Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Już kiedyś przyjmowaliśmy uciekających przed wojną…
Po drugiej wojnie światowej w Polsce znalazła się liczna grupa greckich i macedońskich uchodźców, którzy uciekli z ojczyzny przed wojną domową. Docierali do Polski statkami, pociągami i w bydlęcych wagonach – dorośli i dzieci oraz ranni partyzanci. Wśród przybyszów byli też dziadkowie i ojciec Dionisiosa Sturisa, reportera, który sześćdziesiąt lat później podjął próbę znalezienia odpowiedzi na pytanie o to, jak przyjęła ich komunistyczna Polska. Grecy szybko się w niej zadomowili, ich społeczności powstawały w wielu miastach, także w podkarpackim Krościenku, gdzie Grecy założyli swoją spółdzielnię rolniczą. Nazwali ją „Nowe Życie”.
Potomkowie tamtych uchodźców żyją z nami do dziś. Jednak to wciąż nieznany epizod naszej powojennej historii. „Nowe życie” to czuła próba odtworzenia tamtej księgi ludzkich losów, teraz, pięć lat po pierwszym wydaniu, bogatsza o kolejne rozdziały i nowe historie, budujące nieoczekiwane połączenia między uchodźcami z końca lat czterdziestych a tymi, którzy pojawiają się u naszych granic dzisiaj, kiedy na świecie toczą się nowe wojny.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 389
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Przedmowa. Uchodźcy wśród nas
Nowe życie Dionisiosa Sturisa opowiada piękną historię. Chciałoby się dodać – o pięknych ludziach, ale czy nie byłby to nadmiar, weksel in blanco? Może chodzi tu tylko o dobre, ale chwilowe odruchy? Chciałoby się napisać odruchy „normalne”, tyle że zamysł ten rozbija się o gorzkie pytanie o to, co właściwie w świecie XX wieku było normą. Otwarte ramiona dla przybyszów, wędrowców, migrantów, uchodźców, Innych? Czy raczej obelgi, pięści, kamienie, pociski, obozy?
To opowieść o Polsce, której nie ma. Nie chodzi tylko o to, że nie ma już Polski Ludowej. Nie ma Polski, która przyjmowałaby uchodźców z otwartymi ramionami.
Tak, w pierwszych dniach, tygodniach, miesiącach od napaści Rosji na Ukrainę w 2022 roku, gdy Polacy otwierają domy i serca dla uciekających przed wojną sąsiadów, chciałoby się wierzyć, że coś się zmienia; że kraj wydobywa się ze swoich chorób i plag – nacjonalizmu, ksenofobii, zadawnionych uraz. Ale czy naprawdę? Czy na trwałe?
W tym samym czasie kilka, kilkanaście kilometrów od granicy ukraińsko-polskiej władze kraju wypychają uchodźców z dalekich krajów, o innym kolorze skóry, innego wyznania do lasu, gdzie „pozwala się” im umrzeć – z zimna, głodu, wycieńczenia, chorób. To Afgańczycy, Syryjczycy, Irakijczycy, Kurdowie… – ludzie, którzy wyglądają trochę inaczej niż my i inaczej niż Ukraińcy. Mają ciemniejszą karnację, ciemniejsze włosy. Kobiety noszą nakrycia głowy (chusty), trochę podobne do takich, jakie nosiły nasze babcie i prababcie.
Podział uchodźców na tych, którym się pomaga, i tych, których wyrzuca się na pastwę zimna i pozwala umrzeć w cierpieniach i samotności, wystawia Polsce świadectwo. Nic tu się nie zeruje, nie wyrównuje, nie bilansuje. Moralnego skandalu przywodzącego na myśl chyba tylko spychanie rozbitka z tratwy na morzu nie da się zagłuszyć, a tym bardziej „zrównoważyć” pomocą dla innych. Dzielimy ludzi według kolorów, wyznań, kategorii? Ludzie innej kategorii – jak to w ogóle brzmi? A jednak część społeczeństwa, a przede wszystkim władze kraju, w którym żyjemy, dokonują takiego rozróżnienia każdego dnia.
Nie koi ani nie uspokaja, że niechętna uchodźcom z krajów globalnego południa jest dziś – w mniejszym lub większym stopniu – cała Europa. Zamiast zasypiać w błogim spokoju z usprawiedliwieniem, że „na Zachodzie też tak myślą”, lepiej wziąć sobie do serca apel algierskiego pisarza Kamela Daouda: „Trzeba zdefiniować na nowo fundamenty swojego człowieczeństwa. Dziś nie jest nam potrzebny europejski czy zachodni humanizm, tylko uniwersalny. Odnoszę wrażenie, że zachodni humanizm się zaciął. Jak postrzega Innego? Czy to zwierzę, czy człowiek? Identyczne pytanie zadawał sobie Robinson na temat Piętaszka. Jesteśmy w tej samej sytuacji: jak zdefiniować uchodźcę? Jeśli to zwierzę – trzeba je odgrodzić albo zabić. Jeśli człowiek – przesunąć się i zrobić mu trochę miejsca”[1].
W nowym wydaniu Nowego życia Sturis uzupełnia i aktualizuje niektóre z uchodźczych historii, a także proponuje refleksję nad naszą zbiorową kondycją. „Mogliśmy przyjąć tych kilka czy kilkanaście tysięcy osób [przekraczających polsko-białoruską granicę], jak kiedyś przyjęliśmy Greków, tak jak teraz przyjmujemy miliony uchodźców z Ukrainy” – pisze Sturis w dopisanych fragmentach. „Mogliśmy zaopiekować się nimi, dać suche ubranie, nakarmić, podleczyć, zapytać, dlaczego uciekają, sprawdzić, czy spełniają warunki, by uzyskać oficjalny status uchodźcy”.
Jest tu budzący pewną nadzieję fragment, w którym Sturis przytacza raport pod tytułem Leczymy uchodźców, złożony ze świadectw osób pracujących w służbie zdrowia. Pokazuje on, że zwykli ludzie spontanicznie, nie trzeba ich do tego namawiać, garną się do pomocy zmarzniętym, głodnym i bez dachu nad głową uchodźcom – właśnie tym, których państwowa propaganda maluje jako niebezpiecznych wrogów; którzy są rzekomo pionkami dyktatora Białorusi, domniemanymi islamistami terrorystami (więcej obelg nie przytaczam, bo i po co).
Te zachowania są żywym dowodem, a przynajmniej jakąś poszlaką, iskrą nadziei, że ludzie nie rodzą się rasistami i ksenofobami – do wrogości wobec Innego ich się wychowuje, przyucza, popycha. Robią to społeczne normy, przeświadczenia, przesądy. Amerykański historyk Howard Zinn, autor Ludowej historii Stanów Zjednoczonych, pisanej z perspektywy grup wykluczanych i dyskryminowanych, uważał, że rasizm to konstrukt tworzony przez sprawujących władzę po to, by ludzi dzielić, a następnie rozgrywać jednych przeciw drugim. Po co? Bo to przynosi profity. Bo podzielonymi łatwiej rządzić.
Są przykłady na to, że władze polityczne mogą odgrywać inną rolę. Taki właśnie przykład Sturis opisuje w tej książce i kilka lat po jej pierwszym wydaniu proponuje, by raz jeszcze przyjrzeć się losowi jego przodków i czternastu tysięcy uchodźców greckich i macedońskich, którzy po drugiej wojnie światowej – z powodu wojny domowej i prześladowań w swoim kraju – znaleźli schronienie w komunistycznej Polsce. Tamta Polska zawstydza tę dzisiejszą. Ale na wstydzie nie poprzestaje – podsuwa wzorce postaw i polityki solidarności.
Po premierze Nowego życia odbyliśmy długą rozmowę, która ukazała się w „Polityce”.
– Nie wyzywano Greków od „cyganów” czy „żydków”? Nie było napaści?
– Nie. I porównując Polskę dzisiejszą i tamtą, jest to coś absolutnie niezwykłego. Grecy nie poznali, co to dyskryminacja lub otwarta niechęć. Nie atakowano ich, choć mówili w innym języku, mieli nieco ciemniejszą skórę, gęste, czarne włosy, nieco odmienne rysy. Przeciwnie – ich egzotyczna uroda bardzo się podobała. (…)
– Polacy w czasach PRL byli biedniejsi, ale bardziej empatyczni, bardziej solidarni?
– Nikt ich nie pytał, czy chcą mieć za sąsiadów uchodźców z Grecji. Nie dzwonili do nich ankieterzy, którzy szykowali sondaż. Cała akcja przyjmowania greckich uchodźców przez jakiś czas była trzymana w tajemnicy. A gdy Polacy zorientowali się w końcu, kogo mijają na ulicy, kto wprowadził się do mieszkania obok, zachowali się jak należy. Nauczyciele, wychowawcy w ośrodkach, lekarze, pielęgniarki, pracodawcy – wszyscy oni okazywali przybyszom troskę i zrozumienie.
– Masz jakieś wyjaśnienie, dlaczego tak było wtedy, a nie jest dzisiaj?
– Być może lepiej pamiętaliśmy, czym jest wojna, jakie dramaty potrafi na człowieka sprowadzić. W tamtych trudnych czasach chyba nie miało dla nas znaczenia, że jesteśmy biedni. Ważniejsze było przekonanie, że ofiarom wojny należy pomagać i dzielić się z nimi tym, co się ma.
Nie ma powodu ani sensu idealizować Polski tamtego czasu. W tym samym społeczeństwie, które przyjaźnie przyjęło Greków, wciąż żywe były uprzedzenia – na przykład antysemityzm – a były tym żywsze, im bardziej ożywiała je ówczesna władza (czy to w okolicach 1956, czy 1968 roku). Jedną z lekcji, którą jednak warto zapamiętać, jest to, że działania władz mogą tworzyć dobry standard. Konstruowanie dobrej polityki – a wobec uchodźców z Grecji władze PRL taką prowadziły – kształtowało postawy otwarcia, empatii, życzliwości, współpracy.
Niczego więcej dziś nam nie trzeba – wobec wszystkich uchodźców, bez żadnych rozróżnień. Można otworzyć ramiona i żyć nie tylko obok siebie, ale razem. Tworzyć zróżnicowaną wspólnotę. Dobrze, że książka Sturisa raz jeszcze nam o tym przypomina.
Artur Domosławski
Wstęp
Koniec podróży. Pociąg staje na stacji w Lądku-Zdroju, przy imponującym, poniemieckim budynku dworca z czerwonej cegły. Jest ciepłe popołudnie późnym latem 1948 roku. Rozsuwają się drzwi bydlęcych wagonów. Z wnętrza bucha kwaśny odór. Znana mieszanka: rzygowiny i mocz. Dorośli by nie wytrzymali zamknięcia przez kilka dni i nocy, a co dopiero dzieci. Zwłaszcza dzieci wojny: w łachmanach, wygłodniałe, kaszlące, ze strupami na głowach, ze skołtunionymi włosami, ropiejącymi oczami, spocone, brudne, coraz bardziej przestraszone, często niepamiętające własnego nazwiska, oznakowane za to numerem porządkowym na plakietce dyndającej u szyi. Najmłodsze mają trzy lata, najstarsze – lat czternaście. Jedne mówią i myślą po grecku, inne po macedońsku. Przyjechało ich ponad tysiąc pod opieką zaledwie kilkudziesięciu dorosłych.
Dzieci nie wiedzą, gdzie się znajdują, co to za kraj ta cała Polonia i jak daleko została ich ojczyzna Ellada. Wiedzą chyba tylko tyle, że wywieziono je daleko od wojny. Za chwilę zaczną wysiadać z pociągu i po raz pierwszy postawią bose stopy na polskiej ziemi – to będzie umowny, symboliczny początek grecko-polskiej odysei, która według planu miała potrwać najwyżej kilka miesięcy.
Tego właśnie spodziewają się przyjezdne dzieci: że rozłąka z rodzicami wkrótce się skończy i że wrócą do domów, gdy tylko opadnie wojenny kurz. Poza obiecaną wcześniej wyżerką to ich jedyny powód do radości.
Nikt jeszcze nie wie, dosłownie nikt, że będzie inaczej, że historia, która właśnie się rozpoczyna, stanie się udziałem ponad 14 tysięcy osób (bo do dzieci po skończonej wojnie domowej dołączą dorośli) i będzie się toczyła przez kolejne dekady i pokolenia, trwale znacząc życie uchodźców tęsknotą i wyobcowaniem, ale często także radością, spokojem ducha, niekiedy nawet szczęściem.
Większość przybyszów z Grecji nie opuści Polski przez co najmniej ćwierć wieku. Niektórzy umrą na polskiej ziemi, zanim otrzymają zgodę na powrót do ojczyzny. Niektórzy mieszkają w Polsce do dziś. Ich dzieci i wnuki, których żyłami płynie wymieszana polsko-grecka krew, to być może twoi, Czytelniku, Czytelniczko, sąsiedzi, koledzy ze szkoły, koleżanki z pracy.
Z drewnianych wagonów wyskakują pierwsi mali śmiałkowie. Wzniecają kurz, lądując na wysuszonej słońcem ziemi. Ktoś się potyka, upada i płacze. Nic poważnego, tylko otarte kolano.
Cisza zamienia się w harmider i chaos, bo zderzają się ze sobą różne okrzyki, słowa pozdrowień i zapytania wyrzucane w powietrze w trzech różnych językach: greckim, macedońskim i polskim.
Kostek Christu, numer 1123, wychudzony dziesięciolatek z rozbieganymi oczami, wysiada z pociągu jako jeden z ostatnich i natychmiast rzuca się biegiem do najbliższego budynku. W zatłoczonej dworcowej poczekalni grupa skołowanych dorosłych próbuje zapanować nad „kontyngentem” małych uchodźców. Mimo hałasu i zamętu chłopiec pod dachem czuje się nieco bezpieczniej. Uznał, że niedźwiedzie ludojady, którymi straszono go podczas podróży, wolą otwarte przestrzenie. Rozumował, że nim, chudzielcem, polskie bestie by się nie najadły, ale i tak się bał. Dla pewności próbuje dopytać, ciągnie za rękaw obcą panią w pielęgniarskim stroju i obcego pana. Ci patrzą na niego ze zdziwieniem, słuchają, coś tam nawet odpowiadają, ale kto by wiedział co.
Witamy w Polsce pierwszych uchodźców z walczącej Grecji! Witamy was chlebem i dobrym słowem. Jak trzeba, po ludzku. Ofiarujemy wam dach nad głową, wygodne łóżko, mydło, czyste ubranie, lekarstwa. Dzielimy się tym, co mamy, choć sami mamy niewiele.
Wiemy, co to wojna, pamiętamy aż za dobrze…
Księga Chojnowa
Od tamtych zdarzeń mija ponad sześćdziesiąt lat. Na Dolnym Śląsku znów trwa suche, upalne lato. Niebo nad Chojnowem jest niebieskie jak na pocztówce z Cyklad. W małym mieście położonym 150 kilometrów na północny zachód od Lądka-Zdroju, akurat rozpoczynają się Dni Chojnowa, coroczne kilkudniowe święto, jedyne takie w całej okolicy. W programie jak zawsze liczne atrakcje: smażona kiełbasa i tanie piwo, koncerty, konkursy plastyczne i taneczne, turnieje brydża, ping-ponga, tenisa, warsztaty tkackie i garncarskie, straganowa sprzedaż rękodzieła i ekologicznej żywności – serów, miodów i nalewek. W zabawie mieszają się młodość i starość, bieda i bogactwo, miastowi i ludzie z pobliskich wiosek. Do starzejącego się i pustoszejącego Chojnowa powraca w tym czasie gwar i energia, a tego roku, wyjątkowo, także lokalna historia w osobach gości specjalnych, dawnych mieszkańców, niby obcych, a swoich – „chojnowskich Greków”.
Impreza odbywa się w tak zwanym Małym Parku, nad płytką rzeką Skorą, a nie jak zwykle na Rynku, który teraz cały jest rozkopany, pozagradzany i wyłączony z ruchu. Przechodzi kosztowną rewitalizację; złośliwcy mówią: upustynnienie. Ludzie wściekają się, że unijne miliony są marnotrawione na niewygodną kostkę brukową, która zastąpi zerwany asfalt, oraz na likwidację miejskiej zieleni. Stare, pachnące drzewa i krzewy pójdą pod siekierę, a zamiast nich pojawią się klomby z doniczkowych bratków i rachityczne, skarlałe odmiany akacji o pniach jak noga kurczaka i kulistych koronach, nigdy niekwitnące.
Z powodu remontu organizatorzy Dni Chojnowa zrezygnowali z popularnych zawodów biegowych, których trasa tradycyjnie prowadzi przez Rynek. Gdy byłem w pierwszej klasie chojnowskiego liceum, wziąłem udział w wyścigu na dystansie półtora kilometra. Wystartowałem bardzo szybko, prawie sprintem. Prowadziłem z widoczną przewagą przez dłuższą część dystansu, niesiony biegowym niedoświadczeniem, oklaskami i wiwatami tłumu: „Dio-nis! Dio-nis!”.
(Jedynie w Chojnowie nikt nigdy mnie o moje greckie, nieco tylko spolszczone imię nie pytał. Ani w przedszkolu, ani w podstawówce, ani w liceum. Nikt nie stękał, wyczytując je z listy, nie przekręcał go, nie dociekał, dlaczego takie dziwne i czy prawdziwe. Także nazwisko nikogo nie dziwiło. Jakbym był Dionizy Sturisowski, a nie Dionis Sturis. W małym mieście ludzie się znają, wiedzą, jakich mają sąsiadów. Zdążyli do nich przywyknąć, do ich nieco ciemniejszej karnacji i pokręconych nazwisk. Inaczej było i jest poza Chojnowem, wszędzie tam, dokąd uchodźcy z Grecji nie dotarli bądź też stanowili nieliczną grupę wśród polskiej większości, a ich historia pozostała nieznana lub zapomniana. Ludzie stękają tam i przekręcają moje imię na różne sposoby, proszą, bym je przeliterował, zjadają samogłoskę „i” albo dodają ją tam, gdzie jej być nie powinno. I dziwią się na potęgę).
– Dio-nis, dawaj, Dio-nis! – To koledzy i koleżanki ze szkoły, a także sąsiedzi i rodzina, którzy przyszli pooglądać zawody. Nikt z nich raczej nie oczekiwał, że będę się w nich liczył – nie z moją ówczesną nadwagą, brzuchem źle skrywanym pod bawełnianą koszulką, z tłuściutkimi udziskami. Gdy do mety zostało mi 400 metrów, „spuchłem” – z trudem łapałem powietrze, a moje nogi stały się ciężkie jak stalowe słupy. Musiałem zwolnić do truchtu i pozwolić, by wyprzedzili mnie nie tylko faworyci, którzy wykazali się spokojem, lepszą formą i skuteczniejszą taktyką, mimo że początkowo oglądali moje plecy, ale także dużo słabsi zawodnicy. Z trudem tylko ukończyłem wyścig na jednej z dalszych pozycji.
Od mojej bolesnej sportowej porażki minęło dużo czasu. Zdążyłem wyjechać z Chojnowa, skończyć studia, rozpocząć pracę w radiu, zgubić nadwagę i porządnie się wytrenować.
Wracałem na kilka dni. Jechałem z Warszawy na Dni Chojnowa, by nagrać reportaż. (Liczyłem też, że przy okazji wezmę porządny biegowy rewanż. Szkoda, że do niego nie doszło). Moje szefowe w radiu uznały, że grecki temat jest niszowy, a przez to na swój sposób ciekawy, bo mało kto w Polsce zna historię greckich uchodźców. Poza tym trwał letni sezon ogórkowy, gdy często brakuje tematów na antenę.
Nie zamierzałem się przyznawać, że ja także słabo znam historię moich greckich przodków. Wiedziałem o nich zawstydzająco mało. Tylko tyle, ile kilka lat wcześniej usłyszałem od ciotki Kiriaki, siwej staruszki, która w 1948 roku jako mała dziewczynka wysiadła z jednego z bydlęcych wagonów. Nadarzała się okazja, by popytać o dawne dzieje.
Goście specjalni Dni Chojnowa, jak mi mówili, sami wyszli z inicjatywą. Chcieli o sobie przypomnieć, bo czuli, że pamięć o nich ginie. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku większość z nich opuściła miasto na dobre i wróciła do Grecji. Nie zostawili po sobie niemal żadnych materialnych śladów. Tylko starsi mieszkańcy zachowali ich we wspomnieniach, ale starszych z każdym dniem ubywa. U młodych „chojnowscy Grecy” nie budzą już żadnych skojarzeń. Zero.
Zupełnie jak „chojnowscy Niemcy” – pomyślałem. Oni też zniknęli ze zbiorowej świadomości, a wraz z nimi ich kilkusetletnia przeszłość. Zostały po nich omszałe groby na miejskim cmentarzu i wyblakłe napisy gotycką czcionką na ścianach starych kamienic, odsłaniane przez ulewne deszcze. Potomkowie chojnowskich autochtonów od czasu do czasu odwiedzają miasto swych rodziców i dziadków, przyjeżdżają z Zachodu nowoczesnymi autokarami. Uczniowie ogólniaka pod okiem germanistki przygotowują dla nich występy artystyczne, ale już licealny historyk słowem się nie zająknie o niemieckiej przeszłości miasta Haynau i w ogóle Ziem Odzyskanych. Nie powie na przykład o tym, że w Haynau urodził się kanclerz Rzeszy i premier Prus Georg Michaelis, że z Haynau pochodziło kilku wybitnych niemieckich uczonych, że w mieście działała bożnica, którą po „nocy długich noży” przerobiono na salę gimnastyczną. Ani słowa. Nul.
Po grecku „zero” to miden, z akcentem na e. Właśnie tyle czasu ten sam szkolny historyk poświęca na opowieść o dawnych uchodźcach, Grekach i Macedończykach, których wygoniła z ojczyzny brutalna wojna domowa (daję słowo, bo chodziłem na jego lekcje). Może nikt mu nie powiedział, że w samym tylko Chojnowie mieszkało ich ponad dwustu? Razem z Polakami, dom w dom. Może o nich nie słyszał? Może nie wie, że nic złego z tego współżycia nie wynikło. Wręcz przeciwnie – samo dobro. Może nie zastanawiał się, skąd u niektórych jego uczniów – uchodźczych dzieci i wnuków – greckie nazwiska. A może o wszystkim wie, tylko uznaje za niewarte opowiedzenia? Może przeszkadza mu, że wśród uchodźców znajdowali się ideowi komuniści? Jakby ideologia była w tej historii najważniejsza! Nie była. Nie jest. Ważniejsza była solidarność.
Grecy postanowili więc, że sami o sobie przypomną. Komitet organizacyjny powstał w Salonikach. Panowie Tselis i Pliatsikas, dawni chojnowianie, oraz (telefonicznie) pan Kalagasidis z Chojnowa, a także kilka innych osób, dobre pół roku spotykali się w salonickich kawiarniach i obmyślali program. Dyskutowali, spierali się, wysyłali e-maile do chojnowskich władz, jak się okazało – bardzo przychylnych. Wspólnie uradzono, że najlepszą okazją do takiego przypomnienia będą Dni Chojnowa. Dniem greckim ustanowiono niedzielę. Na początek zaplanowano mszę w kościele (nieważne, że Grecy w większości byli ateistami – ksiądz prałat się uparł), później uroczyste odsłonięcie pamiątkowej tablicy na ścianie Urzędu Miasta (Grecy proponowali ścianę Domu Chemika, gdzie kiedyś działał ich klub, ale burmistrz uznał, że magistrat zapewnia większy prestiż), następnie otwarcie wystawy w chojnowskim muzeum – ze starymi zdjęciami miejscowych Greków i Macedończyków, a wieczorem koncert greckiej muzyki.
Zaprzyjaźnione panie bibliotekarki rozkładają ręce i przepraszają. Na moją prośbę przeszukały katalogi i magazyny, ale o „chojnowskich Grekach” nie znalazły nic oprócz krótkich artykulików w regionalnych czasopismach. Sprawdziły nawet zasoby większej biblioteki w sąsiedniej Legnicy – również bez powodzenia. Nie wiedzą, czym to tłumaczyć. Może brakiem zainteresowania czytelników? Odsyłają mnie jednak do starszej koleżanki po fachu, która uchodzi za skarbnicę wiedzy o mieście. Ręczą, że kto jak kto, ale Regina Więcław na pewno okaże się pomocna.
Emerytowana bibliotekarka przyjechała do Chojnowa zza Buga już w lipcu 1945 roku. Zamieszkała z rodziną w okolicy, która kilka lat później stała się małym greckim zagłębiem. Trudno uwierzyć, że pani Regina zbliża się do osiemdziesiątki – przeczy temu jej wygląd, zdecydowany głos i pamięć, w której zachowały się anegdoty, wrażenia i smaki. Starsza pani dobrze pamięta zadbane niemieckie domy, piękne, kwitnące ogrody, sady, w których tuż po wojnie nikt nie zrywał owoców – Niemcy, bo nie zdążyli, przyjezdni Polacy, bo się bali, że może zatrute, szabrownicy, bo woleli skupić się na innych zbiorach.
– Przyjazd Greków – mówi mi pani Regina – stał się dla Chojnowa prawdziwym wydarzeniem. Egzotyczni goście – ich nowe twarze, ciemniejsza karnacja, dziwny język, czarne ubrania, a u kobiet zawsze chusty na głowach – budziły ciekawość. Może również strach. Początkowo trzymali się od nas z daleka. Izolowali się. A my też raczej nie garnęliśmy się do ich poznawania. W moim rewirze zamieszkało kilkanaście greckich i macedońskich rodzin, wśród nich Zarkadasowie – nasi najbliżsi sąsiedzi. Pan Zarkadas nauczył mojego ojca, jak ma się obchodzić z winoroślą, która rosła przed domem. Tak zaczęła się między nami przyjaźń. Znam ich wszystkich bardzo dobrze, a ze Stefą, choć wyjechała do Salonik i tylko czasami przyjeżdża w odwiedziny, do dziś się przyjaźnimy. Dzięki nim poznałam kawę parzoną „po grecku” i fantastyczne dania z fasoli, bo Grecy w miarę możliwości starali się gotować po swojemu.
Egzotyka greckich gości bladła z każdym rokiem. Uchodźcze dzieci chodziły do polskich szkół, wypożyczały z biblioteki u pani Reginy polskie książki, ich rodzice, coraz lepiej mówiący po polsku, dostawali pracę w Dolzamecie, Papierni, Reniferze. Uprawiali działki we wspólnym ogródku obok chojnowskiego stawu. Razem z Polakami maszerowali w pierwszomajowych pochodach, razem pili wódkę na imieninach. Tak się działa integracja. Były jednak i problemy. Najstarsi uchodźcy, ci najbardziej konserwatywni, nie umieli zaakceptować mieszanych małżeństw – życzyli sobie, by ich dzieci wybierały partnerów z klucza narodowego. Ale nie zawsze mogli postawić na swoim. Z Polkami pożenili się chłopcy Pliatsikasów, Zarkadasów, Kalagasidisów, Zdrozisów i wielu innych. Starszy z braci Sturisów, stryjek Joanis, również wziął za żonę Polkę – Wandę. Mój ojciec, Petros, ożenił się z Elefterią – Greczynką z Legnicy. Niedługo później rozwiódł się z nią i związał z moją polską mamą Zosią. Po drugim rozwodzie kolejny raz ożenił się z Polką.
Na placu przed Urzędem Miasta, obok Małego Parku, zgromadziło się kilkadziesiąt osób. Jest burmistrz i jego świta, spocony ksiądz z kropidłem, są panie bibliotekarki, mieszkańcy, dziennikarze z lokalnej telewizji i grupa Greków, którzy specjalnie na tę okoliczność przyjechali z daleka. Na ścianie budynku lśni nowiutka granitowa tablica. Z czterech głośników dobiega skoczna muzyka, egzotyczne disco greko, greckie rytmy w najgorszym wydaniu – milionowa wariacja na temat przeboju z filmu Grek Zorba, do którego na polskich weselach pijani goście tańczą zwykle kankana.
Próba mikrofonu. Raz, dwa, raz. Pierwszy przemawia dyrektor Miejskiego Domu Kultury, autor kilku książek o historii Chojnowa (bez specjalnych nawiązań do tutejszych Niemców czy Greków) Stanisław Horodecki.
– Lat blisko sześćdziesiąt mija od chwili, kiedy z dalekiej Grecji przybyła tutaj grupa osób. Do świata zupełnie innego, zupełnie sobie nieznanego – zaczyna dyrektor. – Ktoś kiedyś powiedział: z bliźnim to się możesz zabliźnić. I ci Grecy, którzy do nas dotarli, zabliźniali się, wrastali w chojnowską tkankę. Później rozpoczęła się ich podróż do Itaki, powrót do kraju rodzinnego. Ale przecież ciągle o nas pamiętają, nie zapominają o swojej drugiej ojczyźnie. O Chojnowie. Pięknie ich tu wszystkich witam. A żeby naszej uroczystości nadać szczególny charakter, proszę wszystkich o przyjęcie postawy zasadniczej, będziemy grać hymny obu narodów.
Podczas hymnów ludzie się nudzą, męczą się, stojąc na baczność, rozglądają się wokoło, rozmawiają. Milkną, gdy głos zabiera burmistrz, niepokonany od czterech kadencji Jan Serkies, z wykształcenia nauczyciel WF-u:
– Czcigodny księże prałacie, drodzy greccy przyjaciele, szanowni państwo. Uchodźcy z Grecji znaleźli się w Polsce w wyniku wojny domowej. Chojnów stał się domem dla ponad dwustu osób. Początkowo wyrwani ze znanej sobie codzienności, często rozdzieleni z rodziną, na nowej ziemi starali się układać życie z przekonaniem, że wrócą do ojczyzny. Mieli tu swoją grecką świetlicę, ich dzieci uczyły się greckiego, młodzież zakładała muzyczne zespoły. Społeczność grecka i chojnowska integrowały się, a zrodzone znajomości, przyjaźnie i związki przetrwały.
– Serio? – Słyszę, jak za moimi plecami dziwią się młodzi chojnowianie.
A burmistrz kończy słowami:
– Stoimy wspólnie przed pamiątkową tablicą, która utrwala wiedzę o tamtych wydarzeniach, o solidarności dwóch nacji.
Brawa!
W ruch idzie kamera lokalnej telewizji, pstrykają aparaty fotograficzne. Znów rozbrzmiewa tandetne disco greko. Burmistrz odsłania wmurowaną w ścianę magistratu granitową tablicę z inskrypcją: „Z wdzięczną pamięcią za znalezienie w Polsce nowego domu, a w gościnnym Chojnowie swej Małej Ojczyzny” i fragmentem wiersza Leopolda Staffa Odys. Ksiądz z kropidłem święci dzieło.
Brawa!
Ludzie powoli się rozchodzą – za dużo gadania, za dużo klaskania. Niektórzy kierują się do pobliskiego muzeum, by zobaczyć wystawę, inni idą na korty, gdzie trwa turniej tenisowy. Wrócą wieczorem na koncert w parku.
Goście z Grecji są bardziej przejęci. Po policzkach spływają im pojedyncze łzy, leciutko trzęsą się ramiona. Czują, że spłacają dług wdzięczności, choć nikt od nich wdzięczności nie wymaga, nikt się o nią nie upomina. Nie oni przecież ten dług zaciągali, zrobiono to w ich imieniu, gdy wojna domowa miała się ku końcowi. Greccy komuniści poprosili, polscy komuniści dali zgodę: „Dobrze, przyjmiemy waszych ludzi, ofiary walk z »monarcho-faszyzmem«. Zaopiekujemy się nimi. Bo tak zwyczajnie trzeba. Niczego w zamian nie chcemy i nie oczekujemy”.
Najbardziej wzruszony jest chyba Christos Pliatsikas – najstarszy z gości specjalnych, dziadek mojego dobrego kolegi z liceum. Stara się ukryć, że popłakuje. Gdy zadzwoniłem do niego dzień wcześniej, od razu zgodził się na spotkanie. Przecież ja, Sturis, jestem jednym z nich – mówił mi przez telefon – to znaczy z nas. Przecież on znał mojego ojca, moją mamę, moich dziadków, wielka szkoda, że wszyscy czworo już umarli. Znał całą rodzinę Sturisów, i to dobrze, bo wszyscy „chojnowscy Grecy” znali się dobrze i trzymali razem.
– Taka jest życie… Taka jest życie – powtarza Pliatsikas, gdy siadamy przy kawie w małym chojnowskim bistro, które prowadzą jego córka i zięć (a mówi tak, bo po grecku „życie”, zoí, jest rodzaju żeńskiego). Miejsce nazywa się Milos i początkowo specjalizowało się w greckim jedzeniu na wynos. Szybko okazało się jednak, że chojnowianie od gyrosa wolą knyszę i hot dogi, pizzę czy frytki. Prawie wszystkie greckie potrawy wyleciały więc z karty.
Dawniej, gdy mieszkał w Chojnowie przy ulicy Wojska Polskiego 8, było nie do pomyślenia, by stary Grek robił błędy językowe. Uczniowie w technikum by się śmiali, on by się wściekał. Więc mówił polszczyzną poprawną, bez greckich naleciałości, bez dziwacznego akcentu. Wyuczoną niemal perfekt. Swobodnie i bez wysiłku.
Dziś, po tych z górą trzydziestu latach od powrotu do Grecji, polskie słowa grzęzną siwemu dziadkowi w gardle. Są wszystkie, nawet te trudne, i tylko czekają, by je wreszcie znów wypowiedział. Muszą przy tym walczyć o pierwszeństwo z greckimi odpowiednikami. W końcu wygrywają, choć wychodzą z tego starcia pokiereszowane, pomięte, wykrztuszone, niewłaściwie odmieniane.
„Taka jest życie…”, że tylko Pliatsikas i jego żona Kula mieszkają w Grecji. Jedyni z całej rodziny. Sami, samotni, tęskniący, w ładnym mieszkaniu w Salonikach. O wiele za dużym dla nich dwojga. Mają też dom z kamienia w górskiej wiosce. Chronią się w nim, gdy niemiłosierne słońce wygania ich latem z miasta. I syn, i córka zostali w Chojnowie. I wnuki, i prawnuki. Tu jest ich życie. Wszyscy oni powtarzają dziadkom: „Wracajcie do Polski. Nie siedźcie tam tacy sami. Na co wam ta Grecja?”.
Pliatsikas mówi i płacze. Jak niby mieliby wrócić?! Ile razy można wracać?! Już raz przecież wrócili. Do Grecji, z której wcześniej musieli uciekać. Teraz więc ich ewentualny przyjazd do Polski na stałe to nie byłby raczej powrót. Sami nie wiedzą, co by to było.
Zostały im odwiedziny. Rodzina przyjeżdża do Grecji raz w roku albo raz na dwa lata. Na wakacje. Plażują, robią zakupy, zajadają się pomidorami z ulicznych targowisk, prawdziwą fetą i przejrzewającymi figami. Trochę zwiedzają, później jadą do wioski, do chłodnego domu z kamienia, gdzie po dwóch dniach dopada ich nuda.
Częściej bywa, że to dziadkowie pakują się do samolotu i lecą do Polski. Na pogrzeb, na wesele, jak się dziecko w rodzinie urodzi. Albo z innej szczególnej okazji, jak choćby na Dni Chojnowa. Akurat tych dwojga nie mogłoby zabraknąć podczas obchodów dnia greckiego i na uroczystości odsłonięcia pamiątkowej tablicy. Znał ich i lubił kiedyś cały Chojnów. On był nauczycielem w technikum mechanicznym, ekspertem od obróbki skrawaniem, a jego żona – śliczna, czarnowłosa pani Kula – pielęgniarką w ośrodku zdrowia, która pół miasta zaszczepiła na gruźlicę.
– Taka jest życie i co zrobić – stwierdza filozoficznie Pliatsikas i pociąga nosem. Nie „taką życie” sobie wymarzył, nie taką zaplanował.
Pytam o czasy wojny domowej i przyjazd do Polski.
– Stary jestem, a do dziś nie rozumiem, że Grek mógł stanąć przeciwko Grekowi, że mogli się wzajemnie mordować. Taka wojna to największy dramat.
Gdy wybuchła, Christos był nastolatkiem. Pamięta, jak zginął jego starszy brat, kuzyni i szkolni koledzy, najbliżsi sąsiedzi. Później nastąpiła ucieczka przez góry, trzydniowa wędrówka do Albanii, a stamtąd do Jugosławii. Następnie do Rumunii, gdzie Christos spędził dwanaście lat. Polska i Chojnów stanowiły ostatni etap jego powojennej tułaczki. Przyjechał, gdy urzędowo łączono rodziny – za zgodą polskich władz i za pośrednictwem Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Chodziło o to, by spokrewnieni ze sobą uchodźcy nie musieli żyć rozproszeni po różnych krajach Europy Wschodniej, by mogli przebywać razem w jednym miejscu. Oprócz Christosa na Dolny Śląsk trafiła jeszcze dwójka jego rodzeństwa i ojciec. Nigdy nie dołączyła do nich matka, która została w Grecji, na podupadłym gospodarstwie. Kobieta zapłaciła wysoką cenę za to, że miała w rodzinie partyzantów – nie dość, że rozdzielono ją z mężem i dziećmi, to jeszcze greckie władze wysłały ją na kilka lat do obozu koncentracyjnego na jednej z wysp.
W Chojnowie młody Christos ożenił się z piękną Greczynką i szybko nauczył się nowego języka. Po studiach mechanicznych i pedagogicznych we Wrocławiu dostał pracę w Dolzamecie, w przyzakładowych warsztatach. Szkolił młodych chojnowian na tokarzy.
Wsiąkł w Polskę, w sercu jednak, jak mówi, bez przerwy nosił Grecję. Dwójkę dzieci – syna i córkę – posłał do polskich szkół, ale kazał im chodzić na dodatkowe zajęcia z greckiego. Czytał „Trybunę Ludu” i „Dimokratisa” – wychodzący we Wrocławiu dziennik greckich uchodźców. Chodził z żoną na zabawy do greckiej świetlicy i na dansingi w klubach typu Jubilatka.
Pytam, czy chojnowianie dobrze traktowali Greków, czy się z nimi zaprzyjaźniali.
– Byliśmy jedni i ci sami. Jedni i ci sami – powtarza. – Tak nas traktowano. Polska też dopiero co wyszła z wojny, nic nie miała, a nam wszystko dawała: pracę, mieszkanie, jedzenie, szkołę.
Pewnego razu Christos pojechał na kilka tygodni do Monachium, by odwiedzić kuzynów. Wracając, kupił pięciokilową puszkę oliwek. Z tej okazji zaprosili oboje z Kulą kilkoro przyjaciół. Była wódka, śledzie i inne zakąski. Oraz egzotyczne oliwki.
– Bierze jeden oliwek nieboszczyk Koleśnik, próbuje, krzywi się, wyrzuca. Bierze Szulakowski, to samo. Safin pluje na dywan. Dyrektor Madej krzyczy: „A zabierzże to świństwo!”.
Pliatsikas czasami dzwoni do dawnych kolegów, a oni do niego. Wspominają stare dobre czasy. Z okazji jego wizyty w Chojnowie ci ze Stowarzyszenia Inżynierów i Techników Mechaników Polskich zorganizowali spotkanie przy lampce wina i wręczyli mu „dyplom uznania za zasługi w dziedzinie edukacji zawodowej młodzieży i integracji członków SIMP oraz współpracy polsko-greckiej”.
Bistro Milos i Dom Chemika dzieli może 200 metrów. W renesansowym budynku odbywają się dziś wesela i studniówki, a w przeszłości uchodźcy z Grecji mieli tam swoją świetlicę. Dostali do dyspozycji dużą salę na parterze i przesiadywali w niej codziennie po pracy, dyskutując i kłócąc się o politykę. Czytali gazety, słuchali muzyki, grali w karty i w tawli, planowali życie po powrocie. Częściej mężczyźni niż kobiety, bo kobiety po skończonej zmianie w którejś z miejscowych fabryk zazwyczaj wracały do domów, gotowały obiad, zajmowały się dziećmi. Młodzież miała na tyłach świetlicy stół do ping-ponga – jedyny w całym mieście. W Domu Chemika odbywały się też imprezy rocznicowe i sylwestrowe.
– Zawsze wznosiliśmy ten sam toast. Zawsze jeden i ten sam: Kie tu chronu stin Ellada. „Oby za rok już w Grecji” – wspomina Pliatsikas. – Tyle lat go powtarzaliśmy, aż wreszcie nasze marzenie się spełniło.
Powroty zaczęły się na fali odwilży po upadku prawicowej junty „czarnych pułkowników” w 1974 roku. Z Chojnowa wyjechało wtedy kilka odważniejszych rodzin. Pliatsikasowie spakowali walizki nieco później, na początku lat osiemdziesiątych.
– Kiedy moja matka dostała telegram z wiadomością, że wracamy na stałe do Grecji, trafiła do szpitala ze wzruszenia. Tak jej ciśnienie skoczyło.
Rodzice zabrali ze sobą prawie dorosłe dzieci, ale one – syn i córka – po kilku latach wróciły do Chojnowa.
– Widzisz, taka jest życie… Córka wyszła za Polaka, syn ożenił się z Polką. Woleli mieszkać w Polsce. Nasze plany i marzenia – wszystko to się rozjechało.
Pliatsikas stoi teraz przed pamiątkową tablicą, pozuje do zdjęcia. Wyprostowany, poważny. Nie widać, że przed chwilą płakał. Pozostali „chojnowscy Grecy” dołączają do grupowej fotografii. Przekrzykują się przy tym po grecku, ale z polskimi dodatkami. Zaczynają zdanie w jednym języku, kończą w drugim.
Są wśród nich Polichronis Kalagasidis i jego żona Krystyna, znana chojnowska polonistka. Oboje są niscy i korpulentni, on ma ciemną karnację i rzednącą siwiznę, ona jest po słowiańsku jasna, z gęstymi, prostymi blond włosami. To pani Krystyna wymyśliła napis na tablicy i zaproponowała dopełniający go, symboliczny wiersz Leopolda Staffa o odwiecznej tęsknocie człowieka za ojczyzną, gdziekolwiek ona jest.
Polichronis Kalagasidis jako jeden z niewielu uchodźców postanowił nie wracać do ojczyzny na stałe. Ale odwiedzał Grecję wielokrotnie. Gdy tylko miał okazję, objeżdżał dawnych znajomych i zbierał stare zdjęcia – ze szkoły, z pracy, z wesel, z uroczystości w greckiej świetlicy. Oprócz zdjęć gromadził stare dokumenty, szkolne świadectwa, dyplomy, oficjalne pisma. Powstała z tego wystawa, którą otworzył właśnie dyrektor chojnowskiego muzeum. Uroczystości towarzyszył skromny poczęstunek i kieliszek wina.
Proszę Kalagasidisa, by mnie oprowadził po wystawie. Chcę zobaczyć, co naprzywoził z Grecji.
– Na tym zdjęciu, proszę bardzo, widzimy całą rodzinę Tselisów. Lefteris, jego rodzice, jego siostra Kula, brat Nikos i najstarszy brat Tomas. Tu rodziny Baciasów, Pasiasów, Stojanisów. Tu wesele Kuli Tseli i Christosa Pliatsikasa… A tu impreza w naszej świetlicy w Domu Chemika, nie wiem, z jakiej okazji, chyba jakiegoś greckiego święta. To musiały być pierwsze lata po przyjeździe, bo nie widzę żadnych Polaków. Na początku Grecy byli zamknięci, nie bardzo chcieli się integrować. Wiesz, jak to jest: nie znali polskiego, nie czuli się u siebie, nie rozumieli polskiej mentalności. Może trochę się bali. Później było zupełnie inaczej, chodziliśmy do siebie z wódką na imieniny… O proszę, rodzina Sturisów w całej okazałości. Twoja babcia z dziadkiem i gromadką dzieci. Ten chłopiec po lewej – poznajesz go? – to twój ojciec.
Nie znałem tej fotografii. Nie rozpoznałbym na niej ani ojca, ani dziadków, ani reszty krewnych. Rodzice rozwiedli się krótko po moim urodzeniu. Mama zabrała trójkę dzieci z powrotem do Polski, a ojciec został w Salonikach. Nie dbał o kontakty z nami.
Maria i Dionisis Sturisowie – babcia i dziadek. Babcię pamiętam słabo: jako niską, pomarszczoną staruszkę o rzadkich, siwych włosach, w czarnej spódnicy, czarnej bluzce, w nieodłącznych rajstopach i czarnych skórzanych trzewikach. Przez całe dekady po śmierci dziadka pozostawała wierna wdowiej modzie. Jedynie nocne koszule miała w weselszych barwach. Była analfabetką i poliglotką: mówiła po grecku, arumuńsku, polsku i czesku. Widywałem ją rzadko, podczas wakacji spędzanych w Grecji, gdy zbliżała się do dziewięćdziesiątki. Nic nie wskazywało, że jej czas dobiega kresu. Do końca była zdrowa, żwawa i obrotna. O dziadku wiem jeszcze mniej, zmarł, zanim się urodziłem. Leży na chojnowskim cmentarzu.
Ci prości ludzie, niepiśmienni, biedni, z małej górskiej wioski Lagkadia, kilkadziesiąt kilometrów na północ od Salonik, zhellenizowani Wołosi (Arumuni), żyli spokojnie, powoli, zgodnie z tradycjami. Mieli mały, prymitywny dom bez wychodka, kawałek pola, krowę, kilka, może kilkanaście owieczek, świnie, jedno lepsze ubranie na zmianę, po parze butów. I kręgosłupy ugięte od ciężkiej pracy. Ich świat był malutki, ograniczał się do najbliższej okolicy i kończył tam, dokąd w jeden dzień dało się dojechać na grzbiecie muła. Aż przyszły okupacja i wojna domowa. Życie babci i dziadka niepokojąco wtedy przyspieszyło, a świat się zwielokrotnił.
W Lagkadii kolejno zjawiali się włoscy, niemieccy i bułgarscy żołnierze, kradnąc, mordując, siejąc strach. O wiele gorsze czasy przyszły jednak nieco później, gdy te same niegodziwości popełniali Grecy. W okresie bratobójczych walk krewni Sturisów dołączyli do komunistycznej partyzantki.
Żołnierzom walczącym po przeciwnej stronie nie bardzo się to podobało, więc gdy weszli do wioski uzbrojeni w karabiny i pistolety, z przekleństwami na ustach, zażądali wskazania kryjówki wroga. Nękali babcię Marię, nalegali, by wydała braci i kuzynów, by się przyznała, że dostarcza im nocami żywność i koce. Babcia wszystkiemu zaprzeczała. Nic nie wie, w nic się nie angażuje, o żadnych partyzantach nie słyszała. Za upór, za to, że nie zdradziła, żołnierze pobili ją końskimi batami tak dotkliwie, że omal nie poroniła – a nosiła wtedy w brzuchu mojego ojca, Petrosa. Do rozwiązania brakowało niewiele, parę tygodni. Kto wie, może jeszcze jeden silniejszy cios, jeszcze jeden porządniejszy kopniak, jedno pchnięcie i ojciec w ogóle by się nie urodził…
Po tych wydarzeniach cała wioska ogarnięta paniką uciekła do Jugosławii przed nadciągającą armią rządową. Ludzie porzucali dobytek, nienakarmione kurczaki i owce, niezebrane owoce i warzywa. Pakowali w pośpiechu tylko to, co najpotrzebniejsze. Naiwnie liczyli, że niedługo wrócą. Tułali się długie miesiące po drugiej stronie greckiej granicy – głodni i zmarznięci – aż trafili do Bulkes (na terenie dzisiejszej Serbii), gdzie komuniści urządzili obóz szkoleniowy i wielki szpital dla rannych partyzantów.
Dowódcy chcieli wysłać babcię Marię na front. Nie interesowało ich, że ma pod opieką czwórkę dzieci, w tym mojego ojca niemowlaka. Cofnęli rozkaz dopiero wtedy, kiedy okazało się, że znów jest w ciąży (tym razem miała się urodzić ciotka Sultana).
W Bulkes rodzina Sturisów się rozdzieliła jeszcze przed końcem wojny i porażką partyzantów w 1949 roku. Gdy ruszyła ewakuacja greckich dzieci z terenów walk, babcia Maria zgodziła się na wyjazd córki Kiriaki i syna Joanisa. Wsadziła rodzeństwo do pociągu jadącego do Polski, chociaż nic o tym dalekim kraju nie wiedziała. Rozumowała, że jej dzieciom będzie lepiej wszędzie tam, gdzie panuje pokój: będą bezpieczniejsze, codziennie dostaną jeść i pójdą do szkoły. A kiedyś się przecież połączą. Świat jest duży, ale nie aż tak, żeby matka nie odnalazła po wojnie swoich dzieci. Miała rację, tylko że ponowne scalenie rodziny okazało się skomplikowaną i długotrwałą operacją. Ciotka i stryjek trafili do ośrodka wychowawczego w Policach. Tymczasem babcia Maria razem z dziadkiem, starymi rodzicami i trójką pozostałych dzieci znalazła się w Czechosłowacji. Wszyscy mieszkali tam pięć długich lat, nie wiedząc, co słychać u tamtych dwojga za północną granicą, nie mogąc ich odwiedzić ani nawiązać żadnego kontaktu. Po pięciu latach ruszyła oficjalna akcja łączenia uchodźczych rodzin. Sturisowie nareszcie dostali zgodę na przyjazd do Polski i skompletowanie familii. W 1953 roku zjechali do Chojnowa, gdzie spędzili kawał życia, prawie trzy dekady.
– Na tej fotografii – kontynuuje Kalagasidis – widzimy Krościenko, małą wioskę na Podkarpaciu, gdzie żyła spora grupa Greków i Macedończyków. Mieli tam swoją spółdzielnię rolniczą. Wiesz, jak się nazywała?
– „Nea Zoí”, czyli „Nowe Życie” – odpowiadam.
– Zgadza się, „Nowe Życie”. Dla nas wszystkich przyjazd do Polski oznaczał nowe życie… A tu widać jakieś plenerowe koncerty i nasze chojnowskie zespoły muzyczne tworzone przez Greków. Jeden z nich działał przy Dolzamecie. Chłopaki grali jazz i nazywali się Meksykana… I na sam koniec pożegnanie Greków, którzy opuszczali Chojnów. Wokół nich polscy przyjaciele i koledzy z pracy. Rok 1975. Twoja ciotka Kiriaki, jej mąż i dwójka dzieci wyjeżdżali jako jedni z pierwszych. Wynajęli trzy wagony w pociągu, który sześć dni tłukł się do Larisy. Oni sami pojechali samochodem. Reszta Sturisów, w tym twoja babcia Maria i twój ojciec, dołączyła do nich nieco później. W Chojnowie został tylko starszy z braci, Joanis, no i wy: twoja mama już po rozwodzie z twoim ojcem, ty i twoje rodzeństwo.
Wczesnym wieczorem na scenę w Małym Parku wchodzi zespół Mythos. Jest ciepło i tną komary. Można kupić piwo w plastikowych kubkach i karkówkę z rusztu. Ludzi całe mnóstwo. Intrygują ich dźwięki, które na buzuki wyczarowuje jeden z najlepszych w Polsce znawców tego instrumentu – Joanis Buras. Zespół wygrywa skoczne rytmy – proste, momentami pretensjonalne, typowe disco greko.
Przy Dzieciach Pireusu z filmu Nigdy w niedzielę chojnowski tłum podryguje, niektórzy biorą się pod ręce, próbują tańczyć – jak mówią – „nieśmiertelnego Zorbę”, czyli sirtaki. Ale taniec w grupie im nie wychodzi i już po chwili pląsają w parach.
Dni Chojnowa dobiegały końca. Na ścianie Urzędu Miasta przyciąga wzrok lśniąca tablica. Dobrze, że jest – pomyślałem, gdy przystanąłem przy niej w drodze na dworzec.
W pociągu do Warszawy odsłuchiwałem nagrania: ponad cztery godziny ciekawych rozmów, które trzeba będzie „ściąć” do ośmiu, maksymalnie dziesięciu minut. Spisywałem najważniejsze fragmenty, notowałem pomysły na strukturę reportażu, zaznaczałem „setki” ze wzruszeniami, by ich nie zgubić – zbyt dobrze brzmią na antenie. Byłem zadowolony z roboty, którą wykonałem, i jak najszybciej chciałem zabrać się do montowania materiału.
Księga motywacji
„Taka jest życie…” Mój radiowy reportaż z Dni Chojnowa nigdy nie powstał. Pliatsikas i inni nie przemówili na radiowej antenie. Mijały miesiące i lata, a mnie zawsze wpadało jakieś pilniejsze zajęcie aniżeli przypomnienie historii sprzed kilkudziesięciu lat. Do jej opowiedzenia ciągle brakowało mi czasu i motywacji. „Chojnowskich Greków” zapisałem więc na twardym dysku i czekałem na bardziej stosowną porę. Liczyłem, że kiedyś nadejdzie.
Pracowałem wtedy jako reporter w dziale zagranicznym radia i często wyjeżdżałem z kraju. Relacjonowałem ważne wydarzenia polityczne: protesty, zamieszki, kryzysy humanitarne. Nie od razu zdałem sobie sprawę, że jeśli mam wybór, najchętniej biorę się do tematów związanych z uchodźcami i jadę tam, gdzie mogę z nimi porozmawiać. Nie z założenia, ale z jakiejś dziwnej, nieuświadomionej potrzeby, z poczucia reporterskiego obowiązku, a może z powodu uchodźczego genu. A to Afgańczycy, którzy na znak protestu zaszywali sobie usta, bo Grecja odmawiała im azylu; a to Afrykanie z różnych państw, którzy próbowali forsować rwącą rzekę Ewros oddzielającą Turcję od Grecji, topili się lub ginęli od przygranicznych min, a ich ciała lądowały w bezimiennych grobach; a to uchodźcy uważani za popleczników Mu’ammara Kaddafiego, którzy na zdezelowanych łodziach uciekali z Libii i szukali schronienia na maleńkiej Malcie. Palestyńczycy, którzy od ponad pół wieku grzęzną w obozach dla uchodźców na terenie Jordanii. Wreszcie Syryjczycy doświadczeni wojną domową, którym udało się dopłynąć na greckie wyspy Kos lub Lesbos, stamtąd do Aten i dalej, na północ kontynentu.
W tych wszystkich spotkanych ludziach, o których pisałem w gazetach lub opowiadałem na antenie radia, widziałem moją babcię Marię i innych uciekinierów z Grecji, a w ich dzieciach pałętających się pod nogami – małą ciotkę Kiriaki albo mojego ojca.
Ich wszystkich wojna zmieniła w uchodźców: wygoniła z domów, z obszaru własnej kultury i języka, wybrudziła im twarze, upodliła, wymęczyła, zdała na łaskę i niełaskę obcych ludzi i państw, zrobiła z nich żebraków. To z powodu wojny ich losy się powielają, ich życiorysy podobnie przesterowują. Łączą ich okrutne doświadczenia.
Z jedną wyraźną różnicą: od dzisiejszych uchodźców Polska bezwstydnie odwraca się plecami. (Piszę te słowa w 2016 roku – po kampanii wyborczej pełnej nienawiści wobec uchodźców i po tym, jak nowy polski rząd nie zgodził się przyjąć uchodźców w ramach unijnego programu relokacji. Chodziło o grupę kilku tysięcy osób, głównie z Syrii, Afganistanu i Iraku, które wcześniej dotarły na greckie wyspy). Więcej nawet – boi się ich, nie chce ich u siebie oglądać. Zamyka przed nimi granice, żałuje paru groszy na pomoc dla nich. Polskie władze świadomie mylą uchodźców z terrorystami albo nielegalnymi imigrantami. Sugerują, że roznoszą choroby, że będą nas gwałcić i mordować, że zabiorą nam pracę. Trzeba się więc od nich trzymać z daleka, trzeba się ich bać. Rasizm i ksenofobia znalazły w Polsce sprzyjający czas. Politycy wiedzą, że społeczeństwem przestraszonym łatwiej manipulować, więc straszą na potęgę i przymykają oczy, gdy napędzani strachem ludzie przystępują do działania i sięgają po różne formy przemocy.
To z podszeptów i przyzwolenia władz biorą się brutalne i coraz częstsze pobicia obcokrajowców, których wyróżnia na polskiej ulicy nieco ciemniejsza skóra, gęstsze włosy, afrykański czy bliskowschodni wygląd. Niejeden śniady Grek, czarnooki i czarnowłosy, mógłby być wzięty za Turka, Syryjczyka, Araba, „ciapatego”, brudasa, za złodzieja, za „chuja złamanego”, który ma z Polski „wypierdalać”, bo „Polska to kraj dla Polaków”. Za muzułmanina, który w katolickiej Polsce nie ma czego szukać. Nawet jeśli jest uchodźcą. Won!
Pod koniec lat czterdziestych i na początku pięćdziesiątych ubiegłego wieku polskie władze mogły zachować się tak jak dzisiejsze i tłumaczyć, że uchodźcy z Grecji to nie nasz problem. Dałoby się to nawet racjonalnie uzasadnić: kraj, który był wyniszczony wojną, skrajnie biedny, powoli wychodzący z traumy, ze zmienionymi granicami, z instalującym się nowym porządkiem, miał zbyt wiele własnych problemów, żeby brać sobie na głowę kolejny. Można się było tłumaczyć, że owszem, zaangażowaliśmy się w ich konflikt, jak cały „postępowy obóz”, pomagaliśmy greckim partyzantom na różne sposoby, ale są przecież granice solidarności, wspólnota idei ma swoją cenę, ale też ograniczenia. W końcu nikomu niczego nie obiecywaliśmy. A gdyby nawet…
Zdecydowano jednak inaczej. Władze PRL-u, dając zgodę na przyjazd uchodźców i obejmując ich hojną opieką, zachowały się godnie. Polskie społeczeństwo przyjęło gości serdecznie. Żaden Grek nie bał się chodzić ciemnymi ulicami, żadnego nie pobito w tramwaju, bo miał czelność zająć miejsce Polaka. Do żadnej starej Greczynki nikt nie krzyknął, by zdarła z głowy czarną chustę, by kupując chleb, mówiła po polsku. Żadnemu uchodźczemu dziecku nie dokuczali szkolni koledzy. Grecy i Macedończycy żyli u nas w spokoju. Początkowo obok Polaków, potem razem z Polakami. Najpierw jako sąsiedzi, później przyjaciele. Drzwi w drzwi, podwórko w podwórko. W Chojnowie, Wałbrzychu, Zgorzelcu, Legnicy, Ścinawie, Świdnicy, Wrocławiu, Łodzi i Warszawie, w Małopolsce i Wielkopolsce, na Podkarpaciu i Pomorzu. Na powojennej mapie Polski roiło się od greckich wysp – większych i mniejszych. Wszystkie one tworzyły rozproszony archipelag, osobny miniświat, który wybuchł nagle i niespodziewanie, rozrastał się i powoli tężał, początkowo wyraźnie odmienny, choć w tej samej Galaktyce, a z upływem czasu zaczął zbliżać się do polskiego megaświata i go przenikać. Przez pewien czas oba światy istniały równolegle i pozytywnie na siebie oddziaływały. Później ten uchodźczy, grecko-macedoński, rozpadł się i zniknął niemal całkowicie, gdy większość dawnych przybyszów dostała zgodę na wyjazd, spakowała walizki i wróciła do ojczyzny.
Pomyślałem, że gdybyśmy sobie przypomnieli tę dawniejszą rzeczywistość, gdybyśmy umieli ją zrekonstruować i przyłożyć jak szablon do rzeczywistości dzisiejszej, do Polski sytej, zamożnej, bezpiecznej, to może nauczylibyśmy się czegoś ważnego o nas samych, może trudniej byłoby nam udawać, że nie widzimy i nie słyszymy dzisiejszych uchodźców, kiedy proszą o pomoc. Może na tym przykładzie Polki i Polacy zobaczyliby, że skoro kiedyś można było myśleć i działać inaczej, to i dziś można.
I tak oto znalazłem motywację, której mi wcześniej brakowało. Uznałem, że „polscy Grecy i Macedończycy” czekali wystarczająco długo, by o sobie opowiedzieć, i że należy im to umożliwić w formie obszerniejszej niż ośmiominutowy radiowy reportaż czy artykuł na cztery szpalty w gazecie. Przyszedł odpowiedni czas.
Księga utraconej pamięci
Zbieranie materiałów do książki zamierzałem zacząć od wyprawy do Wrocławia, na ulicę Ruską, gdzie kiedyś przez całe lata biło serce greckiej diaspory. Wiedziałem, że właśnie tam, w poniemieckiej kamienicy na obrzeżach Rynku, mieści się Towarzystwo Greków w Polsce, w przeszłości zwane Związkiem Uchodźców Politycznych z Grecji w Polsce imienia Nikosa Belojanisa.
Nie bywałem wcześniej na Ruskiej, nie znałem członków Towarzystwa, nie uczęszczałem na imprezy, które organizowali – na lekcje greckiego, kursy greckich tańców, okolicznościowe pieczenie barana, wojenne wspominki w dusznym pokoiku, przy kieliszku ouzo i kawie parzonej w tygielku. Nie zajmował mnie ich świat. Był on dla mnie, młodego chojnowianina, zupełnie obcy, nie czułem się jego częścią. Nikt mnie też szczególnie do niego nie zapraszał.
Ciekawość przyszła podczas rozmowy z Pliatsikasem z okazji Dni Chojnowa. Stary Grek wspomniał, że za dawnych czasów jeździł do Wrocławia i angażował się w działania Związku Uchodźców, no i że tam jest wszystko zapisane.
– Co to znaczy „wszystko zapisane”? Co konkretnie? – dopytywałem.
– Wszystko. Cała nasza historia, od początku, odkąd przyjechaliśmy do Polski. Skąd, dlaczego i tak dalej. Jest tam o mnie, o tobie.
– O mnie? – Nie dowierzałem.
– A pewnie. O tobie, o twoich dziadkach, o ojcu… Każda rodzina ma tam swoją teczkę. Wielkie archiwum z tego powstało na przestrzeni tych wszystkich lat. Kopalnia wiedzy. Pojedź, a się przekonasz. Przez rok się przez to nie przekopiesz.
Zanotowałem sobie: „Wrocław – Towarzystwo – ulica Ruska – papiery – sprawdzić”.
Nie wychodziło mi z głowy to archiwum – takie obszerne, takie cenne, jedyne w swoim rodzaju.
Gdy kilka lat później zabrałem się wreszcie do pracy nad książką i ponownie otwierałem pliki zapisane na twardym dysku, od razu zapragnąłem pojechać do Wrocławia. Już szykowałem się do podróży, gdy przypadkowo, wertując internet, natknąłem się na tekst w „Gazecie Wyborczej” z końca czerwca 2009 roku: „Zarząd Główny Towarzystwa Greków w Polsce stracił lokal przy ul. Ruskiej 46c. W środę komornik przeprowadził eksmisję. Greków podczas niej nie było. Nikt nie zainteresował się losem greckiego mienia”[2].
Podnoszę się z fotela i natychmiast siadam z powrotem, bo czuję, jakbym niespodziewanie oberwał w brzuch. Cios wyzwolił falę ciepła, która zalewa mnie od środka, budząc strach i furię. Czytam raz jeszcze i nie dowierzam. Niemożliwe! Nie teraz!
Już wtedy wiedziałem, że po uchodźcach z Grecji zostało w Polsce niewiele pamiątek. Nie zapisali się też oni w naszej zbiorowej pamięci, w świadomości, w dyskursie. Nie ma ich w książkach, filmach, muzeach, bibliotekach. Opowieść o „polskich Grekach” nie istnieje. W najlepszym wypadku jest mocno fragmentaryczna, pełna luk. Myśmy o nich zwyczajnie zapomnieli. Stąd moje nadzieje związane z archiwum. Wyobrażałem sobie, że dostaję klucze do kolejnych szafek i w spokoju przeglądam ich zawartość. Co regał, to rozdział książki, co pudło, to anegdota, co teczka, to ciekawy bohater i jego historia, nigdy wcześniej nieopowiedziana. Cieszyła mnie wizja, że oto wśród tony pożółkłych papierów znajduję te dotyczące mojej greckiej rodziny – dziadka, babci, ojca, wujków, ciotek. Poupychane po starych szafach i komodach dokumenty powinny po prostu być i świadczyć o ludziach i czasach. Powinny spokojnie się kurzyć i czekać, aż ktoś się nimi na nowo zainteresuje.
Z pewnością na to zasługiwały. Wiem to od Pliatsikasa i późniejszych moich rozmówców. Wiem, że zapisano w nich dużo, może więcej, niż należało. Była w nich historia, jakich mało. Były ludzkie dramaty i szczęście. Były uchodźcze imiona i nazwiska. Kto, kiedy, konkretnie skąd w Grecji, konkretnie dokąd w Polsce, którędy, gdzie, z kim, dlaczego, za co – wiele zwyczajnych, niekiedy nudnych faktów spisanych po grecku i macedońsku w księgach osobowych, rodzinnych, miejscowych i tematycznych. Pożółkłe dokumenty z pieczątkami, sporządzone ręcznie lub wystukane na maszynie – zaświadczenia, podania, odwołania, relacje, rachunki i rozliczenia. Księga urodzeń, księga ślubów, księga zgonów. Zdjęcia, plakaty, kolorowe kroniki. I kto wie, co jeszcze? Kilogramy, setki kilogramów akt. Niczego sobie archiwum. Zasób – jak mówią archiwiści – który pęczniał nieprzerwanie przez ponad pół wieku.
Dzwonię do dziennikarki, która napisała notkę we wrocławskiej „Gazecie Wyborczej”. To Agata Saraczyńska, z wykształcenia magister archiwistyki. Pamięta eksmisję, jakby zdarzyła się wczoraj:
– Znam wielu tutejszych Greków i wiele Greczynek. Od lat. To świetni artyści, prawnicy, przedsiębiorcy. Niektórych pamiętam jeszcze z liceum, ze wspólnych imprez, koncertów. Mam wśród nich przyjaciół. Dlatego tak się wówczas potwornie wściekłam, kiedy zobaczyłam, jak z okien ich lokalu na Ruskiej wylatują teczki z dokumentami.
Saraczyńska szła akurat na wystawę do pobliskiej galerii. Nie spodziewała się, że zobaczy, co zobaczyła. Gdyby wiedziała, mówi, zawczasu zrobiłaby porządny raban, może coś udałoby się uratować. Cokolwiek. Więc idzie sobie, idzie, przechodzi przez bramę, mija jedną kamienicę, drugą. Nagle kipisz. Archiwalna demolka. Pracownicy komornika, kawałek po kawałku, wynoszą zasoby z kamienicy lub wyrzucają je przez okno. Papiery lądują na pace ciężarówki. Puf, puf, upadają kolejne zakurzone sterty. Dzień był upalny, bezchmurny.
– Dopytałam szybko, o co chodzi – opowiada dziennikarka – a gdy okazało się, że o Greków, zaczęłam dzwonić po znajomych. „Przychodźcie tu szybko, mówiłam, szybko na Ruską, wywożą wam całe archiwum”. Ten akurat nie mógł, tamten nie mógł, tamta nie mogła. Płakać mi się chciało, także dlatego że jako wyuczona archiwistka mam do papierów wielki szacunek. Wiem, co mogą w sobie kryć. Ktoś tam w końcu przyszedł, gdy już było po wszystkim.
Powodem eksmisji był nieopłacany czynsz. W jakiś czas po przyjeździe do Polski, podleczywszy dusze i ciała, uchodźcy z Grecji założyli związek, który przez kolejne dziesięciolecia dbał o ich interesy, o zachowanie języka i kultury, pomagał im rozwiązywać różne problemy, jednoczył ich i stworzył potężne archiwum obejmujące wszystkich uchodźców. Jedyne takie, niepowtarzalne.
Od lat pięćdziesiątych do początku dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku organizacja dostawała coroczną dotację od polskich władz. Grecy nie martwili się czynszem za olbrzymią kamienicę przy wrocławskim placu Wolności ani opłatami za prąd czy opał na zimę. Pieniędzy wystarczało też na pensje dla przewodniczącego, członków zarządu i kilku innych etatowych pracowników – do ich licznych obowiązków należało między innymi prowadzenie i uzupełnianie archiwum, chuchanie na papiery i dmuchanie. Problemy powstały po przełomie. W roku 1992, może w 1993, w biurze związku zadzwonił telefon. Urzędniczka z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych uprzejmie poinformowała, że koniec z dotacjami na działalność.
– Owszem – mówiła – możecie państwo wystąpić, proszę bardzo, ale o dotację celową, jak wszystkie inne stowarzyszenia czy fundacje. Na konkretne przedsięwzięcie, na przykład na koncert greckiej muzyki, festiwal poetycki, tłumaczenie książki…
– Zaraz, zaraz – stopowali urzędniczkę zdziwieni Grecy, zgromadzeni przy słuchawce telefonu. – A co z etatami, z czynszami, rachunkami? Sami mamy kupić węgiel i ogrzać ten wielki budynek? Za co? Od czterdziestu lat państwo polskie dawało nam pieniądze. Jesteśmy mu wdzięczni, bo dzięki temu mogliśmy swobodnie działać, pomagać naszym rodakom, organizować…
– Nie wiem – przerwała zniecierpliwiona kobieta. – Czasy się zmieniły. Może składki członkowskie wprowadźcie? Musicie sobie państwo radzić sami. Do widzenia.
Składki zbierano, ale chętnych do płacenia było coraz mniej. Większość uchodźców zdążyła wrócić do Grecji. We Wrocławiu i całej Polsce została garstka. Trzeba się było wynieść z placu Wolności do mniejszego lokum. Nowy zarząd Towarzystwa wynajął od miasta ponadstumetrowy lokal przy ulicy Ruskiej. Warunki były preferencyjne: niecałe 500 złotych miesięcznie. Niewiele jak na czynsz we Wrocławiu, wiele jak na zrzutkę od kilkunastu osób. Do tego opłaty za telefon, światło, ogrzewanie. Pojawiły się zaległości w regulowaniu świadczeń i rosły z miesiąca na miesiąc. Po dwóch latach niepłacenia Zarząd Zasobu Komunalnego wypowiedział Towarzystwu Greków umowę, wezwał do spłaty należności i opuszczenia kamienicy. Grecy tłumaczyli, skąd się biorą ich problemy, próbowali negocjować, chcieli zawrzeć ugodę. Miasto też chciało i było cierpliwe. Do czasu. W czerwcu 2008 roku okazało się, że zadłużenie wraz z odsetkami wynosi już około 80 tysięcy złotych, a Grecy niezbyt interesują się spłatą. Sprawa trafiła do sądu, ten zaś orzekł eksmisję.
Saraczyńska skontaktowała się z komornikiem, który obiecał, że przez trzy miesiące nie tknie archiwum palcem. Wszystko będzie sobie spokojnie leżało w magazynie. W tym czasie Grecy mogą się zgłosić, odebrać, co uznają za warte odebrania, i zdeponować tam, gdzie zechcą. Jeśli się nie zgłoszą, papiery pójdą na przemiał.
Poszły…
Do walki o uratowanie archiwum próbowały włączyć się Ateny, a konkretnie Eleni Juwri – Greczynka urodzona w Krościenku, wychowana w Jeleniej Górze, która w połowie lat siedemdziesiątych wróciła z rodzicami i rodzeństwem do ojczyzny. Pracowała w greckim MSZ-ecie i zajmowała się grecką diasporą.