWD powstały na Ukrainie w 1944 roku. Najczęściej symulowały mordujące Polaków oddziały UPA, ale zdarzało się, że i formacje Armii Krajowej biorące odwet na Ukraińcach. Skąd bierze się ta potworna przewrotność bolszewii? To nienasycenie w mordowaniu? Związek Sowiecki już stawał się mocarstwem, walka o terytorium, o dominację nie wymagała takich ofiar. Pogarda dla człowieka, dla śmierci musi mieć inną przyczynę, zakorzenioną w najgłębszych głębiach jestestwa ludzi chorych na czerwoną zarazę. Prymitywizm, brak wiedzy wszystkiego nie tłumaczą. Musi istnieć zakodowana deformacja psychiki, patogen zła.

W Porycku prezydent Polski wypowiedział do Ukraińców znaczące słowa o ludobójstwie na Ukrainie.

Poryck (Pawliwka), plac po kościele Czackich.

Tadeusza Czackiego pochowano w kościele. Dzisiaj w Pawliwce nie ma nawet jego śladu. Jest wystrzyżony trawnik, pod którym leży ten wyjątkowy człowiek. Wyjątkowy także dla Ukrainy. Trawnik wystrzyżony dlatego, że przylega do świątyni, chyba zielonoświątkowców. Po upadku Sowietów nastał czas inwazji różnych wyznań na wypaloną z religii ukraińską ziemię niczyją. Miejsce po kościele wskazał mi ktoś z obsługi kaplicy.

Dwa lata po zakończeniu I wojny światowej w Łabuńki uderzyła kolejna nawałnica. Wiosną 1920 roku wprowadziła się do pałacu rodzina nowych właścicieli, Kołaczkowskich, a już na początku lata trzeba było uciekać przed Konarmią Siemiona Budionnego. Majątek został zajęty przez bolszewików jako ostatni – dalej na zachód już nie poszli. Przerażający obraz dewastacji wyłania się z Dziennika Izaaka Babla. Zapis z 29 sierpnia 1920 roku: konie w bawialni, rozprute obicia kanap, krzeseł, wyłamane klepki posadzek. Kosmiczny kontrast kultur, zachowań, mentalności tubylców i najeźdźców. Z jednej strony stara, stonowana kultura, odwoływanie się do wartości, do człowieka, z drugiej butna pewność bezkarności folwarcznego parobka, militarnej przewagi, która każe wszystko niszczyć bez cienia refleksji. Mentalność właściwa dla kilkuletnich, bezmyślnych dzieci lub dziewiętnastowiecznych Indian znad Amazonki, którzy pierwszy raz widzą białego człowieka. Podkreślam – to nie ja, to mówi Babel.

Urodzony w 1908 roku Wojciech Kołaczkowski[3] miał zostać po śmierci ojca łabuńskim hreczkosiejem, ale – jak sam powiadał – zawsze ciągnęło go do samochodów i samolotów. W 1928 roku zapisał się do Aeroklubu Lubelskiego i wziął udział w rajdzie Monte Carlo. Był najmłodszym kierowcą, zajął dwudzieste miejsce, przyjeżdżając na metę jako jedyny z Polaków. Prowadził czeską zbrojovkę. Potem była szkoła pilotów w Dęblinie, którą ukończył w 1933 roku jako oficer pilot. Dostał przydział do 114 Eskadry Myśliwskiej, jednocześnie uczył w Dęblinie przyszłych pilotów i jakoś tutaj gospodarował. W latach 1935, 1936 i 1937 wygrywał na lancii Międzynarodowe Rajdy Polski. W 1938 przyjął przedstawicielstwo Citroëna w Warszawie. Dziarski oficer trafił nawet do kadry polskiej w strzelectwie (1936–1939) i automobilizmie.

Wojciech Kołaczkowski jako dowódca Dywizjonu 303, Northolt 1944, fot. J. Hausbrandt, „Tygodnik Wschodni Relacje” 1990, nr 2.

2 września 1939 roku młody pilot był już w Dęblinie, ale zastał tam zbombardowane lotnisko. W 1940 roku wylądował ostatecznie w Anglii, gdzie po przeszkoleniu w RAF-ie został pilotem, dowódcą eskadry, w końcu dowódcą Dywizjonu 303 (od 20 listopada 1941 do maja 1942). Na pamiętną bitwę o Anglię pan Wojciech się nie załapał, ale brał udział w lotach bojowych nad Francją, Belgią i Holandią. Zaliczył 249 lotów przed „uziemieniem”, regulaminowym wycofaniem z bojowych akcji. Opowieści pana pułkownika potwierdzają lepsze przygotowanie taktyczne i wojenne polskich pilotów, nawet lepsze warunki fizyczne. Nasi mieli lepszy wzrok, szybciej dostrzegali niemieckie samoloty niż Anglicy, czemu zresztą sami się dziwili. Latali trzema czwórkami samolotów, wzajemnie się osłaniając, Anglicy preferowali cztery trójki ciągnące za sobą – mieli gorszy przegląd sytuacji, dawali się zaskakiwać Niemcom.

Pułkownik Kołaczkowski nie chciał wracać do Polski zajętej przez komunistów. Wiedział, co przeżył jego kolega, znakomity pilot Stanisław Skalski, przetrzymywany w celi śmierci przez dwa lata (to informacja dla profesor Senyszyn, która tumani ludzi, mówiąc, że komunizmu w Polsce nie było). Na początku lat 80., za komuny, rozmawiałem w Lublinie z obrońcą Skalskiego. Zapis rozmowy dałem do Gry, zmieniając nazwisko bohatera. Nie chciałem zapoznawać się z ubekami ani z ich więzieniami. Nie zmieniłem nic, zataiłem tylko nazwisko mecenasa Wnuka, które dziś mogę podać. Ostatecznie bohater z Łabuniek wylądował w Stanach Zjednoczonych, ożenił się. Pracował aż do emerytury w fabrykach samochodowych Austina, Leylanda, Jaguara i BMC. Warto zapamiętać, że jego dziadek był pierwszym prezydentem Lublina po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku, spoczywa na cmentarzu przy ulicy Lipowej.

Od pałacu podciągamy przez wieś lekko w górę. Przy stacji benzynowej nie skręcamy ostro w prawo, na Łabunie, lecz wjeżdżamy w drugorzędną drogę, wprost na Komarów. Łąki, niemal stepowa okolica z rzadkimi wioskami i kępami zagajników. Tak to musiało wyglądać i w dwudziestym roku, kiedy gdzieś tutaj armię Siemiona Budionnego dopadli ułani. U Izaaka Babla, który szedł z Budionnym jako Lutow, było to pod Cześnikami, w naszej historiografii pod Komarowem. Babel prowadził dziennik, niemal dzień po dniu można prześledzić ruchy bolszewickich wojsk od Dębna po Witków na wschód od Sokala. Tyle materiału zawierała książka wydana przez „Czytelnik” w 1990 roku. Najciekawsze dla nas partie, od Dołhobyczowa po Zamość, wypłyną później, w pięknym, zbiorowym wydaniu, które zawiozłem do odeskiego Muzeum Literatury, kiedy realizowałem telewizyjny reportaż o tamtejszych Polakach. Pracujące tam panie z nabożeństwem wzięły książkę do ręki i tytuł po tytule sprawdziły, czy są tam wszystkie opowiadania Babla. Znały język polski, nie musiałem tłumaczyć.

Dziennik, mimo oschłości, lapidarności i chropowatości, jest dziełem wybitnym – to doskonała literatura i rzetelne, uczciwe świadectwo. Tak uczciwe, że trzeba było dać za nie głowę. Jeżeli ktoś ma złudzenia, jaki system polityczny i pomysł na życie niosła ze sobą armia Budionnego, kim byli walczący w jej szeregach ludzie, niech koniecznie przeczyta Babla. 26 stycznia 1940 roku trójka fagasów skazała pisarza, w gabinecie Berii słynnych moskiewskich Butyrek, na rozstrzelanie. „Proces” trwał dwadzieścia minut. Armia konna okazała się dziełem dywersji i zdrady, paszkwilem na rewolucję i jej siły zbrojne, eksponującym gołosłownie „jedynie jaskrawe i okrutne epizody”. Wyrok wykonano następnego dnia. Bablowi pomógł sam Budionny, który już w 1928 roku atakował pisarza za gołosłowne, tendencyjne szkalowanie armii, której oddziały, bywało, rozwiązywano za bandytyzm i bestialstwo. Wódz chciał mieć krótką pamięć, dlatego przeżył. Babel był pisarzem, nad którym słowo miało niepodzielną władzę. Trudno tłumaczyć, że pisał prawdę, nie wiedząc, co go za to spotka.

Odessa, dom przy ulicy Puszkińskiej, w którym mieszkał Izaak Babel.

Odwiedziłem dom przy ulicy Puszkińskiej w Odessie, gdzie najdłużej mieszkał. Odeskie Muzeum Literatury ma kilka kartek rękopisów i okulary, które zostawił na stole, kiedy przyszli po niego siepacze z NKWD. Wieczne pióro ktoś ukradł. Poza tym nic! Wyczyścili wszystko, do cna. W tym samym muzeum jest więcej pamiątek po Adamie Mickiewiczu, który żył sto lat przed Bablem, tutaj pisał m.in. Stepy akermańskie. Oczywiście nie mogłem nie pójść do Gambrinusa, knajpy żuli, w której przesiadywał pisarz. Dziś to bardzo porządny lokal.

Pokazano mi miejsce w kącie, naprzeciw baru, gdzie lubił popijać. „Oddech bandytyzmu” czuje się na ulicach miasta jeszcze dziś, szczególnie wieczorem. Bolszewii nie ma, jest mafia. Choć czy jedno wyklucza drugie? Z drugiej strony Odessa jest niezwykle barwna, pełna – dosłownie! – wspaniałych kobiet, które poruszają się, jakby parzyły je sukienki. Pełna samochodów, o których Warszawa może pomarzyć. Siermiężność, ukraińską biedę widać na obrzeżach, centrum jest przeraźliwie bogate także za sprawą polskich architektów, którzy budowali miasto.

Pod Cześnikami, pod Komarowem, było tak: 31 sierpnia 1920, rankiem, Polacy mocno przetrzebili 4 i 11 Dywizję bolszewików. Naszych wspomagali „odszczepieńcy”, brygada Kozaków pod wodzą esauła Jakowlewa. Budionnowcom nie bardzo chciało się walczyć, dowódcy przerzucali na siebie odpowiedzialność, w końcu Klim Woroszyłow, późniejszy przewodniczący Prezydium Rady Najwyższej ZSRR, zaimprowizował coś w rodzaju wiecu. Nie mamy zapisu z Dziennika Babla, ale jest opowiadanie Cześniki.

„– Komandarmie – krzyknął do Budionnego – a powiedzże wojsku parę słów na drogę. Patrzaj, stoi sobie Polak na góreczce, stoi, jak na obrazku, i wyśmiewa się z ciebie… […]

Ten wzdrygnął się i powiedział cicho:

– Chłopaki – rzekł Budionny – z nami nie tak znowu dobrze, jakoś żwawiej by trzeba, chłopaki…

– Dawać Warszawę! – krzyknął Kozak w łapciach i meloniku, wybałuszył oczy i rozciął szablą powietrze.

– Na Warszawę! – zawołał Woroszyłow, spiął konia i wpadł pomiędzy szwadrony.

– Żołnierze i dowódcy! – powiedział z pasją. – W Moskwie, w prastarej stolicy, walczy zupełnie niebywała władza. Pierwszy w świecie rząd robotniczo-chłopski rozkazuje wam, żołnierze i dowódcy, żebyście uderzyli na nieprzyjaciela i wrócili jako zwycięzcy.

– Szable do boju… – dalekim głosem zapiał Pawliczenko za plecami komandarma i wywinięte, malinowe, obrzeżone pianą jego wargi mignęły wśród szeregów. Czerwony kazakin dowódcy dywizji był podarty, mięsista jego twarz – skrzywiona. Klingą nieocenionej swojej szabli zasalutował Woroszyłowowi”[4].

Można być spokojnym o wiarygodność przekazu Babla. Wiele jego pomysłów, zdawałoby się skończenie literackich, wymyślonych, jak chociażby słynny dialog ojca z zarzynającym go synem z opowiadania List, pisarz wziął z rzeczywistości. Ten akurat zanotował w dzienniku pomiędzy Laszkowem a Beresteczkiem. Również pod Beresteczkiem oglądał Szurkę, która na oczach swego mężczyzny, rannego, umierającego, oddaje się innemu. W opowiadaniu Wdowa dał jej imię Saszka. Nie musiał niczego wymyślać, wystarczyło, że nadążał w spisywaniu. Opowiadania różnią się od Dziennika obróbką literacką – do mnie jego chropowata, o wiele bardziej drapieżna forma przemawia głębiej.

O wiecu pod Cześnikami opowiadali wzięci do niewoli konarmiści[5]. Warto wrócić do opisu bitwy:

„Nieprzyjaciel oczekiwał nas na wzgórzu, do którego było trzy wiorsty jazdy. Przegalopowaliśmy trzy wiorsty na znużonych do cna koniach i kiedyśmy wpadli na szczyt wzgórza, zobaczyliśmy zamarły mur czarnych mundurów i pobladłych twarzy. To byli Kozacy, którzy zdradzili nas na początku polskiej wojny i zostali uformowani w brygadę pod dowództwem esauła Jakowlewa. Ustawiwszy jeźdźców w czworobok, esauł czekał na nas z gołą szablą. W jego ustach błyszczał złoty ząb, czarna broda leżała na piersi jak ikona na nieboszczyku. Karabiny maszynowe przeciwnika szyły z dwudziestu kroków, ranni zwalili się w naszych szeregach. Stratowały ich kopyta naszych koni i zderzyliśmy się z nieprzyjacielem, ale czworobok jego ani drgnął, więc rzuciliśmy się do ucieczki. […]

Pięć tysięcy ludzi, cała nasza dywizja mknęła po zboczach, choć nikt jej nie ścigał. Nieprzyjaciel został na wzgórzu. Nie uwierzył w nieprawdopodobne swoje zwycięstwo i nie zdecydował się na pościg. Dlatego też zostaliśmy przy życiu i bez szwanku stoczyliśmy się w dolinę…”[6].

A to pejzaż samego Komarowa, z Dziennika. Zapis z 28 sierpnia 1920 roku, trzy dni przed bitwą:

„Wczoraj byli tu Kozacy esauła Jakowlewa. Urządzili pogrom. Rodzina Dawida Zysa. W mieszkaniu leży starzec o wyglądzie proroka, nagi, chrypiący astmatycznie, starucha z rozpłatanym gardłem, dziecko z odrąbanymi palcami, niektórzy jeszcze dyszą, słodkawy i mdlący odór krwi, wszystko splądrowane, chaos, matka nad zarżniętym synem, zgięta w kabłąk staruszka, cztery trupy w szopie, krew pod czarną brodą, pławią się we krwi.

Żydzi na placu; jeden, który zniósł tortury i uszedł z życiem, chce mi wszystko pokazać, zastępuje go inny, jakiś dryblas. Rabin ukrył się, po jego domu też buszowali, aż do wieczora nie wychylał się z dziury. Piętnaścioro zabitych: 70-letni Irek Galer, Dawid Zys – 45-letni szames, jego żona i 15-letnia córka, Dawid Trost, rzezak, jego żonę zgwałcono. […]

Jasny księżyc, po tamtej stronie muru ci ludzie dalej żyją. Jęki zza ściany. Wynoszą zwłoki; mieszkańcy w ciągłym strachu, panika. Co najbardziej uderza – to obojętność naszych, grabią, obdzierają trupy, gdziekolwiek przyjdą.

Ta sama nienawiść, ci sami Kozacy, ta sama wrogość, a, prawda, wojska są przecież różne – ale to brednie. Życie tych miasteczek. Nie ma dla nich ratunku. Wszystko idzie w ruinę – Polacy też nie dali im spokoju. Dziewczęta i kobiety ledwie powłóczą nogami”[7].

Pod wieczór na zmęczoną bojem 7 Brygadę pułkownika Brzezowskiego uderzyła od strony Cześnik 6 Dywizja (3 000 kawalerzystów) Armii Czerwonej. Rusza na nią 9 Pułk Ułanów majora Dębińskiego (300 szabel!), ale Polacy zatrzymują się i rozpraszają. Kolejno próbuje szczęścia 8 Pułk Ułanów. Nim ściany jeźdźców się zderzą, szeregi czerwonoarmiejców zamrą na chwilę – od tyłu, po skrzydle szarżuje zza pagórka 1. pułk ułanów. Konsternacja opanowuje i 8 Pułk Ułanów – nikt nie wie, co jest grane. Żołnierze zwalniają i wtedy – jak wspomina pułkownik Juliusz Karol Rómmel – „z linii oficerskiej wyskakuje ppor. Kulik i z rewolweru <Mausera> daje przed siebie szereg strzałów. Sekunda i linia oficerska 8 pułku ułanów zdecydowanie ruszyła naprzód, pociągając za sobą szwadrony. Nasze hura pokrywa wszystko. 9 pułk ułanów dołącza się do szarży”[8].

Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że pod Komarowem biłem się z Bablem na nazwiska.

8 Pułk zdobył auto, „ogromnego Piersa”, z czerwonym napisem „Komandarm I Konnej Armii”. W bitwie brały udział i ginęły na pierwszej linii słynne „siostry”, którym pisarz poświęcił tyle ciepłych słów. Jedną z nich uderzył szablą Wojciechowski, porucznik 9 Pułku Ułanów. Dopiero kiedy odsłoniły się długie włosy, zobaczył, że walczył z kobietą.

„O kobietach w Armii Konnej można napisać tom. Szwadrony szarżują, kurz, tętent, szable w dłoń, bluzgają przekleństwa, a one z zadartymi spódnicami mkną na samym przedzie, zakurzone, cycate, same kurwy, ale towarzyszki, i kurwy dlatego właśnie, że towarzyszki, to najważniejsze, obsługują tym, czym mogą, bohaterki, a jednocześnie pogardzane, poją konie, znoszą siano, reperują uprząż, kradną po kościołach i po domach[9].

„Przyjechała siostra, wszystko jak na dłoni, to trzeba opisać. Jest wyświechtana, chce uciekać, kogo tam już z nią nie było – kwatermistrz, Jakowlew, ci przynajmniej odezwą się do człowieka i – to już okropne – Gusiew. Jest godna litości, chce się zwolnić, smutna, mówi bez sensu, chce o czymś ze mną pogadać i patrzy na mnie z ufnością, że niby jestem przyjacielem, a ci inni to /nieczytelne/. Jak szybko zniszczyli kobietę, przytłamsili, odebrali urodę. Jest naiwna, głupia, bierze do serca nawet rewolucyjne frazesy, dziwaczka, dużo gada o rewolucji, pracowała w dziale kulturalnooświatowym czerezwyczajki, ileż tu zależności od mężczyzn”[10].

Kto znał system sowiecki, a Babel wiedział o nim wszystko, musiał zdawać sobie sprawę, że napisanie tych kilku zdań było równoznaczne z wydaniem na siebie wyroku. Słowo nad prawdziwym pisarzem sprawuje władzę bezwzględną… Może nie chciał tak dalej żyć?

Komarów, inscenizacja bitwy, 2019.

Polskie dowództwo z marszałkiem Józefem Piłsudskim doskonale orientowało się w zamiarach wroga. Wywiad przechwytywał drogą radiową rozkazy idące z Moskwy do I Konnej Armii i wspierającej ją XII armii bolszewickiej. Właściwie każdy planowany i realizowany ruch wojsk przeciwnika był śledzony na bieżąco. Ta wiedza umożliwiła przerzucenie części dywizji z frontu północnego (zapotrzebowanie rzędu 280–300 transportów kolejowych), i zastawienie pułapki na Budionnego gdzieś pomiędzy Hrubieszowem a Zamościem. Nie wszystko dało się jednak zrobić. 3 Armia, która miała rozprawić się z Budionnym, ciągle gromadziła siły – jeszcze 27 sierpnia jeden pułk 10 Dywizji Piechoty znajdował się „w Zamościu, a dwa pod Izbicą”, cała 9 Dywizja tkwiła „w transportach kolejowych nr 2500-2700 <Jaga>”, a 2 Dywizja Jazdy dopiero szykowała się do załadowania w eszelony[11].

Tymczasem Budionny 27 sierpnia ruszył na Zamość dwiema kolumnami – jedna szła przez Tyszowce, druga przez Łaszczów. Generał Stanisław Haller, który swoją Grupą Operacyjną miał zamknąć kocioł od południa, rozdzielił swoje siły. „13 DP [Dywizja Piechoty – przyp. aut.] ruszyła za Budionnym przez Łaszczów na Wożuczyn, a 1 DJ [Dywizja Jazdy] przez Tyszowce na Komarów”[12]. Pomysł na kocioł, w którym miano ugotować Budionnego z armią, okazał się bardzo dobry, problemy z łącznością niwelowała w dużej mierze inteligencja generała Hallera, szefa Grupy Operacyjnej, który potrafił błyskawicznie reagować na zmieniającą się sytuację.

Konarmia uciekała, jak przewidywano, w kierunku Hrubieszowa, i jak przewidzieli sztabowcy, miała tej ucieczce przeszkodzić 2 Dywizja Piechoty Legionów [DP]. Tyle że we wchodzącą w jej skład IV Brygadę Piechoty [BP] wjechała północna kolumna uciekającej Konarmii, 4 i 14 Dywizje Konne. Brygada została dosłownie rozjechana gdzieś pomiędzy Czortowicami a Dziekanowem (na północ od Hrubieszowa). Dowódca IV BP pułkownik Smorawiński przeżył szarżę „rozwiniętym szykiem – kozacką ławą”, otrzymał dwa cięcia szablą, natomiast szef sztabu i dowódca 2 DP pułkownik Michał Żymierski bawił w tym czasie w zaprzyjaźnionym dworze. Opieprzył go za to sam marszałek Piłsudski w sztabie dywizji, w Krasnymstawie[13].

Kolebiemy się na siodełkach, gdzieś na zachód od pobojowiska, do Komarowa. Sosenki udają zagajnik, dalej łąki – niby step. Mieliśmy i my kilku pisarzy na froncie dwudziestego roku, były wśród nich pierwsze nazwiska. Broniewski, dobry poeta, zeszmacony przez komunę i pierwszą żonę. Mało kto o nim dziś pamięta. Szkoda, niesłusznie zapomniany. Reportaże Kadena-Bandrowskiego przypominają flaki z olejem doprawione mydłem. Józefowi Czechowiczowi może tylko w Koniu rydzym udało się zatrzymać klimat przypominający Babla – deszcze, potwornie zmęczeni ludzie śpiący na stojąco. Leśmian pośpiesznie ewakuował swój hrubieszowski notariat, uciekając przed Konarmią – nikt do niego nie może mieć pretensji. Strach pomyśleć, co mogliśmy stracić, gdyby nie uciekł z tego Hrubieszowa.

Miasto było w sowieckich rękach od 9 sierpnia do 5 września, przechodziło z rąk do rąk pięciokrotnie. Czechowicz wyładował się ze swoją kompanią 1 września na stacji kolejowej w Krasnymstawie, pięć dni później nocował w zrujnowanej przez Kozaków plebanii w Grabowcu, od 7 do 20 września stacjonował w Zamościu. Babel stał pod Zamościem cztery dni, nocował w Sitańcu. Jaką niezwykłą historię można by napisać, gdyby Los pozwolił tym trzem pobyć ze sobą przez godzinę…

Komarów, fot. M.A. Terlecki.

Pod wieczór zjeżdżamy do Komarowa. Nijaki z przecinającej miasteczko szosy, pełen cudu, jeśli zechce się odejść sto metrów na południe, gdzie głębokie wądoły porosłe zielskiem, debry, ruiny pięciu cegielni, resztki unickiego cmentarza na pagórze i rozległy widok przez miasto na łąki po północnej stronie – tam, gdzie stoczono bitwę. Chodzimy po rozkołysanej ziemi, chłoniemy. Gdzieś tutaj, od południa, Niemcy rozstrzeliwali Żydów w czasie wojny. Moja matka, która przychodziła do gminy po chleb pieszo z Wożuczyna, pamięta ruszające się doły, w które rzucano zmasakrowane ciała, rozwalone mieszkania z wybebeszonym dobytkiem. Musiało to być w pobliżu cmentarza, na który prowadzi nas HS. Odszukuje płaskorzeźbę na grobie teścia, na jej rewersie wiersz zaczynający się od słów: „w marzeniach byłeś zawsze lotnikiem…”.

Wszystko przedziwnie się łączy: wspomnienia, krajobraz, słowa Izaaka Babla, zapach ziół; wieczór zaciąga woal metafizyki. Poruszeni wracamy na kolację i dobre, domowe wino z porzeczki – takroczniak.

Po kuchni teściowej HS szwenda się olbrzymie, białe psisko. Jak rozrośnięci ludzie znający własną siłę jest dobroduszny, pogodny. Za nim ugania się kazdupelek w kolorze i o charakterze wiewióra – agresywny, zazdrosny, jazgotliwy. Kiedy nie może strawić naszej adoracji białego, staje na dwóch łapach i gryzie go w ucho. Tamten popiskuje jak dziecko i odsuwa się pod piec, choć jednym kłapnięciem szczęki mógłby przepołowić rudego. Siedzimy przy piecu, popijamy, gawędzimy. Komarów sposobi się do snu.

Kiedyś typowe, biedne, błotniste, galicyjskie miasteczko zdominowane przez Żydów. Siedzieli tu na zagonach rozrodzeni Komorowscy, huta szkła przepłynęła jak dziewiętnastowieczny sen. W 1880 roku na 3431 mieszkańców wypadało 852 katolików, 111 unitów (Ukraińców) i 1468 Żydów. Spis z 1921 zmienił proporcje – na 2895 mieszkańców 1752 Żydów i tylko 28 Ukraińców.

Znane przede wszystkim z ostatniej, największej bitwy kawaleryjskiej w roku 1920, ale sześć lat wcześniej, w pierwszych miesiącach I wojny światowej wydarzyła się historia o wiele bardziej makabryczna, o której zapomniano. W historiografii funkcjonuje jako bitwa pod Komarowem albo pod Tomaszowem. W ostatnich dniach sierpnia 1914 roku rosyjscy generałowie idący od Chełma i Włodzimierza postanowili popróbować sił w kierunku Tomaszowa Lubelskiego i Rawy Ruskiej. Mieli do dyspozycji 150 000 żołnierzy. Wojska c.k. Austrii – cesarsko-królewska 4 Armia liczyła 200 000 – uwinęły się tak chwacko, że o mało nie zamknęły Rosjan w kotle między Komarowem a Tyszowcami.

Po obu stronach brakowało dobrego rozpoznania, wiedzy na temat rozmieszczenia wojsk przeciwnika i planów jego działania, szwankowała łączność, koordynacja działań na szczeblu pułków. Zdarzało się, że wrogowie spali na krańcach tej samej wsi, jak było w Hopkiem, nic o sobie nie wiedząc. Wskutek fatalnej dyspozycji kawalerii nie funkcjonował zwiad, 5 Armia rosyjska szła po omacku. Wynaleziono już samoloty i próbowano je wykrzesać do rozpoznania, ale ich jakość była taka, że połowa startów kończyła się przymusowym lądowaniem. Od 26 sierpnia do 2 września 1914 roku po obu stronach poległo pod Komarowem 80 000 ludzi, w tym wielu Polaków walczących w obu armiach zaborczych!

Okopy armii rosyjskiej w Polsce, Le Panorama de la Guerre de 1914-15, Paris [1915].

Komarowska osada znajdowała się niejako w centrum działań. Front rozciągał się od Szczebrzeszyna po Dołhobyczów i Bug. Dziwne, w okolicy nie ma skrawka wojennego cmentarza – co polskiego chłopa mogły obchodzić problemy Rosji i Austro-Węgier? Pogadując przy winie, zastanawiamy się, czy po drodze uda się odnaleźć jakiekolwiek ślady zmagań feralnego 1914 roku.

Ostatnia wojna zgilotynowała miasto – żandarmeria niemiecka wywoziła miejscowych do obozu w Zamościu, w ich miejsce osiedlano Niemców i folksdojczów z Besarabii i Chorwacji. Wojenna niemiecka precyzja pochłonęła społeczność żydowską z jej dobytkiem i synagogą. Został neogotycki kościół z czerwonej cegły i plebania. W pejzażu Komarowa czuje się załamanie dawnej aury, przypadkowość. Miasteczko do dziś nie otrząsnęło się z wojennej traumy. Mimo woli skojarzenia biegną do zniszczeń dokonanych podczas najazdu szwedzkiego przed czterystu laty. Warunki były o wiele gorsze, bieda większa, sytuacja mieszkańców mikroskopijnych miasteczek przywiązanych, dosłownie, do pana o wiele bardziej dramatyczna. Tamci grzebali się z nędzy setki lat…

Zamość, Rynek Wielki.

Odessa, knajpa Gambrinus.

Odessa, Muzeum Literatury, fragment ekspozycji poświęconej Izaakowi Bablowi.

Miejsce bitwy pod Komarowem.

[1]Marek Antoni Terlecki, scenariusz i reżyseria A.W. Kulik, zdjęcia T. Słowiński, TV Edukacyjna, 1995.

[2] R. Aftanazy, Dzieje rezydencji na dawnych kresach Rzeczypospolitej, t. 6, Wrocław 1995, s. 318.

[3] W. Piasecki, Wyznanie orła. Rozmowa z pułkownikiem pilotem Wojciechem Kołaczkowskim, byłym dowódcą Dywizjonu 303, „Tygodnik Wschodni Relacje” 1990, nr 2.

[4] I. Babel, Dziennik 1920. Opowiadania. Zmierzch, tłum. J. Pomianowski, Warszawa 2000, s. 127–128.

[5] J. Lewandowski, Lubelszczyzna w czasie wojny 1920 r. Komarów, „Nowe Relacje” 1990, nr 17.

[6] I. Babel, Dziennik 1920…, dz. cyt., s. 132.

[7] Tamże, s. 231–232.

[8] J. Lewandowski, Lubelszczyzna…, dz. cyt.

[9] I. Babel, Dziennik 1920…, dz. cyt., s. 216.

[10] Tamże, s. 210–211.

[11]Bitwa Lwowska i Zamojska 25 VII-18 X 1920, pod red. M. Tarczyńskiego, Łódź 2009, s. 1042.

[12] Tamże, s. 1045.

[13] Tamże, s. 1052.

II. Przed nami wypalona ziemia

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
I. Z Zamościa na wschód
II. Przed nami wypalona ziemia
III. Nad Bugiem
IV. Hipnotyczny danse macabre
V. Na dawnej granicy pomiedzy Kongresówka a Galicja
VI. Na południowym cyplu Roztocza
VII. Nad Tanwia

Nostalgia wschodu. Śladami unitów

ISBN: 978-83-8313-384-3

© Adam Wiesław Kulik i Wydawnictwo Novae Res 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Książka jest fikcją literacką i wszelkie podobieństwo do sytuacji, ludzi itd. jest przypadkowe.

Redakcja: Novae Res

Korekta: Anna Jakubek

Okładka: Wiola Pierzgalska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Wszystkie zdjęcia, przy których nie wskazano źródła, pochodzą ze zbiorów własnych autora.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek