Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wyruszyliśmy do salonu i zobaczyliśmy dzikie tłumy, zastanawiając się, co się stało. Okazało się, że to wszystko z naszego powodu. Ludzie zaczęli tak napierać na witrynę, że w pewnym momencie pękła szyba i na ulicy rozsypało się szkło. Obsługa wpuszczała po kilka osób, ale po paru chwilach wszystko się skończyło, bo dalsze składanie autografów mogło się dla nas skończyć śmiercią lub kalectwem.
Oddział Zamknięty nie uznawał półśrodków
W mechanizmie muzyków istniał tylko piąty bieg, po czym następowała straceńcza jazda aż do zatarcia silnika. W pierwszej biografii zespołu znajdzie się miejsce na hotelowe rozróby, prywatki, jakich nie przeżył nikt, i ocean alkoholu, ale przede wszystkim muzykę – równie ostrą i bezkompromisową jak jej twórcy. Żadna kapela nie przemawiała do młodzieży tak wprost, prowokując do myślenia i zapraszając do zabawy bez oglądania się na siermiężną szarzyznę ulic.
Kręgosłup tej historii to pełen zwierzęcego magnetyzmu Krzysztof Jaryczewski, zdolny z marszu tworzyć pokoleniowe hymny, i Wojciech Łuczaj-Pogorzelski, strażnik rockowego riffu, zdystansowany wobec świata naturszczyk gitary. Dawniej bliscy sobie jak bracia, napiętnowani marzeniami, dziś podzieleni ścianą prawników.
Ponad cztery dekady triumfów i katastrof, gdzie nie ma miejsca na neutralne pastele, letnie temperatury i emocjonalną Saharę. Każdy oddział zamknięty to bowiem miejsce, w którym ekstrema są codziennością.
Ponad czterdzieści lat minęło jak jeden dzień. Zobaczmy, jak wyglądał ten ich cudny świat.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 537
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Okładka
Strony tytułowe
Dedykacja
Prolog. Z miłości do rock and rolla
Oddział I. Ich marzenia
Oddział II. Party
Oddział III. Kto tu mierzy czas?
Oddział IV. Debiut
Oddział V. Zabijać siebie
Oddział VI. Co na to ludzie?
Oddział VII Terapia
Oddział VIII. I co dalej?
Oddział IX. Już nie wyrabiam
Epilog. Ściana
Podziękowania
Wkładka
Bibliografia
BIBLIOGRAFIA
Strona redakcyjna
Tato,
dziękuję Ci za najwspanialszą lekcję życia –
pokazanie mi, jak NAPRAWDĘ wygląda ten nasz cudny świat
Ostatni dzień lutego 1984 roku wita Warszawę zimową pogodą. Nadchodzi popołudnie, godziny szczytu – pora uciążliwa dla użytkowników komunikacji miejskiej. Na drogach korki. Dorośli zajęci są pracą, młodzież – lekcjami w szkole.
Szara rzeczywistość, dzień jak co dzień.
Uwagę przechodniów zwraca rosnący wężyk ludzi na skrzyżowaniu ulic Świętokrzyskiej i Nowego Światu. Na pozór nic nadzwyczajnego, kolejki do sklepów to w tamtych czasach codzienność. Tu jednak, zamiast obywateli liczących na zdobycie kawałka podwawelskiej czy podróbek czekolady, przybywa nieletnich. Co ta zgraja chłystków robi na ulicy? Czy młodzi ludzie nie powinni siedzieć w szkolnych ławach i wkuwać regułki? Czemu szwendają się po centrum miasta o tej porze?
Szybko się okazuje, że celem najazdu młodzieży jest salon Polskich Nagrań, w owym czasie czołowej polskiej firmy fonograficznej. Tłum zebrany pod sklepem gwałtownie rośnie, z coraz większą siłą naciska na drzwi. Miejsca na chodniku przestaje wystarczać, spora grupa nastolatków zostaje wypchnięta na jezdnię. Atmosfera gęstnieje, jednak personel sklepu ani myśli otwierać drzwi, z przerażeniem obserwując kolejkę, która ciągnie się już na długość kilkuset metrów w kierunku Alei Jerozolimskich. Ludzie tracą cierpliwość, wymachując okładkami płyt i coraz donośniej skandując: „Otwierać! Otwierać!”. Krzyk kilkutysięcznego tłumu przybiera na sile, zebrani ani myślą dawać za wygraną. Muszą dopiąć swego, nawet na chwilę wejść do środka, zamienić parę słów, dotknąć, zobaczyć – choćby z dala – swoich idoli.
W pewnym momencie napór fanów osiąga apogeum. Sklepowa szyba nie wytrzymuje ciśnienia – pęka i rozsypuje się w drobny mak. Nieliczne grono szczęściarzy wpada do środka i zdobywa upragnione autografy. W tłumie są nawet żołnierze. Ci jednak, zdając sobie sprawę z powagi sytuacji, zachowują się spokojnie i posłusznie podsuwają swoje egzemplarze krążków do podpisu.
Parę chwil później jest już po wszystkim. Przebywający na miejscu funkcjonariusze milicji, w obawie przed zamieszkami, postanawiają zapakować szóstkę bohaterów dnia do nyski i wywieźć na najbliższe odludzie. Młodzież, kompletnie nieświadoma ostatnich wypadków, nie opuszcza miejsca. Gdy okazuje się, że większość ludzi, nie licząc garstki szczęśliwców, będzie musiała obejść się smakiem, tłum się przerzedza, nastolatkowie spokojnie idą do domów.
I pomyśleć, że to całe zamieszanie z powodu kilku 20-letnich grajków, niestroniących od awantur, alkoholu i groupies, którzy postanowili pomachać flamastrami, składając bohomazy na obwolutach swojej debiutanckiej płyty.
Każda kariera zaczyna się tak samo: od odkrycia w sobie talentu, nieodzownego do wspięcia się na szczyt jakiejkolwiek branży. W świecie rockowym początki to zainteresowanie zbiorami płyt rodziców, starszych braci, kolegów, ważną rolę odgrywają także media, w szczególności radio. Gdy zamiłowanie do dźwięków przybiera na sile, dochodzi do pierwszej rewolucji – słuchanie płyt przestaje wystarczać. Rozpoczyna się przeprowadzka na drugą stronę, czyli zmiana ze słuchającego w słuchanego. Początkowo tylko przez ściany własnego pokoju, ale z czasem wszystko zaczyna się zmieniać. Nie inaczej wyglądało to w pełnym siermiężności i zakazów kraju, którego stery dzierżył gardzący indywidualnościami i Zachodem Władysław Gomułka.
Przyjście na świat w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej przełomu lat 50. i 60. ubiegłego stulecia niespecjalnie pomagało w kształtowaniu muzycznego smaku. Boom polskiej piosenki z lat 60., okres triumfów Czerwonych Gitar, Skaldów, Czesława Niemena, Marka Grechuty czy grupy Breakout, przypadł na szczenięce lata zapaleńców mających dwie dekady później zawładnąć polską sceną. Twórczość ówczesnych gwiazd wydawała się zbyt ambitna do ogarnięcia przez młode umysły. Od czego jednak ma się muzykalną familię: rodziców, a zwłaszcza braci, w dodatku dużo starszych i – o zgrozo! – cieszących się statusem szarpidrutów.
Tak właśnie rozpoczęła się muzyczna przygoda Krzysztofa Jaryczewskiego (rocznik 1960), dla przyjaciół, a wkrótce dla całej Polski, po prostu „Jarego”. Warszawiaka z krwi i kości, który w swoim mokotowskim mieszkaniu po raz pierwszy zetknął się z dźwiękami i alkoholem – w obu przypadkach jeszcze jako kilkuletni chłopak, na razie obserwator bierny, acz zafascynowany oboma elementami tej układanki. Wspomina: „Wyrastałem w domu pełnym muzyki, nawet moja babcia udzielała się w chórze kościelnym. Mama też próbowała gdzieś śpiewać, z kolei ojciec grywał na siedmiostrunowej gitarze romanse cygańskie, co czynił z wielką chęcią na rodzinnych uroczystościach, zwłaszcza po kielichu. Bardzo mi się podobały jego popisy – można powiedzieć, że muzyka kościelna i ludowa to moje pierwsze odkrycia w świecie dźwięków”.
Fakt – muzyka jest przecież jedna, mniejsza o to, że od fascynacji rockowym hałasem dzieliły Jarego długie lata. Najważniejsze, że ziarno zostało zasiane i lada moment miało zakiełkować. Bracia Jaryczewskiego, Zbigniew i Andrzej, starsi od niego odpowiednio o 14 i 10 lat, rozpoczęli proces zaszczepiania w beniaminku ciągot w stronę ambitnych i niezbyt oczywistych dźwięków. „Zbyszek grał w zespole Dzikusy – wspomina Jaryczewski – współpracując przez jakiś czas z samym Tadeuszem Woźniakiem. Byli dość znani, ale niestety nie miałem okazji ujrzeć ich w akcji: gdy Zbyszek szedł do wojska, miałem pięć lat. Najbardziej zapadła mi w pamięć jego elektryczna gitara, włoska podróbka Fendera, której nie wolno mi było dotykać. Gdy tylko próbowałem, od razu dostawałem po łapach. Andrzej wybrał bas, na którym udzielał się w wielu kapelach grających soul. W przeciwieństwie do Zbyszka, gustującego w klasycznym rocku, wolał bardziej wyszukane dźwięki – soul, jazz-rock”.
Gwałtowny bunt i potrzebę artystycznej samorealizacji Jary poczuł jako uczeń warszawskiego X Liceum Ogólnokształcącego im. Królowej Jadwigi, powszechnie znanego jako „Królówka”. Jako młodzieniec coraz śmielej radzący sobie z alkoholem (po raz pierwszy poczuł jego działanie w wieku 14 lat) zaczął stawać okoniem wobec rodziców, co zwłaszcza w konfrontacji z ojcem, zawodowym żołnierzem, wymagało nie lada odwagi. Pierwszą ofiarą konfliktu była gitara Krzysztofa, efekt chałupniczej roboty na bazie starego basu brata. „Samodzielnie przytaszczyłem do domu gryf, z pomocą znajomego zainstalowaliśmy go w instrumencie i tak dorobiłem się pierwszej gitary, na której jednak nigdy nie zagrałem żadnego koncertu. Podłączaliśmy ją do basowego wzmacniacza i całkiem nieźle brzmiała. Swój żywot zakończyła po jednej z imprez, z której wróciłem w stanie mocno wskazującym – ojca tak to rozzłościło, że wyrwał mi ją z rąk, zaczęliśmy się szarpać i w pewnej chwili z całych sił trzasnął nią o ścianę. Rozleciała się na kawałki i nie było już sensu jej naprawiać”.
Szczątki bohaterskiego instrumentu do dziś można podziwiać na ścianie warszawskiej Hard Rock Cafe.
W Królówce Jary zaliczył debiut sceniczny – o ile sceną można nazwać szkolny korytarz, bo licealna publika to już jak najbardziej odbiorcy z prawdziwego zdarzenia. Dość szybko jednak znudziło mu się powielanie powszechnie znanych kawałków i pojawiła się potrzeba tworzenia własnych. Przekonał się nagle, że drzemie w nim twórczy potencjał i tylko od niego zależy, jak go wykorzysta. „Pierwsze próby kompozytorskie podjąłem na obozach wakacyjnych, gdzie obok grania oczywistych rzeczy w rodzaju Domu wschodzącego słońca przemycałem już jakieś własne dźwięki. Z Krzysiem Pietruchą, moim dobrym kolegą, który uczył się gry na gitarze klasycznej, stworzyliśmy nawet pierwszy duet. W liceum poznałem Andrzeja, znanego wszystkim jako »Szczaw«, z którym dawaliśmy regularne występy na szkolnym korytarzu w czasie długich przerw – w palarni czy też na boisku, gdzie schodziła się cała szkoła”.
Pewnego dnia dźwięki duetu doleciały do uszu Włodzimierza Kani, który na początku ogólniaka również przeżywał pierwsze muzyczne fascynacje. „Kaniawka” bez zastanowienia pobiegł w kierunku grających kolegów. „Sam byłem już mocno zainteresowany muzyką – wspomina – więc zbiegłem na dół posłuchać, kto to gra. Zebrała się tam spora grupka ludzi. Zobaczyłem, że Jary bardzo fajnie radzi sobie w soulowo-funkowych klimatach. Dla ludzi takich jak ja, zasłuchanych w Led Zeppelin, Deep Purple czy Uriah Heep, było to coś nowego. Krzysiek zdradzał inklinacje w stronę muzyki bardziej wysublimowanej. Często grywał w duecie ze Szczawiem piosenki utrzymane w klimatach rhythmandbluesowych i któregoś dnia zdobyłem się w końcu na odwagę, podszedłem do niego i się przedstawiłem”.
Na współpracę było jeszcze za wcześnie, trudno też mówić choćby o zalążku Oddziału Zamkniętego, niemniej chłopcy od razu przypadli sobie do gustu. Kania wkrótce miał się przekonać, że nowy kolega to rockandrollowiec z krwi i kości, stawający okoniem wobec niemal całego swego otoczenia. O opacznym rozumieniu pojęcia wolności przez Jarego przekonał się bardzo szybko. „Któregoś dnia Jary nie pojawił się w szkole i na kilka dni wszelki słuch o nim zaginął. Nikt nie wiedział, co się stało, więc po tygodniu poszedłem go odwiedzić. Zapukałem do drzwi. Otworzyła jego mama.
– Włodziu, Krzysia niestety nie ma. Jak tydzień temu wyszedł, tak do dziś się nie pojawił.
Gdy zobaczyłem go w szkole, doskoczyłem do niego, robiąc mu wyrzuty z powodu znerwicowanej matki.
– Eee tam, po prostu spotkałem kumpli i pojechaliśmy sobie na tydzień w góry.
Po jakimś czasie ponownie zniknął. Dowiedziałem się od jego rodziców, że kilka dni wcześniej… wyszedł na podwórko pobiegać z kolegami. Poszedłem go szukać i mój wzrok zatrzymał się na śmietniku, spod którego wystawały czyjeś nogi. Podchodzę bliżej, patrzę – Jary, już po kilku winkach!”
Kania stał się regularnym gościem w mieszkaniu państwa Jaryczewskich, mocno zmartwionych życiową postawą najmłodszego syna. Nawet zbuntowani kiedyś bracia zaczęli mieć obawy, czy aby Krzysio nie schodzi na złą drogę. Jedna z wizyt zapadła jednak Włodkowi w pamięć z czysto muzycznych względów. „Zbyszek wciągnął mnie do mieszkania, prosząc, bym jakoś wpłynął na Krzyśka, przemówił mu do rozumu. Przy okazji pożyczył mi album The Mahavishnu Orchestra The Inner Mounting Flame, który od razu mnie zachwycił. Nagle my, osiemnastoletni gówniarze, słuchaliśmy wyrafinowanej muzyki fusion, podczas gdy nasi rówieśnicy zachwycali się jakimiś tandetnymi Slade’ami, Sweet i innymi Glitterami. Do śmiechu doprowadzali nas napaleńcy pytający:
– Hej, stary, słyszałeś ostatni numer Kiss?
Byliśmy bardzo kreatywni i otwarci muzycznie, nie ograniczaliśmy się do tego, co leciało w radiu”.
Kania zniknie na trochę z pola widzenia Jarego, ale będzie stałym obserwatorem jego poczynań, a za jakiś czas dołączy do tej opowieści.
Jaryczewski, młody adept gitary – bo o śpiewaniu jeszcze nie myślał – zaczął coraz donośniej przebąkiwać o angażu do jakiegoś zespołowego projektu, z którym będzie mógł występować w miejscach bardziej ekskluzywnych od szkolnej palarni. Zwłaszcza że niedawno na dobre wziął rozbrat ze szkolnymi murami i musiał rozejrzeć się za jakimś źródłem dochodu. Pewnego dnia na dyskotece w warszawskim klubie Remont (aby wejść, posłużył się podrobioną legitymacją szkolną) natknął się na kilku starszych kolegów, którzy właśnie poszukiwali muzyków. Gdy dowiedział się o wakacie na stanowisku gitarzysty, zgłosił swój akces. I został przyjęty jako gitarzysta. Tyle że basowy.
Zespół nazywał się Tani Hotel. Oprócz Jarego w skład weszli: Jerzy Wawrzyniak (lider, wokal i harmonijka), Dariusz Eksanow (gitara akustyczna) i Mirosław Borkowski (gitara). Od razu rzuca się w oczy brak perkusisty. Pomocną dłoń wyciągnął wtedy inny nastolatek, Marek Kościkiewicz, stale kręcący się w okolicy sali prób Remontu. I przy okazji zaprzyjaźniony z pewnym dobrze zapowiadającym się pałkerem.
Przyszły perkusista Taniego Hotelu nazywał się Jarosław Szlagowski (rocznik 1959). Dla przyjaciół „Szlaga”.
Szlaga poświęcał muzyce niemal każdą wolną chwilę, podobnie jak nowo poznany kolega, choć nie podzielał jego słabości do używek. Jego artystyczne początki miały bardziej konwencjonalny charakter i cieszyły się pełną aprobatą rodziny. „Muzyką zainteresowałem się dość wcześnie – wspomina Szlagowski. – Jeszcze w podstawówce, w 1972–1973 roku, zacząłem występować w zespole Gawęda. Poza samą muzyką najbardziej niesamowite były dla mnie występy na scenie. Dla dzieciaka możliwość śpiewania w Sali Kongresowej czy w wielu innych salach w kraju i za granicą była czymś niezwykłym. Gawęda była pod tym względem bardzo uprzywilejowana – za czasów komuny mogliśmy podróżować z koncertami na Zachód. Dzięki temu zaczęła do nas docierać muzyka, której aktualnie słuchał cały świat. Pojawili się pierwsi muzyczni faworyci: T. Rex, Slade, David Bowie, Pink Floyd, Gary Glitter, King Crimson, Sparks, Procol Harum… Wkrótce uległem też fascynacji Queen, Yes i Genesis. Szybko jednak muzycznym punktem odniesienia stali się dla mnie The Rolling Stones, których poznałem dość banalnie, dzięki piosence Angie. Bardzo szerokie spektrum muzycznych klimatów, ale wszystko kręciło się wokół rocka. Nie dzieliliśmy jednak muzyki na gatunki, tylko chłonęliśmy ją jak gąbka. W Gawędzie poznałem też Marka Kościkiewicza. I od tamtego czasu nasza znajomość trwa do dziś”.
Wokalne popisy w dziecięcym zespole harcerskim były dla niego czymś więcej niż tylko młodzieńczą przygodą, ale to nie śpiew stanowił jego prawdziwe powołanie. Po jednym z występów w pokoju hotelowym wykonał bowiem pierwszą w swoim życiu partię na perkusji. Mniejsza o to, że rolę pałek odegrały wieszaki na ubrania, a werbla – walizka. Od tej pory zestaw ten bardziej kojarzył się Szladze z wystukiwaniem rytmu niż garderobą i podróżami. I tak miało zostać, choć w przyszłości perkusista będzie już oszczędzał hotelowe sprzęty. W przeciwieństwie do niektórych kolegów.
Po powrocie z kolejnej trasy z Gawędą Szlagowski na dobre zafascynował się rytmem. W harcówce swojej podstawówki (SP 142 na warszawskim Służewcu) znalazł dwa werble, na których tłukł bez opamiętania, kiedy tylko miał na to czas. Przy okazji po raz pierwszy pokazał swą przekorną naturę. Opowiada: „Grzecznie zapytałem, czy mogę je na jakiś czas pożyczyć, i już ich więcej w harcówce nie zobaczono, za co dziś szczerze przepraszam. Byłem nimi tak zafascynowany, że nie mogłem się od nich oderwać. Można powiedzieć, że to był pierwszy zestaw perkusyjny w moim życiu, choć o grze w zespole jeszcze wtedy nie myślałem”.
Młody Jarek dokonał ambitnego wyboru – przez najbliższe lata miał uczęszczać do XLIX Liceum Ogólnokształcącego im. Zygmunta Modzelewskiego, do klasy z wykładowym językiem niemieckim. Imponująca rzadkość w tamtych ponurych czasach. Najważniejsze jednak było dlań coś zupełnie innego. Właśnie tam i właśnie wtedy, już w pierwszej klasie, założył swoją pierwszą kapelę. I od razu wykazał się odwagą – był to bowiem projekt mocno eksperymentalny, duet na perkusję i pianino, które obsługiwał Mirosław Bauer, bliski kolega szkolny Szlagi. Połączenie dwóch instrumentów wyprzedzało o lata świetlne szaleństwa spod znaku The White Stripes. „Graliśmy instrumentalne kawałki inspirowane brzmieniami Genesis, Pink Floyd i podobnych zespołów – opowiada Szlagowski – a próby mieliśmy u Mirka w domu. Doczekaliśmy się nawet kilku występów przed naszą klasą na lekcjach wychowania muzycznego. Mirek eksperymentował z różnymi elektronicznymi zabawkami, brzmiało to wszystko naprawdę oryginalnie i nawet podobało się naszym kolegom, a pewnie jeszcze bardziej koleżankom. Z perspektywy czasu myślę, że gdyby nie ówczesna siermiężna komunistyczna rzeczywistość, nasz projekt miałby szansę zaistnieć na dłużej”.
Ambitny nastolatek postanowił zintensyfikować prace nad muzycznym warsztatem. Wciąż nie czuł się na siłach, by dołączyć do profesjonalnej kapeli, i na gwałt potrzebował miejsca, w którym mógłby doskonalić umiejętności. Znalazł je w klubie Remont. W ten sposób duet funkcjonował aż do matury. W końcu przyszedł czas decydowania o przyszłości. „Postanowiłem zdawać na Akademię Sztuk Pięknych, na wzornictwo przemysłowe, do czego zainspirował mnie Marek Kościkiewicz, który miał duży plastyczny talent i też był tym zainteresowany. Niestety z naszej dwójki na studia dostał się tylko on i aby uniknąć obowiązkowej służby wojskowej, czym prędzej zapisałem się do studium wychowania przedszkolnego, po którym zostaje się przedszkolanką. Tam nie wymagano żadnych egzaminów. Rodziców poinformowałem, że skoro nie jest mi dane studiować na ASP, to zostanę na razie muzykiem”.
Kościkiewicz nie zapomniał o swoim towarzyszu i niebawem nastąpił przełom. Miejscem zdarzenia był – nie po raz pierwszy ani ostatni – klub Remont. Od niedawna miał tam próby Tani Hotel, pilnie poszukujący odpowiedniego perkusisty.
Szlagowski opowiada: „Podczas jakiegoś spotkania Marek powiedział, że jest fajna kapela, która szuka perkusisty.
– Gra tam chłopak, który mieszka bardzo blisko ciebie: Krzysiek Jaryczewski. Znasz go? – spytał Kościk.
Odpowiedziałem, że nie znam, ale zobaczę, co to za zespół, i poszedłem na próbę. Trafiłem na egzotyczną mieszankę ludzi. Byłem pod dużym wrażeniem ich umiejętności i obawiałem się, że nie dam sobie rady w takim towarzystwie, ale zostałem przyjęty. Na nasz repertuar składały się głównie covery Santany, amerykańskich kapel w rodzaju The Allman Brothers Band, The Band i tym podobnych. Dla mnie totalna nowość i wyzwanie, bo nagle musiałem przyswoić sobie styl gry, o którym wcześniej miałem słabe pojęcie. Żeby dorównać do poziomu reszty, spędzałem wiele godzin w sali prób. Po pewnym czasie doszliśmy do wniosku, że jesteśmy gotowi na trasę koncertową, i pojechaliśmy. To była jedna wielka impreza, działo się dużo, nie tylko na scenie… Po raz pierwszy poczułem, co to znaczy być muzykiem, grać koncert, być w trasie. Ale po wakacjach zakończyliśmy współpracę – nie pamiętam już z jakich powodów. Nie chciałem jednak rozstawać się z Krzyśkiem i co chwila pojawiał się pomysł kontynuacji wspólnego grania”.
Tak narodziła się i rozkwitała kluczowa dla tej historii znajomość. Jary i Szlaga odeszli z Taniego Hotelu z podobnych przyczyn, choć w przypadku Jaryczewskiego do spraw organizacyjnych dołączyły też stricte artystyczne. „Nie byłem w stanie przebić się tam ze swoimi pomysłami, bo kapela bazowała na standardach. Komponowałem jednak coraz częściej, wtedy rodziły się już szkice utworów, które prezentowałem Darkowi Eksanowowi. Wiele z nich, w skończonej postaci, znalazło się później na pierwszej płycie Oddziału Zamkniętego”.
Wkrótce w mieszkaniu państwa Jaryczewskich zaterkotał telefon. W słuchawce rozległ się głos Szlagi, który wyjątkowo Jarego ucieszył. „Jarek szybko przekonał mnie, że zamiast czekać, aż ktoś nas przyjmie do zespołu, powinniśmy założyć go sami. Z bębnami radził sobie już dużo lepiej niż na początku naszej znajomości, a ja, poza grą na gitarze, coraz częściej śpiewałem w domu, zwykle piosenki Earth, Wind & Fire, które zaszczepił mi Jurek Wawrzyniak, więc nie zastanawiałem się zbyt długo, tylko od razu zaprosiłem go do siebie. Zaprezentowałem mu swoje pomysły, które całkiem mu się spodobały, choć miał też pewne uwagi i często sugerował, co zmienić w tych melodiach, by były jeszcze lepsze”.
Jaryczewski i Szlagowski natychmiast rozpoczęli żmudne poszukiwania kolejnych muzyków. Na Mokotowie coraz głośniej robiło się wtedy o domu kultury mieszczącym się przy ulicy Łowickiej. To właśnie tam w drugiej połowie lat 70. zainstalował się zespół Pająki grający natchnioną, choć nieudolną warsztatowo odmianę rocka progresywnego. Gitarzystą w tej formacji był młody, zdolny, ale nieśmiały Wojciech Łuczaj-Pogorzelski (rocznik 1962), najbardziej wytrwały bohater tej opowieści. I przy okazji jedyny z podwójnym nazwiskiem. A raczej z dwoma pojedynczymi, co wyraźnie podkreśla: „Sam nie bardzo wiem, jak to się stało. Po prostu przypałętały się. Łuczaj mam po ojcu, a Pogorzelski po całej rodzinie”. W przyszłości będzie to przyczyną sporego zamieszania, zwłaszcza na okładkach płyt zespołu – czasami widnieć będzie bowiem jeden człon nazwiska, czasem obydwa.
O karierze muzyka marzył od wczesnego dzieciństwa. Już w przedszkolu zafascynował się światem dźwięków. Znamienne, że muzykę, która na zawsze zawładnęła jego duszą, po raz pierwszy miał okazję usłyszeć w Górze Kalwarii w kościele, gdzie jego kuzyn grywał podczas mszy rockowych. Zawsze czekał na zakończenie części oficjalnej, kiedy wierni opuszczali świątynię, a młodzi muzycy brali na warsztat piosenki The Shadows i Deep Purple.
Jako sześciolatek Wojtek przeniósł się do Warszawy. Do tego czasu regularnie obcował z mandoliną, a w podstawówce na dobre rozpoczął romans z gitarą. Powody były oczywiste: „Bardzo chciałem grać. Od dziecka marzyłem, by zostać gitarzystą, zwracać uwagę dziewczyn. Chyba każdy tak ma”. Nowa pasja nie znalazła uznania w oczach pedagogów, którzy zmusili go do powtarzania piątej klasy.
Jego pierwszą muzyczną miłością była gwiazda rodzimej sceny – zespół Breakout. Sam przyznawał po latach, że ze względu na trudną sytuację finansową nie mógł marzyć o dostępie do zachodnich płyt i siłą rzeczy zmuszony był do słuchania krajanów, na co zresztą nie narzekał: „Pochodzę z biednej rodziny i nie zawsze miałem gramofon. Koledzy też nie za bardzo mieli płyty… Właściwie tylko polska muzyka była. Tylko niekiedy ktoś coś obcego przemycił… To były takie czasy, że Mister Hita przerabialiśmy na stereo”. Jako dzieciak miał zresztą okazję poznać lidera legendy polskiego blues-rocka: „Gdy byłem kilkuletnim gnojkiem, Tadek Nalepa podszedł do mnie i podarował mi pasek ze słowami:
– Będzie z ciebie gitarzysta.
Co tu dużo mówić – byłem bardzo szczęśliwy”.
Zespół Pająki – pierwszy poważniejszy projekt muzyczny Wojtka – wprawdzie nie odniósł spektakularnego sukcesu, ale utwierdził go w przekonaniu, że warto postawić na muzykę. Gdy uległ naturalnemu rozpadowi, Pogorzelski zaczął szukać kolejnego zajęcia. I nie miało znaczenia, czy będzie to ambitny rockowy band, czy też chałturniczy projekt stworzony z myślą o studniówkach. Wkrótce poznał pewnego krnąbrnego basistę, który za sprawą sposobu bycia, drapieżnej, zwracającej uwagę dziewczyn urody i zachowania wydawał się wprost urodzony do występów na scenie.
Nazywał się Paweł Mścisławski (rocznik 1961 – dla przyjaciół z czasów szkolnych „Mściwy”) i również od dzieciństwa miał do czynienia z muzyką. Sam wspomina: „Jako młody chłopak pogrywałem sobie na gitarze akustycznej, ale bez ambicji bycia muzykiem rockowym. Pasję dzieliłem z moim serdecznym kolegą Waldkiem, który po latach został bardzo ważną personą w telewizji. Byliśmy tak zaprzyjaźnieni, że razem, by żadnemu nie było przykro, nie zdaliśmy do drugiej klasy w ogólniaku i nadal siedzieliśmy w jednej ławce. Po lekcjach spędzaliśmy wspólnie dużo czasu, grając na gitarkach. Przypadek zrządził, że któregoś dnia Waldek poznał Wojtka Pogorzelskiego i szybko pochwalił się, że właśnie nawiązał znajomość z gościem, który »zapierdala na gitarze jak dziki«”.
Początkowo znajomość Mścisławskiego z Pogorzelskim ograniczyła się do kilku spotkań bez wspólnych planów, tym bardziej artystycznych. Wkrótce jednak przypadek przesądził o decyzji mającej zmienić życie Mścisławskiego. „Wybrałem się na zakupy do supersamu i przy ulicy Puławskiej zaczepił mnie jakiś koleś z pytaniem, czy nie chciałbym kupić gitary basowej. Ot tak, ni z gruszki, ni z pietruszki. Wytrzeszczyłem gały. »Kurwa, co za propozycja!« Wymieniliśmy się numerami telefonów, zapytałem rodziców, czy byliby skłonni zafundować mi instrument, a oni wyrazili zgodę. Była to czeska Jolana z czerwoną masą perłową, wyjątkowo szpetny egzemplarz, za jedyne tysiąc pięćset złotych. Strasznie mnie wkurwiał jej lakier, dlatego któregoś dnia wziąłem zapalniczkę, by rzecz trochę zmatowić. Gitara stanęła w płomieniach niczym u Hendrixa, musiałem ją szybko gasić, potem obrobiłem jeszcze papierem ściernym. Po tych wszystkich zabiegach wyglądała jak wyjęta z ogniska, więc przyprawiłem do niej łańcuch zamiast paska, dodając tylko skórę na wysokości pleców, by mnie nie uwierał podczas gry. Na koniec przykleiłem nalepkę z zielonym piorunem napierdalającym w pomarańczową gwiazdkę – odjazd! Najbardziej punkowy instrument, jaki można sobie wyobrazić!”
Tym sposobem Paweł Mścisławski stał się basistą. Już na zawsze.
Pierwszym zespołem, w którym się udzielał, była formacja Rozkład Jazdy lubująca się w przeróbkach piosenek Beatlesów. Trafiła kosa na kamień. „W domu kultury przydzielono nam opiekuna, który – na nasze nieszczęście – był wielkim miłośnikiem muzyki poważnej i miał ambicję uczynienia z nas kwartetu gitarowego grającego utwory Bacha czy Beethovena! Zmuszał nas, byśmy grali Dla Elizy na gitarę, bas i bębny. Przy naszych umiejętnościach brzmiało to dość zabawnie. Daliśmy kilka koncertów, ale z takim podejściem »opiekuna« projekt nie miał na dłuższą metę racji bytu i w końcu się rozpadł”.
Nikt jednak nie płakał w poduszkę – zwłaszcza Mścisławski, wtedy częsty bywalec lokalu Morskie Oko, mieszczącego się przy ulicy Puławskiej. Pewnego wieczoru natknął się tam na dawno niewidzianego Pogorzelskiego, który właśnie rozstał się z Pająkami. Usiedli przy stoliku i doszli do wniosku, że w końcu warto spróbować zrobić coś razem. Wojtek powoływał do życia kapelę studniówkową i szczęśliwy traf chciał, że poszukiwał basisty. W składzie oprócz niego byli już Jaryczewski i perkusista Jacek Stasikowski, więc czym prędzej umówili się na próbę. Miejscem spotkania była sala przy Łowickiej. Biedny Mścisławski po przybyciu poczuł coś na kształt nokautu. „Na basie grałem dopiero od kilku miesięcy, a wiedziałem już, ile potrafi Wojtek, i trochę bałem się tej konfrontacji. Pomyślałem sobie jednak: »A chuj tam, co mi szkodzi?«. Na miejscu pojawił się cały zespół, wszyscy podłączyli graty i rozpoczęli próbę. Na początek zagrali jakiś kawałek Earth, Wind & Fire, potem O Lucky Man! Alana Price’a. Przyzwyczajony do prostych pioseneczek Beatlesów krzyknąłem tylko »kurwa!« i rozłożyłem ręce. Jary wykazał się cierpliwością, włączył taśmę z nagraniami i zaczął mi pokazywać, co mam grać, po prostu ustawiał mi palce na gryfie, dźwięk po dźwięku. Wsłuchałem się w tę partię – nigdy jej nie zapomnę! – było tam sporo trudnych przejść, mnóstwo pułapek. Próbowaliśmy siedmiokrotnie podchodzić do tej piosenki i ani razu nie wszedłem na raz, tak jak należy. Wszyscy byli kompletnie załamani. Dla rozluźnienia zagraliśmy kilka prostszych piosenek, ale w drodze powrotnej non stop nuciłem ten riff i gdy tylko wszedłem do domu, chwyciłem gitarę i zacząłem go katować godzinami, byle się go nauczyć i nie dać plamy. Następnego dnia spotkaliśmy się ponownie. Chłopaki tylko zapytali, czy już się tego nauczyłem. Gdy powiedziałem, że tak, ustalili, że w takim razie… nie musimy już go ćwiczyć, tylko bierzemy się do następnego kawałka, bo czas nagli”.
Młodzi muzycy zmagali się z limitami nie tylko warsztatowymi, ale i finansowymi, więc warto wspomnieć o sprzęcie, jakim wówczas dysponowali. Dominowały instrumenty niewyszukanej marki Jolana – gitara Jaryczewskiego (notabene pożyczana na czas prób od Marka Kościkiewicza), bas Mścisławskiego tejże firmy i prawdziwa perła – ibanez Pogorzelskiego, który jak można mniemać, przyćmiewał brzmieniowo resztę.
Niestety studniówkowy projekt dokonał żywota na próbach. Mścisławski, zniechęcony marazmem grupy, stracił na chwilę kontakt z kolegami. Niebawem jednak powtórzyła się sytuacja sprzed paru miesięcy. Znów spotkał Pogorzelskiego w Morskim Oku i dostał propozycję wspólnego grania. Wszystko brzmiało teraz znacznie poważniej – za bębnami pojawił się Szlagowski, a cała ekipa postawiła na muzykę rockową, rezygnując z chęci łatwego zarobku.
W tym czasie w otoczeniu kapeli pojawili się ludzie, którzy mieli duży wpływ na jej dalsze losy. Mowa o pierwszych przyjaciołach zespołu, jak choćby bracia Tomaszewscy, Jacek (stanie się nawet na moment członkiem bandu) i Robert, którzy w 1979 roku po wieloletniej emigracji wrócili do Warszawy. Dla obu zderzenie z komunistyczną rzeczywistością po długim pobycie w Nowym Jorku musiało być bolesne. Chodziło jednak nie tylko o cywilizacyjną przepaść. Robert jako stały bywalec koncertów w nowojorskich klubach szybko zauważył, że rodzimi muzycy są wyraźnie w tyle za ich zachodnimi kolegami. „W Stanach dominował punk, nowa fala, kończył się czas Electric Light Orchestra, Genesis czy Yes, a u nas wciąż królowały zespoły pokroju SBB (z całym szacunkiem), wkrótce też wystartował Bank. Na Zachodzie młodzi wychodzili na scenę z prostym energicznym przekazem, u nas największym poważaniem cieszyli się wykonawcy tacy jak Exodus, odziani w białe szaty, prezentujący rozbudowane kompozycje z piętnastominutowymi solówkami, co zapoczątkował zespół Niemen. Byliśmy opóźnieni o kilka ładnych lat. Wiedziałem, że prędzej czy później u nas też nastąpi zmiana. I rzeczywiście, wkrótce do zakładania kapel i pisania piosenek wzięli się nie absolwenci szkół muzycznych, tylko chłopaki spod trzepaka, którzy robili to w pełni spontanicznie”.
Wprawdzie pod koniec gierkowskiej dekady środki masowego przekazu wciąż hołubiły wypłowiałe tuzy poprzedniej epoki, ale wystarczyło odwiedzić podziemie, by się przekonać, że idzie nowe. Pierwsze pomruki niezadowolenia pojawiły się jeszcze w latach 70. Młode pokolenie zaczynało mieć dosyć komunistycznej siermiężności, promowanych przez radio i telewizję wypomadowanych gwiazdek i braku perspektyw na dostatnie życie. Zaczęło się rodzić coś na kształt rodzimego no future, choć trudno porównywać bunt nadwiślańskich szarpidrutów do tego znad Tamizy – między innymi z tego względu, że obraza sekretarzy partyjnych wiązałaby się z poważniejszymi konsekwencjami niż podobna postawa Sex Pistols wobec królowej, sponiewieranej w ich obrazoburczym quasi--hymnie God Save The Queen.
W Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej na podobne akcje było jeszcze za wcześnie, a bunt, przynajmniej początkowo, miał mocno stłumiony wydźwięk. Jednym z pierwszych jego sygnałów było pojawienie się embrionalnej formy kapeli, która po dołączeniu Roberta Brylewskiego miała przybrać wymowną nazwę Kryzys (w przyszłości obiekt szczególnej troski cenzorów). Już wiosną 1978 roku (pod szyldem Walek Dzedzej Pank Bend) młodzieńcy zademonstrowali swoją wywrotową naturę. Wystarczyło wspiąć się na scenę klubu Hybrydy i wykrzyczeć do mikrofonu kilka anarchistycznych haseł, by przerażony szef przybytku w panice odłączył im zasilanie. Był to wybryk na skalę podwórkową, ale również zapowiedź zmian, które wkrótce miały nadejść.
Co istotne, swoje pierwsze nagrania młodzi rebelianci zarejestrowali na sprzęcie pożyczonym od starszych kolegów po fachu, którzy właśnie szlifowali repertuar na debiutancki krążek, wyciskając siódme poty w klubie Remont – zespołu Perfect (Grzegorz Markowski wspomina: „W [sali]* 06 graliśmy od ośmiu do 10 godzin dziennie. To było prucie flaków”). Wprawdzie żywot Kryzysu nie trwał zbyt długo (wkrótce na jego gruzach narodziła się znacznie bardziej wysmakowana artystycznie Brygada Kryzys), ale podobne kapele zaczęły wyrastać na stołecznym gruncie jak grzyby po deszczu. Wymieńmy choćby TZN Xennę, Poland (z Kazikiem Staszewskim w składzie) czy nieco później SS-20, przemianowany po ponad roku na Dezerter: cenzurę wyjątkowo zirytowała nazwa radzieckiego pocisku przenoszącego głowice nuklearne.
Jak mieli się do tego nurtu późniejsi oddziałowcy? Z pewnością bliższa im była treść niż forma punka – prezentowali podobnie gniewną postawę wobec konserwatywnego rozleniwienia starszyzny przy jednoczesnym szacunku do muzycznego warsztatu. Wszystkie grupy łączyła jedna idea – niezgoda na aktualny porządek, przybierająca radykalny, krzykliwy kształt artystyczny.
Robert Tomaszewski usiłował – z dobrym efektem – zaszczepić miłość do podobnych dźwięków i postawy nowym kolegom, których poznał podczas jednej z nocnych eskapad po warszawskich lokalach. Znany wśród przyjaciół – a w przyszłości wśród fanów – jako „Bobby X”, od razu zaimponował im pewnością siebie, światowym emploi i brakiem kompleksu prowincjusza. Król życia, który przytaszczył do Warszawy ogromną płytotekę (liczącą tysiące sztuk), chętnie dzielił się swoją kolekcją z muzykami, co nie pozostawało bez wpływu na ich późniejsze poczynania. W jego zbiorach znajdowały się albumy nie tylko powszechnie znanych klasyków w rodzaju The Rolling Stones i AC/DC, ale też kompletnie niszowych, nieznanych u nas grup – Tuff Darts czy Tom Robinson Band. Piosenki tych kapel w niedalekiej przyszłości będą stanowić istotną część repertuaru grupy.
Tomaszewski zaimponował reszcie czymś jeszcze – pięknym czerwonym modelem Forda Capri, wyróżniającym się na ówczesnych polskich drogach zdominowanych przez niezbyt imponujące maluchy. Wóz okazał się niestety niedostosowany do polskich realiów. Marcin Dłuski, późniejszy menedżer Oddziału Zamkniętego, był nawet świadkiem dość ciekawej sceny, kiedy Tomaszewski próbował popisać się przed świeżo poznanymi kolegami: „Ten wóz palił dobre trzydzieści litrów na setkę. Pech chciał, że w momencie sprowadzenia go do Polski rząd wprowadził kartki na benzynę. Jak Bobby dostał talon na dwadzieścia litrów, wystarczyło mu na przejazd od swojego mieszkania do domu kultury przy Łowickiej. Dał gazu i strzałka kontrolki w mgnieniu oka poleciała w dół. Koniec jazdy!”.
Kwartet, wciąż instrumentalny – Jaryczewski, Pogorzelski, Mścisławski, Szlagowski – miał masę atutów. Głównym autorem pierwszych piosenek i faktycznym liderem kapeli był Jaryczewski. Dało się jednak zauważyć, że nie stroni od alkoholu i prędzej czy później straci panowanie nad zespołem. Tak czy inaczej koledzy od początku byli pod wrażeniem jego osobowości i talentu. „Jary to cholernie uzdolniony muzycznie facet – wspomina Mścisławski – który jest w stanie zagrać na każdym instrumencie. Nawet gdy dostanie do ręki młotek i gwoździe, zdoła stworzyć z tego muzykę. Od początku to on przynosił na próby pomysły, nad którymi potem razem pracowaliśmy. Gdy już powstawały rysy piosenki, siedział w domu nad tekstami, każdego rana, przy kubku z herbatą, najczęściej na kacu. Można więc stwierdzić, że to Jary był autorem wczesnego repertuaru kapeli, co nie oznacza, że reszta nie miała nic do powiedzenia. Krzysiek proponował surowe akustyczne wersje rozpisane na akordy, ale to Wojtek nadawał im rockowy charakter, dokładając przesterowane riffy i solówki”.
Czasami dochodziło także do zabawnych sytuacji, zwłaszcza gdy muzycy mieli ochotę na eksperymenty. „Pamiętam próbę – opowiada Dłuski – na której pracowali nad jakimś nowym numerem i ktoś zasugerował, że pasowałby do niego saksofon. Dwa dni później Jary, bez uprzedzenia, przyszedł na salę, taszcząc okazałą walizkę. Ze śmiechem wyjął saksofon tenorowy pożyczony od kolegi brata i… zaczął grać. Były to proste melodie, ale zagrane czyściutko i precyzyjnie, bez żadnego fałszu. Potem do mnie podszedł.
– Kurwa mać, przez całe dwa dni nie tknąłem gorzały tylko po to, by ćwiczyć grę na tym cholernym saksofonie!”
Zespół znalazł wreszcie miejsce do regularnych prób, choć początkowo była nim tylko kawalerka na Mokotowie mieszcząca się w blokowisku przy ulicy Batorego. Jej właścicielem był Maciej „Rege” Wysocki, kolejny po Tomaszewskich przyjaciel zespołu, a przy okazji odważny gość, który udostępnił muzykującym kolegom mieszkanie, często pozostawiając im je na czas eskapad do Wrocławia, skąd pochodził. Trudno się zatem dziwić, że na tych kilkudziesięciu metrach kwadratowych panowała istna Sodoma i Gomora. Zabiegi w rodzaju przykrywania bębnów kocem nie zdawały się na wiele i na cud zakrawa, że nie zanotowano większych skarg na nieustanne zakłócanie spokoju. „Jak się przychodziło tam na próbę – mówi Mścisławski – to nie wychodziło się przez trzy–cztery dni, dawało się znać tylko rodzicom, że się żyje, wpadało się do domu po jedzenie i znów znikało. Przy okazji brało się kilka książek, sprzedawało je w antykwariacie, kupowało za te pieniądze bełta i impreza trwała dalej”.
Skądinąd to właśnie maraton imprez na Batorego zainspiruje niebawem Jaryczewskiego do stworzenia jednej z najsłynniejszych polskich piosenek imprezowych. A osobliwa „sala prób” od początku mogła wywoływać skojarzenia ze speluną w londyńskiej Chelsea na Edith Grove, gdzie swoich pierwszych muzycznych przymiarek kilkanaście lat wstecz dokonywali nastoletni zapaleńcy z The Rolling Stones. Całkiem nobilitująca analogia.
Rege swój pseudonim zawdzięczał obsesyjnej miłości do muzyki Boba Marleya. Nic zatem dziwnego, że regularnie podejmował starania, by przekonać kolegów do jego twórczości – bezskutecznie. Choć od tej reguły trafił się wyjątek. To właśnie wtedy Jaryczewskiemu przyszedł do głowy pomysł na Dobre rady, pełną familijnych aluzji do rozmów z braćmi i rodzicami pieśń utrzymaną w stylistyce czystego reggae, niebawem przemianowaną na Świat rad. Nigdy wcześniej ani nigdy później Oddział Zamknięty nie był tak blisko jamajskich klimatów.
Próby zaowocowały nie tylko pierwszymi piosenkami. Od dłuższego czasu wszystkich męczył problem nazwy dla zespołu, którego członkowie coraz częściej przebąkiwali o konieczności scenicznego debiutu, niemożliwego bez wyrazistego szyldu.
W tej materii mamy dziś do czynienia z serią sprzeczności. Ze wspomnień Jarego wynika, że pomysł pojawił się jeszcze w czasie, gdy zamykali się ze Szlagą we dwójkę w pokoju, prowadząc niekończące się rozmowy na temat ich przyszłości. Do głosu doszły wtedy jego używkowe inklinacje: „Pierwsze propozycje nazwy wydawały się dość zwarte: Dywizja, Oddział… Wszystkie pod niewątpliwym wpływem Joy Division. Jarek przez moment optował za angielską nazwą: Section Closed, ale closed wywoływało zbyt silne skojarzenia z muszlą klozetową, a section brzmiało jak »seks«. Zawsze pociągały mnie odmienne stany świadomości, ale też przyczyny, dlaczego jeden człowiek żyje zdrowo, a drugi doprowadza się do stanu, w którym trzeba go izolować od społeczeństwa. Stąd pewnie wzięła się fascynacja filmem Lot nad kukułczym gniazdem, na którym byłem w kinie kilkanaście razy. Gdy formowała się kapela, przekonywałem chłopaków, by nazwa miała coś wspólnego z jakimś życiem w zamknięciu, z psychiatrykiem… Dziś już nie pamiętam, kto pierwszy wykrzyknął nazwę Oddział Zamknięty – wydaje mi się, że ja, ale równie dobrze mógł to być Jarek”.
Szlagowski pamięta narodziny nazwy nieco inaczej: „Jeśli chodzi o nazwę, to myślę, że koledzy potwierdzą, że jestem jej autorem. Pomysł przyszedł mi do głowy pewnej nocy podczas słuchania muzyki. Jedną z moich ulubionych piosenek z tego okresu była Surrender zespołu Cheap Trick. Utożsamiałem się dość mocno z przesłaniem tego numeru, a wers z refrenu: surrender, but don’t give yourself away nawet napisałem sobie na plecach czarnego kombinezonu, w którym lubiłem chodzić. Dziś już nie wiem dlaczego, ale te słowa zainspirowały mnie do tego, by nasz zespół nazwać właśnie Oddział Zamknięty, bo każdy z nas był niezłym ekscentrykiem, byliśmy dość nieprzewidywalni, czasami nawet niepokojąco »inni«. Trochę właśnie jak pacjenci oddziału zamkniętego. Nie bez znaczenia był też późniejszy pobyt Jarego w psychiatryku na Sobieskiego, gdzie ukrywał się przed wojskiem. Zapytałem Jackiego [Jacka Tomaszewskiego], jak ta nazwa zabrzmi po angielsku. Section Closed. Postanowiliśmy jednak pozostać przy polskiej, choć mogła się wydawać nieco przydługa i nie tak atrakcyjna jak nazwy innych kapel w tamtym czasie…”
Jeszcze inaczej pamiętają to Pogorzelski i Mścisławski. Basista wyraźnie podkreśla, że nazwa się narodziła, gdy już cała czwórka intensywnie pracowała nad repertuarem w słynnej kawalerce: „Od jakiegoś czasu mieliśmy z tym problem, podsuwając różne sugestie. Jedna ze ścian kawalerki była zaklejona przez kartki z propozycjami nazw. Pewnego dnia spostrzegłem napis »Oddział Zamknięty«. »O kurwa – świetnie brzmi!« Nie mam do dziś pewności, kto był jej autorem, ale przyjęliśmy ją jednogłośnie, całą czwórką”.
Pogorzelski z kolei wspomina: „Na ścianie powiesiliśmy potężny karton, na którym pojawiały się propozycje nazwy. »Czubek«, »Dom wariatów«… Aż któregoś dnia pojawił się »Oddział Zamknięty«. Nie wiadomo czyjego autorstwa. I tak zostało”.
Kilka lat później Jaryczewski opowiadał, że bezpośrednią inspiracją był dla niego wspominany już przez Szlagowskiego pobyt w szpitalu przy ulicy Sobieskiego w Warszawie, gdzie ukrywał się przed wojskiem, udając chorobę psychiczną.
O ile sam proces powstania nazwy budzi do dziś wiele emocji i sprzeczności, o tyle nie ma wątpliwości co do czasu narodzin grupy.
Rok 1979. Przełom lata i jesieni.
Na szczęście dziś nikt nie podaje tego faktu w wątpliwość, choć pięć lat później zaprzeczą jemu sami muzycy na okładce debiutanckiej płyty. W każdym razie właśnie wtedy narodziła się kapela z prawdziwego zdarzenia. Nie wszystko przebiegało jednak zgodnie z planem.
Należało się przecież rozejrzeć za frontmanem – wokalistą, który nie tylko uwiedzie kolegów i fanów głosem, ale też porwie ich charyzmą i scenicznym zezwierzęceniem. Po wielomiesięcznych poszukiwaniach muzycy się przekonali, że idealnego kandydata na tę funkcję mają od dawna w zasięgu ręki: Jary! „Po serii niepowodzeń w znalezieniu kogoś odpowiedniego – opowiada sam zainteresowany – machnęliśmy w końcu na to wszystko ręką i zdecydowałem się sam stanąć przy mikrofonie. Z czasem gitara zaczęła mi jednak przeszkadzać, poczułem w sobie żyłkę frontmana i wolałem ruszyć w tłum, dyrygować nim, niż męczyć się z przewieszonym przez ramię instrumentem, zwłaszcza że nie dysponowaliśmy wtedy żadnymi bezprzewodowymi systemami i pod nogami nieustannie plątały mi się kable. Przez chwilę grał z nami Jacek Tomaszewski, ale potem na jakiś czas zostaliśmy kwartetem. Wszystko w zespole działo się wtedy z potrzeby chwili – w końcu gdyby nie kłopoty ze znalezieniem wokalisty, pewnie na stałe skupiłbym się na gitarze. Okoliczności wymusiły na mnie jednak takie, a nie inne rozwiązanie”.
Wkrótce młodych muzyków przygarnął dom kultury przy ulicy Łowickiej, w tamtym czasie miejsce wyjątkowe, prawdziwa mekka dla adeptów sztuki rockowej mieniących się muzykami. W czasach kiedy większość grajków męczyła się z rzężącym sprzętem za kilka złotych, placówka ze wzmacniaczami Marshall wydawała się miejscem z innej planety. Dla muzyków Oddziału była to niewątpliwa nobilitacja i bodziec do podwojenia twórczych wysiłków. Zwłaszcza że bardzo szybko po raz kolejny uśmiechnęło się do nich szczęście – po kilku próbach zyskali menedżera. Wprawdzie rówieśnika niemającego żadnych kontaktów w branży, ale za to obrotnego i pełnego zapału. I co chyba w tym wszystkim najważniejsze: zafascynowanego artystycznymi poczynaniami podopiecznych.
Marcin Dłuski był niewiele starszy od oddziałowców, nic zatem dziwnego, że od razu zaczęli nadawać na tych samych falach. Jako że figurował w rejestrze pracowników domu kultury, to spotkanie było tylko kwestią czasu. Pogorzelskiego poznał jeszcze za czasów jego gry w Pająkach. Wspomina to tak: „Któregoś dnia pojawił się niepozorny chłopaczek z gitarką.
– Proszę pana, chętnie bym pograł w jakimś zespole.
Jakiś czas później udzielał się już w Pająkach. Muzycy tej kapeli mieli jednak różne problemy i jasne było, że długo ten projekt nie pociągnie. Niebawem poznałem Jarego i pozostałych chłopaków. Zacząłem otrzymywać propozycje pracy z innymi zespołami, ale nie chciałem się już tego podejmować, bo nie byłem do nich przekonany – Oddział zachwycił mnie od razu. Byli młodymi chłopakami, ale od początku grali znakomicie, bardzo żywiołowo”.
Obie strony szybko doszły do porozumienia i niemal z marszu zawarły umowę o współpracy. Choć słowo „umowa” to w tym przypadku gruba przesada. „Oj, jaka tam znowu umowa! Chłopaki z OZ po prostu przekazali mi odręczne upoważnienie do reprezentowania ich interesów – była to zwykła notka, skreślona na kartce papieru. Ilekroć ktoś się mnie pytał, kim jestem, pokazywałem mu ten świstek. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że działało!”
Z tym większą radością kwartet mógł zabrać się do pracy. Szlagowski miał jednak pewne wątpliwości, choć i jemu udzielił się entuzjazm. „Było mnóstwo znaków zapytania w kwestii tego, co mamy grać. Prawie się wtedy nie rozstawaliśmy – dużo imprezowaliśmy, rozmawialiśmy, a resztę czasu pochłaniały nam próby przy Łowickiej. Imprezy i wspólne słuchanie muzyki sprawiały, że zaczął krystalizować się styl kapeli wynikający z naszych gustów muzycznych. Wciąż byłem pod silnym wpływem Stonesów, ale zacząłem też słuchać innych dźwięków: Boba Marleya, Sex Pistols, The Clash czy takich bandów jak Devo i The Ramones. Jary przynosił na próby kasety z nagraniami Earth, Wind & Fire. Z kolei Wojtek uwielbiał zespoły z rockowego mainstreamu – Van Halen, Boston, a z gitarzystów najbardziej cenił Gary’ego Moore’a. Przyjaźnił się wtedy też z najlepszym mokotowskim gitarowym wymiataczem, Marcinem »Sambą« Otrębskim, co na pewno miało wpływ na jego fascynacje. Najpiękniejszy w tym wszystkim był głód nowych dźwięków, brzmień, melodii, jakiego doświadczaliśmy. Pchało nas to bardzo do przodu. Nie było dla nas rzeczy niemożliwych. Jeśli uznaliśmy, że za dwa miesiące będziemy nowymi Stonesami, to byliśmy pewni, że po prostu to osiągniemy”.
Radość z gry i wiara w siebie udzieliły się kwartetowi tak bardzo, że pewnego dnia Jaryczewski nasmarował na kartonie datę i miejsce kolejnego koncertu OZ. Miejscem tym była słynna nowojorska hala Madison Square Garden, scena dla największych artystów świata. Występ w tak legendarnej przestrzeni wydawał się dlań tylko kwestią czasu.
Gdy muzycy dawali upust swej fantazji, pojawił się pomysł na logo zespołu. Główna idea wyszła od Szlagowskiego, któremu zamarzył się prosty, wyrazisty symbol, łatwy do zapamiętania i od razu rzucający się w oczy. Jaryczewski opowiada: „Jarek chciał, by był to znak, który fani z łatwością będą mogli malować na ścianach i murach, stylizowany na Zorro” – mocny prztyczek wymierzony wszelakim stróżom porządku. Lepszego logotypu nie dało się stworzyć.
Słynna „ozetka” przeszła kilka ewolucji, zanim trafiła do masowej wyobraźni w skończonej postaci. „Ciężar tego wyzwania – mówi Szlagowski – podjęliśmy razem z Pawłem, bo obaj wykazywaliśmy zdolności plastyczne: pamiętam, że Paweł bardzo ładnie rysował. Nie od razu »O« było przekreślone przez »Z«, początkowo obie litery sąsiadowały ze sobą, by potem coraz bardziej się do siebie zbliżać”.
Dość podobne wspomnienia z tego okresu ma basista, choć autorstwo znaku przypisuje częściowo Jaryczewskiemu: „Logo zespołu rysowałem sobie w zeszytach, nakładając »O« na »Z«, i gdy odwiedziłem Jarego, ujrzałem na jego pianinie prawie identyczny znak. Żaden z nas tego ze sobą nie konsultował. Widać było, że nadajemy na tych samych falach. Różnice były minimalne – w jednym była dłuższa »zetka«, nieprzeplatająca się aż tak wyraźnie z »O«. Na początku były to dwie sztywne drukowane litery nałożone na siebie, wypadkowa pomysłów Jarego i mojego, o ile dobrze pamiętam. Kombinowaliśmy też z kolorami – raz były czerwono-czarne, raz czerwono-białe, tych zestawień pojawiło się bardzo dużo”. Wspomnienia Pogorzelskiego potwierdzają tę wersję wydarzeń.
Stworzenie ostatecznego logo powierzono jednak osobie spoza zespołu, staremu znajomemu Szlagi z czasów występów w Gawędzie, Markowi Kościkiewiczowi. Pewnego dnia koledzy z Oddziału odwiedzili go z różnymi wariacjami ozetki pod pachą z prośbą o nadanie jej kompletnego kształtu. Na efekt nie musieli długo czekać. „Powiedziałem mu – wspomina Szlagowski – że zależy nam, by ta ozetka nie była stworzona ze sztywnych drukowanych liter, żeby miała w sobie dużo luzu i minimalizmu zarazem. Marek wziął pędzel i machnął na kartonie ostateczną wersję, która funkcjonuje do dziś. Można więc powiedzieć, że to on jest autorem logo, ale oczywiście stworzył je na podstawie pomysłu, który mu wspólnie przedstawiliśmy”.
Sam Kościkiewicz miał dość konkretną wizję: „W tym czasie znaki malowane pędzlem były związane z różnego rodzaju ruchami anarchistycznymi, ciężką muzyką metalową i takie maźnięcie dawało klimat niepokorny, zbuntowany. Kojarzyło się też z nurtem punkowym, z malowaniem po ścianach. Użyłem czerwonego koloru, by podkreślić moc tego sygnału. Wszystko się zgadzało – mocny symbol, mocny znak, oryginalna nazwa, dobra muzyka i świetny zespół ze znakomitym frontmanem”.
Na wielkie pieniądze przyszły lider De Mono musiał jeszcze trochę poczekać. Gdy oddziałowcy udali się do urzędu patentowego, by zastrzec znak, Kościkiewicz się dowiedział, że z racji statusu studenta należy mu się honorarium autorskie w wysokości… 200 złotych.
Tym sposobem powstało bodaj najsłynniejsze logo w dziejach polskiej muzyki rockowej, kojarzące się z jednej strony z Zorro, z drugiej – z samochodami marki Opel. I dorównujące wyrazistością karminowemu jęzorowi firmowanemu przez The Rolling Stones. Wkrótce, gdy zespół zaczął robić prawdziwą karierę, trudno było o większe utrapienie dla dozorców bloków i kamienic.
W tym wszystkim najważniejsza była jednak muzyka. Gatunkowy miks inspiracji czterech twórców miał wkrótce zaowocować zupełnie nową jakością. Miłość Jarego do czarnej muzyki, Pogorzelskiego do klasycznego hard rocka, Mścisławskiego do tradycyjnego rocka spod znaku The Rolling Stones i rozkochanie Szlagowskiego w energii i prostocie punka przyniosły intrygujący efekt. Wkrótce przy Łowickiej pojawiła się zupełnie nowa fascynacja. Pewnego wieczoru Dłuski przyniósł podopiecznym taśmę z piosenką tria, które właśnie zaczynało podbijać świat energetyczną muzyką podlaną niecodziennym podejściem do aranżacji tradycyjnych piosenek. Jaryczewski dobrze pamięta ten dzień: „Marcin wrzucił kasetę do magnetofonu i do dziś pamiętam minę Szlagi, który oniemiał z wrażenia, gdy z głośników popłynęły dźwięki Walking On The Moon The Police. Kompletnie zbzikował na punkcie tej kapeli, a Stewarta Copelanda w szczególności, i jego gra coraz częściej zdradzała tę fascynację”.
Sam perkusista nie zaprzecza, że kontakt z triem Stinga był dla niego porównywalny z siłą rażenia piorunem: „Odkrycie The Police było dla mnie jak odkrycie nowego lądu. Nikt wcześniej tak nie grał, nie brzmiał, nie śpiewał! Kapitalne połączenie reggae vibe z punkową energią, a do tego jak to wszystko było zaaranżowane! Byłem totalnie porażony ich muzyką, słuchałem ich na okrągło”.
W tym okresie zespół zaczął nabierać twórczego tempa i sypać nowymi piosenkami jak z rękawa. Oczywiście nikt nie mógł przypuszczać, że większość z nich będzie wkrótce śpiewać cała Polska, ale brak kalkulacji tylko potęgował entuzjazm 20-latków, którzy z radością spoglądali na pierwsze efekty swojej pracy. Rej wiódł Jaryczewski: „Wszystko zaczynało się u mnie w domu, gdzie układałem szkice piosenek, progresje akordowe, linie melodyczne i teksty – tak narodziły się między innymi Prywatka, Twój każdy krok, Ich marzenia, Ten wasz świat czy Obudź się – i te, bardzo jeszcze wstępne, pomysły przynosiłem do sali prób. Nad aranżacjami pracowaliśmy już wspólnie. Wojtek miał w tym bardzo duży udział – wplatał naprawdę kapitalne gitarowe ozdobniki, czasami bardzo pomysłowo korygował układy akordów czy wzbogacał piosenki o zupełnie nowe elementy, jak solówka na arabskich skalach w Twoim każdym kroku. Szlaga zaproponował przyspieszenie w refrenie Obudź się, z glamrockowym rytmem, co bardzo ożywiło ten numer. Sporo moich koncepcji było też odrzucanych. Nie upierałem się ślepo przy swoim i gdy ktoś proponował jakąkolwiek zmianę na lepsze, akceptowałem ją od razu. Na tym polega praca zespołowa. Dlatego mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że ostateczny kształt tych piosenek był dziełem całego zespołu, co nie zmienia faktu, że to moje kompozycje. Do ZAiKS-u przekazywało się przecież akordy, linię melodyczną rozpisaną na fortepian i tekst. Nic więcej”.
Najciekawiej wygląda geneza Party, piosenki, bez której za kilka lat nie będzie mogła się odbyć żadna młodzieżowa impreza. O ile zmysł twórczy stanowił domenę Jarego, o tyle obserwacyjny – Roberta Tomaszewskiego: „Inspiracją do Party były oczywiście imprezy u Regego. Gdy przychodziło się do niego w odwiedziny, można było trafić tylko na before party, party lub after party. I tak w kółko. Podobnie było na ich sali prób przy Łowickiej. Gdy chłopaków suszyło, Jary wychodził z inicjatywą wyskoczenia do pobliskiego sklepu po kilka butelek oranżady. Jakimś przypadkiem, gdy decydował się na wyskok, zawsze rzucano tam piwo, więc Krzysiek wracał z pełną skrzynką, tłumacząc wszystkim, że »szkoda marnować okazję«, i tym sposobem próba przeradzała się w prywatkę, zwłaszcza że chłopakom często towarzyszyły dziewczyny i znajomi. Kończyło się granie, zaczynało picie. Obecni często przynosili na salę swoje ciuchy, jedzenie, napoje, dzieląc się nimi z muzykami. Wszystko przypominało oddolne pospolite ruszenie, spontaniczną inicjatywę kilku kumpli, których połączyła miłość do muzyki”.
Przyglądając się swobodzie, z jaką Jaryczewski poruszał się po sali prób, jak i kocim ruchom Pogorzelskiego, Tomaszewski dostrzegł wyraźne analogie ze słynnym rockowym duetem – Mickiem Jaggerem i Keithem Richardsem. Podobne osobowości, podobne zachowanie, podobna miłość do muzyki. Niestety – i tu minus szedł na konto wokalisty OZ – były też wyraźne różnice. Tomaszewski wspomina: „Frontman Stonesów, eksstudent London School of Economics, świetnie poukładany życiowo, podchodził do swojej kariery na kształt realizowanego biznesplanu. U Jarego było więcej spontaniczności, połączenia Jaggerowego szaleństwa z nieobliczalnością Jima Morrisona. Był wiecznie pijany albo na haju, a jeśli zdarzał mu się stan trzeźwości, to głównie dlatego że nie miał się czym nawalić”. Pamiętajmy, że swingujący Londyn a Warszawa końca epoki gierkowskiej to jednak dwa kompletnie odmienne światy.
Repertuar kwartetu pęczniał nie tylko dzięki autorskim kompozycjom. Muzycy zaczęli umiejętnie adaptować także cudze utwory do słów Jaryczewskiego, z których All for the Love of Rock And Roll i Rats grupy Tuff Darts, a przede wszystkim 2-4-6-8 Motorway Tom Robinson Band na stałe zagościły w repertuarze grupy jako odpowiednio: Z miłości do R’n’R, Szczury i – uwaga! – Oddział. Ta ostatnia, z chóralnym zaśpiewem w refrenie („oddział już zamknięty jest”), znakomicie nadawała się na finałowy bis każdego koncertu.
Pierwszoplanową rolę Jarego podkreślali wówczas niemal wszyscy. Jego twórczy talent rozkwitł na dobre, choć pojawiały się też pierwsze sygnały, że nie wszystko jest w porządku – i nie chodziło bynajmniej o rozwijający się nałóg alkoholowy. Dłuski wspomina: „Jary miał niezwykle delikatne struny głosowe, o które w ogóle nie dbał. Wiele razy prosiłem go, by dał sobie spokój przynajmniej z paleniem, bo po paru papierosach wysiadał mu głos, niestety na darmo. Takich sytuacji było mnóstwo. Często już na próbach miał z tym kłopot – wypalił kilka papierosów albo wychylił jakiegoś browara i od razu zaczynał chrypieć. Ale zawsze będę powtarzał, że to jeden z najbardziej utalentowanych ludzi w branży. Niesamowicie zdolny facet z otwartą głową na dźwięki, w czym – oczywiście – mieli też udział jego bracia. Prawda jest taka, że muzycznie był wtedy o kilka stopni wyżej niż reszta zespołu”.
Młody wokalista od samego początku przysparzał reszcie zespołu stresów, lekceważąc próby i spotkania, a nawet gdy w końcu łaskawie meldował się na sali, jego stan pozostawiał wiele do życzenia. Nic dziwnego, że działał kolegom na nerwy. Mścisławski krytykuje po latach jego ówczesne podejście do grania: „Jary z pewnością zasługiwał na miano lidera – i był nim, pod warunkiem że w ogóle raczył do nas przybyć. Często pojawiał się na Łowickiej, gdy już pakowaliśmy instrumenty, i mówił z błagalną miną:
– Chłopaki, pograjmy jeszcze godzinkę.
– Kurwa, Jary, przecież umawialiśmy się na siódmą, a nie na jedenastą!
Było to przyczyną wielu spięć i nieporozumień. Jak widać, już wtedy Krzysiek miał na głowie ważniejsze sprawy. Od początku naszej znajomości wiedziałem, że za często sięga po butelkę, choć sam też nie byłem święty – pierwsze piwo wypiłem na obozie w wieku czternastu lat, ale w tym czasie Jary pijał już znacznie mocniejsze trunki. Głównie przez jego zachowanie losy Oddziału niemal cały czas wisiały na włosku”.
Po raz pierwszy zawisły u samego zarania jego dziejów, kiedy w 1979 roku o niefrasobliwego młodzieńca upomniało się Ludowe Wojsko Polskie. Po licealnym krachu Jaryczewski ani myślał o kontynuowaniu edukacji, a efekt tej decyzji mógł być tylko jeden. Powziął jednak plan uchylenia się od służby i postanowił pokonać tę przeszkodę w swoim stylu – faszerując się używkami. Muzycy byli mocno podłamani takim obrotem spraw. Mścisławski opowiada: „Jary użył wtedy starego grepsu, starając się udawać narkomana, który przedawkował kompot, zasłabł na schodach i musiał udać się na leczenie. Wiadomo – ćpuna do wojska nie wezmą. Wcześniej jednak grzecznie się z nami pożegnał informacją, że jednak idzie odbyć zasadniczą służbę. Nic nie mówił o swoich planach związanych z pobytem w szpitalu”.
Tym większe było zaskoczenie, gdy do trójki jego przyjaciół i menedżera dotarła informacja, że ich kolega został właśnie pacjentem szpitalnego – nomen omen – oddziału zamkniętego przy ulicy Sobieskiego.
Jary początkowo rzeczywiście brał pod uwagę legalne stawienie się w jednostce ze szczoteczką do zębów: „Miałem 19 lat i dostałem wezwanie do wojska, do jednostki komandosów, bo przy rejestracji napisałem w formularzu, że trenuję karate, że chcę przejść kurs skoczka spadochronowego, płetwonurka, kierowcy i wszystkiego, co tam jeszcze było. Ale jak już byłem na peronie i zobaczyłem wszystkie te rozhisteryzowane matki i narzeczone, pomyślałem, że to nie dla mnie. Poszedłem stamtąd do klubu Akwarium, wypiłem setę i zacząłem kombinować, co zrobić. Nafaszerowałem się kompotem […] i alkoholem, nałykałem się witamin, żeby przy płukaniu żołądka było widać, że coś brałem, a po kieszeniach poupychałem puste opakowania po groźnych prochach. Powiedziałem do kumpla: »O nic nie pytaj, zawieź mnie na pogotowie, powiedz, że mnie nie znasz i że znalazłeś mnie nieprzytomnego«”.
Ratownicy medyczni natychmiast przewieźli go do szpitala. Pozostali oddziałowcy starali się wyciągnąć od lekarzy choćby szczątkowe informacje na temat stanu zdrowia przyjaciela. Dłuski opowiada: „Przez kilka pierwszych dni był tak przymulony, że nie było w ogóle sensu tam przychodzić. Poszliśmy go odwiedzić dopiero po tygodniu. Zaczepiłem pielęgniarkę z prośbą, by zaprowadziła mnie do Jarego.
– A, Krzysio Jaryczewski? Proszę za mną.
Weszliśmy do pokoju i ujrzeliśmy podłogę zawaloną materacami z łóżek, w środku dobre dwadzieścia osób – Jary, przyjaciele, lekarze, pielęgniarki, a nad wszystkim unosił się tak intensywny zapach trawy, że o mało nam nie pourywało nosów. Wszyscy oczywiście zasłuchani w Jarego, który nie czuł żadnego skrępowania i na kompletnym luzie rej wodził całej grupie. Miałem wrażenie, że to Krzysiek, a nie ordynator rządzi całym personelem”.
Gdy ujrzał resztę kapeli, nie posiadał się z radości i z marszu zaprezentował im piosenkę napisaną w szpitalnym łóżku. Pełen prostych wybuchowych riffów Jestem zły od początku brzmiał bardzo agresywnie, wręcz punkowo, nawet w szpitalnym wydaniu unplugged, a tekst – historyjka pijaczyny budzącego się rano u boku tajemniczej nieznajomej – prowokował do pytania, czy podmiotem lirycznym może być ktokolwiek inny niż autor słów.
Pogorzelski, Mścisławski i Szlagowski wrócili do domów podbudowani stanem zdrowia Jarego, choć mieli świadomość, że jego nieobecność może zachwiać zespołem. Posunęli się wtedy do śmiałego kroku – znalezienia jego zastępcy. Mścisławski wspomina: „Umieściliśmy ogłoszenie w prasie. Stawiło się sporo chętnych. Niestety wypadali żałośnie. Po kilku przesłuchaniach byliśmy kompletnie załamani. Okazało się, że Jarego nie tak łatwo zastąpić. Postanowiliśmy jednak próbować dalej. Wreszcie znaleźliśmy jakiegoś wokalistę, który wydał się całkiem sensowny. Porozmawiałem z nim przez telefon, dał próbkę możliwości, przyznał, że uwielbia Purpli i Zeppelinów, więc umówiliśmy się na spotkanie na drugim końcu Warszawy. Pojechałem z Wojtkiem. Facet zaczął śpiewać strasznie spiętym wysokim głosem, co nawet mu wychodziło, choć miał pewne problemy z czystością dźwięku. Prosiliśmy, by podszedł do tego bardziej na luzie i tak strasznie nie żyłował głosu. Zagraliśmy mu na gitarach refren Oddziału i… kurwa!!! Zaczął piać jak kogut, śpiewając to o dwie oktawy wyżej niż Jary! Ręce opadły nam po sekundzie!”.
Gdy po kilku tygodniach Krzysztof wrócił na Łowicką z informacją, że jest niezdolny do odbycia zasadniczej służby wojskowej, wszyscy odetchnęli z ulgą. Wojskowa Komisja Uzupełnień najwyraźniej zrozumiała, że bez rekruta Jaryczewskiego polska armia nie straci zbyt wiele na wartości bojowej.
Zespół mógł skupić się na pracy.
Zanim jednak do tego doszło, Mścisławski dorobił się ksywki, którą później poznał cały polski rockowy światek. Wśród przyjaciół od dawna znany był z wybuchowego charakteru, co od razu dostrzegł Jaryczewski, z rozbawieniem przyglądając się koledze eksplodującemu irytacją z byle powodu. Mścisławski opowiada: „Zdarzyło się to się podczas jednej z prób. Właśnie ćwiczyliśmy jakiś numer i w środku kawałka wyleciał mi kabel ze wzmacniacza. Wszyscy przerwali granie i nagle po całej sali rozległo się moje donośne:
– Ożeż kurwa twoja w dupę jebana mać! – Taki wybuch złości bez większej przyczyny.
Podszedł do mnie Jary, puknął mnie ręką w łeb i rzekł:
– Masz tu kapiszona!”.
Kapiszon!
Cała reszta uznała to za świetny materiał na pseudonim artystyczny. I słusznie – wkrótce zrósł się z basistą na dobre.
Kończył się burzliwy rok 1979, pierwszy w historii Oddziału Zamkniętego, pełen zakrętów, niepewności, burz, choć też artystycznego progresu, którego efekty poznała jak dotąd nieliczna grupka pierwszych fanów odwiedzających salę przy Łowickiej. Wkraczając w nowy rok, wszyscy byli pewni, że najwyższy czas podzielić się owocami swojej pracy z publicznością. I przy okazji, kto wie, może zrealizować jakieś nagrania, choćby miało to być pełne dźwiękowej surowizny demo?
* W cytatach wszystkie dopiski w nawiasach kwadratowych pochodzą od autora (przyp. red.).
Oddział Zamknięty
Copyright © by Michał Grzesiek 2021
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2021
Redakcja – Adrian Kyć
Korekta – Paweł Wielopolski
Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc
Przygotowanie e-booka – Natalia Patorska
Projekt okładki – Agnieszka Jednaka, Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Fotografia na I stronie okładki – Andrzej Tyszko
Fotografia na IV stronie okładki – Dariusz Wojdalski
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana, ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2021
ISBN (mobi): 9788381295789
ISBN (epub): 9788381295796
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka
Promocja: Piotr Stokłosa, Aldona Liszka, Szymon Gagatek, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Karolina Prewysz-Kwinto
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Paweł Kasprowicz, Marcin Mendelski
Administracja: Klaudia Sater, Monika Kuzko
Finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl