Nowy wspaniały świat. Tottenham pod wodzą Pochettino - Guillem Balagué, Mauricio Pochettino - ebook

Nowy wspaniały świat. Tottenham pod wodzą Pochettino ebook

Guillem Balagué, Mauricio Pochettino

3,8

Opis

Mauricio Pochettino zaprasza za kulisy Premier League

Do 2012 roku Tottenham Hotspur nie był drużyną, którą traktowano jako jednego z faworytów do walki o miejsce w pierwszej czwórce Premier League. Przejście Mauricio Pochettino z Southampton całkowicie zmieniło optykę kibiców. Koguty z miesiąca na miesiąc były coraz bliżej światowej czołówki, aż wreszcie dotarły do finału Ligi Mistrzów.

Nowy wspaniały świat to szczere, insajderskie i jedyne w swoim rodzaju spojrzenie za kulisy funkcjonowania wielkiego klubu z najbardziej wymagającej ligi na świecie. To także wgląd w umysł, uczucia i proces decyzyjny jednego z najbardziej pożądanych i innowacyjnych trenerów naszych czasów.

Książka ukazuje historię Mauricio Pochettino od wczesnych lat jego kariery jako piłkarza i trenera do momentu, w którym uczynił z Tottenhamu jedną z najlepszych drużyn w Europie. Przeczytaj, jak Argentyńczyk wytrzymuje 12-dniową głodówkę, gdzie leży tajemnica sukcesu Kogutów i jakie wiadomości trener wysyła do swojego najlepszego napastnika w środku nocy.

Wejdź do szatni Tottenhamu i poznaj największe sekrety klubu, który od kilku lat robi wszystko, by dorównać największym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 517

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (13 ocen)
3
5
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Co za dziwne uczucie – wyruszać z Wami w tę podróż. Jestem bardzo, wręcz niebywale skryty.

Mam jednak nadzieję, że wspólne przeżycie tego wszystkiego będzie dla Was równie ekscytujące jak dla mnie.

Chcę, żeby ci, którzy czytają tę książkę, znaleźli się w samym środku wydarzeń.

Bo piłka nożna to emocje, przynajmniej tak ją właśnie odbieram.

Mauricio Pochettino

Dla wszystkich z Biggleswade United, ludzi, którzy codziennie uświadamiają mi wszechpotężną moc wspólnoty, poczucia humoru i pasji.

Guillem Balagué

Karina Grippaldi PRZEDMOWA

Nie posiadam się z radości, że mogę napisać przedmowę do książki o Mauricio Pochettino, jego życiu i jego największej pasji – piłce nożnej.

Poznaliśmy się na jakimś wieczornym wypadzie, kiedy studiowałam na Uniwersytecie Krajowym w Rosario; Mauricio świętował właśnie wygraną Newell’s Old Boys z Central w lokalnym clásico. Co za fantastyczny wieczór. Od tego czasu szliśmy razem po ścieżkach, którymi wiódł nas futbol, a nasze życie obracało się wokół tej pięknej gry. Mamy za sobą wiele lat pełnych cudownych przeżyć, zdarzały się także mniej wspaniałe momenty, ale z całą pewnością wszystkie one wiele nas nauczyły.

Stworzyliśmy zżytą rodzinę i wspieramy się. Mieszkamy daleko od naszych bliskich z Argentyny, ale na szczęście mamy fantastycznych przyjaciół. W naszej rodzinie wszyscy mają własne marzenia, ale dostosowujemy się do siebie i wzajemnie wspieramy, wierząc w słuszność decyzji każdego z nas.

Mauricio z pewnością przewodzi naszej rodzinie i to właśnie on zabrał nas w tak wiele pełnych przygód podróży. Jest niewiarygodnie wrażliwy i bardzo kontaktowy, ma miłe, pozytywne usposobienie i lubi poznawać historie innych oraz przysłuchiwać się ludziom.

Uwielbia przebywać z przyjaciółmi i rodziną, większość wolnego czasu, którego ma tak mało, spędza w domu; gra wtedy w piłkę, tenisa lub ping-ponga z dwoma naszymi chłopcami, ćwiczy ze mną albo po prostu ogląda filmy, popijając mate, której jesteśmy wiernymi miłośnikami. Ilekroć to tylko możliwe, cieszymy się naszym ogrodem bądź idziemy na spacer do jednego z pobliskich parków. Takie chwile pomagają mu się zrelaksować, wyłączyć i naładować baterie przed tym, co go czeka.

Większość czasu spędza w ośrodku treningowym, gdzie regularnie go odwiedzam, żeby porozmawiać o jakichś drobnych rodzinnych sprawach i po prostu zobaczyć go choćby przez chwilę.

Tworzymy silny zespół. Lubię myśleć o sobie jako o „strażniku naszej bliskości”. Wszystko to pomaga nam osiągnąć harmonię w codziennym życiu. Doświadczenie mówi, że w piłce nożnej nic nie jest proste. W jednej chwili pławisz się w chwale, w następnej zaś ludzie cię krytykują, ignorują lub mieszają z błotem. Razem staramy się więc utrzymywać odpowiedni dystans i spokój, by zaakceptować nasze miejsce w świecie i się nim cieszyć.

Szczerze wątpię, czy kiedykolwiek dałam Mauricio jakąś radę, która pomogła mu w pracy. Myślę, że ma dokładnie to, czego potrzeba, by robić to, co robi. Przypomina ocean – ma w sobie ogromną moc, jest silny i nieugięty, poddaje swej woli wszystko, co znajdzie się na jego drodze. Woda jest mądra, zalewa wszystko na swej drodze, zawsze znajduje luki i wytycza nowe ścieżki. Mauricio się nie boi, każda okazja to dla niego wyzwanie. Taki właśnie jest. Postrzega swój czas na ziemi jako przygodę wartą przeżycia, a przyświeca mu słowo tranquilidad, czyli opanowanie.

Z kolei ja jestem jak deszcz. Lubię karmić, organizować, kłaść fundamenty i dbać o stabilność, więc mój dom to raj, w którym można podładować baterie, wpadać na nowe pomysły i je realizować.

Właśnie tak się dopełniamy.

WSTĘP

Lew Tołstoj stwierdził, że cała literatura sprowadza się do dwóch opowieści: albo jakiś człowiek wyrusza w podróż, albo w jakimś miejscu pojawia się ktoś obcy. Książka, którą trzymacie w rękach, zawiera oba te elementy. Po pierwsze, opowiada o pewnej podróży – sezonie 2016/17, trzecim roku pracy Pochettino w Tottenhamie. Ale to też historia kogoś, kto stał się obcy, od kiedy jako nastolatek opuścił rodzinny dom w Murphy.

Ta książka jest i zarazem nie jest dziennikiem Mauricio z sezonu 2016/17. Już wyjaśniam: to coś w rodzaju kolażu. Są tu jego słowa, myśli i przeżycia. O części z nich opowiedział mi w czasie naszych cotygodniowych rozmów. Pewne luki uzupełniałem dzięki ludziom z jego otoczenia. Piłkarze, których Mauricio prowadził w przeszłości lub których prowadzi obecnie, opowiadali mi o osobistych relacjach, uściskach z trenerem, kluczowych rozmowach na temat taktyki. Menedżerowie znający Pochettino wspominali chwile z przeszłości, podobnie jak jego przyjaciele. Towarzysze podróży zdradzili mi trochę drobnych sekretów. A także wielkich tajemnic.

Ostatecznie za moim pośrednictwem ich słowa zmieniły się w słowa Pochettino, a Mauricio sam wszystkiego doglądał – nie bawiąc się jednak w cenzora – by mieć pewność, że książka odzwierciedla jego myśli i sens działań. Ten dziennik, który jest i nie jest dziennikiem, to coś w rodzaju literackiej sztuczki, która – taką mam nadzieję – da czytelnikom lepszy wgląd w pomysły i metody Pochettino podczas tego niezwykłego sezonu. Zdarzało się, że Argentyńczyk nie rozpoznawał w tym, co napisałem, własnego głosu i odnosił wrażenie, że jego słowa na papierze brzmią zbyt szorstko. Kiedy indziej bywał zaskoczony tym, jak dogłębnie przeanalizował swe niedostatki, sposoby przyswajania wiedzy i przebytą drogę, ale założyliśmy sobie, że w trakcie przeglądania tekstu po kilku miesiącach nie będziemy zmieniać dominującego w danym okresie tonu. W końcu zgodziliśmy się, że efekt jest wprawdzie niecodzienny (bo powstała biografia pisana w pierwszej osobie), ale najlepiej ukazuje ten szczególny moment w jego karierze i życiu.

Rozmawialiśmy ze sobą bardzo regularnie i transkrypcja tych rozmów liczy setki stron, ale choć na początku założyliśmy sobie, że będziemy spotykać się co tydzień, tak się nie stało, bo czasami Mauricio szukał odosobnienia. Jego postawa przypomina przypływy i odpływy oceanu, niekiedy trudno go przyszpilić. Później poznacie przyczyny wielu jego nieobecności.

W takich chwilach kluczową rolę odgrywał Jesús Pérez, asystent Pochettino; opowiadał mi o tym, jak minął tydzień, jak wyglądały treningi i jakie przeszkody pokonywali na boisku i poza nim. Miguel d’Agostino, najdłużej znający Mauricio członek sztabu szkoleniowego, wysłał mi nagrywane w samochodzie w czasie jazdy na treningi opowieści o pobycie w Rosario, Barcelonie, Francji, Southampton i Londynie. Czasem gawędziłem z Tonim Jiménezem. Karina, żona Mauricio, wykonała kluczową pracę jako archiwistka, przekopując się przez fotografie i uzupełniając tę opowieść o niezbędne szczegóły.

Zacznijmy więc od tego, w jakim miejscu znajdował się Pochettino na początku sezonu 2016/17 i niedługo później i jak rozwijał się Mauricio, „Ten Obcy”, od dawnych dni spędzanych na boisku w Murphy – w osadzie, gdzie nigdy nic się nie dzieje, lecz gdzie Argentyńczyk poznał wartości, którymi kieruje się do dziś. Jednocześnie zaś on sam wyruszy z nami w podróż przez sezon na kartach dziennika, prawdziwego i nieprawdziwego zarazem. Nawet jeśli wszystko to jest prawdą.

1LATO I OKRES PRZYGOTOWAWCZY

Tottenham Hotspur zakończył sezon 2015/16 na trzecim miejscu, co było niezwykłym osiągnięciem jak na klub, który nie ma tak potężnego budżetu, jak Arsenal, Chelsea, Liverpool, Manchester City i Manchester United. Ostatni mecz tamtych rozgrywek – bolesna porażka 1:5 z Newcastle, które już wcześniej spadło z ligi – napełnił jednak goryczą Mauricio i jego sztab. Cel na nadchodzący sezon był krystalicznie jasny – postęp. Trener i większa część drużyny przygotowywali się do gry w Lidze Mistrzów, bo Tottenham, po rocznej przerwie, po raz drugi awansował do najważniejszych rozgrywek klubowych w Europie. Szykując się na tę podróż, Pochettino wciąż jeszcze słyszał ryk rozbujanych trybun na St James’ Park, które ochoczo fetowały kolejne gole strzelane przez zdegradowaną do Championship drużynę.

Dlaczego zaczęliśmy wakacje jeszcze przed meczem? Co zrobiliśmy nie tak? Znaleźliśmy się w nieprzyjemnym położeniu. To tylko moja wina. Coś zrobiłem źle. Musimy zrozumieć prawdziwą przyczynę tej porażki.

W przerwie meczu, gdy przegrywaliśmy już 0:2, wyciągnąłem tablet. Nie chodziło jednak o to, żeby ustawić inaczej defensywę albo sprawdzić uśrednioną pozycję konkretnych graczy na boisku. „To, co się tu dzieje, nie ma nic wspólnego z taktyką. Nie walczymy. Nie jesteście sobą na murawie!” – powtórzyłem kilka razy.

Ale nie przyniosło to żadnych rezultatów.

Gdzie się podziało indywidualne zaangażowanie zawodników, dzięki któremu mieliśmy to wyjątkowe wrażenie, że przynależymy do jednej grupy? Wpadam w irytację, gdy nie znajduję sposobu zmotywowania piłkarzy, wzbudzenia pasji koniecznej, by cieszyć się piłką.

Czy to była moja wina?

Po meczu poszedłem do pustej szatni. Stopniowo zaczęli pojawiać się tam piłkarze, ale wkrótce musiałem wyjść, żeby porozmawiać z dziennikarzami z radia i telewizji. Wróciłem 45 minut później, gracze już się wykąpali i przebrali, nie było więc nic do powiedzenia. Co miałem zrobić?

Wróciliśmy razem do Londynu, ale nie było szans, żeby pogadać z piłkarzami na osobności. Nawet nie próbowałem. Wszyscy mieli poważne twarze. Pogrążyli się w myślach i dochodzili do własnych wniosków. Nie unikaliśmy się, ale nikt się nie uśmiechał. Kiedy wpadaliśmy na siebie, czuliśmy zakłopotanie, a gdy widzieliśmy jakiegoś fana, spuszczaliśmy głowę.

Po pierwsze i przede wszystkim – piłkarze chcą oczywiście wygrywać. To oni wychodzą na boisko, a tam nie ma się gdzie ukryć. Czasem jednak żyją w swojej własnej rzeczywistości; nie uświadamiają sobie, że są uwięzieni w bańce. Najbliższe otoczenie zawodnika chroni go i często pozbawia kontaktu ze światem zewnętrznym. Oczywiście gracze muszą o siebie dbać i wznosić mury, by czynniki zewnętrzne nie miały na nich decydującego wpływu, lecz żeby dobrze prezentować się na boisku, trzeba znaleźć równowagę między poczuciem własnej wartości, ego, ograniczoną rzeczywistością, w której się żyje, a tym, co znajduje się za tymi murami. Przesadny samokrytycyzm zabija, tak samo jak brak świadomości, że na zewnątrz też jest świat.

Robi się poważnie, gdy piłkarz nie identyfikuje się z podstawowymi zasadami obowiązującymi w futbolu – gdy ma indywidualny cel, którego nie podziela z zespołem, i zapomina o podstawowej piłkarskiej dewizie: pojedynczy gracz błyszczy bardziej, gdy pracuje dla drużyny i partnerów, którzy go wspierają.

Myślałem o tym, kiedy po locie z Newcastle wylądowaliśmy w Londynie. Wsiadłem do samochodu i pojechałem do domu. Tam od razu otworzyłem butelkę wina i napchałem się niezdrowym żarciem. Dałem upust frustracji. Zjadłem mnóstwo chipsów i innych przekąsek. Gdybyśmy mieli pizzę, też bym ją pochłonął. Żadnej sałatki. Argentyńskie wino malbec. Ilekroć wpadam w dołek, sięgam właśnie po nie. Jego bukiet sprawia mi radość i zabiera mnie z powrotem do rodzinnego kraju, znanych mi miejsc, czasów, kiedy byłem chłopcem, na wieś, na której mieszkałem do ósmego roku życia, do domu z sadem i końmi… Jeśli próbuję jakiegoś wina, nie widząc etykiety, szybko się połapię, czy jest argentyńskie, zwłaszcza w przypadku malbeca.

Dziś zacząłem ten dziennik.

Nie minęła nawet doba od meczu. Właśnie dostałem wiadomość od Harry’ego Kane’a, który podziękował mi za cały sezon i napisał, że to był dobry rok, mimo wyniku ostatniego spotkania… Było widać, że po meczu się wstydził.

Nie zamierzam odpowiadać. Zresztą i tak tego nie oczekuje.

Lato zacząłem od pobytu w Katarze. Zaprosił mnie tam doktor Hakim Chalabi, dyrektor szpitala Aspetar w Dosze, mój dobry znajomy, który opiekował się mną w Paris Saint-Germain. Wycieczka trwała trzy dni, byłem tam z Jesúsem Pérezem, moim asystentem i prawą ręką, i synem Sebastiano, który jest analitykiem sportowym. Świetnie się bawiliśmy, gospodarze zaś wyjaśnili nam, w jaki sposób przygotowują się do mistrzostw świata.

Wszyscy byli pod wrażeniem tego, jak zaprezentowaliśmy się podczas ostatniego sezonu. Mówiono, że graliśmy najładniejszą piłkę, oddaliśmy najwięcej celnych strzałów, straciliśmy najmniej bramek, nie potrafiłem jednak wyzbyć się zakłopotania z powodu tego, co stało się w ostatniej kolejce. Ale bardziej bolało mnie coś innego. Mój teść nie czuł się najlepiej. Pojechał na leczenie do Barcelony i kiedy razem z Kariną go odwiedziliśmy, można było zauważyć, że nie jest z nim dobrze. Nie był tym samym człowiekiem, którego znaliśmy i z którym spędziliśmy miło czas dwa lata wcześniej, kiedy spotkaliśmy się po raz ostatni.

Wysłałem wiadomości do piłkarzy uczestniczących w rozpoczynających się właśnie mistrzostwach Europy i życzyłem im powodzenia. Gdy pisałem SMS-y, myślałem o tym, że w Newcastle przestaliśmy robić to, nad czym pracowaliśmy przez dwa lata. Trzecie miejsce to z pewnością nie to samo co drugie, nawet jeśli niektórzy tak myślą. Arsenal przeskoczył nas na ostatniej prostej. Nie poznawałem własnego zespołu.

Powinienem dostrzec, co się dzieje. Powinienem wyczuć, że część graczy jest już na wakacjach, a inni myślą o Euro. Tak naprawdę czuliśmy to i widzieliśmy. Powinienem zatrzymać tę negatywną tendencję, ale jak miałem to zrobić? Boli mnie wysyłanie im życzeń powodzenia na turnieju. Będę robił to przed każdym meczem, ale to mnie boli.

Jak ktokolwiek może pomyśleć, że trzecie miejsce jest równie dobre, jak drugie?

Każde zdarzenie może cię czegoś nauczyć.

Między ósmym a dziesiątym rokiem życia grałem w piłkę nożną i siatkówkę. Najbardziej lubiłem piłkę, ale wiele dziewczyn uprawiało siatkówkę, więc… Graliśmy w hali, a kiedy udawaliśmy się do okolicznych wiosek, dziewczyny jeździły z nami na własne mecze. Naprawdę uwielbiałem siatkówkę, zwłaszcza spotkania wyjazdowe.

Uprawiałem też judo. Trenował mnie silny Japończyk obdarzony niezwykle ponurym charakterem. Jego syn, rok starszy ode mnie, uprawiał wschodnie sztuki walki w zasadzie od urodzenia i był bramkarzem drużyny, z którą mój zespół zmierzył się na turnieju w Murphy. W naszym składzie byłem najlepszy. Mieliśmy rzut rożny, ruszyłem naprzód, by dojść do bardzo mocno zagranej piłki. Wyskoczyłem w górę, a to, co stało się potem, naznaczyło mnie na całe życie.

Ten skur… to znaczy bramkarz doskoczył do mnie i żeby mnie zniechęcić, ściągnął mi spodenki. Wyobraźcie sobie reakcję kibiców! I rodziców! Miałem 10 lat! Ależ mnie to wkurzyło! Płakałem bez końca, bo czułem się taki bezsilny. Wszyscy na mnie patrzyli. Ci, którzy tam byli, i ci, których nie było. Po prostu cały świat! A przynajmniej takie właśnie miałem wrażenie. Nigdy nikt mnie tak nie upokorzył. Nie do zniesienia było jednak przede wszystkim to, że nie miałem jaj, by zareagować… Powinienem złapać go za kark i sprać na kwaśne jabłko.

Oczywiście, to była dla mnie niezła lekcja. Dobrze, gdy czasem ktoś cię pokona w jakiejś grze, okaże się lepszy w uczciwym pojedynku lub zrobi cię w konia. To sprawia, że człowiek walczy z własnym przeznaczeniem i staje się silniejszy. Odnajduje w sobie pokłady energii, o których nie miał pojęcia. Ta sytuacja pomogła mi stać się mocniejszym, odważniejszym i bardziej zapalczywym zawodnikiem.

Gdy coś podobnego przytrafiło mi się następnym razem, walnąłem gościa. Zdarzyło się to w pierwszej lidze argentyńskiej, w meczu z San Lorenzo sędziowanym przez Francisco Oscara Lamolinę. Napastnik z drużyny przeciwnej wszedł we mnie wślizgiem od tyłu. Postawiłem mu się, a on zbliżył głowę do mojej twarzy. Zaczął mnie obrażać, ale oczywiście się nie cofnąłem. Widziałem, że zbiera ślinę. Splunął na mnie, a jego plwocina wpadła mi do ust! Rzecz jasna, trafił mnie szlag i rzuciłem się na niego. Gdy tylko sięgnąłem jego twarzy, zacząłem tego żałować. Ostatecznie jedynie go trąciłem, więc sędzia, widząc moją skruchę i to, co zrobił tamten koleś, powiedział mi: „Ty kretynie, co, do cholery, wyprawiasz? Do diabła, powinienem cię wyrzucić. Nie zrobię tego, bo widziałem, jak zachował się ten koleś, i musiałbym wywalić was obu!”. Obaj zostaliśmy więc na boisku. Tak to często bywa w pierwszej lidze argentyńskiej. Świetna decyzja.

Lamolina powiedział mi później, że na moim miejscu postąpiłby tak samo.

Nie do końca wiem, po co to wszystko piszę. I dlaczego opowiadam te historie w takim, a nie innym porządku, jeśli w ogóle jest tu jakiś porządek. Nie wiem, o czym mówić i czy to, co mówię, pasuje do dziennika. Może to dobry moment, żeby zastanowić się, skąd pochodzę, i spróbować ułożyć w całość elementy składające się na to, kim byłem i kim jestem. Jeśli rzeczywiście taki jest mój cel, powinienem chyba zacząć od początku. To właściwa chwila, bo niespodziewanie dla samego siebie nagle mam trochę wolnego czasu do dyspozycji. Pojechaliśmy na tygodniowe rodzinne wakacje na Bahamy, ale codziennie padało. Spodziewaliśmy się kąpieli słonecznych, a tymczasem oglądałem mecze, czekając na poprawę pogody. To mnie wybawiło. Siedziałem w uroczym domu i miałem kablówkę, dzięki której mogłem obejrzeć wszystkie spotkania mistrzostw Europy i Copa América. Piłka nożna przynosi mi ulgę. Oczywiście, moja żona trochę się irytowała. Za to obaj synowie byli zachwyceni, że mogą oglądać ze mną mecze. Trzech na jedną – trudno tu mówić o równowadze.

Ostatecznie skróciliśmy naszą wycieczkę na Bahamy. Mieliśmy tam wkrótce wrócić, ale nie mogłem znaleźć żadnego lotu. Wróciliśmy więc szybko do Londynu i polecieliśmy do Barcelony, by cieszyć się promieniami słońca na basenie przy naszym rodzinnym apartamencie. Przez cały czas, między kolejnymi lotami, meczami, opadami deszczu i przerwami, robiłem notatki i zapełniałem puste strony.

Myślałem zwłaszcza o Murphy i Newell’s, gdzie stawiałem pierwsze kroki w świecie piłki. Ale zanim o tym opowiem, muszę wrócić do sypialni w domu moich rodziców, do czasów, gdy byłem nastolatkiem. Bo właśnie tam spałem, gdy o świcie zaczęły się negocjacje na temat mojego transferu do Newell’s Old Boys.

W Rosario Central grało dwóch chłopców z Murphy, starszych ode mnie o trzy czy cztery lata. Jeden z nich, David Bisconti, występował w pierwszej lidze i reprezentacji. Chłopaki chciały, żebym dołączył do nich w Rosario. Pewnego dnia poszedłem tam na trening i od razu dostałem od klubu propozycję podpisania umowy, ale miałem 13 lat i został mi jeszcze rok do ukończenia szkoły w Murphy, moim rodzinnym miasteczku w prowincji Santa Fe, oddalonym o 160 kilometrów od Rosario. Nie mogłem podpisać kontraktu do końca roku szkolnego w grudniu czy styczniu, więc zasugerowano mi, żebym przyjeżdżał na treningi raz czy dwa razy w tygodniu i grał dalej w Murphy. Podobnie było z Dele Allim, gdy go do nas ściągnęliśmy – trenował z nami, ale występował w ekipie z League One, MK Dons, skąd pochodził. Znalazłem się w zespole z chłopcami starszymi ode mnie o trzy–cztery lata, ale od nich nie odstawałem. Myślałem, że ostatecznie będę grał w Rosario Central.

No i wyglądało to tak: uczyłem się rolnictwa w miejscowej szkole, która znajdowała się jakieś 20 kilometrów od naszego domu. Wstawałem o szóstej rano, żeby złapać autobus, a o piątej po południu, po lekcjach, ruszałem w trzygodzinną podróż do Rosario. Czasem zabierał mnie tata, ale najczęściej jechałem autobusem, a w ciągu tych trzech godzin spałem albo z kimś gadałem. Pojazd zatrzymywał się dosłownie wszędzie – jak mleczarz! – co działało mi na nerwy. W końcu zmieniłem szkołę na taką, gdzie lekcje odbywały się tylko rano, tak że nie musiałem pędzić po nich od razu na trening.

Gdy docierałem na obiekty Rosario Central, trenowałem, a potem spędzałem noc w wynajętym przez klub mieszkaniu. Rano trenowałem jeszcze raz, a następnie wracałem do domu. W soboty i niedziele grałem mecze w rodzinnym miasteczku. A po weekendzie wszystko zaczynało się od nowa. W któryś poniedziałek Marcelo Bielsa i Jorge Griffa z Newell’s Old Boys zorganizowali testy dla piłkarzy z Villa Cañás, miasteczka oddalonego o jakieś 50 kilometrów od Murphy. Ponieważ był tam pewien trener, który mnie znał i wiedział, że nieźle sobie radzę, poprosił mojego ojca, by mnie przywiózł. W dniu testów wróciłem ze szkoły do domu około szóstej po południu. Byłem zmęczony po lekcjach i weekendowym meczu. Nie miałem ochoty nigdzie iść. Powiedziałem o tym ojcu, który stwierdził, żebym się nie przejmował, i nie pojechaliśmy do Villa Cañás.

Podczas śniadania we wtorek rano ojciec opowiedział mi, co zdarzyło się w nocy.

Okazało się, że po testach Bielsa i Griffa, którzy podróżowali po całym kraju w poszukiwaniu młodych talentów, zjedli suty posiłek z trenerem, który mnie znał, i spytali go, czy w okolicy nie ma żadnych innych dobrze rokujących graczy, na co usłyszeli: „Najlepszy z nich się nie pojawił, bo gra w Central”. Spojrzeli po sobie, jakby chcieli powiedzieć: „Nie ma mowy”. Spytali, gdzie mieszkam, i wyruszyli, żeby się ze mną spotkać.

A była pierwsza w nocy, środek zimy.

Dotarli do stacji paliw w Murphy i tak długo dopytywali nielicznych o tej porze przechodniów, aż dowiedzieli się, gdzie jest nasz dom. Dobijali się do drzwi, dopóki moja matka nie wstała. Powiedzieli, kim są, ale nie chciała im otworzyć, wolała zawołać ojca. Obudziła go, a ponieważ on słyszał o organizowanych przez nich testach, zaprosił ich na kawę. Bielsa opowiadał mi później, że po pięciu czy 10 minutach, kiedy już wyjaśnili, w jakim celu przyjechali, nie mieli pojęcia, o czym jeszcze można by porozmawiać, więc spytali mojego ojca, czy mogliby mnie zobaczyć. Mimo wczesnej pory moi rodzice się zgodzili i wszyscy pojawili się w mojej sypialni.

Ponieważ spałem, Griffa spytał, czy może spojrzeć na moje nogi. Matka mnie odkryła i obaj stwierdzili: „Wygląda jak piłkarz. Co za nogi!”. Oczywiście – co mogli powiedzieć moim rodzicom? Choć pokój był pełen ludzi, którzy zachwycali się moimi nogami, spałem jak zabity, nie mając o niczym pojęcia aż do rana, dopóki mój staruszek nie puścił farby.

Od tego momentu wydzwaniali do ojca, przekonując go, żeby przywiózł mnie do nich na trening. Nie chciałem tego, czułem się szczęśliwy w Central. Przekonał mnie dziadek, którego przyjaciel grał kiedyś w Newell’s. Wybrałem się więc na spotkanie z Bielsą i Griffą. Trzy nerwowe godziny jechałem autobusem, bo mój ojciec był zajęty pracami na polu. Ludzie z klubu odebrali mnie z dworca i zabrali do ośrodka treningowego. Poprosili, żebym założył koszulkę, spodenki i getry, które ze sobą przywiozłem (w Tottenhamie wygląda to inaczej: pojawiasz się i wszystko dostajesz na miejscu). Przedstawiono mnie Bielsie, który stwierdził:

– Rozgrzej się z całą grupą i graj. Na jakiej pozycji występujesz?

– Na środku obrony.

– Nie jesteś napastnikiem?

– Cóż, u nas gram z przodu, ale tego nie lubię, jestem obrońcą.

– OK, w takim razie zagrasz w defensywie.

Po pięciu minutach, podczas których zdążyłem dotknąć piłki trzy czy cztery razy, powiedzieli mi, że schodzę i wejdzie za mnie ktoś inny. Co tu się dzieje? – pomyślałem.

– Chodź tu, chłopcze. – Zobaczyłem obok Bielsę, który siedział na piłce. – Posłuchaj, w styczniu gramy na turnieju w Mar del Plata i chcielibyśmy, żebyś pojechał tam ze swoją grupą wiekową, z rocznikiem siedemdziesiątym drugim.

– No nie wiem, muszę porozmawiać z rodzicami.

– Jasne, porozmawiaj z nimi i daj nam znać – odpowiedział Marcelo. – A teraz idź pod prysznic.

Uczestniczyłem w treningu zaledwie pięć minut i chciałem pograć dłużej, zwłaszcza na boisku Newell’s – przypominało to przyjazd z jakiejś angielskiej wioski na obiekty treningowe Tottenhamu.

– Nie, nie – powiedział Bielsa. – Weź prysznic, a ktoś zabierze cię do biura przy stadionie.

Tam czekał już na mnie Griffa.

– OK, synu, to twój bilet. Wracaj do domu, będziemy w kontakcie. Mam nadzieję, że zagrasz z nami na turnieju, byłoby świetnie…

Tak to się właśnie odbyło. Pojechałem do Rosario rano, żeby się z nimi spotkać, a już wieczorem wracałem do domu.

Rodzice nie mieli nic przeciwko, żebym pojechał na turniej z Newell’s, więc wróciłem do Rosario kilka dni później, a Vicente Tasca, główny księgowy klubu, przenocował mnie przez kilka dni. Jego syn także grał w drużynie. Trenowałem z nowymi kolegami, a później wyruszyliśmy do Mar del Plata. Dotarliśmy do finału, w którym zagraliśmy z paragwajską Olimpią. Po 90 minutach był remis 2:2. W drugiej połowie dogrywki bramkarz podał mi piłkę w okolicach naszego pola karnego, a ja ruszyłem do przodu; biegłem i biegłem, wymieniłem podania z kolegą z zespołu i zrobiłem wrzutkę, która wylądowała… w bramce! Strzeliłem gola! Zwyciężyliśmy 3:2 i wygraliśmy cały turniej. Wróciliśmy do Rosario, a kiedy wysiadłem z autobusu, Bielsa i Griffa już tam byli.

– No i jak? – zapytali. – Zostaniesz z nami?

– Tak, podpiszę umowę.

I tak zrobiłem. Byłem fanem Racingu ze względu na ojca, ale z biegiem czasu zniosło mnie w stronę Newell’s. To cała historia. Niewiarygodne.

I ciekawe. Bielsa potrzebował zaledwie pięciu minut. Nigdy nie zapytałem go, co wtedy zobaczył, ale wydaje mi się, że rozumiem jego sposób myślenia. Gdy razem z Jesúsem Pérezem, Mikim D’Agostino czy Tonim Jiménezem oglądam mecze, widzimy, kogo potrzebujemy, a kto nam się nie przyda. Rozstrzygamy to w jednej chwili. To kwestia postawy i energii piłkarza. Emanuje nią czy nie? Ktoś taki jak Bielsa, który podobnie jak Griffa wyprzedzał swoje czasy, w ciągu pięciu minut dostrzegał naprawdę dużo.

Moja kariera mogła się potoczyć zupełnie inaczej, gdybym podpisał kontrakt z Central. Kto wie, może sprawilibyśmy, że Central dorównałby Newell’s? Trzeba mierzyć wysoko, prawda?

Gdy znalazłem się w Rosario, Griffa, który pełnił obowiązki dyrektora sportowego w Newell’s, stał się moim ojcem zastępczym, zwłaszcza gdy miałem 14–17 lat. Byłem z nim bardziej związany niż z Bielsą, który początkowo prowadził rezerwy. Kiedy debiutowałem w pierwszym zespole w wieku 17 lat, prowadził go José Yudica. Wkrótce potem drużynę przejął Marcelo i zdobyliśmy mistrzostwo. Pod wodzą Bielsy w następnym sezonie awansowaliśmy do finału Copa Libertadores, gdzie w karnych przegraliśmy z São Paulo FC Telê Santany. Dla tak skromnego klubu jak nasz było to niewiarygodne osiągnięcie. Za wynikami Newell’s kryła się ta sama filozofia, która panuje obecnie w Tottenhamie.

W zespole mieliśmy zarówno młodych piłkarzy, takich jak Fernando Gamboa, Eduardo Berizzo i ja, jak i graczy doświadczonych, jak „Tata” Martino, Juan Manuel Llop czy Norberto Scoponi. W owym czasie zawodnicy nie wyjeżdżali z Argentyny, więc młodym trudniej było wskoczyć do składu, przynajmniej dopóki drużyny nie objął ktoś taki jak Bielsa, który dopiero rozpoczynał pracę w tym zawodzie i nigdy nie był topowym graczem. Miał za to pomysł, jak to wszystko powinno wyglądać.

Nasz styl przypominał w wielu aspektach to, co prezentuje Tottenham: graliśmy na dużej intensywności, w szybkim tempie, wysokim pressingiem, poruszaliśmy się po boisku wedle wypracowanych schematów. Dominowaliśmy fizycznie i chodziło nam o to, by przydusić rywali, sprawić, by czuli się niekomfortowo, gdy nie byliśmy przy piłce. Musieliśmy wszyscy wierzyć, że idee szkoleniowca sprawdzą się w praktyce. W zespole było wielu piłkarzy, którzy mieli konkretne zadania do wykonania. Ale nie byliśmy po prostu żołnierzami. Wszyscy braliśmy udział w podejmowaniu decyzji. Grając jako lewy środkowy obrońca, rozwinąłem się pod okiem Bielsy, który dzięki swej odważnej filozofii nie bał się kwestionować ówczesnych norm.

Nazywano go „Loco” (szaleniec), ale nigdy nie lubiłem tego przezwiska. Wiem, że to hołd dla jego całkiem odmiennego sposobu myślenia, lecz odejście od powszechnie uznawanych wzorców uważam raczej za wyjątkowe niż szalone. Kto obecnie posiada zdolności umysłowe, które pozwalają postrzegać rzeczy w zupełnie innym świetle? Rozumiem teraz Bielsę lepiej niż kiedykolwiek, lepiej niż w czasach, gdy sam byłem piłkarzem. Bardzo chciałbym usiąść z nim przy mate i ponownie porozmawiać. Mimo że nie we wszystkim się zgadzamy, z pewnością był dla mnie źródłem inspiracji, gdy zdecydowałem się zostać szkoleniowcem.

Jestem szczęściarzem, ponieważ mam żonę, która rozumie mnie i rozumie piłkę nożną. Karina czasem narzeka – czuje się do tego zobligowana, jeśli myśli, że zmierzamy w złą stronę – ale ma świadomość, że to futbol odpowiada za to, kim jestem ja i kim jesteśmy my jako rodzina. Właśnie tego chcieliśmy i to wybraliśmy. Piłka jest naszym towarzyszem w tej podróży.

Spotkanie z przyszłą żoną odmieniło moje życie. W okresie zmian, gdy wszystko w Newell’s działo się tak prędko, dała mi stabilizację i spokój. Zdobyłem tytuł mistrzowski jako nastolatek, byłoby więc całkiem normalne, gdybym się w tamtym momencie pogubił. Na nas, chłopaków z Newell’s, czyhało wtedy nieskończenie wiele pokus, czuliśmy się, jakby miasto należało do nas.

W 1993 roku nowym trenerem Newell’s został „El Indio” Solari. Był nadzwyczajnym facetem. Któregoś dnia zwołał nas na spotkanie i zapytał:

– Chłopaki, co byście powiedzieli, gdybyśmy ściągnęli Maradonę?

Maradona grał wtedy w Sevilli. Wybuchnąłem śmiechem.

– Maradona w Newell’s? To niemożliwe!

„El Indio” odpowiedział:

– Byłaby na to szansa. Co wy na to?

– A jak pan myśli? Gdyby przyszedł tu Maradona, chybabyśmy zeszli z wrażenia!

Transakcję przeprowadzał Ricardo „El Gringo” Giusti i znany agent Tota Rodríguez. Doszło do niej dziewięć miesięcy przed mistrzostwami świata w 1994 roku. „El Gringo” Giusti skontaktował się z wieloma piłkarzami Newell’s, mówiąc: „To numer do Diego. Byłby zachwycony, gdybyś do niego zadzwonił”. Byłem wtedy z Kariną w mieszkaniu w Córdobie, na 13. piętrze budynku znajdującego się naprzeciwko pomnika Flagi Narodowej, ale ogarnęły mnie wątpliwości: „Powinienem zadzwonić? Jak mam zadzwonić do Maradony? Cholera jasna!”. Powiedziałem Karinie, że gdy jako junior przeprowadziłem się do Rosario, mieszkałem w bardzo małym mieszkaniu. Nad łóżkiem miałem jedno jedyne zdjęcie – Maradony, który wznosi Puchar Świata w 1986 roku. Diego spoglądał na mnie, gdy szedłem spać. A teraz miałem do niego zadzwonić.

Ostatecznie powiedziałem sobie: „Zadzwonię”.

Cały w nerwach usłyszałem:

– Halo?

– Diego, mówi Mauricio Pochettino, będę twoim kolegą z drużyny.

– To ty, Poche! – Prawie zemdlałem, gdy mnie tak nazwał. – Jak się masz? Świetnie cię słyszeć! Jestem ci wdzięczny za telefon, wkrótce się do was wybieram…

Zamurowało mnie.

Nazajutrz Diego pojawił się w Rosario i odbyła się jego prezentacja. Wszyscy pojechaliśmy na stadion Newell’s, by być świadkami tego wielkiego momentu. Na trybunach pojawiło się 40 tysięcy ludzi, którzy wypełnili cały obiekt. Marzenie się spełniło. Patrzyliśmy na niego i myśleliśmy: „Nie do wiary, że Maradona jest tu z nami”.

Na stadionie Newell’s nie mieliśmy siłowni, chodziliśmy więc na calle Mendoza. Maradona jechał tam rano, by pobiegać na bieżni i się wzmocnić. Ćwiczył bardzo ciężko, a po południu dołączał do reszty zespołu. Treningi z nim to była czysta przyjemność. Chciał tylko dostać piłkę. Nie interesowało go bieganie, a wyłącznie gra. Rozgrzewał się na własną rękę; brał futbolówkę, zanim jeszcze zawiązał sznurowadła, i sobie ją kopał. Trudno w ogóle wytłumaczyć to, co wyczyniał, począwszy od dźwięku, jaki towarzyszył zetknięciu jego stopy z piłką, przez niewiarygodną kontrolę, jaką nad nią posiadał, a skończywszy na tym, jak potrafił ją podkręcić. Po wszystkim zjadał owsiankę, a wieczorem samemu wracał na siłownię.

Miałem szczęście, że dzieliłem z nim szatnię przed meczami. Oddzielne pomieszczenia dla zawodników z pewnością nie były wówczas normą. Spróbujcie to powiedzieć dzisiejszym piłkarzom.

Nie spałem przez kilka nocy, wciąż się na niego gapiłem, ale wkrótce zdumienie, że to faktycznie Maradona, minęło. Był po prostu moim kolegą z drużyny. Pewnego razu wylegiwaliśmy się, oglądając jakiś mecz. Nie pamiętam, co to było za spotkanie, ale jak to piłkarze mają w zwyczaju, zaczęliśmy krytykować zawodników. „Co to był za dziadowski strzał!” Jeden z graczy minął przeciwnika, później następnego, ale potem stracił piłkę, na co powiedziałem: „Czy ten facet myśli, że jest Maradoną?”. Natychmiast zakryłem usta dłonią, ale Diego już zanosił się śmiechem.

W tamtych czasach nie było jeszcze tak naprawdę pilotów do telewizora. Pewnego popołudnia w hotelu Embajador w Buenos Aires byłem u masażysty, a leżankę obok zajmował Maradona. Nie pamiętam, co leciało w telewizji, ale w którymś momencie spojrzeliśmy po sobie, jak gdyby mówiąc: „Co to za kretyństwo, do cholery?”. I wtedy automatycznie rzuciłem: „Diego, zmień tę szmirę i włącz coś innego”. Podniósł się i zaczął wciskać jakieś przyciski na telewizorze. Nagle przestał, uświadomił sobie, co robi, i powiedział: „Cholera, kolego, co ty sobie wyobrażasz? Jestem Maradona! Sam sobie zmieniaj kanały!”. I roześmiał się głośno.

Nie powiedziałbym, że jesteśmy przyjaciółmi, ale lubimy się. Byłem na jego pożegnalnym meczu na stadionie Boca Juniors tego wyjątkowego dnia w listopadzie 2001 roku. Wszyscy płakaliśmy, gdy przemawiał.

Diego powiedział: „Czekałem… czekałem na ten mecz tak długo, a teraz jest już po wszystkim. Mam nadzieję, że moja miłość do piłki i wasza miłość do mnie nigdy nie osłabnie. Popełniłem błędy i za nie zapłaciłem. Ale wciąż czuję czystą miłość do piłki”.

Czy mogliśmy nie płakać, gdy nasz idol się żegnał?

W 1991 roku, przed przybyciem do klubu Maradony, polecieliśmy na Teneryfę, żeby zagrać towarzysko z drużyną „El Indio” Solariego. Później zagraliśmy z UE Figueres, zespołem prowadzonym przez Jorge D’Alessandro. Mecz odbył się w Barcelonie, dzięki czemu odkryłem to miasto, które przygotowywało się wówczas do igrzysk olimpijskich. Argentyna nie zakwalifikowała się do turnieju piłkarskiego, co wydawało się niewiarygodne, biorąc pod uwagę, że mieliśmy wspaniałą drużynę. Nazywano nas „ekipą od podań i goli”.

Zakochałem się w Barcelonie i gdy pojawiła się okazja, by dołączyć do Espanyolu, nie zastanawiałem się dwa razy. Mogłem przejść do Boca Juniors albo jednego z wielu klubów meksykańskich. Drużyna z Katalonii przedstawiła mi najmniej satysfakcjonującą pod względem finansowym ofertę, a do tego było to rozwiązanie najbardziej ryzykowne, bo zespół dopiero co wywalczył awans do pierwszej ligi.

Nie wiedziałem zbyt wiele o Barcelonie i klubie, ale w 1994 roku razem z Kariną, która była w ciąży, uznaliśmy, że przeniesiemy się do Hiszpanii. Decyzja ta wywarła ogromny wpływ na moją karierę i całe życie. Griffa, który występował w Espanyolu i bardzo na mnie wpłynął w latach, gdy kształtowała się moja osobowość, towarzyszył nam w podróży do Europy i był tam, gdy podpisywałem kontrakt z katalońskim klubem.

Zagraliśmy w Pucharze UEFA i kilka razy wystąpiliśmy w Pucharze Intertoto, ale ogólnie rzecz biorąc, w Espanyolu radość przeplatała się z cierpieniem. W 1997 roku zagrałem w ostatnich derbach z Barceloną na Estadio de Sarrià, zanim obiekt zburzono. To nie był mecz równych sobie drużyn.

Znajdowaliśmy się w strefie spadkowej, mieliśmy nowego trenera i mnóstwo kontuzjowanych graczy, brakowało nam między innymi Toniego Jiméneza (obecnie trenera bramkarzy w Tottenhamie). Prowadzona przez Bobby’ego Robsona Barcelona musiała wygrać, by wywrzeć presję na Realu Madryt Fabio Capello, dlatego rywale wystawili najsilniejszy skład, z Ronaldo, który dzierżył wtedy tytuł Piłkarza Roku FIFA. Moim zadaniem było krycie Brazylijczyka. Nie wiem, jak mi się to udało, ale nie dostał wtedy zbyt wielu piłek.

Cóż, miałem plan. Przygotowałem się do meczu psychicznie: „W jaki sposób najlepiej kryć Ronaldo? Jeśli zagrają do niego i dam mu przyjąć, to mnie wykończy. Co więc powinienem zrobić? Nie zostawiać mu ani trochę wolnego miejsca. Jeśli się odwróci, to albo go sfauluję, albo zrobi ze mnie pośmiewisko…”.

Po prostu trzeba było wyprzedzać Ronaldo. Trener nie musiał mi tego mówić. Musiałem wykorzystać do tego wszelkie narzędzia – nazywam je „podstawami” – czyli rzeczy, których piłkarz uczy się podczas lat treningów.

Tematem, o którym dyskutujemy obecnie w sztabie szkoleniowym Tottenhamu, i czymś, co nas martwi, jest brak owych „podstaw” u pewnych graczy. Mamy niesamowite plany przygotowań i metodologię, więc zawodnicy są wdrożeni w kwestie taktyczne. Ale jeśli chodzi o „podstawy”, rzeczy, które pomagają piłkarzom prezentować się lepiej na boisku, to sytuacja wygląda tak sobie. Mówię tu o tym, jak wykorzystać daną sytuację na murawie, jak wytrącić rywala z równowagi, jak użyć niepiłkarskich środków do pokonania przeciwnika, jak wykorzystać własną inteligencję, jak okazać spryt. Te umiejętności stopniowo odchodzą w niebyt. Nie przekazuje się ich z pokolenia na pokolenie, starsi nie uczą tego młodszych. Nawet szkoleniowcy zapomnieli, jak wpajać tę wiedzę.

Do tej zbiorowej amnezji przyczyniają się także media. Przykładem może być Toby Alderweireld, którego ściągnąłem do Tottenhamu i który w przeciągu ostatnich dwóch lat był czołowym środkowym obrońcą w Anglii. Chce mi się śmiać, gdy słyszę, że jest jednym z lepszych defensorów, bo nie popełnia fauli. Środkowy obrońca, który nie fauluje! Za moich czasów jeśli nie faulowałeś, to nie mogłeś grać na środku obrony. Dwadzieścia lat temu, jeśli nie wchodziło się ostro i nie kontrolowało swojego terytorium, napastnicy zjadali obrońcę żywcem. A jeśli dostawało się żółtą kartkę, to przynajmniej za solidnego kopa. Mówiłem wtedy do napastnika: „Zastanów się dwa razy, zanim będziesz chciał mnie minąć albo wykiwać, bo później cię zamorduję”. Rzecz jasna, nie robiłem tak, ale rywal myślał, że jestem do tego zdolny.

A teraz obrońca, który najmniej fauluje, jest uznawany za najlepszego. Chyba ze mnie żartujecie! Ależ się pozmieniało!

Zanim potwierdzono przyjście Bielsy do Espanyolu, miałem szansę zmienić klub, ale zostałem w Barcelonie, bo bardzo chciałem grać pod jego wodzą. Nawet jeśli pracował w klubie zaledwie sześć miesięcy, by po tym czasie objąć stery reprezentacji, spotkanie z nim odegrało w moim życiu kluczową rolę, bo wybudził mnie z letargu. Byłem ospały, zapadłem w zimowy sen. Znał mnie z Newell’s, ale Pochettino, z którym spotkał się sześć lat później w Espanyolu, był innym człowiekiem. Zanadto zasiedziałem się we własnej strefie komfortu. Tak naprawdę to się pogubiłem, choć sam tego nie wiedziałem.

W czasie przygotowań do sezonu Bielsa urządzał nam trzy treningi dziennie. Pierwszy zaczynał się o 7:30 – przez 45 minut biegaliśmy po górkach i dołkach w ośrodku treningowym Sant Cugat. Mieliśmy urządzenia do monitorowania pracy serca, które podpowiadały nam, jak szybko każdy z nas powinien biec. Następnie wracaliśmy, jedliśmy śniadanie, odpoczywaliśmy przez godzinę i ruszaliśmy na 90-minutową sesję na siłowni. A potem znowu prysznic i lunch. Po sjeście mieliśmy ostatni trening z Bielsą.

Nie widywaliśmy Marcelo rano, ale gdy przychodził na popołudniowe zajęcia, tryskał energią. Pracowaliśmy z nim wyłącznie nad taktyką, lecz były dni, gdy kończyliśmy trening wykończeni. Pewnego razu, w jedno z tych skwarnych, gorących popołudni, wykonywaliśmy jakieś ćwiczenia i spytałem Bielsy (zwracając się do niego po imieniu, co nie było dobrym początkiem):

– Marcelo, długo jeszcze?

– Pięć minut.

Pracowaliśmy dalej. Na koniec wściekły Bielsa przywołał mnie do siebie.

– Nie spodziewałem się czegoś takiego po tobie. To tylko potwierdza, kim się stałeś – wydarł się na mnie i zmył mi głowę.

Wróciłem do domu ze łzami w oczach, bo czułem się zażenowany jak nigdy wcześniej. Miał całkowitą rację. Oślepłem, byłem uwięziony we własnym świecie. Przede wszystkim musiałem skończyć z tym, co przywiodło mnie do tego miejsca.

Bielsa pomógł mi ruszyć naprzód, a później, gdy prowadził już reprezentację, powołał mnie do zespołu narodowego. Dzięki niemu w 1999 roku zadebiutowałem w kadrze w meczu z Holandią. Gdyby nie przyszedł do Espanyolu, nigdy nie zagrałbym w seniorskiej reprezentacji Argentyny.

Dobrze, że nie odszedłem z Espanyolu w sezonie 1999/2000, mimo że miałem parę ofert z dużych klubów. Jednym z nich była Valencia, ale jej szkoleniowiec Héctor Cúper podczas kilku rozmów telefonicznych zamiast mnie jakoś przekonać, zdawał się mówić: „Tak naprawdę to nie wiem, czy cię chcę”. A jestem dość wrażliwy na tego typu rzeczy. Pomyślałem sobie: „Klub składa pisemną ofertę, a potem trener mówi mi, że nie wie, czy będę u niego grał, czy nie, i nie przejawia ani trochę entuzjazmu. Cóż, interesujące…”. Taki rodzaj podejścia wiele mnie nauczył. W rzeczy samej, teraz rozumiem to nawet lepiej. Rozmawiałem także z Liverpoolem, ale wtedy wydawało mi się, że Anglia to inna planeta.

Zostałem, bo klub znajdował się w trudnej sytuacji finansowej. Kiedy odrzuciłem propozycję Valencii, zadzwonił do mnie José Manuel Lara. Jego rodzina prowadziła wydawnictwo Planeta i była głównym udziałowcem Espanyolu. „Wiemy, że ubiegają się o ciebie inne kluby. Mamy kłopoty finansowe, ale zamierzamy uczynić z Espanyolu wielki klub, a ty jesteś naszym kluczowym graczem. Chcemy, żebyś zakończył tu karierę”. To była muzyka dla moich uszu. Do końca kontraktu pozostawał mi jeszcze rok, ale władze klubu przedstawiły mi nową, sześcioletnią umowę, którą zaakceptowałem. Podpisałem umowę przedwstępną, ale dokument nigdy nie został wysłany do federacji, ponieważ opierał się na porozumieniu pomiędzy klubem, Larą a Planetą Deportivo, firmą powiązaną z wydawnictwem, która chciała wynieść Espanyol na inny poziom za pomocą kupowania i wypożyczania zawodników.

W tamtym sezonie zdobyliśmy Puchar Króla, zwyciężając w rozgrywanym w Walencji finale z Atlético Madryt – po 60 latach bez trofeum był to dla Espanyolu wyjątkowy wyczyn. To zwycięstwo ma dla mnie chyba większe znaczenie niż jakiekolwiek inne osiągnięcie.

Po zdobyciu Pucharu Króla Planeta zakończyła współpracę z Espanyolem i znalazłem się w kropce. Mógłbym wprawdzie żądać od Hiszpanów, żeby honorowali mój nowy kontrakt, podpisany przez prezydenta klubu, ale postawiłoby to Espanyol w ciężkiej sytuacji, ponieważ byłby w stanie to zrobić tylko z pomocą Planety, a to nie wchodziło już w grę. Pozostałem więc lojalny wobec klubu w ostatnim roku obowiązywania starej umowy. Wiele napisano na temat tego, czy podpisałem nowy kontrakt, ale w styczniu do Espanyolu napłynęła oferta z Paris Saint-Germain i poproszono mnie, bym ją zaakceptował i odszedł. Tak zatem zrobiłem.

Oznaczało to wyjazd z Barcelony, miasta, które dobrze znałem i w którym czułem się komfortowo, do Paryża, gdzie musiałem nauczyć się nowego języka i przygotować się na nowe wyzwania. Grałem w PSG razem z Ronaldinho, mieliśmy też w składzie innych niewiarygodnych piłkarzy, takich jak Nicolas Anelka czy Mikel Arteta. Przeprowadzka wywarła na mnie ogromny wpływ, był to okres błyskawicznego rozwoju mojej osobowości. Liga francuska okazała się silna, występowały w niej Olympique Lyon, Olympique Marsylia, Lille, Girondins Bordeaux, które na przemian zdobywały mistrzowskie tytuły.

Gdy grałem w PSG, Bielsa powołał mnie do kadry na mistrzostwa świata w 2002 roku w Japonii i Korei. Było to jednak olbrzymie rozczarowanie, bo choć znajdowaliśmy się w gronie faworytów, nie wyszliśmy z grupy. A mieliśmy w składzie Batistutę, Ayalę, Zanettiego, Veróna, Simeone, Aimara i Crespo… Przegraliśmy z Anglią 0:1 po bramce Davida Beckhama z karnego, podyktowanego za mój rzekomy faul na Owenie. Był przy piłce, wystawiłem nogę, a napastnik Liverpoolu zanurkował. W tamtym momencie Owen był bardziej argentyński ode mnie. Zrezygnowałem z występów w kadrze w 2002 roku, w wieku 30 lat, choć nie ze względu na mistrzostwa świata – po prostu chciałem skupić się na występach w klubie.

Po półtora roku, rozegrawszy 70 meczów i strzeliwszy cztery gole dla PSG, przeniosłem się do Bordeaux, mimo że na stole miałem też ofertę z Villarrealu. Uwielbiam wino i był to jeden z powodów, dlaczego wybrałem tak, a nie inaczej. Gdy występowałem w PSG, mieszkałem na obrzeżach Paryża, w Chambourcy, gdzie znajdował się ośrodek treningowy klubu. Właściciel mojego domu pracował w PSG, był też sprzedawcą w największej okolicznej winnicy, podesłał mi więc kilka butelek szampana i dobrego wina. Prezydent Bordeaux Jean-Louis Triaud posiadał wiejską rezydencję i dzięki temu mogłem spełnić marzenie, by odwiedzić inne regiony, w których produkuje się wino. Uważam, że w okolicach Bordeaux robi się najlepsze wino na świecie, ale to także wyjątkowy region ze względu na energię, którą emanuje.

Sześć miesięcy później, w styczniu 2004 roku, trzy lata po opuszczeniu Espanyolu, wróciłem do katalońskiego klubu.

Te sześć miesięcy między moim powrotem do Espanyolu a końcem sezonu to jeden ze szczęśliwszych okresów w mojej karierze zawodniczej. Naprawdę dużo się działo. Luis Fernández zastąpił Javiera Clemente na stanowisku trenera, a zespół wylądował na dnie tabeli, z dziewięcioma punktami straty do bezpiecznego miejsca. Była jednak dopiero połowa sezonu. Powrót do Espanyolu to było dla mnie coś wielkiego. Powitano mnie z otwartymi ramionami i spodziewano się, że zjednoczę pełną podziałów i problemów drużynę. Podjąłem to wyzwanie, byłem na nie gotowy. Odpowiedzialność za zespół sprawiła, że poczułem się ważny, a Luis Fernández dopuścił mnie do bardzo bliskiej współpracy – wspomnienie tego doświadczenia nigdy mnie już nie opuści. Zaufał mi i uczestniczyłem w podejmowaniu decyzji przez sztab szkoleniowy. Omawialiśmy każdą zagwozdkę, co pozwoliło mi zrozumieć piłkę nożną od innej strony. Za to jestem Fernándezowi niezwykle wdzięczny.

Zbliżał się ostatni mecz sezonu. Zdobyliśmy sporo punktów i byliśmy tuż-tuż, by oddalić się od koszmarnej perspektywy spadku. Graliśmy u siebie z Murcią, którą prowadził John Toshack, i wiedzieliśmy, że zwycięstwo zapewni nam utrzymanie w lidze. W składzie mieliśmy mieszankę doświadczonych graczy, w tym utalentowanego Ivána de la Peñę, i chłopaków z klubowej akademii, takich jak Raúl Tamudo i Alberto Lopo. Obaj młodzi znaleźli się na liście strzelców i zostaliśmy w lidze.

Tak, to naprawdę były przepełnione emocjami miesiące.

Latem 2006 roku Ernesto Valverde objął funkcję szkoleniowca w Espanyolu i zdecydował, że w następnym sezonie nie chce mnie w drużynie, ponieważ czuł, że za bardzo kontroluję szatnię. Tak naprawdę jednak było całkiem inaczej. Broniłem poprzedniego trenera, Miguela Ángela Lotinę, nawet wtedy, gdy się z nim nie zgadzałem. Jest na to mnóstwo dowodów i wielu ludzi wie, że zawsze byłem lojalny wobec moich szkoleniowców. W piłce nożnej zdarzają się ludzie, którzy potrafią robić użytek z zamieszania, i czasami nie wiadomo, kto jest czarną owcą.

Rozmawiałem o tym z Valverde. Trudno mi było zaakceptować jego punkt widzenia, ale zrozumiałem go z biegiem czasu. Gdy obejmujesz drużynę, to normalne, że wyszukujesz graczy mających wpływ na zespół. Pytasz i dowiadujesz się, ale możesz otrzymać błędne rady. Prawdę mówiąc, i tak nie mógłbym zostać dłużej w Espanyolu. Dałem temu klubowi wszystko, co miałem. Myślałem, że mógłbym wnieść coś do szatni, korzystając z mojego doświadczenia, ale Valverde podjął dobrą decyzję.

Widziałem się z nim jakiś czas później i powiedziałem mu wtedy:

– Bardzo ci dziękuję, że nie pozwoliłeś mi zostać na jeszcze jeden sezon.

Gdyby nie skłonił mnie do zawieszenia butów na kołku, do dziś szamotałbym się na jakimś boisku. To szczera prawda, choć oczywiście w tamtym czasie trudno mi było przyjąć to do wiadomości.

Po rozegraniu prawie 300 meczów w ciągu 12 lat i zdobyciu dwóch Pucharów Króla (po jeden sięgnęliśmy w 2000 roku, po drugi właśnie w 2006) pożegnałem się z klubem na pełnej emocji konferencji prasowej. Była tam ze mną moja rodzina, łącznie z 12-letnim synem Sebastiano, który urodził się podczas mojego pierwszego sezonu w Espanyolu. Płakałem. Chyba dlatego, że widziałem, jak płacze Sebastiano. A może nie. Płakałem, ponieważ płakałem.

Musiałem na pięć minut wyjść z sali, by zebrać się do kupy.

Czasami gram w dziadka z piłkarzami, ale zastrzegam sobie ten przywilej, że wchodzę do środka, żeby walczyć o przejęcie piłki, tylko wtedy, gdy chcę. Dajcie spokój, jeśli podanie jest złe, to powinien za to zapłacić ten, kto tak zagrał. Często biorę też udział w turniejach siatkonogi, które organizujemy w ośrodku szkoleniowym Tottenhamu. Nawet gdy zawiesisz już buty na kołku, nigdy do końca nie przestajesz być piłkarzem.

W 2006 roku miałem oferty z Dubaju, Kataru i Stanów Zjednoczonych. Było mną też zainteresowanych kilka klubów hiszpańskich, ale wraz z rodziną potrzebowaliśmy stabilizacji, którą znaleźliśmy w Barcelonie. Zakończenie kariery w wieku 34 lat dało mi szansę, bym pomyślał o przyszłości, przygotował się do roli trenera i spróbował czegoś nowego.

Najpierw, po wielu latach za granicą, poleciałem do Argentyny, na wycieczkę do San Carlos de Bariloche – byłem to sobie winny od okresu nastoletniego. Pragnąłem odciąć się od wszystkiego. Nie chciałem oglądać telewizji ani zdjęć z treningów w gazetach. Naprawdę dobrze mi to zrobiło. Po niemal dwóch miesiącach ze względu na dzieci, które musiały pójść do szkoły, wróciliśmy do Barcelony. Spotkałem się z wyrazami uznania ze strony przyjaciół z Espanyol 3.0, grupy, która chciała przejąć władzę w klubie, a także ze strony samego Espanyolu, od którego przed meczem z Celtą dostałem złotą i diamentową odznakę.

Mój przyjaciel Pepe Gay, profesor w prywatnej szkole biznesu Escuela de Administración de Empresas, zasugerował mi, żebym postarał się o tytuł magistra zarządzania sportem. Wypełniło mi to poranki od poniedziałku do piątku. Codziennie miałem zajęcia i nie przeszkadzało mi to ani trochę. Niczego mi nie brakowało. Tamtego roku czułem się szczęśliwy, naprawdę szczęśliwy.

W mojej głowie coś zaskoczyło. Wydostałem się z bańki, o której wiele lat wcześniej mówił Bielsa, i zmieniłem sposób patrzenia na wiele rzeczy.

Kupiłem sobie małego smarta i wszędzie nim jeździłem, spędzając czas z ludźmi z całego świata. Moja kariera piłkarska dobiegła końca i musiałem być gotowy na pracę w innym środowisku. Co tydzień chodziłem na mecze Espanyolu i nawiązałem świetne relacje z byłym szkoleniowcem tego klubu Javierem Azkargortą. Zacząłem zdobywać trenerskie szlify.

Trzy lata po zakończeniu kariery piłkarskiej byłem już szkoleniowcem klubu w najwyższej klasie rozgrywkowej.

To nieprawda, że zacząłem od trenowania kobiecej drużyny Espanyolu. Musiałem postępować ostrożnie, zważywszy na moje nazwisko – gdybym w ramach zdobywania uprawnień trenerskich zajął się drużyną młodzieżową, trener pomyślałby, że poluję na jego posadę. Znaleźliśmy zatem rozwiązanie: Ramón Catalá, szef akademii Espanyolu i mój wcześniejszy trener od przygotowania fizycznego, zasugerował, żebym towarzyszył Emili Montagut, która prowadziła zespół kobiet, na wieczornych treningach; dzięki temu Ramón mógł podpisać mi papiery potwierdzające, że odbyłem praktyki. I właśnie tak zrobiłem. Na początku pojawiałem się tam raz w tygodniu, ale dziewczyny pytały, dlaczego nie przychodzę częściej, ostatecznie więc byłem na ich zajęciach niemal każdego dnia. Uwielbiałem to i w ramach podtrzymywania formy nawet z nimi grałem.

To było świetne doświadczenie. Gdybym umiał zaszczepić pasję, jaką miały te dziewczyny, we wszystkich prowadzonych przeze mnie zespołach, zdobylibyśmy mnóstwo trofeów. Chłopaki powinny dokładnie się przyjrzeć, ile dają z siebie dziewczyny, w jakich warunkach trenują i jak wiele mimo wszystko czerpią z tego radości. Co za niezwykły przykład dla innych: jak rywalizują, jak walczą, jak reagują na złe zagranie partnerki z drużyny, jak chcą zwyciężać i jak są w tym zjednoczone. Trenowaliśmy w środku zimy o dziesiątej wieczorem w Sant Adrià, przy tak marnym oświetleniu, że na sztucznej murawie ledwie było coś widać. Trzeba mieć w sobie coś wyjątkowego, żeby się tak angażować.

Zawsze powtarzam zawodnikom Tottenhamu: „Wszystko nagrywamy. Pewnego dnia pokażę wam wasze twarze, gdy wychodzicie na trening i gdy wracacie potem do szatni. Dlaczego macie inne miny, gdy wracacie do szatni i gdy idziecie na boisko? Dlaczego nie cieszycie się treningiem? Dlaczego tego nie uwielbiacie? Czy trening to dla was tylko trud, obowiązek? Na pewno lubicie piłkę? Czy to dla was jedynie praca albo sposób na zarabianie pieniędzy? Jeśli na ostatnie pytanie odpowiecie twierdząco, nigdy nie będziecie najlepsi, to niemożliwe…”.

Gdy to mówię, często myślę o tamtych dziewczynach.

Wielu ludzi przekonywało mnie, że byłbym szaleńcem, gdybym przejął pogrążoną w kryzysie drużynę Espanyolu, że to nie skończy się dobrze, że będzie to kres mojej trenerskiej kariery. Miałem 37 lat, a trzy lata wcześniej powiesiłem buty na kołku. Gdy otrzymałem tę ofertę, rozum podpowiadał mi, żebym jej nie przyjmował, bo trudno będzie wybronić zespół przed spadkiem. Nie miałem może wystarczającego doświadczenia, ale podążyłem za podszeptem instynktu i powiedziałem sobie: dlaczego nie?

W styczniu 2009 roku, w połowie sezonu, drużyna była na 18. miejscu w tabeli i miała na koncie zaledwie 15 punktów. Byłem już trzecim szkoleniowcem Espanyolu w tych rozgrywkach, ostatnich, w których drużyna grała na Estadi Montjuïc. Otwarcie Estadi Cornellà-El Prat zaplanowano jeszcze przed latem, zbliżał się inauguracyjny mecz z Liverpoolem Rafy Beníteza, ale wcześniej musieliśmy oddalić od siebie groźbę spadku.

Mój pierwszy mecz na stanowisku trenera rozegraliśmy w ćwierćfinale Pucharu Króla, z Barceloną prowadzoną przez Pepa Guardiolę i z Messim, który wszedł na boisko z ławki w drugiej połowie. Mimo to utrzymaliśmy wynik 0:0. Niedługo potem zagraliśmy z nimi spotkanie ligowe na Camp Nou i wygraliśmy dzięki dubletowi Ivána de la Peñi, choć nigdy wcześniej, nawet w juniorach, nie strzelił dwóch goli w jednym meczu. Spokojnie uratowaliśmy się przed spadkiem. Dzięki imponującej drugiej części sezonu zajęliśmy 10. pozycję w tabeli i zdobyliśmy 47 punktów.

Zagraliśmy kilka przyzwoitych sezonów. Za mojej kadencji w drużynie seniorów zadebiutowało 20 zawodników z akademii Espanyolu. Zaliczyłem starcie z legendą klubu Raúlem Tamudo, popełniałem błędy, wygrywaliśmy i przegrywaliśmy, a ja wynosiłem lekcje z każdej sekundy. Te pięć sezonów pozwoliło mi się rozwinąć w roli szkoleniowca; walczyłem o określony styl gry i zaszczepiłem go w klubie kochanym przez całą naszą rodzinę.

W czasie gdy byłem trenerem Espanyolu, w wieku 26 lat zmarł nasz kapitan Dani Jarque. W klubie wciąż można odczuć, jak wielki był to cios dla wszystkich.

Decyzja o przenosinach do Anglii miała wiele wspólnego z moją żoną i Jesúsem Pérezem, który wtedy był już moim asystentem w Espanyolu. Oczywiście zawsze będę wdzięczny prezesowi Southampton Nicoli Cortese, że odważył się mnie tam ściągnąć. Tak naprawdę jednak wcale nie chciałem przenosić się na Wyspy. Po pierwsze dlatego, że nie znałem choćby słowa po angielsku, a po drugie – bo w listopadzie odszedłem z Espanyolu i zamierzałem ułożyć sobie wszystko w głowie, a także uczyć się angielskiego od stycznia do czerwca. Znalazłem już sobie nawet nauczyciela. Chciałem spędzać weekendy z rodziną, a potem, pięć czy sześć miesięcy później, ze świeżym umysłem podjąć nowe wyzwanie.

Chodziłbym na mecze syna w weekendy, zabierał żonę na kolację w sobotnie wieczory, w niedziele odwiedzalibyśmy kino, oglądałbym piłkę nożną. Byłoby to idealne życie, ale dzień po odejściu z Espanyolu zaproponowano mi powrót na trenerską ławkę. Myślałem, że pęknie mi łeb.

Oto w jaki sposób podjęliśmy decyzję. Siedziałem z Jesúsem i żoną, zastanawiając się, czy przyjąć tę ofertę. Przez moment poczułem się przytłoczony, powiedziałem więc, że nie wybieram się do Anglii, to wszystko, do widzenia. Poszedłem na dół do łazienki, a w domu zaległa cisza.

Byłem przerażony. Szanuję wszystko i każdego, ale niczego się nie boję. Cztery lata, które spędziłem w Espanyolu, były dla mnie bardzo ciężkie i pomyślałem sobie: „Dokąd niby mam jechać? Do Southampton? A gdzie to jest? W Anglii? Cholera, nie ma mowy!”. Zaczęliśmy śledzić najważniejsze ligi i zbierać informacje, ale jak wspomniałem, zaplanowałem już w głowie następne pół roku.

Wróciłem do bawialni, a oni oboje wbili we mnie wzrok. Moja żona powiedziała:

– Musisz to zrobić.

Spojrzałem na Jesúsa, a on stwierdził:

– Zgadzam się, musimy to zrobić!

„Jasne – pomyślałem – chce jechać do Anglii, bo mówi po angielsku”.

– Co mam powiedzieć piłkarzom, skoro ani trochę ich nie rozumiem?

Jesús jednak się upierał.

– To dla ciebie okazja.

Moja żona się z nim zgadzała. Nie wiem, jak jej to przyszło do głowy, ale powiedziała, że Anglia to dla mnie dobre miejsce.

I wtedy postanowiłem przyjąć tę propozycję.

Od tej pory, rzecz jasna, zacząłem oglądać mecz za meczem. Zanurzyłem się w Southampton, w innych zespołach, w Premier League i całej reszcie.

Nie wiem, czy dwa tygodnie odpoczynku to wystarczająco długi okres po wyczerpującym sezonie Premier League. Trudno powiedzieć. Albo inaczej: wakacje nigdy nie są wystarczająco długie. Zdarza się to każdemu z nas. Gdy masz za sobą idealny tydzień, pragniesz następnego. Jeśli masz miesiąc wolnego, na pewno będziesz chciał kolejnego. W ciągu 17 lat mojej kariery zawodowej zawsze mówiłem: „W dniu, w którym skończę grać w piłkę, znowu zacznę cieszyć się wakacjami, zrobię sobie wakacje bez końca”. A fe! To trudne, nieprawdaż? Gdy nie wiesz, co będzie z tobą w przyszłości, wakacje wyglądają zupełnie inaczej niż wtedy, gdy masz świadomość, że stoi przed tobą konkretny cel. Gdy nie wiesz, czy będziesz pracował, czy znajdziesz zespół, wakacje przestają być pożądanym źródłem relaksu.

Mam szczęście, że pracuję w Spurs, klubie z czołówki ligi, ale to było lato pełne niepewności i przeróżnych emocji. Jutro zaczynają się przygotowania przedsezonowe. Wciąż się we mnie gotuje, gdy pomyślę o meczu z Newcastle. Nadal powinniśmy szukać wytłumaczenia tej sytuacji. Oczywiście nasze osiągnięcia i styl nie przeszły niezauważone. Duże europejskie kluby szukały nowych szkoleniowców i prowadziły z nimi rozmowy. Takie kluby oczekują emocji i ciężkiej pracy, nie wspominając już o jak najszybszym sukcesie. Zadzwonili do mnie przedstawiciele jednego z nich; chcieli coś zmienić i sięgnąć po liczne trofea. Skontaktowali się ze mną kilkakrotnie, ale nie był to dla mnie czas na zmiany. Pep Guardiola obejmuje stery w Manchesterze City, José Mourinho przejmuje zespół z Old Trafford, Antonio Conte idzie do Chelsea. Będziemy musieli grać naprawdę dobrze, żeby dorównać im poziomem. Ale możemy to zrobić.

W piątek 1 lipca Jesús, Toni i Miki (Miguel D’Agostino, mój dawny kolega z boiska z czasów Newell’s) zaczynają pracować z zawodnikami, którzy nie zostali powołani do reprezentacji, oraz z młodzieżowcami, którym na koniec poprzedniego sezonu postanowiliśmy dać szansę potrenowania z pierwszym zespołem.

Ja i mój sztab uwielbiamy pomagać młodym graczom. To jak sadzenie drzewa, podlewanie go i obserwowanie, jak rośnie. Wszystkie owoce, które ten proces przynosi, zależą od warunków, jakie stworzyłeś. Nic nie może się równać z wygrywaniem w klubie, do którego dołączyłeś w wieku 13 czy 14 lat i któremu oddałeś serce i duszę. Gdy później awansuje się do pierwszego składu, poczucie identyfikacji z zespołem sprawia, że można dać mu od siebie coś ekstra. Każda drużyna, którą trenuję, opiera się na takich wartościach. To coś, co Griffa i Bielsa wpoili mi w czasach, gdy występowałem w Newell’s.

W każdym razie przejście do seniorskiej piłki nie odbywa się z automatu. Zanim gracze z potencjałem będą na to gotowi, przez trzy, cztery, pięć albo i sześć miesięcy trenują z pierwszym zespołem. Nie wystawiamy tak po prostu do gry zawodników z drużyny do lat 21. Jak wszystko inne, wymaga to procesu, w którym młodzi przyzwyczajają się do treningu i zdobywają akceptację grupy. Zawodnicy z pierwszego zespołu muszą poczuć, że juniorzy to część drużyny, więc czas takiego gracza zaczyna się, gdy większość piłkarzy obdarzy go uznaniem zarówno z powodów sportowych, jak i osobistych.

Dziś, 4 lipca, dołączyłem do zespołu.

Już wcześniej, jeszcze przed wiosną, pracowaliśmy nad wzmocnieniem składu. To prezes klubu podejmuje ostateczne decyzje dotyczące transferów, zwłaszcza jeśli chodzi o stronę finansową, a na tym polu mamy swoje ograniczenia. Rozpoczynamy przygotowania w spokoju ducha, bo ściągnęliśmy już dwóch zawodników, którzy zasilą zespół: Victora Wanyamę z Southampton i Vincenta Janssena z AZ Alkmaar. Czas się rozejrzeć, jakie jeszcze okazje mogą się pojawić.

Znam Victora, bo trzy lata temu Southampton kupił go z Celticu. Ma cechy, których oczekujemy, podobnie jak Janssen; Holendra potrzebujemy jako zmiennika na pozycji, na której mamy piłkarza pierwszego wyboru. Znalezienie kogoś takiego jak wówczas Victor, dojrzałego 21-latka z poukładaną głową pragnącego stać się częścią grupy, było miłą niespodzianką. Łatwo wyczuć takie zalety u piłkarza. Wprawdzie nie łazi się z kwestionariuszem, żeby wywnioskować, jakie cechy posiada dany zawodnik, ale psychologia odgrywa tu pewną rolę. Poza tym wszystko zostaje piłkarzom wyjaśnione, nie ma więc żadnych wymówek. Nie mogą narzekać, że ich czymś zaskoczyliśmy.

W pierwszych dniach zajęcia polegają na odzyskaniu rytmu treningowego i postawieniu graczy na nogi, ale nie zaczynamy jeszcze pracy nad stylem, w jakim chcemy grać, bo wciąż brakuje nam wielu członków zespołu. Od szóstego dnia, przygotowując się do pierwszego sparingu, który rozegramy na zakończenie dziesięciodniowego bloku treningowego, wprowadzamy podstawowe elementy taktyczne, zarówno przy posiadaniu piłki, jak i bez niej.

W tym okresie możemy się skupić na zawodnikach, którzy pukają do bram pierwszego zespołu. Dotyczy to zwłaszcza dwóch graczy: Josha Onomaha, którego w końcu udało się przekonać, żeby został z nami, mimo że po tym, jak zaczął wzbudzać spore zainteresowanie, był już jedną nogą poza klubem (zadebiutował w Tottenhamie w wieku 18 lat, w listopadzie 2015 roku, wchodząc na boisko za Dele Allego), i Marcusa Edwardsa, innego niesamowicie wręcz uzdolnionego zawodnika, który potrafi niezwykle zabłysnąć – to mały Messi.

Staramy się trzymać wspólny kurs we wszystkich klubowych strukturach (od prezesa przez dyrektora sportowego i pierwszy zespół po szefa akademii), więc nie tracimy żadnego gracza, którego chcemy u nas zostawić. Praca Johna McDermotta, od lutego szefa szkolenia i rozwoju w Tottenhamie, jest w tym przypadku kluczowa. Nie wszystkie te wysiłki koncentrują się wyłącznie na boisku: trzeba też przekonać rodziców juniorów, że ich synowie dostaną w klubie szansę.

W ciągu tych dwóch pierwszych tygodni spędziliśmy mnóstwo godzin, dyskutując o klubowych strukturach i ściąganiu nowych graczy. Przyznaję, że od kiedy tu przybyłem, godziny pracy się wydłużyły. Uwielbiam rozmawiać ze wszystkimi. Nie jesteśmy tu po to, żeby przez cały dzień oglądać nagrania wideo. Mnóstwo czasu zajmują mi narady z ludźmi zatrudnionymi w klubie.

Lubię ciągle rozważać różne sytuacje, bo dzięki temu mogę spojrzeć na daną rzecz z różnych punktów widzenia i przemyśleć odmienne scenariusze przed podjęciem ostatecznej decyzji. Dotyczy to transferów, przenoszenia graczy z rezerw do pierwszego zespołu i odwrotnie, rozstrzygania, że dany zawodnik nie jest dla nas stworzony albo czy zszedł na złą drogę. Chętniej podejmuję decyzję w grupie niż na własną rękę.

Staramy się nigdy nie działać pochopnie.

Dwunastu graczy, którzy zostali powołani do reprezentacji swoich krajów, dołączyło do zespołu dwa dni przed naszym wyjazdem na International Champions Cup, gdzie mamy się zmierzyć z Juventusem (26 lipca) i finalistą Ligi Mistrzów Atlético Madryt (29 lipca). A później zagramy z Interem Mediolan w Oslo. Przygotowania przed sezonem będą krótkie, lecz intensywne.

Zanim wyjedziemy, trzeba podjąć decyzję, co zrobić z piłkarzami, którzy dopiero wrócili do klubu. Czy powinni trenować z innymi i lecieć do Australii na dwa mecze towarzyskie, choć mamy bardzo mało czasu na przygotowania? Oznaczałoby to dwa dni w podróży bez treningu, przyjazd do hotelu i siedmiodniowy pobyt w nim, zmianę klimatu z lata na zimę bez wiedzy, w jakim stanie będą boiska i obiekty, a następnie dwudniową podróż powrotną. Oznaczałoby to też, że ci zawodnicy zaczęliby prawdziwe przygotowania do sezonu 10 albo 12 dni później niż reszta zespołu.

Moglibyśmy ewentualnie zostawić ich w Londynie, żeby wprowadzić ich harmonijnie w trening, dać im trochę poczucia stabilizacji i spokoju po Euro 2016 i wakacjach. Jeśli tak zrobimy, możemy liczyć, że gdy wrócimy z Australii, będą w dobrej formie – decydujemy się więc na to rozwiązanie.

Gdy jakiś czas wcześniej klub zasugerował mi rozegranie tych sparingów, poinformowałem, że ich daty wydają mi się w porządku, ale nie będą mogli w nich uczestniczyć piłkarze powołani do reprezentacji. I dotrzymałem słowa. Wiem, że władze klubu martwiły się, że rozczarują kibiców, jeśli zespół ruszy na mecze towarzyskie bez swoich gwiazd. Zdarza się: kluby dogadują się 10 miesięcy wcześniej, a w ostatnich kilku dniach pojawia się wiele kwestii do omówienia. Ale najważniejszą rzeczą jest kondycja fizyczna piłkarzy. To prawda, że nasi fani w Australii, a jest ich tam wielu, liczyli na to, że obejrzą w akcji Harry’ego Kane’a, Hugo Llorisa, Dele Allego i spółkę, muszą jednak zrozumieć, że zawodnicy to nie maszyny – potrzebują wypoczynku oraz odpowiedniego reżimu treningowego, żeby móc rywalizować później przez prawie cały rok.

Wygraliśmy tę bitwę. Sądzę, że gracze, którzy zostali w domu, byli szczęśliwi, mimo że w tym czasie i tak mieli wiele pracy do wykonania.

Dokuczał nam jet lag. Spędziliśmy dwa dni w podróży – opuściliśmy Londyn rano i byliśmy na miejscu wieczorem następnego dnia.

Wczoraj po kolacji poszedłem z Tonim, Mikim i Jesúsem, czyli najważniejszymi członkami sztabu szkoleniowego, na drinka do baru w hotelu Grand Hyatt w Melbourne, gdzie się zatrzymaliśmy. Wspomniałem, że widać po nas spadek energii. Faktycznie, wszyscy byliśmy wykończeni. Nagle pojawił się przy nas jakiś człowiek, który chciał się ze mną przywitać. Miał na sobie górę od dresu Tottenhamu; zaczął mi dziękować za to, co robię dla klubu. Okazał się malezyjskim prawnikiem, który przyjechał z żoną na nasz mecz z Juventusem. Powiedział, że jego rodzina kibicuje Liverpoolowi, ale on sam jest fanem Kogutów ze względu na styl gry zespołu. Jeździ za naszą drużyną po całym świecie. Zwykle bierze też ze sobą sześcioletniego syna, ale tym razem zostawił go w domu.

Powiedział coś jeszcze. Tak, był wdzięczny, że rywalizujemy na najwyższym poziomie, ale wspomniał też o masie rzeczy, których się często nie docenia. Jeśli chodzi o piłkę nożną, zazwyczaj ogląda się tylko tych, którzy sięgają po trofea, ale ten człowiek wyjaśnił, jak bardzo dumny czuje się z naszej drużyny. Uważał, że to, iż nie mamy w składzie tak niepowtarzalnych indywidualności jak w dawnych latach, graczy w rodzaju Ossiego Ardilesa, Ricky’ego Villi czy Paula Gascoigne’a, jest naszą siłą, a kibice uwielbiają poczucie wspólnoty, które od nas bije.

Przywołał trudny mecz z Chelsea na Stamford Bridge, który zremisowaliśmy 2:2, co odebrało nam nadzieję na mistrzostwo. Płakał tamtego dnia, podobnie jak jego syn. Powiedział jednak coś, co utkwiło mi w głowie. Nie był to rezultat, którego oczekiwaliśmy, ale drużyna pokazała, jak bardzo zabolało ją, że nie wygrała tego spotkania, a to oznaczało historyczną zmianę, nie tylko jeśli chodzi o ostatnie lata, ale prawdopodobnie ostatnie trzy bądź cztery dekady.

Obecny przy tej rozmowie Allan Dixon, kierownik pierwszej drużyny, który zajmował się rzeczami niezwiązanymi bezpośrednio z piłką, wziął namiary na tego kibica, ponieważ zaprosiłem go wraz z rodziną na trening, żeby mógł zobaczyć, jak ćwiczymy. Chciałem, żeby opowiedział zawodnikom o wartościach, które tak bardzo ceni, kibicując zespołowi na odległość, i wyjaśnił graczom, ile ich zachowanie na murawie znaczy dla ludzi, młodszych i starszych, żyjących w innych krajach i na innych kontynentach. Niekiedy bowiem nie docenia się wystarczająco takich rzeczy.

Niemal codziennie jestem w kontakcie z chłopakami, którzy zostali w Anglii. Rozmawiam z nimi dużo przez WhatsAppa. Powiedziałem Danny’emu Rose’owi, że wysyłanie im wiadomości podczas Euro było dla mnie bolesne, bo rozczarowali mnie w Newcastle. Przyznał, że wciąż wstydzą się za tamten mecz.

Nagrywamy treningi zarówno tu, jak i w Londynie. Dostajemy w Australii wideo z Anglii. Obejrzałem właśnie zajęcia z dzisiejszego poranka. Zrobiłem kopię fragmentu treningu i odesłałem ją piłkarzom z gratulacjami, że tak ciężko pracują. Czasem zawodnicy ćwiczą mniej intensywnie, jeśli na miejscu nie ma menedżera drużyny, ale ci chłopcy są w pełni świadomi, jakie to ważne, i dają z siebie wszystko, nawet gdy nikt ich nie kontroluje.

Zanim rzucimy okiem na materiał filmowy przygotowany na mecz z Juventusem, obejrzymy wideo z zajęć w ośrodku treningowym Tottenhamu. Gdy chłopaki przyjdą do sali odpraw, zobaczą, z jakim zapałem ćwiczą gracze w Londynie.

Nigdy nie powinno się lekceważyć nawet najdrobniejszych szczegółów. Eric Dier strzelił gola dla reprezentacji Anglii i wypadł dobrze w pomocy, chociaż był to trudny turniej dla jego zespołu. Manchester United chce go sprowadzić, żeby grał w tej formacji, mimo że przychodził do nas jako środkowy obrońca. A nie zawsze jest łatwo stać twardo na ziemi, gdy pograło się w reprezentacji. Będziemy musieli cały czas uważnie przyglądać się Ericowi. To młody i inteligentny chłopak, ale wszystko przydarzyło mu się bardzo szybko. Również Dele Alli doświadcza czegoś całkiem nowego. Pochwały mogą namieszać im w głowach.

Wieczór przed spotkaniem z Juventusem. Rano ćwiczyliśmy na siłowni, a później spotkaliśmy się z miejscowymi dygnitarzami podczas lunchu. Następnie zwiedziliśmy Melbourne Cricket Ground, legendarny stadion do krykieta i futbolu amerykańskiego, na którym mamy zagrać mecz.

Przed treningiem odbyła się pierwsza w tym sezonie konferencja prasowa; zasadniczo poszła nieźle. Dziennikarze pytali mnie o to, co zdarzyło się w Newcastle, i czy przestałem się już z tego powodu złościć. Odpowiedziałem, że nie i że odzyskam spokój, dopiero gdy spotkam się ze wszystkimi graczami i prosto w twarz powiem im to, co muszę powiedzieć.

Na początku otwartego treningu zebrałem wszystkich piłkarzy i członków sztabu szkoleniowego. Ustawiłem ich w rzędzie, twarzami do trybuny zajmowanej przez kibiców. Po krótkiej rozmowie wszyscy pozdrowiliśmy ludzi, którzy postarali się być tu z nami, i biliśmy im brawo. Zaczęło lać i część murawy znalazła się pod wodą, ale zdołaliśmy popracować trochę nad taktyką i konkretnymi zachowaniami podczas meczów, zarówno jeśli chodzi o atak, jak i obronę.

Po zajęciach wraz z Tonim, Jesúsem, Mikim i dyrektorem sportowym poszliśmy na kolację do dobrej restauracji. Wszyscy zdecydowaliśmy się na 12-daniowe menu degustacyjne, dzięki czemu mogliśmy spróbować po trochu wszystkiego, w tym kangura, a do tego doszło odpowiednie wino. Toni, tak jak ja, uwielbia wino, choć wątpię, czy zawsze tak było. Gdy pracowaliśmy w Espanyolu, w wieczór przed każdym meczem wychodziliśmy na kolację. Pewnego dnia, gdy byliśmy w hotelu Juan Carlos I, podano nam wino, skosztowaliśmy go i Toni stwierdził: „Nie, nie jest dobre, nie smakuje mi”. Poprosiliśmy o inne, ale upewniliśmy się, że obsługa naleje do kieliszka Toniego to samo wino co wcześniej. Spróbował go i z poważnym wyrazem twarzy oświadczył: „Tak, to jest dobre”. Nigdy nie pozwoliliśmy mu zapomnieć o tej historii.

Wieczór 26 lipca. Zagraliśmy z Juventusem, mistrzem Włoch, który wystawił skład pełen gwiazd. Przegraliśmy 1:2, ale byliśmy pewni siebie, zwłaszcza w drugiej połowie. Erik Lamela strzelił gola po pełnym energii rajdzie Wanyamy i próbując wyrównać, mocno przycisnęliśmy rywala. Dla wielu 17- i 18-latków był to pierwszy mecz w tym zespole i zdarzyło się kilka przyjemnych niespodzianek. W pierwszych 45 minutach dobrze zaprezentował się na przykład 20-letni Will Miller, pełen zaangażowania, ciężko pracujący gracz, który zawsze daje z siebie wszystko. Okazało się, że w przeszłości zagrał główną rolę w wyprodukowanej przez BBC One adaptacji książki Oliver Twist, a także w Runaway z 2009 roku i w kilku innych filmach. Spytałem go więc, dlaczego dał sobie spokój z aktorstwem, a on powiedział mi, że chciał grać w piłkę. Było mu trudno trenować i zarazem chodzić do szkoły aktorskiej oraz spędzać czas z przyjaciółmi, więc na razie porzucił aktorstwo, być może kiedyś do niego powróci. Niezła historia.

Dwudziesty siódmy lipca, tu, w Australii, jest jedenasta wieczorem. Mamy za sobą spokojny dzień. Trenowaliśmy rano, a potem większość z nas cieszyła się miłą, długą, prawie czterogodzinną sjestą.

Wszystkim nam brakuje energii.

Dwudziesty dziewiąty lipca. Właśnie wróciliśmy do hotelu po meczu z Atlético. Przegraliśmy po golu Godína, chociaż mieliśmy stuprocentowe okazje. Ponownie zagrał Janssen, tak jak Lamela i Eriksen.

Wracajmy do domu.

Wróciliśmy z Australii w sobotnie popołudnie 30 lipca. Trudno nam było dojść do siebie. Dziś, w niedzielę, wszyscy mamy wolne, żeby nacieszyć się czasem spędzonym z rodzinami. Jutro wracamy do pracy.

Brave New World. Inside Pochettino´s Spurs

Copyright © Guillem Balagué 2017–2019

First published by Weidenfeld & Nicolson, London

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2019

Copyright © for the Polish translation Grzegorz Krzymianowski 2019

Copyright © for the Polish translation Krzysztof Cieślik 2019