Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Było tutaj od zawsze, jeszcze zanim my się pojawiliśmy.
Zło. Najpotężniejszy z żywiołów. Wszechobecne i nieogarnięte.
Oczy pełne strachu ukazują różne formy zła – jako zdarzenia dnia codziennego i zjawiska nadprzyrodzone; jako emocje znane każdemu, kto jest wrażliwy na otaczającą go rzeczywistość.
To historie zwykłych ludzi, którym przytrafiają się rzeczy niezwykłe. Opowieść o frustracji i nienawiści, która przybiera materialną formę. O tym, jak to jest naprawdę wejść w umysł innego człowieka i spróbować go poznać. Jak samotność i odrzucenie przez społeczeństwo prowadzą do tragedii.
Poznaj ludzi, którzy szukają akceptacji, ciepła i miłości w szaleńczo pędzącym szarym tłumie. Odwiedź wymierające miasta na prowincji i wielkie bezosobowe blokowiska. Przeżyj spotkania z niezwykłym.
W starciu ze złem każdy z nas skazany jest na nierówną samotną walkę. Ale nie zdołasz przed nim uciec. Gdy ukaże swoje oblicze, będzie już za późno. A może jednak to właśnie tobie się uda? Spróbujesz?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 465
Któż z nas po wielekroć nie postępował głupio lub niegodziwie tylko dlatego, że miał całkowitą świadomość, iż nie powinien tak czynić?
Edgar Allan Poe, Czarny kot
Jedno było słowo, które w Marku Kończalu wywoływało przejmujący strach: RAK.
Bał się, że jego ciało zacznie umierać od środka, bał się towarzyszącego owemu procesowi potwornego bólu, bał się, że, co gorsza, śmierć nie będzie żadnym wybawieniem, ale po prostu przejściem w stan nicości, niewykluczone, że także pełnej bólu. Kancerofobia zaczęła rządzić życiem Kończala w dniu, w którym umarła jego ukochana babcia. Kobieta odeszła w nieświadomości, otumaniona działaniem morfiny, która jednak i tak nie w pełni chroniła ją przed zaciekłym atakiem bólów nowotworowych. Agonia przebiegła spokojnie – znacznie gorsze były dni i tygodnie ją poprzedzające. Jęki, przechodzące niekiedy w wycie, wgryzały się w mózg Marka, pozostawiając tam trwałe ślady, zarodki czegoś, co wkrótce miało zmienić i jego życie w koszmar.
Po śmierci babci został na świecie sam, w dużym mieszkaniu odziedziczonym po opiekunce, która wychowała go i dzięki której został kimś. Stanowisko menedżera w filii wielkiego koncernu farmaceutycznego dawało mu nie tylko satysfakcję finansową, ale również możliwość bezpośredniego kontaktu z wszelkimi nowinkami, jakie pojawiały się w skomplikowanym świecie leków. Szczególnie frapowały go badania nad specyfikami przeciw nowotworowi, śledził wszystkie doniesienia z laboratoriów, cieszył go każdy, najdrobniejszy nawet krok do przodu, cieszyły drobne zwycięstwa nad jednym z największych zabójców ludzkości.
Studiując dzieje swej rodziny, Kończal z przerażeniem stwierdził, że po stronie jego matki większość osób umarła z powodu chorób nowotworowych. Rak zabrał nie tylko babcię, a więc matkę matki, ale również jej starszego syna, siostrę oraz dobrze zapowiadającego się siostrzeńca. Jedynie śmierć matki Marka była wyłomem w tym okropnym korowodzie cierpienia. Matka zginęła w wypadku samochodowym. Wkrótce potem w szpitalu, nie odzyskawszy przytomności, skonał ojciec, który prowadził samochód tamtego feralnego dnia.
Śmierć więc towarzyszyła Kończalowi niemal od zarania i chyba dlatego tak szczerze jej nienawidził, upatrując w niej swojego osobistego wroga, zupełnie jakby jego rodzina była przez nią dotknięta w jakiś szczególny, wyjątkowy sposób. Już będąc dzieckiem, poprzysiągł sobie, że będzie robił wszystko wbrew tej smutnej Pani, że będzie czerpał z życia garściami, wykorzystując każdą okazję, by śmierci dać prztyczka w nos.
Dobra posada sprzyjała takiemu stylowi życia – nieobce Markowi były wszelkie uciechy kojarzące się zwykle ze zwrotem „żyć pełną piersią”. Jeździł na nartach, skakał ze spadochronem, miał wiele kobiet. Jego umiłowanie życia miało charakter bardzo sportowy – Marek nie pił, nie palił, jadał jedynie lekkie posiłki o stałych porach, starał się dużo i regularnie sypiać, regularnie odwiedzał basen, siłownię i salon odnowy biologicznej. Swoją przesadną dbałością o własne zdrowie zaczął zwracać uwagę otoczenia, które miało go za śmiesznego, zapatrzonego w siebie hipochondryka, maniaka, który zgłupiał z braku normalnego życia osobistego.
Otoczenie nie wiedziało jednak, że wieczorami, kiedy Kończal wracał samotnie do domu, drżał w okropnym, zwierzęcym lęku przed Czarną Taśmą, która podchodziła go od dołu. Jedna z przyjaciółek, której o niej opowiedział, zaczęła się śmiać, ale widząc mroźne spojrzenie Marka, zapytała poważnie:
– Cóż to takiego, ta Czarna Taśma? Mógłbyś mi to wyjaśnić?
– Nie wiem, czy ma sens wyjaśnianie takich spraw osobie, dla której najwyższą formą bytu jest zabawa – powiedział Kończal, który zaczynał być już zmęczony swoją „technologią życiową”, będącą niczym innym jak tylko kolorową, pstrą maską mającą zakryć prawdziwe oblicze lęku.
– Jeśli uważasz mnie za głuptasa, który nic nie rozumie, to po co spędzasz ze mną cały wieczór? Chodzi ci tylko o moje ciało.
W głosie dziewczyny był autentyczny smutek. Markowi zrobiło się żal tej niewinnej osóbki, którą być może oceniał niesprawiedliwie.
– Dobrze, powiem ci, co to jest Czarna Taśma. Pierwszy raz zobaczyłem ją pewnego ranka, kiedy miałem sześć lat. Myślałem, że ktoś w nocy położył mi ją na posłaniu, ale kiedy chciałem ją chwycić, moja ręka napotkała na próżnię. Przecierałem oczy, przymykałem je i otwierałem – ale Czarna Taśma była tam ciągle. Z czasem nauczyłem się jej nie zauważać, stała się nawet dla mnie czymś w rodzaju kompana, takiego niegroźnego bzika, ale ostatnio mam wrażenie, że staje się coraz bliższa, większa, jakby chciała zacisnąć się na mojej szyi.
Marek podniósł wzrok i napotkał zatroskane spojrzenie dziewczyny.
– To pewnie przemęczenie, musisz więcej wypoczywać, a nie tylko praca i praca. Chcesz, to dla ciebie zatańczę – powiedziała i włączyła głośną muzykę. Zaczęła wić się w jej rytmie i wyrzucać ręce w górę. Miała ciało gibkie i szczupłe, więc taniec był niemalże przypisany jej naturze. Miało się wrażenie, że w tańcu się spełnia, zapominając o bożym świecie.
Jednak nieco w lewo, niemal na granicy pola widzenia, Kończal znowu dostrzegł Czarną Taśmę, która najwyraźniej nie chciała, aby o niej zapomniał. Nagle w głowie mu zawirowało, tańcząca dziewczyna owijała się Czarną Taśmą, która łagodnie falowała wyrzucana w rytmie głośnej, ogłuszającej muzyki. Jednocześnie Marek poczuł ból przeszywający wnętrzności, ból, jakiego dotychczas nie znał, ból, który skojarzył mu się z cierpieniem babci. Rak – pomyślał resztkami świadomości i bezwładnie opadł na podłogę.
Lekarze, mimo przeprowadzenia wszechstronnych badań, nie znaleźli przyczyny nagłej niemocy Kończala. Jego organizm nie wykazywał żadnych odchyleń od normy, wszystkie organy wewnętrzne pracowały jak należy – nie stwierdzono żadnych zmian chorobowych, niczego, co mogłoby wskazywać nie tylko na nowotwór, ale nawet choćby na zwykły wirus.
A jednak Marek Kończal cierpiał i temu lekarze nie byli w stanie zaprzeczyć ani zaradzić, pomimo zastosowania najnowszej generacji leków przeciwbólowych i psychotropowych. Psychiatra, profesor Grabczyc, przekonany o psychicznym podłożu bólów, zalecił hipnozę, która jego zdaniem powinna wskazać na przyczyny tych dziwnych stanów, bólów niemających widzialnego źródła.
– Znane są przypadki odczuwania przez pacjentów po amputacji kończyn bólów fantomowych, „pochodzących” z nieistniejących już części ciała. Organizm pozbawiony jakiegoś fragmentu broni się, za pośrednictwem mózgu wysyłając sygnały nerwowe odbierane właśnie jako ból – mówił profesor na jednym z konsyliów zwołanych z przyczyny zastanawiającego przypadku Marka Kończala.
– Tak, mówimy jednak o przypadkach amputacji jakichś części ciała. Tutaj taka okoliczność nie zaszła. Pacjent, jak to określa, odczuwa ból całego wnętrza, ból piekielny, jak się wyraził. O ile wiem, to żaden z jego organów wewnętrznych nie został usunięty, ba! żaden z nich nie wykazuje najmniejszych anomalii. Słowem, pacjent jest zdrów jak ryba! – zauważył profesor Redwans, znany specjalista w dziedzinie chirurgii.
– A może – odezwał się doktor Mamczur, asystent profesora Redwansa. – A może, panowie, mamy do czynienia z bólem fantomowym mającym swe źródło nie w amputacji, ale będącym czystą projekcją myśli naszego pacjenta?
– Co pan ma na myśli, doktorze? – zapytał milczący dotąd doktor Horn, wybitny neurolog.
– Pacjent utrzymuje, że jest śmiertelnie chory na raka, domaga się, aby poddać go chemioterapii, nie dalej jak wczoraj napadł pielęgniarkę, stanowczo żądając zawiezienia go na oddział onkologiczny. W rodzinie pana Kończala nie brakowało zgonów spowodowanych nowotworami, może więc mamy do czynienia ze swoistą autosugestią? – odparł doktor Mamczur.
– Chce pan powiedzieć, że mamy do czynienia z bólami nowotworowymi bez nowotworu? Ależ to nonsens, panie kolego! – zapalił się doktor Rozen, jedyny w tym gronie onkolog.
– W każdym razie jesteśmy zgodni co do tego, że objawy u pana Kończala nie mają swojego źródła w zmianach klinicznych. A więc ich źródłem jest umysł, psychika pacjenta. Myślę więc, że jego miejsce jest u mnie, panowie – powiedział dość uroczyście profesor Grabczyc.
Jeszcze tego samego dnia Kończala umieszczono w przestronnej białej sali szpitala dla nerwowo i psychicznie chorych w S., którego profesor Grabczyc był dyrektorem.
Kończal należał do pacjentów „specjalnej troski” profesora. Nie był tego powodem status społeczny czy materialny nieszczęśnika, ale charakter jego dolegliwości. Z czymś takim Grabczyc w swojej czterdziestoletniej praktyce jeszcze się nie spotkał. Jedna rzecz zastanawiała go szczególnie. Mimo że organizm młodzieńca pozostawał nienaruszony, somatycznie zdrów, pacjent słabł z tygodnia na tydzień, jakby rzeczywiście toczył go rak. Nie pomogły znakomite warunki, jakie klinika stworzyła Kończalowi – osobny pokój z oknem na obszerny ogród, będący przed laty ogrodem przyklasztornym. Widząc, że obecność dziewczyny nieco osłabia objawy choroby, profesor Grabczyc zachęcał ją do częstych odwiedzin. Dziewczyna brała Marka na długie przechadzki po ogrodzie, pchała wózek z milczącym pacjentem i opowiadała mu dużo o swoim życiu, pełnym zajęć i realizacji różnorakich wyzwań. Marek Kończal sprawiał wrażenie osoby obojętnej na bodźce ze świata, osoby, która już pogodziła się ze śmiercią. Dziewczyna buntowała się przeciwko bierności Kończala, ze wszystkich sił starała się wyciągnąć go z depresji, bo że dotknęła go po prostu ciężka depresja, tego była pewna. Przynosiła mu wieści z miasta, pokazywała fotografie z różnych życiowych wypadków i zabaw, opowiadała ze szczegółami o swoich licznych przygodach, raz nawet przyprowadziła ze sobą cały zespół jazzowy, wiedząc, że Kończal przepada za synkopowanymi dźwiękami. Ale efekt tych zabiegów był odwrotny do zamierzonego. Któregoś dnia Marek Kończal stanowczo zabronił dziewczynie więcej go odwiedzać.
– Ale dlaczego?! – zapytała zrozpaczona, kiedy pojęła wreszcie, że postanowienie Marka jest nieodwołalne.
– Dlatego, że moje umieranie to moja i tylko moja sprawa. Nie chcę, żebyś w tym uczestniczyła, żebyś była świadkiem tego żałosnego widowiska. Tak, żałosnego, bo w umieraniu nie ma żadnego piękna, żadnej wzniosłości. Przypomina to raczej groteskowe podrygi kiepskiego klauna – powiedział Marek, odwracając się do białej ściany.
– Chcę być z tobą do końca. Jakikolwiek on będzie. Kocham cię – usłyszał jej cichy głos.
– To on cię tu przysłał? Profesor? To on ci kazał odegrać ten tani melodramat?!! – ryknął Kończal i w bardzo ostrych, niecenzuralnych słowach wyprosił dziewczynę z pokoju. Profesorowi zaś kategorycznie zakazał wpuszczania jej do zakładu.
Profesor Grabczyc z rosnącym niepokojem obserwował swego młodego pacjenta. Zawiodły wszelkie leki, Kończal słabł, niknął w oczach, a bóle, te piekielne bóle całego wnętrza stawały się coraz dłuższe i coraz silniejsze. Zupełnie jakby dawna energia życiowa Kończala, a miał jej niemało, przemieniała się w energię bólu.
Istotnie, ostatnią deską ratunku zdawała się hipnoza. Początkowo Kończal wzbraniał się przed tym zabiegiem, ale profesor stanowczo nalegał.
– Nie możesz tak łatwo się poddać, chłopcze – zaczął zasadniczą rozmowę profesor.
– Ale ja już nie chcę walczyć. Nie chcę, żeby bolało – odparł Marek Kończal, a jego słaby głos niemalże gubił się w szumie wiatru za oknem, był to już bowiem słotny listopad.
– Tak bardzo uwierzyłeś w swój ból, że zacząłeś go naprawdę odczuwać. Tak, to bardzo ciekawe – profesor w zamyśleniu pogłaskał się po długiej, siwej brodzie.
– Dla pana to ciekawe, a dla mnie potworne. Tak bardzo chciałbym uwolnić się od bólu. Te pańskie prochy prawie wcale nie działają.
– No dobrze już, dobrze. Robimy wszystko, aby ci pomóc, musisz tylko nam zaufać. A więc – zgoda?
– Wszystko mi jedno. Ja i tak już jestem trupem.
– Po co ten pesymizm, młody człowieku! Całe życie przed tobą! Nie czas na ten trumienny ton.
– Zgoda, ale tylko raz, a potem chcę stąd wyjść, słyszy pan, profesorze?!
– Dobrze, tylko raz.
Seans hipnotyczny przeprowadzono w specjalnie w tym celu przygotowanym pokoju. Jego okno wychodziło na nieuczęszczaną część ogrodu, w której mieścił się cmentarz pacjentów. Profesor kazał zasłonić je ciemną kotarą. Posadził Kończala na wygodnym fotelu, który w razie potrzeby można było rozłożyć w rodzaj kozetki, sam zaś zajął miejsce w skórzanym obrotowym fotelu naprzeciwko. Pomiędzy nim a pacjentem, na niewielkim podeście, ustawiono hipnoskop, urządzenie według patentu profesora, rodzaj ekranu z narysowaną spiralą. Marek już tylko patrząc na nią, zaczął odczuwać obezwładniającą senność. Kojące polecenia hipnotyzera Grabczyca także robiły swoje i wkrótce Kończal zapadł w głęboki stan uśpienia.
Profesor nakazał mu cofnąć się w czasie do najwcześniejszego wspomnienia. Ale nie było tam niczego istotnego, toteż Grabczyc polecił pacjentowi przenieść się wprzód. Wówczas twarz Kończala zaczęła się zmieniać i nagle skrzywił ją grymas ni to bólu, ni to obrzydzenia.
– Powiedz, gdzie teraz jesteś – powiedział profesor.
– W domu – odparł zahipnotyzowany.
– Co widzisz?
– Widzę duży pokój z jasnymi oknami... jest ciepło... idę otworzyć okno...
Profesor, widząc powtórnie ów grymas, zapytał:
– Co się stało w tym pokoju?
– Czarna Taśma...
– Opowiedz o tym. Co widzisz?
– Widzę Czarną Taśmę... Dziadek... wisi na czarnym pasku... Próbuję go zdjąć, ale jest za ciężki... Widzę, że jeszcze żyje, ale nie mogę go zdjąć... jest taki ciężki... Czarny pasek...nienawidzę go, bo kiedyś mnie nim bił... tak bardzo bolało... Mówił, że to przeze mnie, że oni zginęli przeze mnie, to dla ciebie jeździli na te cholerne saksy!... Tak bardzo bolało!!! Nienawidzę go, dobrze mu tak, dobrze!!!
Marek Kończal wpadał w coraz większą histerię, profesor z największym wysiłkiem przywołał go do jawy.
Młody człowiek, osłabiony tymi przeżyciami, ciężko dyszał na kozetce. Rzecz jasna, niczego nie pamiętał, natomiast profesorowi Grabczycowi zaczęły już świtać pierwsze szkice diagnozy.
Wiatr targał suchymi gałęziami, podobnymi teraz, na tle zórz zachodu, do rąk kościotrupów. Lodowata mgła położyła się nisko, okrywając mroczne przyszpitalne dziedziny. Profesor Grabczyc ślęczał nad swymi zapiskami, kiedy nagle ciszę korytarza rozdarł przeraźliwy krzyk.
Nie myśląc wiele, pobiegł w stronę pokoju Kończala. Zastał tam widok, który zmroził mu krew w żyłach: młody mężczyzna leżał na łóżku z głową bezwładnie zwieszoną tak, że posklejane potem włosy dotykały posadzki. Otwarte szeroko, martwe oczy jakby ciągle jeszcze wypatrywały czegoś w ciemnym kącie pokoju.
Jednak dopiero autopsja przeprowadzona następnego dnia prawdziwie wstrząsnęła profesorem Grabczycem. Otóż kiedy otwarto wychudłe ciało Marka Kończala, oczom lekarzy ukazał się obraz straszliwych spustoszeń, jakie poczynił tu nowotwór. Nie było organu, który nie zostałby przez chorobę zaatakowany i zmieniony w żałosny ochłap. Nietknięty pozostał jedynie ośrodkowy system nerwowy. Zwrócono nawet uwagę na szczególnie pięknie ukształtowane zwoje mózgowe, podobne dziwnej, egzotycznej krainie oglądanej z lotu ptaka.
Profesor Grabczyc wydał rok później pracę zatytułowaną Psychofizyczny model śmierci w świetle przypadku Marka K., ale nigdy nie nabrał pewności, czy wnioski w niej zawarte były trafne.
Codziennie tylu ludzi ginie, po prostu znika i pewnie nawet tego nie zauważa. Przerwane rdzenie kręgowe, złamane podstawy czaszki, wywnętrzone mózgi albo od razu – strzępy, popiół, nic.
Były wakacje, więc na peronie stało tylko kilka osób. Jachimczak podjechał powoli.
„Codziennie daję tej małej znaki, a ona – zero reakcji”.
Kasa fiskalna wypluła bilet i Jachimczak wydał go Monice. Dziś tylko ona kupowała u kierowcy. Posiadacze biletów miesięcznych wchodzili do autobusu, milcząco pokazywali je Jachimczakowi i chowali do kieszeni.
Jacek usiadł w czwartym rzędzie, przy oknie po stronie kierowcy. Minął go Tomek, wymienili ciche „cześć” i Tomek usiadł po prawej, trochę bardziej z tyłu, mniej więcej w połowie pojazdu.
– Będziesz się przebierał czy tak chcesz jechać? – zapytała Tomka Monika, która usiadła po lewej, tuż za nim. Dopiero po chwili zaspany Tomek zauważył, że Monika pokazuje palcem na jego koszulkę, a kolejnej chwili potrzebował na zrozumienie, że koszulka jest założona na lewą stronę.
W momencie, kiedy Monika mówiła, a Tomek próbował zrozumieć, o co jej chodzi, Jacek odwrócił się, a po chwili powiedział: „Na szczęście”, trafiając na moment zdejmowania koszulki przez Tomka. Odwracając się zaś i wypowiadając swe słowa, kątem oka Jacek dostrzegł Monikę.
„Znam ją tylko z widzenia, choć jeździ już ładnych parę lat. Dlaczego nie znam jej z czegoś innego?”.
W autobusie zjawił się znany wszystkim Nieznajomy, który zawsze siadał w pierwszym rzędzie, obok kierowcy, vis-à-vis przedniej szyby.
„Kurwa, zapomniałem gazety”.
Radio podało ósmą, Jachimczak zamknął pneumatyczne drzwi i ruszył.
„Noszę ją od dwóch tygodni i wciąż mam przeczytane czternaście stron. Wyciągnąć ją, nie wyciągnąć? Lubię czytać w autobusie, ale lubię też patrzeć za okno i w ogóle – jechać i nie zajmować się niczym innym”.
Jacek zrobił ruch, jakby chciał wyjąć książkę z torby i znowu kątem oka zauważył, a właściwie tylko zahaczył Monikę. Cofnął rękę i odwrócił się z powrotem do okna.
„Jest ładna i ma ładny głos, taki kobiecy. Nigdy wcześniej go nie słyszałem”.
Autobus wyjeżdżał już na szosę prowadzącą do Miasta.
Tomek zamknął oczy i oparł głowę o fotel. Zagłówek był trochę twardy. Po zamknięciu oczu Tomek zobaczył niewyraźnie jakąś dziewczynę. Kaśka? Ale to nie była całkiem Kaśka, jego dziewczyna, za to on był tam wyraźny; ona stała tyłem do niego i podawała mu usta do pocałunku.
„Znowu myślę o ruchaniu. Wciąż myślę o ruchaniu. Nie powinienem używać, nawet tylko w myślach, słów takich jak »ruchanie«”.
„Będę musiała zrobić porządek w biurku, niczego już nie mogę znaleźć, jeszcze dzisiaj muszę zrobić ten pieprzony bilans. Jezu, kiedy ja dzisiaj będę w domu, kurde, nienawidzę tej roboty i tego ciągłego dojeżdżania. Gdybym wynajęła jakieś mieszkanko… Ale prezes to zgred, zresztą on i tak nie ma nic do powiedzenia, chociaż gdyby nie był dupkiem, pogadałby z właścicielami. Ale pewnie na jego miejscu też bym wolała zachować stołek i się nie wychylać. Albo z kimś wynająć, ale z kim?”.
Monika poczuła, że spodnie wżynają się jej w talię. Dotknęła palcami – znad paska wychylał się wałeczek sadełka.
„No, ale jak się je jak prosię, to takie są efekty”.
Monika starała się udawać, że nie widzi w lusterku uśmiechniętej twarzy Jachimczaka.
„Myślisz, że nie wiem, co lubisz, laluniu? Wiem, czego ci trzeba i ty to wiesz, tylko nie chcesz się przyznać albo się wstydzisz”.
Jachimczak zatrzymał autobus na przystanku, na którym wsiadła niewysoka Kobieta o Zaciętej Twarzy.
„Ta to zawsze jakaś taka zacięta. To ciekawe: zawsze kiedy wsiada, myślę, że jest jakaś taka zacięta. Może tylko mi się tak wydaje? Może jestem uprzedzony? Nie, nie jestem, to ta pani, ona tylko tak wygląda, a jest po prostu zwykłą panią...”.
Jacek odwrócił się jeszcze bardziej, prawie dotykał nosem okna i zrobił strasznie głupią minę. Lubił tak robić, kiedy nikt nie widział.
„Ciekawe, czy też tak będę wyglądała po trzydziestu latach dojeżdżania autobusem? Dobrze by było kogoś poznać, razem coś wynająć, w najgorszym razie z jakąś kumpelą. Może Gośka, ale ona chodzi z tym pakerem Robertem. Pewnie by ją non stop odwiedzał i prężył te swoje muskuły alboby się wprowadził i ciągle bym znajdowała jakieś ślady w ubikacji. Muskuły są fajne właściwie, takie twarde. Kurde, o czym ja myślę?”.
Lubieżny Jachimczak nie przestawał się uśmiechać do Moniki w lusterku.
„Co zrobić, żeby się zaczepić w Mieście? Poznać kogoś, wynająć mieszkanko, we dwoje drogo nie wyjdzie, może jakaś podwyżka. Pójdę do szefa, Grzechu był, zagroził, że odejdzie i dostał. Ale Grzechu to Grzechu, cwaniaczek-prostaczek pod pozorem głębi, no, ale przynajmniej się umie ustawić i fuchy łapie”.
Jacek, niby chcąc sprawdzić zapięcie zamka torby, obrzeżem pola widzenia musnął Monikę. Właściwie mógłby obrócić się do niej całym ciałem, ale to głupio tak jakoś i pewnie by na niego spojrzała jak na tego głupka kierowcę.
Tomek stwierdził, że wzwód samoistnie ustąpił, ustąpiły też widzenia z tą niby-Kaśką, choć to właściwie bardziej była Magda, ta z salonu naprzeciwko. W robocie wyśle Kasi SMS-a. W sumie mógłby tutaj, ale jeszcze pomyślą, że szpanuje, że ma komórę. Tylko co jej, kurczę, wysłać, wciąż jest na niego zła za sobotę. Już nie wiedział, co mówić, żeby mu uwierzyła.
Z udręczenia wyrwał Tomka ostry dźwięk komórki. Klient pytał, czy jego towar został już skompletowany i spakowany. – Tak, oczywiście – skłamał Tomek. – No to będę o dziewiątej – oświadczył klient, a wtedy Tomek zaczął się motać, żeby może jednak o jedenastej. – Skoro wszystko gotowe, to co za różnica: o dziewiątej czy o jedenastej? – dociekał klient. – No bo – tłumaczył Tomek – trzeba by jeszcze raz wszystko posprawdzać, tak dla świętego spokoju. To co, o jedenastej? – zapytał z nadzieją Tomek, a klient gdzieś tam w swoim samochodzie machnął ręką (w przenośni, bo obie ręce miał zajęte: jedną trzymał kierownicę, drugą – komórkę) i zgodził się, choć z wyraźną dezaprobatą. Tomek mógł teraz zamknąć oczy, ale tym razem zamiast Magdy-Kaśki, choć bardziej Magdy, zobaczył wielkie kartony z towarem, które w dwie godziny będzie musiał rozpakować i spakować z powrotem po złożeniu towaru.
„Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą, błogosławionaś Ty między niewiastami i błogosławiony owoc żywota Twojego, Jezus. Święta Maryjo, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen. Zdrowaś Maryjo...”.
Teraz nikt już nie zwracał uwagi na Kobietę o Zaciętej Twarzy. Bo i rzeczywiście – usiadła tuż za kierowcą, oddzielona od niego pleksiglasową szybą z zasłonką i marynarką dyndającą na wieszaku. Malutka, cała się kryła za oparciem siedzenia.
„Kurwa, jak walniemy w coś czołowo, to zginę pierwszy, no, może pierwszy będzie kierowca, ale raczej ja, kierowcy przeważnie tak celują, żeby trafiło w pasażera, taki odruch. Tylko jakie to ma znaczenie przy czołówce”.
Nieznajomy obserwował automatycznie pewne ruchy Jachimczaka. Autobus wtaczał się na długie wzniesienie, po obu stronach był las.
Tyle się słyszy o wypadkach, ale człowieka to jakoś omija i człowiek sobie bzdurnie myśli, że jego to nie dotyczy. Choć zgodnie z prawami statystyki czy tam prawdopodobieństwa, jak się tyle jeździ, to coś takiego powinno w końcu się stać.
Jacek obserwował ręce Jachimczaka oparte na wielkiej kierownicy i jego stopy. Prawa była oparta na gazie, lewa na wyłożonej gumą podłodze koło sprzęgła.
„Znowu mam te głupie myśli, ale nie mogę się przed nimi powstrzymać, Jezuuu”.
Monika myślała o tym, że gdyby wydarzył się na przykład jakiś wypadek, to nie musiałaby robić dzisiaj tego bilansu i siedzieć do nocy, i pewnie wracać dopiero ostatnim autobusem.
„O czym ona tak myśli?”.
Jachimczak, a wraz z Jachimczakiem cały autobus, dojeżdżał na szczyt długiego wzniesienia.
„Już wiem, o czym myślisz, dziewczynko. Wszystkie myślicie o tym samym”.
„Patrz lepiej na drogę, palancie”.
Jacka przestał bawić lubieżny uśmiech Jachimczaka w lusterku.
„Nie za szybko? E, niech jedzie, będę miał więcej czasu na złożenie tego gówna”.
Tomek otworzył oczy i zobaczył za szybą drzewa rozmyte od prędkości. Przeciągnął się powoli – do tej prędkości jakby w kontrapunkcie.
„Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą, błogosławionaś Ty między niewiastami i błogosławiony owoc...”.
Kobieta o Zaciętej Twarzy ostrożnie wyjrzała za okno, czując, że trochę ją boli szczęka od tego zaciskania.
„A gdybym tak przewiózł was na tamten świat, co? Myślisz, że nie widzę, jak udajesz, że mnie nie ma, dziewczynko? A gdybym tak rzeczywiście puścił kierownicę, tak jakby mnie rzeczywiście nie było? Też byś udawała, że niczego nie zauważasz?”.
Jachimczak poluźnił nieco uchwyt kierownicy. Szosa opadała teraz łagodnym łukiem, do końca zjazdu było jeszcze dość daleko.
„A gdybym tak wcisnął gaz do dechy i puścił kierownicę?”.
Jachimczak oparł prawy obcas o pedał gazu.
„A gdyby tak mu odbiło i puściłby kierownicę?”.
Jacek hipnotycznie wpatrywał się w lusterko, w którym odbijała się zamyślona twarz Jachimczaka.
„Puść kierownicę, puść kierownicę, puść kierownicę”.
Z naprzeciwka nadjeżdżał TIR. Nieznajomy poczuł, że pocą mu się ręce.
„Jeden mały ruch w lewo i po wszystkim. Przerwanie rdzenia, koniec, ciemność albo coś innego, bo kto właściwie wie co”.
Wielka ciężarówka była coraz bliżej. Monika spojrzała prosto w lusterko, ale Jachimczak już nie zwracał na nią uwagi.
On jest gotów to zrobić. Ten ruch.
Ciężarówka była coraz większa, coraz bardziej rozpędzona, autobus mknął, niemal nie dotykając kołami asfaltu.
„Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą, błogosławionaś Ty między niewiastami i...”.
W momencie, kiedy ciężarówka zrównywała się z autobusem, Kobieta o Zaciętej Twarzy pomyślała, ale wydawało się jej, że krzyczy – „Teraz!!!”.
I „Teraz!!!” jednym ślizgiem prześwietliło głowy pozostałych.
Co robi mężczyzna, sam, w domu na odludziu? Może przyjechał tu, żeby odpocząć, a może przeciwnie – przyjechał tu, żeby pracować? Kto przyjeżdża pracować do domu na odludziu? Od czego chce odpocząć?
Mężczyzna zapala światło w domu, rozgląda się po jego wnętrzu. Widzi, że na dole w dużym salonie są kominek i stół pingpongowy. – Po co mi stół pingpongowy? – mówi do siebie. Ale bierze leżące na stole paletkę oraz piłeczkę i podbija, a potem serwuje i piłeczka upada po drugiej stronie stołu. Mężczyzna podnosi ją, znowu serwuje i próbuje zdążyć odebrać zagrywkę po drugiej stronie stołu. Nie udaje mu się, ale próbuje znowu, i jeszcze raz, aż w końcu zmęczony rzuca na stół piłeczkę i paletkę. Piłeczka stacza się ze stołu i odbijając się od drewnianej podłogi, zatrzymuje się przy stojaku z pogrzebaczami do kominka. Patrząc na nie, mężczyzna coś sobie przypomina. A może nie, może tylko zastanawia się, po co komu tyle pogrzebaczy w stojaku.
W domu panuje cisza, dopiero teraz mężczyzna tak naprawdę zdaje sobie sprawę, że jest noc, a on jest sam, w domu na odludziu. Bierze walizkę, którą postawił przy drzwiach, zamyka drzwi na klucz i wchodzi na piętro, do pokoju, w którym są krzesło i stół, a także telewizor i radio. Ale mężczyzna zapala tylko światło, otwiera walizkę, wyjmuje z niej maszynę do pisania i nierozpakowany papier maszynowy. Rozpakowuje papier, wkręca kartkę w maszynę i wpatruje się w białą płaszczyznę papieru. Potem rozgląda się po pokoju, całym w drewnie, z pochyłym sufitem i oknem wychodzącym na placyk, na którym stoi samochód.
Jest strasznie cicho. To dobrze, bo cisza sprzyja pisaniu, myśli mężczyzna. Chociaż… w pokoju przy schodach są drzwi, wychodzi się przez nie na balkon. Mężczyzna wychodzi na balkon, zapala papierosa. Widzi wokoło pustkowie. Gdzieś za tymi drzewami jest jezioro, a tam łódka, którą mógłby popływać, gdyby miał ochotę. Ale mężczyzna przyjechał tu z mocnym postanowieniem, że cały, powtarzam, cały urlop wykorzysta na pisanie. Żadnych rozrywek odciągających od pisania. Przypomina sobie, że ma komórkę i może powinien dokądś zadzwonić, żeby powiedzieć, gdzie jest. Ale komórka nie ma zasięgu. Mężczyzna próbuje i tak, ale urządzenie nie działa. Czuje z tego powodu coś jakby ulgę, ale z drugiej strony wolałby mieć ten zasięg, przecież nie musi dzwonić.
Wypala papierosa, gasi go na podłodze balkonu i wraca do pokoju. Siada przy maszynie. Po chwili stwierdza, że chętnie by coś zjadł. Schodzi do kuchni, w lodówce znajduje jedzenie, robi sobie kolację, którą bierze na górę, żeby nie tracić czasu. Je kanapki, popija herbatą i patrzy na pustą kartkę nawiniętą na rolkę maszyny. Mężczyzna zjada wszystkie kanapki i wypija herbatę. Odstawia naczynia na stolik obok radia. Włącza je. Chwilę słucha muzyki, potem skrótu wiadomości. Słyszy piosenkę, która coś mu przypomina, jakąś zabawę w górach. Miał chyba dwanaście lat i tańczył z jakąś dziewczyną. Nagle mężczyzna karci się w myślach za to słuchanie radia i to wspominanie, które jest tylko stratą czasu. Wyłącza radio. Patrzy na zegarek, stwierdza, że jest już dość późno, ale że do rana jeszcze sporo czasu. Należy do tych, którym najlepiej pracuje się w nocy. Cieszy się więc, że ma przed sobą jeszcze całkiem spory kawałek tej nocy. Cieszy się i patrzy na pustą kartkę. W pewnym momencie przechyla głowę i nadstawia ucho, bo wydaje mu się, że ktoś chodzi po ganku. Przez chwilę trwa cisza, o której można powiedzieć: gęsta, duszna albo ciężka, albo wszystko to naraz. Mężczyzna przez chwilę jeszcze nasłuchuje, po czym uśmiecha się do swojego przewrażliwienia i znowu skupia się na kartce, cały czas pustej, wkręconej w maszynę. Właśnie w tym momencie słyszy wyraźnie, że ktoś porusza klamką drzwi na dole. Mężczyzna usiłuje sobie przypomnieć, czy je zamknął, czy nie. Wydaje mu się, że zamknął, ale nie jest pewien. Nasłuchuje, ale nic nie słyszy. To go jednak nie uspokaja. Wstaje powoli i schodzi po schodach. Zauważa, że drewniane, polakierowane deski są dość śliskie.
Kiedy mężczyzna jest na dole, powoli podchodzi do drzwi, ostrożnie chwyta za klamkę i naciska ją. Zamek ustępuje – drzwi okazują się otwarte. Mężczyzna zastanawia się, jak to możliwe. Sprawdzał, czy dobrze je zamknął? Przekręcił klucz w zamku. Ale czy sprawdzał?
Mężczyzna wychyla się na ganek, rozgląda. Wokoło jest ciemno. Widać tylko kłębiącą się mgłę, która podchodzi od strony jeziora, spomiędzy drzew i powoli opanowuje ganek. Mężczyzna dość długo wpatruje się w drzewa, które teraz, w kompletnych ciemnościach, tworzą jednolitą ścianę. Ale człowiek, który dobrze się wsłucha, usłyszy dobiegające stamtąd, przeróżne odgłosy: żyjących tam istot, poruszanych wiatrem liści.
– Raz-dwa, do ro-bo-ty! – mężczyzna podśpiewuje sobie na głos i zamyka drzwi, tym razem dokładnie sprawdzając zamek. Ma świadomość upływającego czasu. Każda sekunda mija bezpowrotnie.
– Robić, robić! – powtarza, z niemiecka wymawiając „r”. Ale kiedy jest na schodach, nagle słyszy stukot odbijającej się od podłogi piłeczki pingpongowej.
– Co jest, do kurwy nędzy?! – woła w mrok, skąd dobiegł stukot. Schodzi znowu i zapala światło. Rozgląda się uważnie: piłeczka leży przy stojaku na pogrzebacze. Mężczyzna podnosi ją i kładzie na kominku, dla pewności zastawiając pozostawioną tu talią kart i płaskim kamieniem, mogącym służyć za przycisk do papieru. Po chwili jednak mężczyzna rezygnuje z tego pomysłu i wkłada piłeczkę do kieszeni spodni.
– Już mi nie uciekniesz, przepióreczko – mówi i się uśmiecha. Zaczyna pogwizdywać. Idzie do łazienki, gdzie wkłada sobie do uszu kuleczki z waty. Nie gasi światła na dole. Wchodzi na piętro, siada przed maszyną, patrzy w kartkę. Uszy ma ciasno wyścielone miękką watą, przez co spowija go cisza, z lekka tylko szumiąca, co jest efektem akustycznym powodowanym przez ciśnienie krwi tłoczonej przez serce do mózgu.
Mężczyzna nie słyszy żadnych odgłosów i to właśnie zaczyna go niepokoić. A jeśli nie usłyszy, jak ktoś rzeczywiście będzie się dobierać do drzwi? A kto niby miałby go tu odwiedzić? No właśnie, kto?
Kartka wkręcona w maszynę tkwi na swoim miejscu. Trudno nawet powiedzieć, że „czeka”, po prostu „jest”, jak wszystkie przedmioty dookoła, obojętna, tak jak zwierzęta, tylko że pozbawiona zmysłów. Chociaż… niektóre przedmioty wyglądają tak, jakby cię obserwowały. Nigdy nie zwracałeś na nie uwagi, aż tu nagle patrzysz na któryś z nich i dostrzegasz w nim coś podejrzanego, jakby miał twarz, która z ciebie kpi.
Bzdura! Przyjechałem tu pisać, pisać – zapomniałeś? Po to wziąłem wolne, mam dobrze wykorzystać ten czas dany mi od losu i szefa. Podobna okazja może się szybko nie powtórzyć. Do roboty!
Mężczyzna waha się nad kartką, walczy ze sobą, wpatruje się w jakiś niewiadomy punkt umieszczony na białej równinie papieru. Wreszcie uderza w pierwszy klawisz i spod jego rąk zaczyna spływać historia:
Co robi mężczyzna, sam, w domu na odludziu? Odpowiedzi jest tyle, ilu jest mężczyzn decydujących się na wyjazd w środku tygodnia do domu położonego z dala od ludzkich siedlisk. Mężczyzna, o którym tutaj opowiemy, też ma swój powód, którego rzecz jasna nie ma wypisanego na twarzy, choć gdyby oświetlać ją wystarczająco mocnym promieniem lampy, można by z niej wyczytać to i owo.
Na przykład oczy – mężczyzna, który właśnie wszedł do tego opuszczonego domu, ma zmęczone, przekrwione oczy. Rozszerzone źrenice zdradzają podniecenie nerwowe. Tak samo zresztą jak dłonie: one drżą, kiedy zamyka drzwi na klucz. W domu jest zimno i widać, że długo tu nikogo nie było. Na dwóch rakietkach do ping-ponga leżących na dużym zielonym stole zalega kurz, kurz jest na komplecie pogrzebaczy stojących przy kominku. Wewnątrz kominka ktoś pozostawił spopielone resztki drew. Mężczyzna zastanawia się chwilę nad rozpaleniem w kominku, ale uznaje ten pomysł za absurdalny. Nie przyjechał tu wypoczywać.
Mężczyzna ma ze sobą małą, podróżną, walizkową maszynę do pisania. Stawia ją na stole pingpongowym, a sam wchodzi do łazienki. Pomieszczenie jest tak małe, że kiedy mężczyzna pochyla się nad zlewem, żeby obmyć twarz zimną wodą, ma wrażenie, iż tylna część jego ciała wystaje już za drzwi. Prostuje się i patrzy na swoje odbicie w lustrze nakrapianym rdzawymi plamami. Zastanawia się, na ile to, co człowiek robi w życiu, odciska się na jego twarzy. Rzeczy dobre, rzeczy złe – jakie zostawiają na niej ślady. On sam uważnie lustrował (nomen omen) swoje oblicze i szczerze mówiąc, nie mógł dostrzec w nim niczego, co by potwierdziło tezę, że postępki zostawiają jakiekolwiek piętno. Hitlerowscy zbrodniarze mieli przecież często dobroduszne twarze ojców rodzin, a z kolei człowiek o gołębim sercu – zdarza się – wyglądem przypomina Kubę Rozpruwacza.
Nie, zdecydowanie jego twarz nie nosi żadnych wyraźnych śladów. Mężczyzna myśli nawet, że gdyby taką jak jego twarz zobaczył pierwszy raz, to nazwałby ją „banalną” lub co najwyżej „nierzucającą się w oczy”.
– No, do roboty! – rzuca mężczyzna, gasząc światło w łazience.
Ale kiedy jest na schodach prowadzących do pokoju na piętrze, wydaje mu się, że ktoś kręci się na ganku. Lekceważy jednak te obawy i idzie na górę. Zamknął przecież drzwi. Chociaż – czy sprawdził, czy je zamknął dobrze? Szkoda czasu na takie głupstwa!
Mężczyzna stawia maszynę do pisania na stoliku, siada przy niej i zapala lampkę. Bierze arkusz z zakurzonej, napoczętej paczki leżącej na stoliku i nawija ją na rolkę maszyny. Nie namyśla się długo. Uderza w pierwszy klawisz i po chwili w pokoju rozlega się jednostajny stukot stawianych liter:
„Ostatnie opowiadanie”.
Co może robić mężczyzna, sam, w domu na odludziu? Pisze swoje ostatnie opowiadanie, które jak żadne inne bliskie jest prawdzie. Brzmi ono tak:
„Pewnego ranka mężczyzna wstał jak zawsze, na tyle wcześnie, aby zdążyć pójść do sklepu po bułki i mleko, zrobić śniadanie i przejrzeć poranną gazetę. Wszystko było takie jak zawsze: poranny prysznic, przywitanie z żoną i dziećmi, krótka rozmowa z kioskarką. Ale coś mu szeptało, że to wszystko przeżywa po raz ostatni. Ostatni? Mężczyznę zdziwił jego niemądry pomysł. Ale szept w jego głowie nie ustawał: to już ostatni raz. Słyszał to, kiedy całował dzieci i żonę, wychodząc z domu, kiedy jechał do pracy, słuchając porannych wiadomości, kiedy żartował z kolegami w pracy. Słyszał ten szept, kiedy po wyjściu z pracy długo chodził po mieście, aż zapadł zmrok. Wtedy mężczyzna jakby się ocknął.
Wsiadł do samochodu i ruszył do domu. Zajęło mu to pół godziny. Kiedy wszedł, wszyscy już spali. Zdał sobie sprawę, że bardzo długo chodził po mieście. Wszedł do pokoju dzieci, gdzie w łóżku leżała żona z maluchami – chłopcem i dziewczynką. Wszyscy spali spokojnie i mężczyzna zachowywał się całkowicie bezszelestnie. Nauczył się tego przez lata późnego wracania do domu. Teraz czuł się niemiłosiernie zmęczony i miał ochotę położyć się z nimi. Ale na łóżku nie było już miejsca, więc mężczyzna położył się na dywanie przy łóżku. Wsłuchiwał się w oddechy swoich bliskich. Za oknem przejechał jakiś samochód, z hałasem przeszli jacyś nietrzeźwi ludzie. Ale tu, w mieszkaniu, panowała zupełna cisza. Wtedy znowu mężczyzna usłyszał ten głos, już nie szept, ale wyraźny, mocny, męski głos: to już ostatni raz. Ostatni raz. Mężczyzna bezszelestnie wstał, poszedł do sypialni, z szafy wyciągnął dużą poduszkę i wrócił z nią do pokoju dziecięcego. Przez chwilę stał nad śpiącymi, aż głos zagrzmiał znowu: ostatni raz!
Wtedy mężczyzna runął na śpiących, przyciskając własnym ciałem poduszkę do ich twarzy. Słyszał, jak obudzeni krzyczą i próbują złapać powietrze. Ale głos był silniejszy: ostatni raz, ostatni raz. Tak, teraz mężczyzna już nie miał wątpliwości, że sam diabeł przemawiał do niego nie znoszącym sprzeciwu głosem. Pod poduszką chwilę jeszcze trwało poruszenie, wierzganie nogami, próby uwolnienia się, ale mężczyzna był ciężki i nieustępliwy.
Po chwili wszystko ucichło.
Nie było już słychać nawet głosu. Mężczyzna zostawił poduszkę i wyszedł z pokoju. Ubrał się i opuścił mieszkanie. Wsiadł do samochodu i szybko ruszył przed siebie. Ostatni raz. W bagażniku auta miał starą, walizkową maszynę do pisania, z którą nigdy nie rozstawał się w podróży. Zamierzał napisać na niej swoje ostatnie opowiadanie.
Mężczyzna zapisuje dużymi literami słowo KONIEC i wyciąga kartkę z maszyny. Kładzie kartkę obok i podpisuje ręcznie swoim piórem wiecznym. Nagle wydaje mu się, że słyszy kroki na schodach. Kroki są coraz bliższe, skrzypienie drewnianych schodów narasta. Mężczyzna wyciąga ze spodni pasek, przeciąga go przez sprzączkę, po czym koniec przywiązuje do klamki u okna. Kroki są już bardzo blisko, mężczyzna widzi skradający się cień tego, który po niego tu przyszedł. Wkłada głowę w pętlę utworzoną przez pasek, stoi tyłem do okna, przez które w bladej nocnej poświacie widać ogród. Stoi przodem do schodów, ten, który przyszedł po niego, już tu jest. Mężczyzna czuje jego obecność, czuje nawet jego obcy, samczo kwaśny zapach. Dziwi się, że nie zapach siarki, ale właśnie taki.
Tamten wyciąga rękę po mężczyznę, chwyta go za gardło, pasek zaciska się ciasno, zamykając żyły i tętnice. Ciało mężczyzny z ugiętymi nogami dotykającymi podłogi zwisa bezwładnie. W domu panuje zupełna cisza.
Mężczyzna zamyśla się nad tym, co napisał, po czym, jak to ma w zwyczaju, odkłada maszynopis i stara się o nim zapomnieć. Podchodzi do okna, otwiera je i wpuszcza do pokoju chłodne, rześkie powietrze. Patrzy na ogród, który wyłania się z porannej mgły. Mężczyzna przypomina sobie Misery i pisarza, który na zakończenie pracy nad książką pozwalał sobie na butelkę szampana i jednego papierosa. Mężczyzna się uśmiecha. Schodzi do kuchni. W lodówce jest puszka piwa, a na lodówce napoczęta paczka papierosów, pozostawiona tutaj dość dawno temu. Mężczyzna otwiera puszkę i zapala papierosa. Siada w bujanym fotelu przy kominku. Pali, popijając piwo prosto z puszki.
Wtem słyszy kroki na ganku. Pukanie do drzwi. Rozchyla żaluzje i kiedy wygląda na ganek, widzi tuż przed swoją twarzą twarz jakiegoś człowieka. Jest ich tu wielu, są umundurowani. Z pewnej odległości mężczyzna spostrzega miganie niebieskich policyjnych świateł. Pociąga ostatni łyk piwa, zaciąga się ostatni raz papierosem, którego wrzuca do puszki, a puszkę – do kominka. Otwiera drzwi. Jeden z policjantów upewnia się co do jego nazwiska.
– Tak, a o co chodzi? – pyta mężczyzna.
Twarz policjanta zmienia się. Mężczyzna jest wyczulony na takie zmiany. Jest przecież pisarzem.
– Pańska żona i dzieci… – wolno cedzi policjant.
– Co z nimi? – dopytuje mężczyzna.
– Zostali zamordowani dziś w nocy – mówiąc to, policjant na zimno obserwuje reakcję mężczyzny. Mężczyzna wie o tym, kiedyś już taką scenę pisał. Ale to nie jest opowiadanie, to dzieje się naprawdę. Prawda. Takie stare, zapomniane słowo. I ból, on też jest stary jak świat.
Mężczyzna nie płacze, nie krzyczy, po prostu stoi przed policjantem i nie może wydobyć z siebie słowa. Blokada. Paraliż. Jak nad białą kartką.
Na ganku czekają pozostali policjanci, palą papierosy, rozmawiają, od czasu do czasu słychać niezbyt głośny śmiech. Mężczyzna mówi:
– To niemożliwe. Widzieliśmy się zaledwie parę godzin temu…
Policjant pyta:
– O której wyjechał pan z domu?
– Po dwudziestej. Mam urlop. Chciałem tu trochę popracować. Jak zginęli?
Policjant znowu rzuca mu to uważne spojrzenie detektywa.
– Zostali uduszeni poduszką.
– Cierpieli?
– Nie wiem.
– Chciałbym ich zobaczyć.
– To nie jest na razie możliwe. Nie będzie pan miał nic przeciwko, jeśli się tu trochę rozejrzymy?
– Proszę.
Policjant woła kolegów. W domu robi się harmider. Policjanci rozglądają się po wszystkich pomieszczeniach, jakby szukali czegoś, ale sami nie byli pewni czego. Mężczyzna siada na schodach prowadzących na piętro. Po chwili schodzi stamtąd najstarszy stopniem policjant. Trzyma maszynopis.
– To pana? – pyta mężczyznę.
– Tak. Co teraz ze mną będzie?
W głosie mężczyzny policjant wyczuwa nie tylko żal, ale i strach.
– Pojedzie pan z nami – mówi policjant.
Kiedy jadą do miasta, mężczyzna widzi z tylnego siedzenia, jak siedzący obok kierowcy policjant jeszcze raz przegląda maszynopis. Mężczyzna z nawyku czyta pierwsze zdanie swojego opowiadania:
„Co robi mężczyzna, sam, w domu na odludziu? Może przyjechał tu, żeby odpocząć, a może przeciwnie – przyjechał tu, żeby pracować? Kto przyjeżdża pracować do domu na odludziu? Od czego chce odpocząć?”.
Pamięci Stefana Grabińskiego
Szczepaniak, emerytowany zawiadowca stacji Ciemna Dolina, był pośmiewiskiem całego miasteczka. Wszyscy wiedzieli, że koczuje na stacji, korzystając z tego, że od lat nie interesowała się nią żadna władza. Niektórzy mówili z ironią, że Szczepaniak jest symbolem nowego: niedomyty, cuchnący, łypiący na boki półdzikimi oczami, ubrany w złachmaniony kolejarski mundur.
– Jaki kraj, panie, taka kolej – żartował jeden z drugim na widok żałosnego starucha. – Ale przynajmniej rozkraść do końca nie pozwoli – komentowano. – Co było do rozkradzenia, to już rozkradli, panie – słychać było w odpowiedzi.
Istotnie, stacja Ciemna Dolina przedstawiała widok opłakany: pochodzące z początku dwudziestego wieku budynki z cegły, przykryte solidną, ceramiczną dachówką, w ciągu kilkunastu lat, jakie minęły od zamknięcia linii, przeobraziły się w straszące ruiny. Wandale nie oszczędzili niczego, co przedstawiało jakąkolwiek wartość. Najpierw wybili w budynkach wszystkie szyby, a gdy okna zostały zabite deskami, poradzili sobie i z nimi. Nie darowali sedesom w stacyjnym szalecie pamiętającym jeszcze czasy górnopłuków. Niektórzy gadali, że kiedy człowiek dobrze się przysłucha, to usłyszy tam postękiwania odbijające się od ścian pokrytych liszajami farby olejnej – zupełnie jak wtedy, gdy szalet służył podróżnym. Poczekalnia została ogołocona z drewnianych, niewygodnych ławek, zniknęły z niej także zegar odmierzający minuty do odjazdu pociągów i drewniane stojaki z rozkładami jazdy. „Z jazdy pozostał tylko rozkład” – narzekał felietonista miejscowego periodyku społeczno-kulturalnego, facet tyleż błyskotliwy, co nieoperatywny, więc nie miał szans w walce ze skostniałą strukturą kolei państwowych, do których należało całe to nieszczęście.
Opuszczona stacja leżała nieco na uboczu, nie zaprzątała więc specjalnie głów lokalnych notabli. Jeden jedyny peron stoicko zarastał zielskiem i wkrótce ukrył się w nim całkowicie. Ktoś tylko systematycznie konserwował urządzenia nastawcze i semafory, malował je, oliwił, tak że nadal były w pełnej gotowości na wypadek przyjazdu pociągu. Nie można było tego powiedzieć o szynach, które tu i ówdzie były już niekompletne, stanowiły bowiem cenny łup dla złodziei złomu.
Utrzymywane w należytym stanie były także pozostałości nastawni znajdującej się w sąsiedztwie poczekalni. Można by rzec, że ktoś zbuntował się przeciwko bezdusznej konieczności dziejowej, nakazującej zamykać nierentowne linie kolejowe, takie jak ta łącząca Ciemną Dolinę ze światem. Świat już dawno zostawił Ciemną Dolinę w tyle, zapomniał o niej tak, jak zapomina się o niepowodzeniach. Świat wyparł się Ciemnej Doliny, a ona specjalnie przeciw temu nie protestowała. Z roku na rok podupadała na prestiżu, kolejno bankrutowały największe jej zakłady pracy, wykreślano następne pociągi z rozkładu jazdy. Wreszcie zostały tylko towarowe, a i te wkrótce okazały się niepotrzebne wobec braku przemysłu, który byłby odbiorcą towarów. Ale w tryby tego bezdusznego mechanizmu mielącego rzeczywistość Ciemnej Doliny na bezkształtną miazgę, ktoś co i rusz rzucał kamyki, powodując zgrzyty, pogłoski, legendy.
Człowiekiem, który wypowiedział wojnę fatalnej konieczności dziejowej, był właśnie Szczepaniak. Jego służbowe mieszkanko pełne było gratów znoszonych z całej okolicy, ale spędzał w nim niewiele czasu, tyle tylko, żeby zrobić sobie coś do jedzenia. Większość dnia, a także nocy spędzał, obchodząc stację, dbając o to, by nie poniosła jeszcze większego uszczerbku. Jego wysiłki były z góry skazane na niepowodzenie, on jednak nie przyjmował do wiadomości, że jego trud od dawna nosi znamię szaleństwa.
– W tym szaleństwie jest metoda – mawiał sam do siebie, bo nikt nie miał ochoty go wysłuchiwać. – Skoro żyjemy w szalonym świecie, to buntować się przeciw niemu mogą tylko szalone jednostki. Bo świat rzeczywiście musi być szalony, skoro za wariatów uznaje ludzi, którzy stoją na straży porządku.
Jedynym świadkiem niezbyt składnych i bełkotliwych monologów starego był jego nie mniej stary kundel Putin, nazwany tak na cześć – a może na złość – pewnego światowego mocarza. Stary grzebał przy urządzeniach stacyjnych i gderał przy tym jak najęty, a głuchy i półślepy Putin kuśtykał za nim, tu i tam zostawiając krztynkę moczu.
Życie Szczepaniaka byłoby sielanką, zważywszy, że niczego więcej nie oczekiwał, gdyby nie ciągłe utarczki z miejscowymi żulami. Przychodzili tu o różnych porach, odkorkowywali kolejne wiśniówki i swoim rynsztokowym językiem dawali Szczepaniakowi do zrozumienia, co myślą o jego zajęciu. Poczucie wyższości, jakie mieli wobec niego, było całkowicie fałszywe, ponieważ pożytku było z nich o wiele mniej niż ze starego, który chociaż wierzył w to, co robił, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Żule zaś nie udawali nawet, że zależy im na czymkolwiek poza tanim i szybkim uchlaniem się. Mimo to traktowali Szczepaniaka z pogardą. Wybijali mu szyby w mieszkaniu, wrzucali tam nieczystości pod jego nieobecność, nieraz też wynosili, co tam znaleźli według nich cennego. Kiedy napatoczył się któremuś Putin, kopali go bez ostrzeżenia, jeden z żuli rozbił nawet na jego łbie butelkę. Putin cudem to przeżył, ale od tego czasu słaniał się na nogach i przewracał, tak że stary musiał brać go na ręce. Nie lepiej żule traktowali samego Szczepaniaka, przy czym nawet jego wiek nie odwodził ich od rękoczynów. Obrzucali starego kamieniami, popychali, a bywało, że w przypływie dobrego humoru przypalali mundur i włosy zapalniczką. Szczepaniak brał, co miał pod ręką – drąg, kamień czy nawet nóż – i zamierzał się na swoich oprawców, ale zwykle powodował tym tylko jeszcze większą ich agresję. Nieraz kładł się spać obolały i zakrwawiony od ich razów, niekiedy zaś zupełnie tracił przytomność, a po jej odzyskaniu niewiele pamiętał. Początkowo chodził na miejscowy komisariat policji, żeby poskarżyć się na żuli, ale policjanci nie wykazywali większego zainteresowania jego dolą.
– Szczepaniak, po co się włóczysz po okolicy, w domu trza siedzieć, pijoków nie prowokować – mówił gburowaty Wojciechowski, dzielnicowy, który od czasu do czasu do niego zaglądał.
Raz przyjechała baba z opieki i proponowała, żeby poszedł Szczepaniak do domu pomocy społecznej, gdzie na pewno nikt mu nie będzie robił krzywdy.
– Nigdy! Kto będzie stacji pilnował? – mówił staruch.
– Na co komu ta pana stacja… – krzywiła się baba z opieki, a Szczepaniak z oburzenia tracił oddech.
– A jak pociąg przyjedzie, to kto wyjdzie na peron, do cholery!? Duch Święty?
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Redakcja
Karolina Kaczmarek, Editio
Projekt okładki
Izabella Marcinkowska
Copyright © by Jarosław Jakubowski 2014
ISBN 978-83-7785-514-0
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26
Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90
www.zysk.com.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com