O mułach i ludziach. Dzieciństwo w Georgii - Harry Crews - ebook

O mułach i ludziach. Dzieciństwo w Georgii ebook

Crews Harry

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Georgia lat trzydziestych i czterdziestych, której prowincjonalna codzienność niewiele różni się od tej w XIX wieku. Brak bieżącej wody, lekarstw, powszechna bieda, często głód pomimo wykańczającej pracy na tytoniowych polach. Szczególna farmerska obyczajowość, miejscowe wierzenia i zabobony. I wszechobecna przemoc, która naznacza życie każdej rodziny.

Crews jako dziecko dwukrotnie znalazł się na granicy życia i śmierci. Doświadczenia te odmieniły go na zawsze, być może sprawiły, że został pisarzem. Zawsze zdawał sobie sprawę, jak wielu jego rówieśników z okolic nie miało tyle szczęścia, by dożyć dorosłości. Tym, którzy przeżyli, przygląda się wnikliwie.

Bezkompromisowo opisuje surowe warunki dorastania na głębokiej prowincji, pieczołowicie odtwarza surowe okruchy piękna – radość na widok ciężarówek z darmową żywnością, obietnice lepszego świata ożywiane katalogami domów towarowych. W każdym bohaterze odnajduje ślady dobroci, docenia gesty wzajemnego wsparcia, o jakie w tych okolicznościach nie było łatwo. Jego książka to ballada o ludziach niepotrzebnych i odrzuconych, którzy robili, co musieli, żeby przetrwać.

„Crews to wyjątkowy gawędziarz z Południa. Łatwo jest gardzić biedotą. „O mułach i ludziach” sprawia, że staje się to trudniejsze. Nadaje tym ludziom, zdającym się należeć do innego stulecia, niemal heroiczną postać. „O mułach i ludziach” to nie rzecz o Ameryce zapomnianej, tylko o tej części Ameryki, którą tak naprawdę odsłania się z rzadka, właśnie w książkach takich jak ta.” „New York Times Book Review”

„„O mułach i ludziach” to najlepsze wprowadzenie do dorobku Crewsa – w znacznym stopniu objaśnia, skąd brała się jego podlana krwią proza. Te wspomnienia stoją jedną nogą w innym świecie, w dziwacznej Ameryce czasów wielkiego kryzysu. Crews z uczuciem i merytorycznie opisuje mnóstwo tematów, od pracy na roli do roboty w fabryce […], od jedzenia po seks. To książka dla wszystkich – żwawa, szczera, skonstruowana tak, jakby miała przetrwać wieki. Podobnie jak jej autor jest krzepka i z gruntu amerykańska.” Dwight Garner, „New York Times”

„Crews znajduje wyjątkowy głos, umie z dojrzałą refleksją pisarską oddać świat i światopogląd pięciolatka, który pewnego dnia zapada na chorobę Heinego-Medina, a później zostaje poparzony podczas świniobicia.” Richard Gilbert

„Wielkim darem Crewsa jest zdolność pokazania nam, jak totalne przekleństwo na nas ciąży i jak totalnie piękni jesteśmy. Crews puszcza z dymem łatwe sposoby na ogląd nas samych, do których lubimy się uciekać, i zostawia po sobie coś lepszego, coś przetopionego w oczyszczającym ogniu.” „New York Newsday”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 288

Oceny
4,3 (16 ocen)
9
4
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mnionika

Nie oderwiesz się od lektury

To dla mnoe jedna z tych ksiäzek, ktöre nie powinny sie konczyc…
00
Tuliaszn

Dobrze spędzony czas

Dobra patopowieść.
00
koszatniczka4

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka. Czyta się ją, jak bardzo dobrą powieść. Serdecznie polecam.
00
grabarbar

Nie oderwiesz się od lektury

Prawdziwe, proste życie, opisane żywym niewyszukanym językiem, czytasz i tak jesteś...mistrzostwo!
00

Popularność




SERIA AMERYKAŃSKA

Laura Jane Grace Dan Ozzi Trans. Wyznania anarchistki, która zdradziła punk rocka

Legs McNeil Gillian McCain Please kill me. Punkowa historia punka (wyd. 2)

Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero (wyd. 2 zmienione)

Rachel Louise Snyder Śladów pobicia brak. W pułapce przemocy domowej

Jon Krakauer Wszystko za życie

Ewa Winnicka Greenpoint. Kroniki Małej Polski

Paul Theroux Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji (wyd. 2)

Lawrence Wright Szatan w naszym domu. Kulisy śledztwa w sprawie przemocy rytualnej

Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki (wyd. 2)

Timothy Egan Brudne lata trzydzieste. Opowieść o wielkich burzach pyłowych

Charlie LeDuff Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje (wyd. 2)

Alex Kotlowitz Amerykańskie lato. Depesze z ulic Chicago (wyd. 2)

Piotr Jagielski Święta tradycja, własny głos. Opowieści o amerykańskim jazzie

Jan Błaszczak The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side (wyd. 2)

Woody Guthrie To jest wasz kraj, to jest mój kraj

Lawrence Wright Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę (wyd. 2 zmienione)

Sara Marcus Do przodu, dziewczyny! Prawdziwa historia rewolucji Riot Grrrl

Nick Bilton Król darknetu. Polowanie na genialnego cyberprzestępcę (wyd. 2)

Nicholas Griffin Miami 1980. Rok niebezpiecznych dni

Nicholas D. Kristof Sheryl WuDunn Biedni w bogatym kraju. Przebudzenie z amerykańskiego snu

Richard Grant Najgłębsze Południe. Opowieści z Natchez, Missisipi

Lawrence Wright Droga do wyzwolenia. Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary (wyd. 2)

Sam Quinones Dreamland. Opiatowa epidemia w USA (wyd. 3)

Rosecrans Baldwin Los Angeles. Miasto-państwo w siedmiu lekcjach

Alex Marzano-Lesnevich Pamięć ciała. Przemoc seksualna, morderstwo i kara

William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały (wyd. 2)

Robert Kolker W ciemnej dolinie. Rodzinna tragedia i tajemnica schizofrenii (wyd. 2)

Bob Drury Tom Calvin Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów (wyd. 3)

Jon Krakauer Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija (wyd. 2)

Olivia Laing Miasto zwane samotnością. O Nowym Jorku i artystach osobnych

Jenn Shapland Moja autobiografia Carson McCullers

Charlie LeDuff Praca i inne grzechy. Prawdziwe życie nowojorczyków (wyd. 2)

Patti Smith Pociąg linii M (wyd. 2)

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego A Childhood. The Biography of a Place

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce © Bettmann / Getty Images

Copyright © 1978 by Harry Crews

All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2023

Copyright © for the Polish translation by Tomasz S. Gałązka, 2023

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja Marta Höffner

Korekta Sandra Popławska / d2d.pl, Joanna Kłos / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-682-0

Książkę tę napisałem dla mojego syna Byrona Jasona Crewsa

Przeżyć – to już dostateczny triumf.

David Shelley, w rozmowie

CZĘŚĆ I

1

Moje pierwsze wspomnienie pochodzi z czasu na dziesięć lat przed moimi narodzinami. Dotyczy miejsca, w którym nigdy nie byłem, i mojego taty, którego nigdy nie poznałem. Był środek nocy, rok 1925, bagna Everglades, a mój tata zbudził z głębokiego snu swojego najlepszego kolegę Cecila. Byli w baraku sypialnym zaraz na południe od pogłębiarki, przegryzającej się powoli w poprzek półwyspu Florydy, od Miami nad Atlantykiem ku Naples nad Zatoką Meksykańską, otwierając kanał wodny i sypiąc wał ziemi pod drogę federalną, która miała otrzymać nazwę Szlaku Tamiami. Noc była ciemna, jak tylko ciemne potrafią być noce na bagnach, w tym baraku nie widzieli nawet siebie nawzajem. Rytmiczny puls silnika pogłębiarki służył za kontrapunkt dla drżącego głosu mojego ojca, gdy ten tłumaczył Cecilowi, w czym problem.

Kiedy Cecil w końcu się odezwał, mruknął:

– Mam nadzieję, młody, że było warto, oj, mam nadzieję.

– Że co było warto?

– No, z tą Indianką. Syfa masz.

Tyle to tata już sam wiedział. Praktycznie o niczym innym nie myślał, odkąd sikanie stało się dla niego prawie niemożliwe, bo za każdym razem, kiedy musiał odcedzić kartofelki, w brzuchu wybuchał ogień, który zdawał się przepalać żywe ciało. Od świtu do zmierzchu myślał o tej chacie na palach, gdzie pod dachem z liści palmowych, żywcem żarty przez rojące się moskity, dojeżdżał tę Seminolkę o płaskiej twarzy, której imienia nigdy nie poznał, co chrząkała jak maciora, a śmierdziała jak odnaleziony w lesie postrzałek.

Nie chciał jej, ale siedzieli na tych bagnach już trzy lata. Harowali jak dzień długi, a kiedy nie pracowali i nie spali, to większość pozostałego czasu schodziła im na piciu, biciu i strzelaniu do aligatorów. Skoro więc nie mógł mieć tego, co lubił, spróbował polubić to, co mieć mógł, ale było beznadziejnie, przez jej odgłosy, przez jej woń, przez moskity lgnące gęsto do ich twarzy jak woale, grube, czarne muchy łażące po nogach.

– Aż tak bardzo to nie – powiedział.

– No właśnie – mruknął Cecil. – Aż tak bardzo to pewnie nigdy nie jest.

W czasach przed penicyliną rzeżączka była poważnym dopustem, a tu dopust był wyjątkowo silny, bo tata opierał się przed wizytą u lekarza, nawet nikomu nic nie mówił, póki ból go nie zmusił.

– Pojęcia nie mam, co tu zrobić.

– A ja tak – odparł Cecil. – Wynosimy się z tego bagna, znajdziemy ci doktora.

Cecil czuł się poniekąd zobowiązany do pomocy, nie tylko dlatego, że z tatą kolegował się od dzieciaka, ale też przez to, że on pierwszy wyjechał z hrabstwa Bacon do pracy na Szlaku, a potem załatwił robotę kumplowi. Wszystko wedle uświęconej tradycji: „znajdziesz fuchie – pisz!”. Więc kiedy Cecil napisał, że na Everglades dają stałe zajęcie za dobry pieniądz, Ray tam do niego pojechał.

Dostał się do jednej z brygad od wycinki na trasie, a w niespełna dwa lata awansował na jednego z operatorów pogłębiarki. Nie miał nawet dwudziestu lat, niezłe dokonanie jak na chłopaka bez szkół, który po raz pierwszy w życiu wypuścił się dalej od farmy. Jednak tryper zdecydowanie psuł smak sukcesu.

Gdy wychodził od lekarza w miasteczku Arcadia na Florydzie, Cecil na niego czekał. Był to już trzeci doktor, którego odwiedził tata, i orzekł dokładnie to samo, co poprzedni dwaj. Klamka zapadła.

– Mówi, że muszę to zrobić.

– O Chryste – sapnął Cecil.

– Innego wyjścia nie ma.

– Czyli to zrobisz?

– Wyboru raczej nie mam. Każdy doktór, co go pytałem, mówił, że jedno muszą mi obciąć. No więc jak inaczej się nie da, to chyba muszę.

– Jezusie.

I już nie odzywali się do siebie, gdy jechali fordem T Cecila przez falujący upał wczesnego lata, w długiej drodze powrotnej na bagna.

Tata powiedział tylko tyle:

– Jak mie to utną, to już dzieciaków nie będę miał. Tak mówili doktory. Każdy jeden tak mówił.

Cecil zmilczał.

Czy to, co zapisałem tu jako wspomnienie, rzeczywiście się zdarzyło? Czy ci dwaj mówili to, co tu przedstawiłem, myśleli tak, jak tu oddałem ich myśli? Nie wiem, i już nawet mnie to nie obchodzi. Cała moja wiedza o tacie pochodzi wyłącznie z tego, co mi o nim opowiadano, z historii na jego temat, którymi dzielili się ze mną matka, brat, mający w chwili jego śmierci już dość lat, by pamiętać tatę bezpośrednio, inni krewni, jak też mężczyźni i kobiety znający go za życia.

Da się bezsprzecznie dowieść, że poszedł pracować przy Szlaku Tamiami, gdy miał siedemnaście lat, i robił tam do dwudziestego trzeciego roku życia. Złapał tam syfa i w miasteczku Arcadia stracił przez to jedno jądro. Do hrabstwa Bacon wrócił z gotówką w kieszeni i złotym zegarkiem z napisem na kopercie: „Rayowi Crewsowi, pionierskiemu budowniczemu Szlaku Tamiami”. Cecil też miał taki zegarek, podobnie jak kilku innych mężczyzn, którzy wytrzymali w tej robocie od początku do końca. Takie są fakty, ale cała reszta dotarła do mnie z ust takiej rzeszy ludzi, że nie sposób ich wszystkich wymienić. Z tymi opowieściami o nim żyję od tak dawna, że są równie prawdziwe, jak wszystko, co przydarzyło mi się osobiście. Są prawdziwe, bo uważam, że są prawdziwe. Przy czym oczywiście nie miałem tu żadnej alternatywy. Inny sposób myślenia o tych opowieściach nie jest dla mnie możliwy.

W swojej autobiografii Słowa Jean-Paul Sartre pisze, przy okazji omawiania tendencji ojców do miażdżenia synów, że jego własny ojciec, spłodziwszy go, wymknął się po angielsku w śmierć. Osobiście uważałem od zawsze, że ponieważ mój tata zmarł, nim miałem okazję go poznać, stał się potężniejszym wspomnieniem, silniejszym wpływem, obecnością bardziej namacalną, niż mogłoby się zdarzyć, gdyby pożył dłużej. Nie do końca potrafiłbym powiedzieć, jak to o mnie świadczy, ale na pewno mówi o mnie więcej niż o moim tacie czy o jego śmierci. W społeczności gawędziarzy nic nie może umrzeć. Wszystko – i dobre, i złe – jest gromadzone i przenoszone z pokolenia na pokolenie. Ci zaś, którzy cały ów bagaż taszczą, ubarwiają go dodatkowo i kształtują.

Ale jeśli tak jest, czy to, co oni ze sobą niosą, jest prawdą? W moim przeświadczeniu – tak. Choćby litera ich zbiorowych doświadczeń uległa najrozmaitszym zwichrowaniom, duch tych przeżyć pozostaje nienaruszony, wierny prawdzie. To na nim zasadza się ich pojęcie tożsamości, rozumienie siebie samych. I to właśnie z tego powodu rozpocząłem pracę nad tą książką – bo sam nigdy nie byłem pewien, kim ja właściwie jestem.

Tożsamości zawsze zmieniałem równie łatwo, jak inni ludzie zmieniają ubrania. Nawet mój głos, jego akcenty i melodie, nie do końca wydaje mi się moim własnym. Podczas praktyk dziennikarskich, kiedy to nagrywałem długie wywiady z politykami, gwiazdami kina czy kierowcami ciężarówek, gdzieś na trzeciej czy czwartej taśmie mój głos nieodmiennie stawał się niemal identyczną kopią głosu mojego interlokutora. Jest we mnie jakiś naturalny naśladowca, podchwytujący wszelkie werbalne nawyki czy manieryzmy z najbliższego otoczenia. Nigdy nie byłem zachwycony tą moją wewnętrzną papugą, w zasadzie ten stan rzeczy jest dla mnie więcej niż nieco męczący.

Jednak kimkolwiek jestem, taki właśnie wyrosłem w hrabstwie Bacon, które opuściłem w wieku siedemnastu lat, by wstąpić do Korpusu Piechoty Morskiej, i dokąd nie wróciłem już nigdy na stałe. Ale zawsze wiedziałem, że jest we mnie coś, co nie opuściło i nigdy nie zdoła opuścić miejsca, gdzie się urodziłem, jak również że wszystkie najistotniejsze wydarzenia w moim życiu nastąpiły, nim skończyłem sześć lat. Poszukiwania tych sześciu lat musiały doprowadzić mnie najpierw do wczesnego życia i wczesnej śmierci mojego taty. W konsekwencji musiałem polegać nie tylko na własnych wspomnieniach, lecz też na pamięci innych, by spisać to, co znajdziecie dalej: biografię takiego oto dzieciństwa, która z konieczności jest także biografią pewnego miejsca, jak i sposobu życia, który na zawsze zniknął już z tego świata.

W wietrzny marcowy dzień 1927 roku, tuż przed dwudziestymi trzecimi urodzinami, tato ruszył swoim fordem T w drogę powrotną do domu, wraz ze swym przyjacielem Cecilem. Ale że spędzili wśród bagien sześć lat, to niezbyt im się spieszyło. Na podłodze między sobą trzymali flaszkę whiskey, więc potrzebowali niemal trzech tygodni, by pokonać wybrzeżem Florydy te osiemset kilometrów na północ, drogą krajową numer 1, asfaltową dwupasmówką ciągnącą się wzdłuż oceanu od Miami przez Fort Pierce i Daytona Beach do Jacksonville. Z Jacksonville odbili w górę ku rzece St. Marys, wyznaczającej granicę między Florydą a Georgią. W powietrzu gęstniała woń terpentyny i sosen, gdy ciągnęli na północ, przez Folkston, Waycross i w końcu Almę, miasto o nieutwardzonych ulicach, gdzie mieściły się zakład odziarniania bawełny, magazyn, dwa sklepy spożywcze i trzeci rolniczy oraz był lekarz, który poza regularną kasą miał też za domem zagrody, żeby trzymać w nich zapłatę, jeśli otrzymywał ją w postaci kur, kóz czy świń.

Kiedy tak podróżowali, wieźli w samochodzie pudełko po butach wypełnione zdjęciami taty z pięcioma czy sześcioma kumplami, wiecznie ściskającymi flaszki whiskey, pistolety, sztucery, szopy czy uwiązane na smyczy aligatory, gdzieś tam w nieprzyjaznym, zrytym przestworze tnących traw i namorzynowych bagien, przez które budowali Szlak Tamiami.

Pracując, nadal trzymam te zdjęcia, już pożółkłe, w kartonowym pudełku po butach, bo zawsze były tak przechowywane. Przez ponad cztery dekady, kiedy mniej więcej po roku pudełko puszczało w szwach, zdjęcia przekładano do nowego. Raz włożyłem je do albumu w oprawie z mocnej skóry, żeby lepiej się zachowały, tak mi się wydawało. Minął może tydzień i znów je wyjąłem. Album jakby do nich nie pasował. Nie lubiłem ich oglądać, kiedy były zamknięte w sztywnych, zabezpieczonych stronicach. Nie zastanawiałem się, skąd ta niechęć do oglądania ich w albumie, teraz jednak sądzę, że nadwerężony, łatwo drący się karton lepiej odzwierciedlał wątłą nić łączącą mnie z tym, którego nigdy nie poznałem, choć jego obecność nigdy mnie nie opuszczała, zawsze podążała za mną tuż poza zasięgiem ręki i słowa, niczym jakiś rozmazany, na wpół uświadomiony cień.

Patrząc na te zdjęcia, widzę chyba co nieco z tego, kim był mój tata, coś też z tego, jaki sam wyrosłem. Był wyższy niż ja kiedykolwiek w życiu, bo dociągnął do metra osiemdziesiąt osiem, a ważył zawsze około siedemdziesięciu pięciu kilo. Wszystko w jego postaci – to, jak stoi, każdy jego gest – sugeruje osobę o niespożytej, nieokiełznanej energii, mężczyznę przekonanego do szpiku kości, że jeśli coś w ogóle warto robić, to warto to zrobić na sto dwadzieścia procent. To jego pistolet zawsze będzie wyciągnięty, to jego głowa zadziera się do flaszki whiskey. W swoim krótkim życiu doświadczył już tylu kłopotów, chorób, żałoby, że człowiek słabszy by się załamał, ale na jego twarzy w ponad połowie przypadków gości uśmiech niemal maniakalnej radości, uśmiech rozciągnięty wokół zębów już sponiewieranych ropotokiem, przez który tata miał stracić górne jedynki, nim umarł wkrótce po moim przyjściu na świat.

Jechali tak na północ wybrzeżem Florydy, zatrzymując się to tu, to tam (w samym Jacksonville zostali prawie na tydzień), pijąc i rozrabiając, jak przystało młodym mężczyznom, którzy ciężko harowali, a teraz mieli gotówkę w kieszeniach, wiecznie gadając, co i raz wracając do tego, co zrobili, gdzie byli, dokąd się wybierali, na co mieli nadzieję dla siebie i swoich rodzin, choć tata niósł w sobie solenne, gruntowne przeświadczenie, że nie będzie miał własnych dzieci.

– Mogło być gorzej – stwierdził Cecil. – Nie do końca cię owałaszyli.

– Jakoś mało to śmieszne, Cecil.

– No, pewnie tak. Ale nie mów, że nie mogło być gorzej.

Byli na rzece St. Marys, dryfowali w wynajętej łodzi wiosłowej, popijali, nie przejmowali się, gdy korki zastępujące im spławiki nurkowały pod wodą, nie dbali o to, czy cokolwiek złapią – nie po sześciu latach na bagnach, gdzie ryby roiły się równie gęsto, co moskity.

– Może i mogło być gorzej, ale lepiej, żeby nie było, póki już nie będzie najgorzej – oznajmił tata.

Cecil wyszczerzył się w swoim leniwym, pijackim uśmiechu, przepełnionym zarazem kpiną i czułością.

– Najgorzej to by było, jakby ten stary dziad i jego chłopak zeżarli cię żywcem.

– Najpierw by musieli spróbować, jak Boga kocham.

– A spróbowaliby, nie bój nic. Już paru innych zeżarli, zanim zaczęli oglądać, jaki ty kruchutki.

– No, pewnie tak. Ale umieranie to raczej żadne mecyje. Ludzie wcale o tym nie myślą, a co chwila który umiera, na prawo i lewo.

– Co innego wziąć i umrzeć – powiedział Cecil. – A co innego, jak ci kto łeb urwie.

Nie byli ludźmi skłonnymi do przemocy, ale w ich życiu przemocy było pod dostatkiem. Kiedy tata przybył na bagna Everglades, zaczął pracę w ekipie wycinającej przesiekę pod drogę, co oznaczało, że do głównego obozu nie wracał całymi dniami, czasami nawet przez ponad tydzień. Gdy raz omal nie został zabity przy tej robocie z ekipą, mało brakowało, a Cecil kogoś by przez to utłukł. Brygadzistą w ekipie taty był stary szpakowaty facet, co wiecznie śmierdział tytoniem do żucia, potem i whiskey, a w całej firmie budowlanej znano go jako typa tak wrednego jak pies, kiedy go użądli pszczoła. Nie musiał kogoś znielubić, żeby go zawadzić albo i okaleczyć. Po prostu gustował w harataniu i okaleczaniu, a do tego miał synalka, który wdał się w ojca na całego.

Mój tata miał ledwie siedemnaście lat, kiedy się tam pojawił, więc ów parszywy humorek tamtych dwóch skupił się na nim z całą mocą, do tego stopnia, że raz tata omal nie stracił nogi, kiedy niby to w wypadku pękła lina. Gdyby miał to być tylko jakiś rytuał inicjacyjny, to kiedyś dobiegłby wreszcie końca. Tata był jednak docierany nieustannie, rozmyślnie, do krwi.

Gdy wrócił do obozu, znalazł Cecila przy wozie kuchennym. Kończąc posiłek, powiedział mu:

– Boję się, Cecil. Oni mnie wezną i zabiją, ten stary dziad i jego syn.

Cecil wciąż szuflował swoją porcję fasoli.

– E tam, cię zabiją.

– No, dziad chyba jednak by chciał.

Cecil odłożył talerz na ziemię i odparł:

– Cię nie zabije, bo zaraz tam pójdziemy i zamkniemy temat.

Cecil miał wzrostu dwa metry i kapkę, ważył, zależnie od pory roku, od stu dziesięciu do stu dwudziestu paru kilo.

– Cecil, ten stary dziad sam nawet nie wie, ile ma krzepy.

– To się zaraz dowie. Ty tylko pilnuj, żeby ten jego szczeniak mnie nie zajechał. Dziadem ja się zajmę.

Starego i jego syna znaleźli na pogłębiarce, walka była tyleż krótka, co brutalna. Zwarli się i runęli z pogłębiarki w muł, stary pod Cecilem, ale z dłońmi zaciśniętymi na jego gardle. I zabiłby Cecila, gdyby ten nie zabrał przezornie ćwierćmetrowego stalowego sworznia w tylnej kieszeni kombinezonu. Posłużył się nim, by rozwalić staremu czerep. Jednak nawet z rozbitą czaszką dziad trzymał tak, że trzeba było dwóch chłopa, żeby zerwać jego uchwyt z szyi Cecila.

Starego zabrali do szpitala w Miami, pojechał tam z synem, którego tata zdołał z lekka naznaczyć – jedno rozcięcie na czole, drugie przez całą długość pleców. I na tym temat został zamknięty. Przynajmniej tymczasowo. Bo niewiele ponad dwa miesiące potem na bagna przyszła wieść, że stary z synem wracają.

„Jedziemy z Lutherem wyrównać porachunki. Dużych rozliczymy po jednemu, mniejszych po parce”.

Cecil odpisał na kartce z notesu w linie: „Jak tu przyjedziecie po mnie i Raya, ty z synem, to se od razu trumny rychtujcie. Żebyście mieli w czym wyjechać”.

Z tego czy innego powodu stary i jego syn nie pojawili się już na bagnach. Sprawa została załatwiona. Na pewno nie wszyscy byli z tego załatwienia zadowoleni, ale rozstrzygnięcie zapadło. I załatwili to między sobą, nie zaprzęgając do tego prawa czy sądów. Dla takich jak oni było to coś zupełnie zwyczajnego.

W hrabstwie Jeff Davis, praktycznie w tej samej okolicy, gdzie urodziłem się i wychowałem, zabito pewnej kobiecie męża, jedynym świadkiem morderstwa była właśnie ona – w siódmym miesiącu ciąży. Kiedy szeryf usiłował wydobyć z niej nazwisko sprawcy, wskazała tylko na swój wydęty brzuch i powiedziała:

– On wie, kto to zrobił, i się z nim policzy, jak przyjdzie czas. – I tylko tyle od niej usłyszał.

W hrabstwie Bacon szeryf był tym, który usiłuje strzec pokoju, ale jeśli człowiek miał jakiś poważny kłopot, nie leciał z tym do szeryfa, żeby ten mu pomógł. Trzeba było radzić sobie samemu, bo inaczej w całym hrabstwie by wiedzieli, że bez szeryfa do pomocy jest się bezbronnym. A gdy już tak się stało, kogoś takiego czekały katusze i pastwienie się bez końca. Nierzadko ludzie zabijali się nawzajem nie dlatego, że któryś zasłużył swoimi postępkami na śmierć, ale po prostu dlatego, że jeden drugiego uraził, nieważne czym. W południowej Georgii przez psy myśliwskie i linie miedz zginęło tylu mężczyzn, co i z innych powodów.

Takie właśnie było też hrabstwo Bacon, do którego dojechali wreszcie w połowie marca roku 1927. Mało kto posiadał tu ziemię. Większość gospodarzyła jako połownicy albo za stały czynsz. Połownictwo oznaczało, że właściciel udostępniał ziemię, nawóz, ziarno siewne, muły, uprzęż, pługi, a przy żniwach zabierał połowę wszelkich zbiorów. Przy stałym czynszu umawiało się z właścicielem na określoną opłatę za użytkowanie gruntu. Wtedy brał tylko pieniądze. Czy połownicy, czy czynszownicy, byli to jednak wszystko robotnicy rolni, przetrwanie zaś oznaczało codzienne kryzysy, tak namacalne jak krzywica w kościach ich dzieci czy robaki, które czasami wyrajały się z dziecięcych żołądków i gnieździły w gardłach, skąd trzeba było je wyrywać ręką, żeby się maluchy nie zadławiły.

Samo hrabstwo wciąż jeszcze było młode, bo utworzono je w roku 1914, a nazwano na cześć senatora Augustusa Octaviusa Bacona, który urodził się w hrabstwie Bryan, a znaczną część życia mieszkał w mieście Macon. Hrabstwo Bacon jest tak płaskie jak mapa, na której je wyrysowano, porośnięte sosną, dębem marylandzkim, są tu piaszczyste pagórki, a w parowach nad potokami parę błotni leśnych i magnolii wirginijskich. Na północ leżą hrabstwa Jeff Davis i Appling, na wschód – Pierce i Coffee, a największe hrabstwo stanu, Ware, zamyka granicę od południa.

Pewna okolica w hrabstwie Bacon słynęła na całą Georgię z bimbrownictwa, psów myśliwskich i wszelkiego rodzaju przemocy. Mówiono na nią Scuffletown, Bitkowa Wola, nie dlatego, że to była jakaś osada czy niechby nawet sklep na rozstaju dróg, ale dlatego, że jak powszechnie mówiono: „Tam to wiecznie jakieś bitki”. Czasami te bitki były całkiem poważne, czasem nie.

Mniej więcej na miesiąc przed powrotem mojego ojca do hrabstwa Jay Scott o raz za dużo zapyskował niejakiemu Juniorowi Carterowi, zwanemu Krzywe Oko. Mówili na niego Krzywe Oko, bo jak był młody, rozciągał drut na płocie i spod młotka odskoczyła mu klamra, wbijając się głęboko w prawe oko. Pojechał na mule aż do Almy, lekarz wyciągnął mu tam tę klamrę, ale oka odratować się nie dało. Z racji posiadania tylko lewego oka łypał nim zawzięcie, aż trochę wariacko. Mówili, że tym wytrzeszczonym lewym ślepiem, co nigdy nie mrugało, potrafił rzucać uroki.

Od dłuższego czasu Krzywe Oko i Jay Scott szli na udry, bo ktoś z kimś się nie dogadał w kwestii jakichś prosiąt. Krzywe Oko rąbał akurat drewno na opał do kuchni, gdy podszedł Jay. Drewutnia była zaraz przy drucianym ogrodzeniu biegnącym wzdłuż drogi publicznej. Jay stanął na drodze i przez dłuższą chwilę tylko patrzył. W końcu jednak patrzenie mu nie wystarczyło.

– Ej, dziadek, uważaj, bo jak drzazga poleci, to i drugie ślepie stracisz.

Krzywe Oko rąbał dalej, uderzenia siekiery były miarowe jak tykanie zegara. Nawet nie podniósł wzroku.

– Pójdzie ci drzazga w drugie ślepie, trzeba będzie na ciebie mówić Krzywy Ryj.

Ruby, żona Krzywego Oka, widziała to wszystko z tylnej werandy, gdzie akurat stała przy kredensiku na wodę ze studni.

Jay zauważył ją tam na werandzie i odezwał się tak głośno, żeby i ona usłyszała:

– A byś tak może swoją starą tu ściągnął, co? Mówią, że i tak ona więcej robi siekierą jak ty.

Wtedy Krzywe Oko uniósł wzrok, a na czole pulsowała mu wielka żyła.

– Ty se tam stój na publicznej drodze, se gadaj, ile chcesz. Ale nawet nie próbuj leźć przez płot na moje. Bo możesz dostać więcej, niż chciałbyś zeżreć, wiesz?

Jay przesadził rów, jedną nogę postawił na drutach, jedną dłoń oparł na słupku, już gotów podsadzić się i przeleźć przez płot. Ale nie przelazł. Dalej nie dotarł. Bo Krzywe Oko, który wrócił do rąbania, wciąż w tym samym rytmie pociągnął tak, że ostrze siekiery poszło przez nadgarstek i wbiło się w słupek na pięć centymetrów. Ruby mówiła, że wrzask Jaya na bank było słychać i z osiem kilometrów dalej. Mówiła, że jak nic co poniektórzy pomyśleli, że to świniobicie, choć było już po sezonie.

Jay zacisnął sobie na kikucie pasek ze spodni i zemdlał tam w rowie. Jak się ocknął, Krzywe Oko siedział na swoich drewkach z urąbaną krwawą dłonią.

– Tera ta dłoń jest moja, psi synu. Na mojej parceli znalazłem.

Jay znów zemdlał. Dwaj krewniacy Cartera Krzywe Oko zginęli w walkach o tę dłoń, bo Jay chciał ją odzyskać i po chrześcijańsku pochować. Nie odbito jej, ale któregoś dnia Krzywe Oko poszedł na ryby i nie wrócił. W końcu znaleźli go w rzece Little Satilla. Jego sine, nabrzmiałe ciało uniosło te dwadzieścia parę kilo pordzewiałych lemieszy, które ktoś przywiązał mu do kostek.

To właśnie z tej części hrabstwa pochodził mój tata i jego krewni, z okolicy zwanej Huraganowymi Widłami, niedaleko Cartertown, choć wbrew nazwie wcale nie było to miasteczko, tylko taka część hrabstwa, gdzie prawie każdy farmer nazywał się Carter. Huraganowe Widły to było miejsce, gdzie z Wielkiego Huraganowego Bagna wychodzą dwa szerokie potoki, płynące dalej przez całe hrabstwo, jeden zwany Małym Huraganem, drugi – Wielkim. Dopiero kiedy dorosłem, zrozumiałem, że chodzi tu o słowo „huragan”, bo wszyscy zawsze wymawiali je „hurgan”.

Tata wrócił więc w rodzinne strony, gdzie mieszkali z rodziną jego ojciec Dan i mama Lilly, a ta rodzina, jak większość rodzin w tamtych czasach, była liczna. Rodzeństwem ojca byli: Vera, D.W., Bertha, Leroy – kaleka od urodzenia, Melvin, Ora, Pascal i Audrey.

Dziadek taty był kiedyś dużym posiadaczem ziemskim, miał niewolników, ale jego rodzinę, jak większość rodzin w tamtej okolicy i tamtym okresie, poturbowały złe czasy. Ziemie, na których mieszkali, wciąż były ich własnością, ale bez ustanku borykali się z wiekuistą hipoteką w banku. Był dach nad głową, przeważnie było też co włożyć do garnka, ale kiedy tata wrócił z Florydy, farmerzy powiadali, że w całym hrabstwie gotówki nie było nawet tyle, żeby położyć nieboszczykowi na powieki.

Tata zaś postępował tak jak wielu innych młodych mężczyzn przed nim, czyli może niekoniecznie się wydurniał, ale zachowywał się tak nieroztropnie, że roztrwonił całą tę skromną sumkę, którą uskładał, pracując na Florydzie. Cecil wyjechał żyć w górach północnej Georgii, więc tata kupił sobie forda T, swojej mamie zafundował pianino, a sobie jeszcze biały lniany garnitur i biały kapelusz z szerokim rondem. Nie wiem, jak mu na to wystarczyło po samochodzie i pianinie, ale możliwe, że tych garniturów kupił sobie kilka, sądząc po tym, na jak wielu zdjęciach jest tak wystrojony. W tym młodzieńczym rozkwicie pasjami pozował do fotografii, zawsze z jakąś młodą damą, czasami nawet z niejedną.

Podnoszę wieko pudełka po butach, sięgam do środka. Na pierwszym zdjęciu widzę tatę, ze stopą opartą na bocznym stopniu jego forda T – stoi tak z młodą damą w czepku, słońce świeci im w twarze, uśmiechają się. A gdy patrzę na jego twarz, czuję się tak, jakbym patrzył na swoją. Tata ma wysokie, płaskie kości policzkowe, masywny wał kostny wiecznie ocienia mu oczy. W jego pozie są radość i ogromna pewność siebie – obejmuje dziewczynę ramieniem, zawadiacko nadstawiając biodro. Po tym zdjęciu są i kolejne: tata siedzący pod drzewem z inną młodą damą, krótko ostrzyżoną, w małym toczku, który wygląda niemal jak czepek kąpielowy; tata oparty o przedni zderzak forda, wciąż w tym nieskazitelnie białym lnianym garniturze, z jeszcze inną panną; tata między dwiema dziewczynami w niedzielnych sukienkach na nadrzecznej skarpie, to chyba Mały Huragan.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2023

Wydanie I