Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co robi dziecko, które czuje, że nie jest nic warte? Zaczyna nienawidzić – siebie.
Marta dorastała w rodzinie, która wydawała się zupełnie zwyczajna. Nie brakowało jej niczego. Prócz miłości. Matka cały czas dawała jej odczuć, że nie kocha się kogoś tak głupiego, beznadziejnego. Jak żyć z taką oceną? Jak radzić sobie z takimi wspomnieniami? Poznaj poruszającą historię toksycznych relacji rodzinnych, siły wiary i walki z negatywnymi wzorcami. Zobacz, jak nawet w najtrudniejszych chwilach światło nadziei może zabłysnąć, by poprowadzić do odkrycia prawdziwego sensu i wartości życia.
Lidia Czyż po raz kolejny prowadzi swoich czytelników tropem czyichś wspomnień, zmagań, czyjegoś życia. To będzie niezwykła podróż.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 356
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Z ogromną wdzięcznościądla wszystkich wspaniałych osób,dzięki którym mogę docieraćna spotkania z czytelnikami
Walczę z głosem w głowie, który mówi:„Nic nie jesteś wart.Wciąż zawodzisz, nie dasz rady”.Nie chcę słuchać takich kłamstw.Kilka błędów i sukcesów,czy to wszystko, co dziś mam?Powiedz, co Ty o mnie myślisz,kim właściwie jestem ja?
Mówisz: „Kocham cię”, gdy ja nie czuję nic.Mówisz: „Siłę masz”, gdy ja opadam z sił.Mówisz: „Trzymam cię”, gdy ja upadam znów.Kiedy jestem sam, mówisz: „Jesteś mój”.Ja wierzę Ci, o wierzę Ci,w to, co mówisz mi, wierzę Ci.Ważne dla mnie jest już teraz tylko to,co myślisz Ty.Mą tożsamość znajdę w Tobie,Ty nadajesz wartość mi.
Lauren Daigle, You say, (tłum. Agata Dwulat)
Siedem lat temu podczas konferencji usiadłam przy stoliku z pewnym małżeństwem. W trakcie kolacji długo rozmawialiśmy, a kilka dni później otrzymałam maila: „Przesyłam Ci moją historię. Napisałam ją jakiś czas temu «do szuflady», być może aby odreagować. Jeżeli uważasz, że temat nadaje się na książkę, taką jakie Ty piszesz, to będzie mi bardzo miło”.
Musiało upłynąć nieco czasu, by te zapiski przybrały kształt powieści. Dziś pragnę gorąco podziękować Bohaterce za podzielenie się tą niełatwą historią życia. Wierzę, że może ona pomóc wielu osobom, które – podobnie jak powieściowa Marta – zmagają się ze „spadkiem po toksycznych rodzicach”. Ta opowieść potwierdza, że kod zapisany w naszym DNA ani nasza przeszłość nie muszą determinować naszej przyszłości.
Na ręce Grzegorza Przeliorza składam podziękowanie Wydawnictwu Szaron, dzięki któremu Wy, Drodzy Czytelnicy, możecie trzymać tę powieść w ręku.
Wielka w tym zasługa wspaniałego zespołu redakcyjnego, z którym po raz kolejny mam przywilej współpracować: Dominiki Czyż-Kufel, będącej również autorką zdjęć (to ogromny przywilej pracować z własną córką!), Iwony Hardej (która tym razem zabawiła się również w detektywa) oraz Agnieszki Luberadzkiej. Skład oraz okładka to dzieło nieocenionej Sylwii Cupek. Dziękuję również betaczytelnikom, których bystre oko wyłapuje wszystkie błędy.
A nade wszystko dziękuję najwspanialszemu Ojcu, w którym możemy znaleźć naszą prawdziwą tożsamość i który zapewnia, że kocha nas wieczną miłością (Jr 31,3).
Jeśli zechcecie, możecie napisać do mnie na FB „Mocniejsza niż śmierć – powieści Lidia Czyż” lub śledzić informacje na www.lidiaczyz.pl.
To prawdziwe piekło, kiedy chce się kochać własnego rodzica, a on robi wszystko, by się go znienawidziło. Tak było w przypadku mojej matki. Zimnym spojrzeniem potrafiła zmrozić każdego do szpiku kości. Jak Królowa Śniegu. Pamiętacie tę baśniową postać, która zamiast serca miała kawałek lodu? Kobietę o urzekającym wyglądzie, ale złym, egoistycznym usposobieniu? Z pozoru czarująca i miła, w rzeczywistości kochała wyłącznie siebie, a ludzi traktowała jak trofeum i się nimi bawiła. Dlatego, mimo swej potęgi, była samotna i nieszczęśliwa. Ta charakterystyka pasowała do mojej matki jak ulał. Dokładnie taka była – zimna, egoistyczna i nieprzewidywalna. Przez całe życie zabiegałam o jej akceptację, a ona uzmysławiała mi, że nie jestem warta miłości.
Niedawno przeczytałam zdanie, które mną wstrząsnęło: „Dziecko, które jest krzywdzone przez rodzica, nie przestaje go kochać; ono przestaje kochać siebie”. Tak było – ja nie tylko siebie nie kochałam, ale wręcz nienawidziłam. Nienawidziłam tak bardzo, że nie chciałam żyć, bo o całą sytuację w domu winiłam głównie siebie. Przecież gdybym była mądrzejsza i lepsza, matka na pewno by mnie kochała.
[…] Słyszałem twoją modlitwę, widziałem twoje łzy.
Księga Izajasza 38,5
– Zgadnij, co ci przyniosłem? – wołał od progu tata, a ja udawałam zaskoczenie, choć doskonale wiedziałam, co trzyma za plecami: wedlowską czekoladę Jedyna. Tę, żadną inną.
– Masz czekoladę, masz czekoladę! – wykrzykiwałam, rzucając mu się na szyję.
W latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku, w czasach głębokiego socjalizmu, tabliczka czekolady była, zresztą podobnie jak każdy inny towar, rzadkim rarytasem, artykułem deficytowym, zdobywanym po znajomości. Tych ostatnich, dzięki umiejętności przypochlebiania się sprzedawczyniom w sklepie, ojcu nie brakowało. Dlatego słodkim przysmakiem mogłam się delektować do woli. Co więcej, byłam pewna, że nazwa – Jedyna – ma podkreślać, że jestem dla tatusia jedyną, ukochaną córeczką, całym jego światem.
Tego, jak wielkim kłamstwem to było, miałam się dowiedzieć dopiero wiele lat później. Na razie żyłam w błogiej nieświadomości hołubionej jedynaczki, tym bardziej że od mamy także słyszałam:
– Nie masz pojęcia, jak bardzo pragnęłam cię mieć. Jesteś moim słoneczkiem.
Wiele razy powtarzała, że jestem jej wyczekiwanym, wytęsknionym dzieckiem. Wyszła za mąż po trzydziestce (a ojciec był od niej siedem lat starszy), co uważano wówczas za ostatni dzwonek. Może z powodu wieku, a może z innej przyczyny, długo nie mogła zajść w ciążę. Gdy w końcu jej się to udało – poroniła. Zdarzyło się to kilka razy.
– Takie drzewo, które nie rodzi, trzeba wyciąć! – krzyczał ponoć mój ojciec. Przynajmniej tak opowiadała mi mama.
– Był wściekły, niemal rozjuszony, stratą kolejnego dziecka, jakby to była moja wina – wyrzucała, nie kryjąc złości. A ja wraz z nią potępiałam zachowanie ojca.
Aż wreszcie, po czterech latach od ślubu, urodziłam się ja – Martusia. Ukochana córeczka mamusi i wymarzona córeczka tatusia. Upragniona, wyśniona. Zrodzona w bólach i łzach, jak opowiadała mama. Jedyna tatusiowa i jedyna mamusina. To dla mnie zdobywano czekoladki i inne frykasy spod lady.
Ale może to tylko moja wyidealizowana lub wręcz wyimaginowana wersja najwcześniejszych wspomnień? Jednych z niewielu, bo prawda była zupełnie inna – nawet wszystkie czekolady świata nie byłyby w stanie zrekompensować atmosfery, jaka panowała w naszym domu, i osłodzić tej goryczy, która przelewała się pomiędzy moimi rodzicami.
Trudno mi pojąć, co w ogóle skłoniło ich do związania się węzłem małżeńskim, bo łączyła ich wyłącznie głęboka, zajadła, obopólna wrogość. I w sumie trudno stwierdzić, które z nich odczuwało większą niechęć wobec partnera. Przypuszczam, że matka – przynajmniej głośniej o tym mówiła. Chyba wcześniej, niż nauczyłam się chodzić, słyszałam od niej:
– Ten mięczak błagał mnie o rękę, klękał przede mną i zaklinał, żebym za niego wyszła. – Ton jej wypowiedzi aż ociekał pogardą dla „tego mięczaka”, mojego ojca. – Ale ja go nigdy nie kochałam – podkreślała, jakby dowodziła, że przenigdy nie skalała się czymś tak niegodnym.
– To dlaczego za niego wyszłaś? – spytałam, gdy już rozumiałam sens, a raczej bezsens jej wypowiedzi.
– No… był już najwyższy czas. W moim wieku wypadało być mężatką. – Machnęła ręką, przewracając oczami.
Ponoć nienawiść jest silniejsza niż miłość. Małżeństwo moich rodziców było tego potwierdzeniem. Nie pamiętam, by oni kiedykolwiek zwrócili się do siebie uprzejmie, grzecznie czy chociażby poprawnie. Nie potrafili okazać sobie krzty ciepła czy szacunku. W konsekwencji nie tylko coraz bardziej oddalali się od siebie (o ile można być od siebie jeszcze dalej, niż oni byli), ale czerpali niemal perwersyjną przyjemność z faktu dokuczania i dopiekania sobie nawzajem do żywego, z ranienia i patrzenia, jak to drugie liże rany. Im głębsze – tym lepiej. Im boleśniejsze – tym mściwa radość większa. Ich wzajemna niechęć była bezustannie podsycana przez egoizm, samolubstwo i chciwość mojej matki, a ja wzrastałam w tej toksycznej, dusznej, trującej atmosferze. Gdy byłam dzieckiem, nie miałam oczywiście o tym pojęcia, dopiero wiele lat później, jako osoba dorosła, dostrzegłam, że nasiąkałam jadem negatywnych emocji jak gąbka wodą.
Matka nie mówiła o moim ojcu inaczej niż „ten Szelągowski”. On nie miał imienia, tylko nazwisko. I to takie! Idealne wręcz do wykpienia. Był „tym Szelągowskim” – złym jak szeląg, niegodnym poważania, nic niewartym.
A ja, z mlekiem matki karmiona pogardą, wierzyłam jej słowom i byłam przekonana, że to on jest wszystkiemu winien. W takim świetle mama cały czas mi go przedstawiała, a ja ją kochałam i ufałam jej bezgranicznie. To ojciec był draniem, łachudrą, padalcem. To on zniszczył jej życie. To przez niego obie cierpiałyśmy. Gdyby nie on, życie byłoby taaakie cudowne. Wierzyłam w to. Och, jak bardzo wierzyłam! Myśli: „Gdyby go nie było, wtedy…” uczepiłam się jak rzep psiego ogona. Czekałam, aż coś się wydarzy i zmiecie tego niegodziwca z powierzchni naszej planety. Byłam lojalna wobec matki, nigdy wobec ojca. Przecież to on był zły. Zły jak szeląg. Nazwisko mówiło samo za siebie. Mimo że mama również przyjęła je po ślubie, samej siebie ze złym szelągiem absolutnie nie utożsamiała. Jakby ona nie była Szelągowską. Zawsze „ten zły” to był on. Albo jego nasienie, czyli ja.
Sama nie wiem, kiedy pierwszy raz usłyszałam wycedzone z wściekłością: „ty nasienie Szelągowskie”, ale dotknęło mnie to głęboko. Widocznie także musiałam być zła, bo przecież nosiłam jego nazwisko, byłam krwią z jego krwi, kością z kości. Miałam jego DNA wpisane w każdą komórkę. Nienawidziłam tego, kim jestem, i nie cierpiałam swojego nazwiska, szczególnie w połączeniu ze słowem „nasienie”. Niestety, zrodziłam się z tego nasienia – nie dało się temu zaprzeczyć ani tego ukryć, bo moje podobieństwo do taty było bezdyskusyjne. Taka sama okrągła, rumiana twarz, gęste, kędzierzawe blond włosy, takie same masywne, nieco toporne nogi. Od dziecka byłam nad wiek wyrośnięta, nieco ociężała, dorodna jak snop pszenicy na polu. Idealna do reklamy polskiej wsi.
– Ma głowę wielką jak Chruszczow! – Miał wykrzyknąć mój ojciec, gdy zobaczył mnie po urodzeniu (tak przynajmniej twierdziła mama). Czy też miał głowę jak Chruszczow, jeżeli byłam zrodzona na jego podobieństwo? Czy to było obraźliwe? Gdy matka mi o tym opowiedziała, rozśmieszyło mnie to. Od tamtej pory szukałam wizerunku tego Chruszczowa w filmach i na obrazkach. No, urodą ani czupryną ten radziecki przywódca na pewno nie grzeszył, a głowę faktycznie miał wielką, ale przecież po urodzeniu wiele dzieci jest nieproporcjonalnych i ma łysą główkę.
Gdy rosłam, nie przypominałam już małego, a tym bardziej łysego Chruszczowa – byłam wysoka i miałam bujne, jasne loki, jak tata. A psychicznie? Dziś wiem, że również w tej materii bliżej mi było do miecza niż do kądzieli. Byłam skryta i zamknięta w sobie, podobnie jak ojciec. Moje cechy charakteru zupełnie nie pasowały do mocnej, postawnej sylwetki, bo byłam nieśmiała, zakompleksiona, zahukana i chorobliwie bałam się obcych. Te cechy mojej osobowości nie tylko nie pomagały mi w życiu, ale bardzo je utrudniały. Zapewne gdybym nie została tak zdominowana przez matkę, nie byłabym tak bardzo nieufna. Niestety poczucie niższości i lękliwość wypełzały ze mnie jak wąż.
A właśnie od węża wszystko zaczęło się zmieniać na gorsze…
Znajdowałam się w jakimś obcym, dużym pokoju. Po dwóch jego stronach stały dziecięce łóżeczka – kilka pod oknem i tyle samo po przeciwległej stronie. Ja leżałam w łóżku umieszczonym na skraju, zaraz przy drzwiach. Był środek nocy i wszystkie dzieci oprócz mnie spały. Panowała ciemność, wył wiatr, drzewa na zewnątrz szumiały, a poświata księżyca złowrogo oświetlała pokój. Drzwi na korytarz, na którym paliło się światło, były otwarte. Jeden chłopiec w głębi, zupełnie odkryty, głośno chrapał. A ja się bałam. Strasznie się bałam. Było mi zimno, a mimo to próbowałam się odkryć, tak jak ten chłopiec, bo myślałam, że w ten sposób uda mi się zasnąć, ale sen nie przychodził. Nagle coś prześlizgnęło się po mojej kołdrze w poprzek łóżka. Zamarłam. Za chwilę „to” wróciło. Usiadłam. To coś zaczęło się do mnie skradać. To był wąż – widziałam go wyraźnie. Jego łuski lśniły w świetle księżyca. „Skąd on się tu wziął? To przecież niemożliwe!” A jednak był i zbliżał się do mnie. Zeskoczyłam na podłogę. Zaczęłam uciekać, biegając wokół łóżeczka, a on za mną. Serce we mnie zamarło. Krzyknęłam, wołając o pomoc. Przybiegła jakaś pani. Nie wiedziałam, kto to jest.
– Tu jest wąż, on mnie gonił! – tłumaczyłam przestraszona.
– Wąż?! Coś ci się śniło. Śpij, dziecko, niczego tu nie ma. – Kobieta była oschła i niesympatyczna. Podniosła kołdrę i gestem nakazała mi się położyć.
– Ale ja go widziałam, na pewno tu jest, schował się pod łóżko – przekonywałam, gramoląc się niezgrabnie na materac.
– Wejdź pod kołdrę, zamknij oczy i śpij!
– Nie mogę spać, boję się – tłumaczyłam zdesperowana, naciągając kołdrę, z nadzieją, że ta pani mi pomoże.
– Nie hałasuj, bo obudzisz inne dzieci! Niczego tu nie ma. Wszystkie dzieci śpią, ty też powinnaś – podsumowała beznamiętnie.
– Zostań ze mną – poprosiłam.
– Nie mogę, jestem zajęta – stwierdziła z kamiennym wyrazem twarzy. – I nie krzycz więcej bez powodu.
– Zostań…
– Śpij wreszcie – poleciła stanowczo i wyszła.
Jej kroki umilkły, zostałam sama. Czekałam, aż wąż znowu się pojawi. I zjawił się. Chyłkiem przemknął w poprzek mojego łóżka. Zacisnęłam mocno powieki. „A jeśli wąż schował się pod łóżkiem?” Wstrzymałam oddech.
– Wężu, nie zrobisz mi nic złego? – szepnęłam trwożliwie.
Nie odpowiedział. Gdy otworzyłam oczy, kilka razy prześlizgnął się jeszcze po mojej kołdrze, ale nie zbliżał się do mnie.
„Może zrozumiał?” – pomyślałam, czując, jak moje mocno bijące serduszko zaczyna się uspokajać.
– Jesteś dobrym wężem, prawda? – upewniłam się jeszcze raz szeptem.
Usłyszałam cichy pomruk. Drzewa zaszumiały, księżyc schował się za chmury. Zrobiło się ciemniej i już niczego nie widziałam. Leżałam przez chwilę w ciszy i ciemności. Nasłuchiwałam, leżąc bez ruchu, aż w końcu zasnęłam.
***
Rano obudził mnie szczebiotliwy hałas. Otworzyłam oczy i zobaczyłam gromadkę dzieci. Byłam wystraszona, bo nie znałam żadnego z nich. Wszystko było obce. „Co ja tutaj robię? Skąd się tu wzięłam? Gdzie moja mamusia? Gdzie tatuś? A te dziwne panie – kim są?” Żadna z nich się nie uśmiechała. Patrzyły gniewnie, usiłując zapanować nad rozbieganą grupą. Ze mną nie było kłopotów – serce łomotało mi z trwogi, więc ledwie mogłam się ruszyć.
– A ty czemu jeszcze w łóżku? – spytała z oburzeniem jedna z pań. – Wstawaj szybko i dołącz do dzieci!
Posłusznie wykonałam wszystkie polecenia, choć drżałam z przerażenia. Panie ustawiły nas w szeregu, aby zaprowadzić do łazienki. Każde dziecko trzymało w rączkach mydełko, pastę do zębów i szczoteczkę. Moje rączki były puste.
– Dziecko, a gdzie masz swoje przybory toaletowe? – usłyszałam jękliwy głos nad sobą.
Milczałam. Nie wiedziałam, gdzie mam. Nie wiedziałam nawet, że powinnam je mieć.
Dzieci zaczęły myć zęby, ja stałam w kącie i tylko się przyglądałam. W pewnym momencie jedna z pań odebrała szczoteczkę ciemnowłosemu chłopcu.
– Teraz twoja kolej. – Podała mi jego szczoteczkę. – Kolega na pewno nie będzie miał nic przeciwko temu – zapewniła mnie.
Chłopiec faktycznie nie miał nic przeciwko temu, widocznie nigdy nie słyszał o zarazkach. Ja już o nich słyszałam i pamiętałam, że szczoteczek do zębów pod żadnym pozorem się nie pożycza. Byłam więc zbulwersowana, że taka duża, dorosła pani proponuje mi zarażenie się zarazkami jakiegoś chłopca. Stałam jak posąg, nie mogąc wydobyć z siebie słowa. Pani szarpnęła mnie za rękaw piżamki i próbowała siłą przyciągnąć do umywalki. Zacisnęłam usta i się rozpłakałam.
– Beksa-lala, beksa-lala – usłyszałam za sobą.
Dzieci śmiały się ze mnie, a ja jeszcze bardziej płakałam i chciałam zniknąć z tego potwornego miejsca. Niestety, nie mogłam.
Zapłakana i z nieumytymi zębami poszłam za dziećmi do sali, w której stały małe stoliczki. Wokół każdego rozstawiono sześć krzesełek. Pani wskazała mi jedno z nich. Podano śniadanie. Byłam tak przerażona, że zjadłam grzecznie wszystko, nawet biały ser, którego nie znosiłam. Po śniadaniu dzieci na komendę wstały i udały się do kącika zabaw. Stałam z boku i tylko je obserwowałam. Nie miałam odwagi do nich podejść, a tym bardziej bawić się z nimi, choć bardzo tego pragnęłam.
***
Miałam wtedy pewnie jakieś cztery lata i nie wiedziałam, że znalazłam się w żłobku tygodniowym. Dzieci przebywały w nim od poniedziałku do soboty, do domów zabierano je na niedzielę. Zazwyczaj umieszczali je tutaj rodzice, którzy dużo pracowali i nie mieli z kim zostawić potomstwa albo nie mieli warunków mieszkaniowych, by wychowywać dziecko – w tamtych czasach nierzadko trzy pokolenia mieszkały w jednej izbie.
W moim przypadku było trochę inaczej, ale tego na początku nikt mi nie wyjaśnił. Dopiero wiele miesięcy później tata napomknął, że mama nagle zachorowała na gruźlicę i znalazła się w szpitalu. Ale dlaczego on zostawiał mnie w tym strasznym miejscu na cały tydzień? Czy bał się, że sobie nie poradzi, i dlatego umieścił mnie w żłobku tygodniowym, a nie dziennym? Przecież po pracy wracał do domu, więc mógł mnie odbierać choćby kilka razy w tygodniu, gdyby tylko chciał. Dlaczego tak nie robił? Nigdy się nie dowiedziałam. Podobnie jak tego, dlaczego nikt nie pomyślał, by zaopatrzyć mnie w przybory do higieny. Prawdopodobnie ojciec nie myślał o takich drobiazgach jak mydło czy szczoteczka do zębów.
Nie miał też chyba pojęcia, jak bardzo nieszczęśliwa byłam w tym przerażającym miejscu. Pozbawiona wszystkiego, co znane, kochane i bliskie, czułam się opuszczona, zdezorientowana i zagubiona. Miałam wrażenie, że jestem tutaj od bardzo dawna i już się stąd nie wydostanę, a każdy dzień wlókł się niemiłosiernie.
Długo trwało, nim oswoiłam się z dziećmi i zaczęłam uczestniczyć w ich zabawach, bo za każdym razem musiałam pokonywać paraliżujące onieśmielenie. Zazwyczaj stałam w kącie, ssąc kciuk, stale słyszałam więc od pań:
– Wyjmij palec z buzi! Taka duża dziewczynka, nie wstyd ci?!
Było mi wstyd, ale to było silniejsze ode mnie. Uspokajało mnie, wyciszało i pozwalało poradzić sobie z emocjami.
***
Któregoś pięknego słonecznego dnia zaraz po śniadaniu ustawiono nas parami i ogłoszono, że wybieramy się na wycieczkę. Było nas sporo, dlatego panie, aby opanować kroczącą gromadkę, kazały nam trzymać się w parach za ręce i jednocześnie każdy z nas miał chwycić za ubranie dziecko stojące przed nim. W taki sposób stanowiliśmy zwartą grupę i nikt nie mógł się zgubić. Wyglądało to zapewne uroczo, więc przechodzący ludzie uśmiechali się do nas. Dziewczynka idąca przede mną miała ciemnozielony płaszczyk, uszyty z grubego, szorstkiego i nieprzyjemnie gryzącego materiału. Trudno było mi go utrzymać, mimo że kurczowo zaciskałam rączki, i cały czas się bałam, że przeze mnie „pociąg” się rozsypie.
Drzewa, pośród których szliśmy, dawały przyjemny cień. Wydawało mi się, że jesteśmy w lesie, lecz panie mówiły, że to park.
– Nie rozbiegajcie się! – upominały nas raz za razem. – Trzymajcie się razem.
Słońce prześwitywało pomiędzy gałęziami. Było na tyle ciepło, że panie usadziły nas na kocach, w wysokiej trawie wśród krzewów.
Ktoś zaproponował zabawę w głuchy telefon. Nie znałam jej, jednak zasady okazały się całkiem proste. Wybrane dziecko mówiło jakieś zdanie dziecku siedzącemu obok, a ono powtarzało je na ucho następnemu. Usiłowaliśmy powtórzyć wszystko wiernie, ale i tak wychodziły śmieszne przejęzyczenia. Wydawało mi się to nadzwyczaj zabawne. Do tego stopnia, że chciałam wymyślić kolejne hasło. Zgłaszałam się wytrwale, aż wreszcie zostałam wybrana. Pękałam z dumy, myśląc o zdaniu, które za chwilę wszyscy powtórzą.
Na końcu szeregu siedziała dziewczynka o imieniu Karina, która stanowiła dla mnie niedościgniony wzór. Była drobną, śliczną brunetką o wesołym usposobieniu i miała najładniejsze ubrania z nas wszystkich. Dużo mówiła o mamusi i tatusiu, którzy ją bardzo kochają. Karinka nie miała żadnych problemów z nawiązywaniem relacji. Gromadziła wokół siebie mnóstwo oczarowanych nią koleżanek, wychowawczynie też ewidentnie ją faworyzowały. Ja byłam jej przeciwieństwem – zbyt nieśmiała i zamknięta w sobie, by ktoś mnie lubił. Zazdrościłam Karince, że wszyscy ją tak kochają, a jednocześnie pragnęłam się z nią zaprzyjaźnić. Z całych sił zabiegałam, żeby mnie polubiła. Myślałam, że wtedy wszyscy inni też mnie polubią, może nawet pokochają. Próbowałam więc wymyślić takie zdanie, które jej się spodoba i z którego będzie się cieszyła, gdy je głośno wypowie jako ostatnia. To miał być pierwszy krok do naszej przyjaźni. Ponieważ tak bardzo chwaliła się miłością swoich rodziców, a ja sama szalenie za takim uczuciem rodziców tęskniłam, wywnioskowałam, że jest ich oczkiem w głowie. Dlatego wyszeptałam na ucho koleżance siedzącej obok mnie zdanie: „Bubuś tatusia, duduś mamusi”. Te określenia, które kiedyś usłyszałam, wydawały mi się niezwykle ciepłe, ujmujące – takie, które sama chciałam usłyszeć, bo oznaczały, iż jestem kochana. Obserwowałam z zapartym tchem, jak kolejne osoby, przykładając rękę do ucha sąsiada, przekazują dalej moją wiadomość. Aż wreszcie dotarła ona do mojej idolki. Zadowolona, czekałam na jej entuzjastyczną reakcję, lecz zobaczyłam, że jej oczy się rozszerzają. Po chwili zaczerwieniła się i dosłownie eksplodowała:
– Kto to powiedział? – zakrzyknęła z wściekłością. – Kto? Ty?! – Wskazała mnie palcem.
Byłam tak zaskoczona, że nie umiałam wydobyć z siebie głosu. Skuliłam się cała.
– Nie rozmawiam z tobą! Jesteś głupia! Sama jesteś „bubuś tatusia, duduś mamusi”! – wycedziła z ironią – Idiotka! – Chwyciła grudkę ziemi i rzuciła nią we mnie. Wstałam, oniemiała.
– Co się tutaj dzieje? – Pani, zaalarmowana krzykiem, obrzuciła nas chłodnym spojrzeniem.
– Ona mnie przezywa! – wyrzuciła płaczliwym głosem Karina, pokazując mnie palcem.
– Dlaczego tak robisz? Nie wolno przezywać koleżanek! – skarciła mnie sucho wychowawczyni.
Zesztywniałam. Wszystkie dzieci zaczęły się ode mnie odsuwać. Znów wszystko poszło nie tak… Byłam tą złą, która „się przezywa”, zostałam napiętnowana nie tylko przez dzieci, ale również przez panią. Starałam się zyskać przyjaciółkę, a narobiłam sobie wrogów. A najgorsze było to, że Karinka, do której tak usilnie pragnęłam się zbliżyć, poniżyła mnie i odepchnęła.
Żłobek tygodniowy, w którym już wcześniej trudno mi było wytrzymać, od tego momentu stał się dla mnie miejscem nie do zniesienia.
Nawet niedziele – jedyny jasny promyk w ciemności, na które czekałam jak na ratunek – były smutne. Zbyt krótkie, aby się cieszyć, bo wieczorem zbliżała się chwila powrotu do okropnej placówki. W poniedziałkowy poranek podejmowałam więc desperackie wysiłki, aby zostać w łóżku.
– Tatusiu, jestem chora, boli mnie gardło – przekonywałam. – Dzisiaj nigdzie nie idę.
Ojciec był jednak nieugięty.
– Ubieramy się szybko i wychodzimy – mówił stanowczo i wyciągał mnie z pościeli.
Marudziłam i ociągałam się, dlatego aby mnie zmusić do szybszego wstawania czasem obiecywał:
– Przyjdę po ciebie dzisiaj zaraz po pracy.
Czekałam więc po leżakowaniu, godzinami wpatrując się w drzwi, czy nie stanie w nich tatuś. Niestety, na próżno. Nie przyszedł ani razu. Wkrótce zorientowałam się, że są to wyłącznie czcze deklaracje. Odbierał mnie zawsze dopiero po tygodniu.
W jedną z sobót, gdy tatuś po mnie przyszedł, poszliśmy jak zwykle na przystanek, ale wsiedliśmy do czerwonego autobusu jadącego w kierunku przeciwnym, niż był nasz dom.
– Dokąd jedziemy, tatusiu? – spytałam, rozglądając się po nieznanej okolicy.
– Do szpitala, do mamy.
– Do mamy? – Z radości aż zaparło mi dech w piersiach.
– Ale musisz tam być bardzo grzeczna, bo dzieciom nie wolno wchodzić do sali, rozumiesz?
– Yhm – mruknęłam, kiwając głową.
– Rozumiesz? – Tata ponowił pytanie. – Masz być grzeczna i słuchać mnie we wszystkim. Obiecujesz?
– Tak. – Znów skinęłam głową. W żłobku cały czas musiałam być grzeczna, więc doskonale wiedziałam, co przyrzekam.
Gdy wysiedliśmy z autobusu, tata wskazał ręką budynek i powiedział:
– To tutaj. Pamiętaj, co obiecałaś!
Stary, ogromny gmach, z którego miejscami odpadał tynk, było widać z daleka. Gmaszysko wzbudzało grozę wyglądem, a także przeznaczeniem – mieścił się tam szpital, w którym leczono gruźlicę i inne choroby płuc. Dzieci absolutnie nie miały tam wstępu, więc nie mogłam wejść na salę. Ponieważ jednak moja matka była już podleczona, ojciec postanowił w tajemnicy przed lekarzami (a w sobotę było ich w szpitalu niewielu) zaaranżować moje spotkanie z mamą w mało uczęszczanym przejściu. Obeszliśmy budynek i ciemną klatką schodową udaliśmy się na piętro. Znaleźliśmy się w wysokim pustym holu, którego ściany miały okropny ciemnooliwkowy kolor.
– Usiądź na krześle i zaczekaj chwilę – polecił ojciec i zniknął za wysokimi drzwiami z zamalowanymi na biało szybkami.
Byłam przerażona, bo to miejsce wydawało mi się jeszcze bardziej odpychające niż tygodniowy żłobek. Ze strachu zaciskałam piąstki, aż nagle w drzwiach pokazała się… moja mama, ubrana w seledynowy szlafrok frotte, przewiązany paskiem.
– Mama! – krzyknęłam, zrywając się z krzesła.
Ona wyciągnęła do mnie ręce, lecz zaraz je cofnęła, a ojciec szybko podskoczył do mnie i mocno chwycił mnie za ramię.
– Nie wolno ci podchodzić do mamy! – zawołał ostro.
„Tak długo jej nie widziałam i nawet nie mogę się do niej przytulić?!”
– Ja chcę do mamusi! – Wyrywałam się z płaczem.
Mama również się rozpłakała, ale ojciec trzymał mnie za ramiona i krzyczał:
– Nie możesz! Nie wolno ci się zbliżać!
Czułam się strasznie.
– Chcę do mamusi! – wyłam coraz głośniej.
Ojciec ścisnął mnie jeszcze mocniej i zaczął ciągnąć w dół po schodach. Nie zamierzałam iść, opierałam się. Jedną ręką chwyciłam się metalowej poręczy, a drugą wyciągałam do mamy, która stała na szczycie schodów i ocierała łzy.
– Idź z tatusiem, Martusiu! – wołała. – Idź z tatusiem…
„Dlaczego mama każe mi odejść? Czemu stoi tam bez ruchu? Dlaczego mnie nie przytuli?” Nic z tego nie rozumiałam.
Cały czas szarpałam się z tatą, który wołał, że mam się uspokoić, aż zaczęła mnie boleć ręka, za którą mnie ciągnął. W końcu ojciec wziął mnie pod pachę i wyniósł na dwór.
– Uspokój się wreszcie! – warknął z wściekłością, stawiając mnie mocno na ziemi.
Skapitulowałam i posłusznie poczłapałam z nim na przystanek. Padał deszcz, było szaro, ponuro i pochmurnie. Taki sam posępny nastrój panował w moim sercu. Nie miałam pojęcia, dlaczego mama mnie nie przytuliła, dlaczego stała tam jak słup soli. Tata niczego mi nie wyjaśnił. Nie powiedział, że kontakt z chorymi na gruźlicę jest surowo zabroniony, ponieważ łatwo można się zarazić. Nie wiedziałam tego i byłam pewna, że dzisiaj odtrąciła mnie mama, a jutro zostawi mnie tata. Bałam się, że zostanę zupełnie sama w tym dziwnym, wielkim domu, z oschłymi paniami i dziećmi wytykającymi mnie palcami. Czułam się odrzucona i samotna. Strasznie samotna. Tak bardzo pragnęłam, żeby ktoś mnie przygarnął, pogłaskał, wyszeptał, że mnie kocha, i został ze mną do końca świata.
Dorosły miałby problem, by to wszystko unieść, a co dopiero kilkuletnie dziecko.
***
Dni w żłobku były do siebie bliźniaczo podobne i wlekły się niemiłosiernie, ale powoli przywykłam do rutyny i sztywnego rozkładu zajęć, do posiłków, które zjadałam posłusznie, choć nie zawsze mi smakowały, do dzieci, które mnie nie lubiły, i do pań, które nie zwracały na mnie uwagi. Podczas zabawy udawało mi się czasem zapomnieć o tęsknocie za mamusią i tatusiem. Próbowałam śpiewać, bo to sprawiało, że smutek na chwilę znikał.
By nas zabawić, panie organizowały zajęcia muzyczne, plastyczne oraz ruchowe. Bawiliśmy się w Stary niedźwiedź mocno śpi, Kółko graniaste oraz Mam chusteczkę haftowaną, co ma cztery rogi. Niezmiernie lubiłam, gdy jedna z pań, Dorotka, rozśmieszała nas, przebierając się w nasze sukienki, bluzki i koszule nocne. Oczywiście nie wchodziła w nie, tylko wciągała je na siłę na rękę lub nogę i wyglądała przekomicznie. Dla mnie była to przednia zabawa, wywołująca dużo śmiechu, którego bardzo mi brakowało.
***
Nie wiem, ile czasu przebywałam już w żłobku, prawdopodobnie kilka, a może nawet kilkanaście miesięcy, gdy pewnego dnia podczas zabawy nagle usłyszałam swoje imię i nazwisko:
– Marta Szelągowska. – Jedna z wychowawczyń stała w drzwiach i rozglądała się po sali.
Skuliłam się za małym stolikiem, przy którym się bawiłam. „Znów ktoś na mnie naskarżył? Przecież byłam grzeczna i nie zrobiłam nic złego”. Miałam ochotę wejść pod krzesło, by się ukryć.
– Czy jest tu gdzieś Marta Szelągowska? Czy ktoś ją widział? – Wychowawczyni ponowiła pytanie.
– Tu jest! – Kilkoro dzieci wskazało moją kryjówkę.
Czułam się jak wyrzutek i chciałam stać się niewidzialna. Pani jednak zauważyła mnie i podeszła.
– Chodź, dziecko. – Wzięła mnie za rękę, ale ja się ociągałam. – Przyszła twoja mamusia – wyjaśniła.
Nie wierzyłam własnym uszom. „Przyszła mamusia? Hurra!”
– Bądź grzeczna, miła i dużo się uśmiechaj – poinstruowała mnie wychowawczyni.
„Oczywiście, że będę grzeczna i będę się uśmiechać! Nareszcie przyszła moja mamusia! Co za szczęście! Wrócę do domu! Teraz już wszystko będzie dobrze. Hurra!”
Pani zaprowadziła mnie do pokoju obok. Prócz mojej mamy były tam jeszcze dwie wychowawczynie. Wszystkie obserwowały mnie z uwagą i jakoś sztucznie się uśmiechały. Mama też się uśmiechała, ale była dziwnie obca i inna, niż ją zapamiętałam. Stała nieruchomo, nie przytuliła mnie, a jedynie mi się przyglądała. Zawstydziłam się i nie potrafiłam zrobić kroku. Miałam wrażenie, jakbym wrosła w ziemię, a przecież tak czekałam na to spotkanie…
Nagle wszyscy zaczęli coś do mnie mówić.
– Chodź, podejdź bliżej – zachęcała jedna z pań.
– No powiedz coś, przywitaj się z mamusią – mobilizowała druga, popychając mnie lekko.
A ja stałam. Wreszcie po kilku minutach udało mi się przełamać. Poczułam się pewniej i podeszłam do mamy, która chwyciła mnie za rękę. Wyszłyśmy na dziedziniec. W tym momencie lody stopniały. Ach, jak się cieszyłam! Wprost zalała mnie fala szczęścia, zaczęłam skakać i biegać. Nareszcie byłam sobą.
– Goń mnie! – zawołałam wesoło do mamy i pobiegłam przed siebie. – A kuku! – Wychyliłam się zza ogromnego słupa. – Szukaj mnie! – Tłumiona tygodniami energia zaczęła mnie rozpierać.
– Chodź tu, Martusiu, nie uciekaj! – wołała za mną mama.
– A kuku, jestem tutaj, szukaj mnie! – Próbowałam bawić się w chowanego, biegałam i podskakiwałam.
– Przestań natychmiast, słyszysz?! – krzyknęła ostro mama. W sekundę zmienił się wyraz jej twarzy. – Wracaj tu i przestań się chować! Przyszłam cię odwiedzić, a ty ode mnie uciekasz. – Patrzyła na mnie groźnie. – Stań tu, pokaż, czy masz czyste ręce, wyprostuj się! Jesteś niegrzeczna! – zganiła mnie i przyciągnęła do siebie. – Czemu masz taką minę? Nie podoba ci się, że do ciebie przyszłam? – W jej głosie słyszałam wyłącznie pretensję.
Już nie byłam wesoła. Nie chciałam skakać i biegać. Już się nie cieszyłam. Mama, na którą tak czekałam, krzyczała i patrzyła na mnie złowrogo. Mówiła do mnie głosem nieznoszącym sprzeciwu. Napominała mnie, karciła i przywoływała do porządku. I oczekiwała, że będę natychmiast wykonywać jej polecenia. Była obca i zimna. Nazywała mnie Martusią i jedynie to słowo w jej ustach było ciepłe i miłe. Pozostałe brzmiały odpychająco i napawały strachem.
– Za jakiś czas wezmę cię do domu. Muszę jeszcze nabrać trochę sił. Na pewno na to czekasz, prawda? – spytała mama na koniec.
Potwierdziłam skinieniem głowy, ale w sercu czułam ogromny smutek i nie potrafiłam wydusić słowa.
Rozczarowana, z ulgą wróciłam do sali, choć wcześniej nie cierpiałam tego miejsca. Dzieci zaczynały właśnie jeść kolację. Wiedziałam, że wkrótce mam się z nimi pożegnać, opuścić żłobek i wrócić do naszego domu, w którym od długiego czasu spędzałam z tatą tylko niedziele. Ale po spotkaniu z mamą już tego tak bardzo nie pragnęłam.
Nasze mieszkanie przy ulicy Próżnej składało się z pokoju i dużej kuchni – w sumie było to prawie czterdzieści metrów kwadratowych, metraż jak na owe czasy ogromny. Ale że było to mieszkanie wydzielone z dawnego dużego apartamentu w kamienicy, to łazienki nie mieliśmy, a ubikacja znajdowała się na korytarzu. Taki był przeciętny standard tamtych czasów, zwanych – od nazwiska pierwszego sekretarza Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej – czasami Gomułki. A w tym okresie to partia dzierżyła władzę, będąc, jak to określano, przewodnią siłą narodu.
Mieszkanie urządzone było skromnie, niemal ascetycznie. Ściany pomalowano na żółto, a piękną drewnianą podłogę na brzydki brązowy kolor. Po dwóch stronach pokoju stały dwa tapczany, nad nimi na ścianach wisiały słomkowe maty, na których mocowałam szpilkami widokówki z napisami: „Pozdrowienia z Mazur”, „Zakopane” czy „Kołobrzeg”. Tkwiły tam latami, aż zupełnie spłowiały. Nie było dywanów ani firanek. Jedynie krzesła mieliśmy solidne, drewniane, tyle że twarde, bez miękkiego siedziska.
Nasza sytuacja materialna – jak na siermiężne socjalistyczne czasy – nie była zła. Na pewno nigdy nie chodziłam głodna, czego nie można było powiedzieć o niektórych dzieciach z mojej klasy – niektóre przynosiły niezmiennie kromkę ze smalcem i tęsknym wzrokiem wpatrywały się w kanapki kolegów. U nas posiłki były codziennie, i to dobre. Uwielbiałam kotlety schabowe (wtedy prawdziwy luksus), które mama czasem robiła mi na obiad. Ona chyba lubiła biały ser, bo miałyśmy go zawsze pod dostatkiem. Mnie wydawał się suchy i zupełnie bez smaku. Dopiero później doszłam do wniosku, że może wcale za nim nie przepadała, tylko kupowała go, bo niewiele więcej można było dostać w sklepach.
Jadłyśmy z mamą prawie zawsze same, bez taty, ale w pamięci utkwiła mi jedna wspólna kolacja…
Z jakichś powodów upodobałam sobie margarynę. Dzieci często lubią jeść różne dziwne rzeczy, a ja zajadałam się właśnie margaryną. Smakowała mi tak, że wyjadłam ją łyżką z opakowania.
– Dziecko je margarynę! Do czego to podobne?! – Z oburzeniem stwierdziła matka, kierując pretensję do ojca.
– A niech je, jak jej smakuje – odpowiedział ojciec zza gazety.
W tym dialogu nie byłoby może nic dziwnego, gdyby nie była to jedyna rozmowa między moimi rodzicami, którą zapamiętałam. Trudno w to uwierzyć, ale oni w ogóle ze sobą nie rozmawiali! Wiele lat mieszkali razem w jednym pokoju z kuchnią i nie odzywali się do siebie. Do perfekcji opanowali również umiejętność takiego poruszania się po mieszkaniu, by – nawet na siebie nie patrząc – zawsze schodzić sobie z drogi.
W niektórych rodzinach zdarza się, że pokłóceni rodzice „rozmawiają” za pośrednictwem dzieci: „Powiedz ojcu, że…”, „Przekaż mamie, że…”. U nas nie było nawet tego. Każde z nich odzywało się wyłącznie do mnie.
Ten dialog między nimi, który zapamiętałam, równie dobrze mógłby brzmieć:
– Dziecko je margarynę! Do czego to podobne?! – Z oburzeniem stwierdziłby ojciec, kierując pretensję do matki.
– A niech je, jak jej smakuje – skwitowałaby oschle matka.
Byleby na przekór powiedzieć coś odwrotnego niż współmałżonek. Niech temu drugiemu pójdzie w pięty, niech popamięta.
Gdy już się porządnie najadałam na kolację tej margaryny – o dziwo mnie nie mdliło – przychodził czas na wieczorne mycie. Moje najwcześniejsze wspomnienie pochodzi z czasów, gdy byłam taka malutka, że mama otwierała mi drzwiczki od piekarnika w kuchence gazowej i na tym kładła miseczkę z wodą, a ja myłam sobie tam rączki i buzię.
Przed spaniem zawsze odmawiałam z mamą pacierz. Dopiero po latach dotarło do mnie, że było to dość osobliwe, gdyż moja matka była zagorzałą ateistką. Nie wierzyła w Boga i wręcz nie mieściło jej się w głowie, że ktoś może w Niego wierzyć. Zawsze, odkąd pamiętam, wojowała po swojemu z wierzącymi, z „tym zabobonem i ciemnogrodem” – jak to określała. Po co zatem był ten pacierz przed snem? Nigdy mi tego nie wytłumaczyła. Ale nie była to jedyna sprzeczność w zachowaniu mojej matki.
Póki co uczyła mnie modlitwy, którą odmawiałam prawie co wieczór aż do późnego dzieciństwa:
Aniele Boży, stróżu mój,
Ty zawsze przy mnie stój…
***
Byłam jedynaczką i jak wielu jedynaków bardzo pragnęłam mieć rodzeństwo. Lecz trudno o powiększenie rodziny, kiedy rodzice nawet ze sobą nie rozmawiają. Wtedy byłam za mała, by to zrozumieć. Stale prosiłam więc mamę o brata lub – jeszcze lepiej – siostrę, a ona moje prośby niezmiennie gasiła frazą:
– Dziecko, dajże już spokój!
Lub przekonywała mnie:
– Martusiu, ale po co ci rodzeństwo? Naprawdę nie masz pojęcia, ile z małym dzieckiem jest roboty i problemów! Masz tyle pięknych lalek, z którymi się bawisz, nikt więcej nie jest ci potrzebny.
– Mamusiu, ale ja bym chciała prawdziwego brata albo prawdziwą siostrę – tłumaczyłam, bo jej argumenty mnie nie przekonywały.
– Brata lub siostrę? Sama nie wiesz, co to oznacza! Nie potrafisz sobie nawet wyobrazić, jak ja się poświęciłam, żeby ciebie urodzić. Ile się nacierpiałam, będąc w ciąży z tobą, ile leżałam w szpitalu! A poród… Ach, szkoda gadać! Jedno wielkie cierpienie! A ty chcesz mieć rodzeństwo?! Miałabym jeszcze raz przez to przechodzić? – Machała ręką, ciężko wzdychając.
Te słowa słyszałam od niej przez całe życie. W ten sposób – świadomie lub nie – wywoływała we mnie poczucie winy, które można streścić jednym zdaniem: „Mamusia tak cierpiała przez Martusię, a Martusia jest teraz taka niewdzięczna!”. Zresztą poczucie winy towarzyszyło mi na każdym kroku, bo w wielu sytuacjach mama dawała odczuć, że to właśnie ja jestem odpowiedzialna za kolejne niepowodzenie w jej życiu.
***
Rodzeństwa nigdy się nie doczekałam, lecz ten brak rekompensowała mi obecność dzieci mieszkających w naszej kamienicy. Za towarzyszy zabaw miałam kilku kolegów i jedną koleżankę, Zosię, z którą się przyjaźniłam. Zosia była wprawdzie dwa lata młodsza ode mnie, jednak na naszym podwórku nie było innych dziewczynek. To z nią, z jej bratem Antkiem i jeszcze z dwoma innymi chłopcami bawiliśmy się w klasy, w berka, w wojnę, w kolarzy. I wspólnie stawialiśmy czoło panu Celejowi.
Pan Celej był dozorcą i przeganiał nas zawsze, ilekroć robiliśmy za dużo hałasu, a szczególnie gdy malowaliśmy miękkimi kamieniami po chodniku. Według niego psuło to wygląd podwórka, co było ważne o tyle, że w jednej z pobliskich kamienic mieszkał jakiś bardzo ważny członek partii – oczywiście tej jedynej praworządnej. Pod bramę często podjeżdżały czarne wołgi, z których wysiadały partyjne osobistości. W ogóle dużo ich się widziało w tej okolicy, nad którą górował olbrzymi Pałac Kultury i Nauki, na który wiele osób mówiło wtedy „pałac Stalina”.
Dlatego rozwrzeszczane, umorusane dzieciaki nie tylko przeszkadzały, ale wręcz były niepożądane w takim miejscu. Co innego, gdybyśmy stali jak na apelu pionierów: równo w rzędzie, w białych koszulach, plisowanych granatowych spódniczkach i wyprasowanych w kant spodniach oraz czerwonych chustach elegancko zawiązanych pod kołnierzykami, w dodatku machając chorągiewkami. A jeszcze lepiej, żeby nas w ogóle nie było. Dlatego pan Celej przeganiał nas, krzycząc i wymachując rękami. A my uciekaliśmy, śmiejąc się, lecz wkrótce wracaliśmy, aby znowu mu jakoś dokuczyć i zrobić na złość. Świetnym pomysłem było pomalowanie kredą drzwi do piwnicy czy posmarowanie klamki sadzą. Traktowaliśmy to zawsze jak dobrą zabawę. Dopiero gdy dorosłam, spostrzegłam, że było to niewłaściwe, a momentami wredne.
Mieszkania w tym partyjnym zakątku, mimo że bez luksusów, były bardzo pożądane. My również tam mieszkaliśmy jedynie dlatego, że mój ojciec należał do partii. Wprawdzie nie „przewodniej siły narodu”, a Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego – de facto partii atrapy, satelickiej wobec PZPR, ale był jej gorliwym członkiem. Niedaleko, przy Grzybowskiej, mieściła się zresztą jej siedziba, z pomnikiem, który później, kiedy już chodziłam do szkoły, nieodmiennie kojarzył mi się z czterema obliczami Światowida, słowiańskiego boga.
Po kilku latach z powodu jakichś reorganizacji polecono ojcu przenieść się do innego mieszkania w jednej z sąsiednich kamienic. Standard lokalu był podobny, może nawet nieco niższy – dostaliśmy pokój z przechodnią kuchnią, również bez łazienki, z wspólną ubikacją na korytarzu. Cieszyłam się, niosąc swoje lalki i misie do nowego miejsca, bo myślałam, że tam coś się zmieni na lepsze, że tam mamusia z tatusiem będą dla siebie milsi. „Może zaczną ze sobą rozmawiać i doczekam się rodzeństwa?” – łudziłam się.
Cóż, dzieci czasami są bardzo naiwne.
Nie wszyscy lubią sprzątać, ale moja mama tej czynności wprost nie znosiła. Nie było też u nas zwyczaju odkładania na bieżąco rzeczy na miejsce. Szklanki, gazety, książki, pisma z różnych instytucji zostawiało się tam, gdzie było akurat wolne miejsce. Gdy się jadło jabłko, to ogryzek kładło się tam, gdzie się w danej chwili było, czyli na stole, na półce, na krześle, a nawet na podłodze. Takich ogryzków na meblach leżało czasem kilka. „Później się sprzątnie” – mówiła mama, a za nią także ja, bo we wszystkim ją naśladowałam.
Przez ten zwyczaj najadłam się kiedyś wstydu w czasie wizyty u Zosi. Byłyśmy sąsiadkami z tej samej klatki schodowej i by ją odwiedzić, nie musiałam się zapowiadać. Wystarczyło, że wyszłam na korytarz, zapukałam do drzwi naprzeciwko i weszłam do środka. Podobnie ona przychodziła w odwiedziny do mnie.
Poszłam do niej kiedyś z jabłkiem i kiedy skończyłam jeść, zamiast wyrzucić ogryzek do śmieci, położyłam go na półce.
– Natychmiast wyrzuć to do kosza! – rozkazała oburzona Zosia. – Robisz chlew z naszego domu!
Zaraz też poleciała na mnie naskarżyć:
– Mamo, Marta robi chlew z mieszkania!
Zrobiło mi się strasznie wstyd. U nas nikt nie uważał tego za niestosowne, więc byłam zaskoczona, że robię coś niewłaściwego.
Przez cały wieczór martwiłam się, że popsułam sobie opinię u mamy Zosi i następnego dnia próbowałam się zrehabilitować. Poszłam do Zosi i zaczęłam u niej sprzątać. Poukładałam równo zabawki, po posiłku sama powynosiłam brudne naczynia z pokoju do kuchni, pozasuwałam krzesła przy stole, a na koniec zabawy ustawiłam książki Zosi na półce tak, by tworzyły równiutki rządek. Mama Zosi zauważyła to i zaczęła mnie chwalić.
– Bardzo ładnie, Martusiu – skomentowała. – Podoba mi się, że jesteś taka dokładna. Ładnie wszystko posprzątałaś. – Uśmiechnęła się.
Byłam z siebie niesamowicie dumna. Poczułam się dowartościowana i doceniona. Gdy wróciłam do domu, z miejsca opowiedziałam o wszystkim mamie. Myślałam, że też będzie ukontentowana i mnie pochwali, lecz ona… nawrzeszczała na mnie:
– To ty chodzisz sprzątać do obcych?! Wstydu nie masz?! W domu to palcem nie kiwniesz!
Patrzyłam, nic z tego nie rozumiejąc. Reprymenda mamy odebrała mi chęć do zrobienia czegokolwiek dobrego. Zresztą mama nigdy nie miała w zwyczaju mnie chwalić. Za to z upodobaniem mnie krytykowała i wytykała najmniejsze błędy. Wydawało mi się, że sprawia jej to ogromną satysfakcję. Bo cokolwiek bym zrobiła lub czego nie zrobiła, nigdy nie wstrzeliłam się w jej oczekiwania. Któregoś wieczoru przed snem poskładałam ubrania w równiutką kostkę.
– Jak krzywo i niechlujnie ułożyłaś te rzeczy – skwitowała mama. – Kiedyś robiłaś to ładnie, a teraz? W żłobku cię tego wzorowo nauczyli, ale już wszystko zapomniałaś.
Po takiej „zachęcie” straciłam ochotę na jakiekolwiek porządki. Nie wiedziałam, co mam robić, by zadowolić mamę. Jej komunikaty były totalnie sprzeczne: jeśli nie posprzątałam, wyrzucała mi lenistwo, innym razem w takiej samej sytuacji mówiła, żebym odpuściła.
– Szkoda życia na pucowanie – twierdziła. – Wyluzuj, jutro znów będzie bałagan.
A kolejnego dnia kpiła ze mnie:
– Chcesz się popisać, jak to niby pięknie porządkujesz zabawki?! Daruj sobie!
Podobny dysonans panował w niemal każdej dziedzinie naszego życia.
Mama zabrała mnie kiedyś do zakładowego domu kultury na imprezę z okazji Dnia Dziecka. Tego typu wydarzenia były rzadkim przebłyskiem w ponurych czasach PRL-u, dlatego ogromnie się na nie cieszyłam. W programie zaplanowano różne gry i zabawy, między innymi dzieci miały śpiewać piosenki. Bardzo chciałam wystąpić i tak długo się zgłaszałam, aż w końcu i mnie zaproszono na środek. Chwyciłam mikrofon i zaśpiewałam, ale zupełnie mi to nie wyszło. Głos uwiązł mi w gardle i fałszowałam. Próbowałam więc piosenkę powtórzyć, lecz mama złapała mnie za rękę i siłą ściągnęła ze sceny, obsztorcowując:
– Nie masz głosu i słuchu, wyszłaś fatalnie!
Rozpłakałam się ze wstydu i żalu. Wydawało mi się, że niektóre dzieci śpiewały gorzej ode mnie, a mimo to ich mamy je dopingowały. Moje śpiewanie według mojej matki było tragiczne – może i miała rację, ale czy musiała zakomunikować to w tak deprymujący sposób, i to przy stuosobowej publiczności?
Matka zresztą często była czymś zdegustowana i nie omieszkała tego oznajmić wszystkim wokół. Nawet moje zdjęcie z okazji pierwszej komunii świętej jej się nie podobało.
– Jesteś tu jakaś taka nieforemna… – skwitowała, wykrzywiając usta w grymasie, gdy oglądała otrzymane chwilę wcześniej fotografie. Położyła je obok zdjęć mojej kuzynki, która szła do pierwszej komunii kilka tygodni przede mną. – No, beznadziejnie wyszłaś. Ilonka wygląda o wiele ładniej od ciebie – podsumowała i dodała półgłosem: – Pieniądze wyrzucone w błoto.
Byłam zła na kuzynkę, na fotografa, a w końcu, najbardziej, na siebie – że jestem taka wielka, niezgrabna i brzydka. Tylko na matkę się nie gniewałam, ją zawsze idealizowałam i z całych sił pragnęłam uszczęśliwić.
***
Mama tak nie cierpiała prac domowych, że te prozaiczne czynności doprowadzały ją do szału. Ale raz na jakiś czas uznawała, że „trzeba wreszcie uprzątnąć ten syf”, czyli pozbierać ogryzki, pozmywać walające się w różnych miejscach kubki i talerze, poukładać porozrzucane gazety oraz pozamiatać pokój. Kiedy brała miotłę do ręki (odkurzacza nie mieliśmy, zresztą nie był potrzebny, bo nie mieliśmy dywanów), sadzała mnie na stole. Bałam się wtedy poruszyć, bo niewiele było trzeba, by ją zdenerwować.
Podobnie zachowywała się, gdy zmywała naczynia lub prała ubrania. Fakt, nie były to łatwe prace, bo z kranu leciała wyłącznie zimna woda. Najpierw trzeba było ją zagrzać w garnku na piecu, a potem przelać do dwukomorowego zlewu – w jednej komorze myło się naczynia, a w drugiej je płukało. Pranie było jeszcze bardziej pracochłonne. O pralce automatycznej – najnowszym cudzie techniki – jedynie słyszeliśmy. U nas w kącie kuchni stała frania, czyli elektryczna pralka wirnikowa, która na szczęście miała funkcję grzania wody (a nie wszystkie franie były w nią wyposażone). Mimo tego udogodnienia dzień, w którym mama urządzała pranie, był zawsze prawdziwym dopustem.
– Nienawidzę tego! Nienawidzę! – warczała, a jej oczy ciskały błyskawice. – Te wstrętne, śmierdzące mydliny! – Ze złością strzepywała je z rąk.
Było mi wtedy przykro, że znowu zabrudziłam ubranie i z mojego powodu mama musi się tak męczyć. Podobnie jak przy zmywaniu naczyń czy sprzątaniu – bo to ja nabałaganiłam.
Coś jednak nie dawało mi spokoju. Przecież mama Zosi podczas tych samych zajęć była inna: zmęczona, ale pogodna i uśmiechnięta. Tak jak panie na obrazkach w książeczkach. Dlaczego zatem moja mama tak się wściekała?
Byłam również zaskoczona, że mama Zosi zawsze czule przytula ją, gdy córka wychodzi do szkoły albo z niej wraca. Widywałam też inne matki, serdecznie witające czy żegnające się z dziećmi przed szkołą. Moja tak nie robiła. Po prostu wychodziła z domu albo wchodziła do niego bez słowa i zajmowała się swoimi sprawami. Długo uważałam, że to normalne. Dopiero bywając u innych, obserwowałam zachowania, które mnie zdumiewały.
Zaczęłam więc baczniej przypatrywać się członkom dalszej rodziny i sąsiadom. Zauważyłam, że często małżonkowie podchodzili do siebie, dawali sobie buziaka albo ściskali się czy mówili miłe słowa. Przypominałam sobie, że gdy byłam mała, rodzice też mnie przytulali. Teraz jednak było u nas zupełnie inaczej – wiało emocjonalnym chłodem.
***
Nie wiem, kiedy moi rodzice przestali ze sobą rozmawiać. Przypuszczam, że przyczynił się do tego pobyt mamy w szpitalu zakaźnym. Może miała jakiś żal do ojca, że zachorowała…? Brak komunikacji był jednym z pierwszych symptomów konfliktu. Wkrótce rodzice zaczęli żyć obok siebie. Ojciec sam sobie gotował, sam prał swoje rzeczy i sam zmywał po sobie naczynia. W sumie wszystko miał osobne, również garnki i talerze. Gdy mama wchodziła do kuchni, żeby coś przyrządzić, bez słowa przesuwał swoje naczynia w kąt i ustępował jej miejsca, nawet jeśli był w trakcie przygotowywania posiłku. Wszystko to odbywało się w zupełnej ciszy. Zazwyczaj jadłam z mamą, ale jeśli miałam ochotę, siadałam koło ojca. Wtedy on dzielił się ze mną tym, co miał. Pytał mnie, co dziś robiłam, z kim się bawiłam na podwórku.
Ostatniego dnia miesiąca ojciec wyciągał portfel i w milczeniu wręczał mamie zwitek banknotów. Musiało być tego sporo, bo on jadł zazwyczaj kaszankę czy ziemniaki z maślanką, a na śniadanie i kolację salceson, natomiast my z mamą co niedzielę miałyśmy kotlety. Prawdopodobnie dla świętego spokoju oddawał mamie lwią część wypłaty, bo ona stale podkreślała:
– Przecież to ja utrzymuję dziecko!
Kiedyś tata wrócił z delegacji bardzo zmęczony i głodny. Na kuchence stał barszcz ugotowany przez mamę. Ojciec nalał sobie trochę i wypił, a potem – żeby się nie wydało – dolał wody do garnka. Matka wyczuła jednak, że zupa jest rozwodniona i zrobiła karczemną awanturę.
– Co ty sobie wyobrażasz?! Wyjadasz moje jedzenie? Dziecku wyżerasz? Ty pasożycie, darmozjadzie! Sam sobie gotuj, a nie żyj na mój koszt! – obrzucała ojca obelgami.
On się nie odezwał, a ja, przerażona, skuliłam się na tapczanie. Nie pojmowałam, dlaczego mama aż tak krzyczy – przecież tata wypił tylko trochę barszczu. Chętnie oddałabym mu swoją porcję.
Nie rozumiałam zachowania matki, ale ona i tak zawsze potrafiła mi wmówić, że to tata jest wszystkiemu winny:
– Jak można okradać własne dziecko?! Podbierać mu jedzenie! Co za ojciec! – mamrotała z oburzeniem, na tyle głośno, by to słyszał.
Dopiero z perspektywy czasu dostrzegam, że to ona ograbiała go niemal ze wszystkiego, lecz mając osiem czy dziesięć lat, nie miałam o tym bladego pojęcia.
Kiedyś podczas sprzątania klatki schodowej w naszej kamienicy ojciec dostrzegł banknot.
– Znalazłem dziesięć złotych – powiedział po powrocie do mieszkania, bardziej do siebie czy do mnie niż do mamy.
– To ja zgubiłam – stwierdziła i wydarła ojcu pieniądz z ręki.
Patrzyłam na nią zdruzgotana. „Mamo, przecież ty masz dość pieniędzy, a ojciec bieduje” – pomyślałam. Widziałam, co jadł – od tygodnia wyłącznie smażoną mortadelę.
Moi rodzice nie tylko prowadzili dwa całkowicie odrębne życia, ale traktowali się jak powietrze. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że już dawno są po rozwodzie. Rozwiedli się chyba krótko po leczeniu mamy, ale nadal mieszkali ze sobą, aż do moich jedenastych urodzin.
W ciągu tych siedmiu lat matka ani razu nie poczęstowała taty obiadem, nie podzieliła się niczym, za to nie szczędziła mu inwektyw. Ojciec wtedy zazwyczaj milczał i mocno zaciskał szczęki.
W takiej atmosferze – ich wzajemnej, coraz głębszej niechęci – rosłam, bawiłam się, jadłam, spałam, odrabiałam lekcje, oglądałam telewizję, dojrzewałam. W takich warunkach kształtował się mój charakter i system wartości. Z takiego modelu rodziny czerpałam wzorce na przyszłość.
***
Wkrótce po powrocie ze szpitala matka wpadła na świetny pomysł.
– Kupimy zasłonę i przedzielimy pokój na dwie części – oznajmiła.
Jak powiedziała, tak zrobiła. Kupiła gdzieś, chyba w Ładzie, ciekawy materiał – żółty len w fikuśne pomarańczowo-brązowe wzory – i uszyła zasłonkę, którą za pomocą żabek zawiesiła na rurce. Rurkę zamocowała na jednej ze ścian i poprowadziła do przeszklonej biblioteczki stojącej po przeciwległej stronie pokoju. Wnętrze zostało rozdzielone tak, że tapczan ojca znalazł się po jednej stronie zasłony, a tapczan matki i moje łóżeczko ze szczebelkami – po drugiej. Naprawdę ładnie to wyglądało – mieszkanie zrobiło się bardziej przytulne i słoneczne.
Gdy tata wrócił do domu i zobaczył zmiany, bardzo się zdziwił, lecz nie skomentował tego nawet słowem. Jak zawsze zresztą, bo wiedział, że to nie ma żadnego sensu.
Po tych mieszkaniowych modyfikacjach moje łóżeczko znalazło się blisko zasłony, a tuż za nią, po drugiej stronie, stał tapczan ojca. Natomiast kanapa mamy przylegała do mojego łóżeczka w jej części pokoju. Czasem zdarzało się więc, że przed zaśnięciem, przy zgaszonym świetle, wyciągałam rękę do mamy, by ona ją chwyciła, a z drugiej strony wysuwałam spod kołdry nóżkę (musiałam się przy tym mocno naciągnąć), by ojciec przez zasłonę mógł mnie za nią chwycić. Tak zasypiałam, spokojna i szczęśliwa. To były jedne z nielicznych cudownych chwil mojego dzieciństwa.
Jednakże zasłona miała też wady. Przede wszystkim tę, że odtąd nie mogłam swobodnie oglądać telewizji. A to była – prócz czytania książek – praktycznie jedyna dostępna w tym czasie rozrywka. Telewizor w większości domów stanowił ołtarz gromadzący wszystkich domowników – nieraz od popołudnia do zakończenia programu w nocy. Wieczorami okna prawie wszystkich mieszkań w kraju rozbłyskiwały błękitną poświatą.
Gdy w naszym mieszkaniu zawisła zasłonka, odbiornik został ustawiony tak, aby zarówno ojciec, jak i matka nadal mogli jednocześnie oglądać program – jednak wtedy materiał musiał być rozsunięty. Lecz mama rozsuwała go tylko do połowy, tak żebym ja nie widziała ekranu. Słyszałam dobiegające z telewizora głosy, ale to według mamy nie było aż tak szkodliwe jak wizja. Wcześniej rodzice nie oglądali filmu, gdy uznali, że jest on dla mnie nieodpowiedni, później oglądali prawie wszystko, a ja słyszałam ścieżkę dźwiękową i moja wyobraźnia intensywnie pracowała. Sama układałam w głowie obrazy tak, by pasowały do słów, które docierały do mnie z telewizora. Lubiłam seriale: Barbarę i Jana, Hrabinę Cosel, Stawkę większą niż życie, Kapitana Sowę na tropie. Być może wymyślone przeze mnie wizje były straszniejsze od prawdziwego filmu, bo często to, co sobie wyobraziłam, przerażało mnie samą. Szczególnie gdy w poniedziałki leciał Teatr Telewizji, w którym nieraz prezentowano dramaty, a w czwartki Teatr Sensacji „Kobra” – słysząc dźwięki czołówki, za każdym razem przypominałam sobie węża pełzającego po mojej kołdrze w żłobku i czułam ciarki na plecach.
W tym czasie emitowano tylko jeden program, więc – na szczęście – rodzice nie mieli problemu z wyborem. Mogli włączyć telewizor i oglądać to, co akurat leciało, albo go wyłączyć. Nie wyobrażam sobie, co by się działo, gdyby co wieczór musieli dojść do porozumienia – w dodatku bez słów! – w sprawie tego, co będą oglądać. Armagedon zapewne byłby przy tym lekkim zefirkiem. A może nie byłoby scysji? Prawdopodobnie ojciec znów ustąpiłby matce.
***
Miałam sześć czy siedem lat, kiedy ojciec zaczął pracować w nowym biurze poza Warszawą. Ponieważ stamtąd było zbyt daleko, by mógł dojeżdżać codziennie, zamieszkał na miejscu, a do domu wracał na weekendy (a właściwie tylko na niedzielę, bo nie było wolnych sobót i ojciec zjawiał się dopiero w sobotni wieczór).
Gdy słyszałam przekręcanie klucza w zamku, patrzyłam pytająco na matkę, czy zaakceptuje to, że wybiegnę tacie na spotkanie. Zazwyczaj kiwała głową potakująco, a ja z entuzjazmem pędziłam do drzwi, podskakiwałam i rzucałam mu się na szyję.
– Tatuś! – krzyczałam. – Tatuś!
Podnosił mnie, przytulał i całował. Czułam jego twardy zarost na swoim policzku, więc pocierając zaczerwienioną skórę, wołałam:
– Drapiesz!
Wtedy ze śmiechem się ze mną droczył i jeszcze bardziej przysuwał swój policzek do mojego. W takich chwilach byłam najszczęśliwszym dzieckiem na świecie.
Tata prawie zawsze przywoził mi jakiś prezent. Były to zabawki, jak na tamte czasy, naprawdę świetne. Czasem drobiazgi, innym razem przedmioty całkiem spore. Zapamiętałam małpkę na huśtawce, która obracała się dookoła, kiedy nacisnęło się na umieszczone z boku przyciski, dużą dmuchaną kaczkę do pływania czy pomarańczową laleczkę wańkę-wstańkę. Uwielbiałam też tekturową małą czerwoną walizkę i drewnianego konia na biegunach.
– Popatrz, co tatuś mi kupił! – Za każdym razem biegłam uszczęśliwiona do mamy, demonstrując jej nową zabawkę.
– Tata w ten sposób próbuje kupić twoją miłość, na którą nie zasługuje – podsumowywała sucho, ledwie rzucając wzrokiem na trzymany przeze mnie przedmiot.
Kiedy to słyszałam, robiło mi się ogromnie przykro. Czułam się winna, że powroty ojca sprawiają mi tak wielką radość. Po pewnym czasie wręcz bałam się cieszyć z tego, co otrzymałam. Nowe zabawki wstydliwie chowałam za siebie i nie pokazywałam ich mamie. Ale ukrycie czegokolwiek w tak małym mieszkaniu było po prostu niemożliwe, dlatego moje poczucie winy z każdym tygodniem się pogłębiało.
***
Byłam wtedy zbyt mała, by zdawać sobie sprawę, dlaczego ojciec zatrudnił się w nowym miejscu. Wiedziałam tyle, ile powiedział mi sam.
– Muszę zmienić pracę – oznajmił któregoś dnia.
– A gdzie będziesz teraz pracował? – dopytywałam się.
– W Łodzi.
– To daleko?
– Tak, ponad sto pięćdziesiąt kilometrów stąd.
– Dalej niż do babci?
– O wiele dalej.
– To będziesz musiał wcześnie wstawać.
– Nie dam rady codziennie tak daleko dojeżdżać, więc muszę tam zamieszkać. Ale będę przyjeżdżać na soboty i niedziele.
Sama nie wiedziałam, czy to dobrze, czy źle. Po minie mamy widziałam, że jest zadowolona, ale równocześnie bałam się, że będę za tatą tęsknić, tak jak w żłobku. Od czasu pobytu w tej okropnej placówce nienawidziłam tego uczucia.
Dopiero po latach dowiedziałam się, że zmianę miejsca pracy tata „zawdzięczał” mojej matce. O kulisach całej sprawy opowiedziała mi, z rozbrajającą szczerością, sama.
– Wiesz, że ojciec należy do partii. A tam należą tylko podobne do niego podejrzane typy, by nie powiedzieć kanalie, które czekają, by podgryźć jeden drugiego. A twój ojciec nie lepszy. – Przewróciła oczami i wydęła usta.
Chciałam zaprotestować, przerwać jej, ale nie miałam odwagi się odezwać.
– Kiedyś napisał paszkwil, no, taki donos, na sekretarza POP. Wiesz, co to jest POP?
– Nie bardzo.
– Podstawowa Organizacja Partyjna. Działa w każdym większym zakładzie pracy. Na celu mają indoktrynację i kontrolowanie pracowników. Mówiąc wprost: szpiegowanie i donoszenie, gdzie i komu trzeba. – Jej głos ociekał pogardą. – Szelągowski chyba zamierzał gdzieś ten paszkwil przesłać, oczywiście anonimowo, a przez to temu sekretarzowi zaszkodzić. Ale że nie był zbyt ostrożny i ja to pismo znalazłam… – Urwała z chytrym uśmieszkiem.
W tym momencie pomyślałam: „Niemożliwe, że coś z tym zrobiłaś, że…”. A jednak…
– Postanowiłam pomieszać mu szyki, włożyłam rękopis do koperty i wysłałam na adres osoby, którą elaborat opisywał. Na następstwa nie trzeba było długo czekać. Przeciwko Szelągowskiemu rozpętała się wojna. Zwolnili go z pracy i zrobili wszystko, by w Warszawie nie mógł otrzymać żadnej innej. Musiał szukać jej w Łodzi. Ale sam sobie był winien – podsumowała, wzruszając ramionami.
Zupełnie nie rozumiałam jej logiki. Mama wtedy jeszcze nie pracowała, więc jedyne pieniądze, jakie miała, dawał jej ojciec. Dlaczego więc, będąc całkowicie uzależnioną finansowo, wyczyniała takie rzeczy? Wysyłając to pismo, podcinała gałąź, na której siedziałyśmy. Całe szczęście, że ojcu w ogóle udało się znaleźć nowe zajęcie, bo nie wiem, z czego byśmy żyły. Przecież on równie dobrze mógł trafić do więzienia – wtedy wystarczyła błahostka, nawet fałszywe oskarżenie czy plotka, by tam się znaleźć. Z przerażeniem słuchałam informacji w wieczornym „Dzienniku Telewizyjnym” (wszak wszystko słyszałam) o aferze przemytniczej „Zalew”, zorganizowanej przez oficerów MSW, a wokoło wszyscy wspominali „aferę mięsną” – proces, którym żyła cała Polska kilka lat wcześniej, kiedy za nieprawidłowości w handlu mięsem dyrektora z Warszawy skazano na powieszenie, a kilka innych osób na długoletnie więzienie. Tacie też mógł grozić proces! A jednak gdy mama opowiadała o historii z donosem, nie zauważyłam u niej najmniejszych wyrzutów sumienia (zresztą ona nigdy nie uważała, że cokolwiek źle zrobiła; zawsze była święcie przekonana, że jest ideałem bez skazy). Na szczęście tata miał dobry zawód, był po studiach rolniczych, czym ustawicznie się chwalił, zajmował się melioracjami w biurach projektowych i szybko znalazł nową pracę, tyle że nie na miejscu – tu był spalony.
W pamięć zapadło mi jeszcze inne, dość szokujące wydarzenie. Nie jestem pewna, co faktycznie widziałam i słyszałam, a co wiedziałam z opowiadań matki i ojca. Każde z nich oczywiście postrzegało i oceniało to w inny sposób i tak też wielokrotnie relacjonowało. Przypominam sobie dużo krzyku i wrzasku, szamotaninę. I mój strach: przed oczami mam obraz matki i ojca bijących się ze sobą. Nie wiem, o co poszło. Dość, że w pewnym momencie matka chwyciła stojący na palniku czajnik i chlusnęła w kierunku ojca gorącą wodą. Ryk, jaki ojciec z siebie wydał, słychać było chyba w całym domu. Wrzątek na szczęście nie dosięgnął jego twarzy, ale całą klatkę piersiową, ramiona i nogi miał poparzone. Widok był straszny.
Tata jakoś dotarł do szpitala, gdzie go opatrzono, a potem porobił sobie u fotografa zdjęcia poparzeń, aby mieć dowód rzeczowy w sądzie. W późniejszym czasie stale mi te zdjęcia pokazywał. Gdy na nie patrzyłam, zamierałam z przerażenia. Ale najtrudniejsze dla mnie było to, że nie umiałam tego zdarzenia ocenić. Wiedziałam, że mama zrobiła rzecz okropną, lecz ona stale powtarzała zbolałym głosem:
– On mnie zaatakował, więc musiałam się bronić. A jak miałam to zrobić? Przecież on jest ode mnie większy i silniejszy. To był jedyny sposób.
Nie byłam pewna, po czyjej stronie stanąć: ojca czy matki. Nie rozumiałam, co się stało, nie wiedziałam, które z nich mówi prawdę, a przede wszystkim – bałam się. Cały czas towarzyszył mi lęk, że to się może powtórzyć. „A co będzie, jeśli kiedyś ja zdenerwuję mamę i ona mnie wtedy oparzy? Albo niechcący stanę rodzicom na drodze w momencie scysji? A może następnym razem ojciec mnie zaatakuje?” Więc gdy tylko zanosiło się na kolejny konflikt, schodziłam rodzicom z oczu i kuliłam się na swoim łóżku.
Jak przez mgłę pamiętam też jakiś sąd, wizyty u adwokatów oraz to, że nudziłam się w kolejce, gdy czekałyśmy z mamą u pani Nowakowej – jej adwokatki. Słyszałam, że rodzice mieli jakąś rozprawę, a potem na pewien czas był spokój. Spokój polegający na tym, że – tak jak wcześniej – ostentacyjnie ignorowali swoją obecność. Przechodzili koło siebie jak cienie.
Trudno sobie wyobrazić, że można w takiej atmosferze mieszkać razem, w jednym pokoju, przez lata, lecz jak widać można. Co więcej, wydaje mi się, że rodzice nie tylko znosili tę sytuację, ale wręcz ekscytowali się wzajemnie podsycaną wrogością. Miałam czasem wrażenie, że płynie ona w ich żyłach zamiast czerwonych krwinek. Była dla nich jak tlen, jak adrenalina, pobudzała ich do egzystencji i działania. Tylko że to była trucizna, toksyna, bo nienawiść nigdy nie przynosi nic dobrego, wyłącznie niszczy. Zatruwała więc coraz bardziej dusze i umysły rodziców, ale najmocniej odbijała się na mnie. Wpływała nie tylko na moją psychikę, lecz także na ciało, wywołując nieprzyjemne fizyczne konsekwencje – moczyłam się w nocy. Robiłam to, gdy miałam trzy lata, gdy miałam siedem, dziesięć, a zdarzało się też, gdy miałam lat czternaście.
Mama była tym faktem zaniepokojona i chodziła ze mną do różnych lekarzy. Zrobiono mi podstawowe badania, wykluczono ewentualne zakażenia, a mama ograniczała podawanie mi napoi do minimum już od popołudnia. Nic nie pomagało, moczyłam się niemal co noc.
Na szczęście mama nie złościła się na mnie z tego powodu (choć w niektórych okresach zmieniała mi pościel każdego ranka). Widocznie tak poradzili jej lekarze, bo kiedyś podsłuchałam, że mój pediatra ją przestrzegał:
– Proszę absolutnie nie krzyczeć na córkę, bo to tylko pogorszy jej stan. Prawdopodobnie przyczyna tkwi w jej psychice. Nie wiem, jaka jest państwa sytuacja rodzinna, ale często śmierć kogoś bliskiego, rozwód rodziców czy chociażby pojawienie się rodzeństwa mogą przyczynić się do pojawienia tej przypadłości. Proszę przeanalizować, czy nie wchodzi tu w grę jakiś czynnik psychiczny, ewentualnie zalecałbym udać się do psychologa.
Sądzę, że mama nie poszła ze mną do żadnego psychologa, żebym nie wyjawiła, jak naprawdę wygląda nasze życie rodzinne. Za to próbowała przemówić mi do rozumu na różne sposoby. Jednak żadne rozmowy, perswazje ani tłumaczenia nie skutkowały. Nie pomagały kolacje bez herbaty ani wysadzanie mnie na toaletę w czasie snu. Niezależnie od tego, co robiła, budziłam się w mokrym łóżku. I nikt, żaden lekarz czy zielarz, do którego ze mną poszła, nie miał pomysłu na to, jak temu zaradzić. Gdy byłam starsza, usiłowałam sama znaleźć sposób na tę upokarzającą dolegliwość, ale też nic nie byłam w stanie zrobić.
Dziś nie mam wątpliwości, dlaczego tak się działo – podświadomie dawałam upust temu, co kumulowało się we mnie podczas dnia. A przecież negatywne emocje: strach, niepokój i brak poczucia bezpieczeństwa, towarzyszyły mi nieustannie. Rodziły się z czekania na to, co może się wydarzyć. Choć ogromnie kochałam oboje rodziców, od momentu, w którym oddali mnie do żłobka tygodniowego, żyłam w niepewności, czy znowu mnie nie porzucą.
Z pozoru niczego mi nie brakowało. Miałam zapewniony byt materialny, byłam czysta, ładnie ubrana i zawsze nakarmiona. Miałam też zabawki – i to takie, o których wiele dzieci mogło wyłącznie pomarzyć – a odkąd zaczęłam chodzić do szkoły, także swoje biurko, a w zasadzie mały sekretarzyk, przy którym odrabiałam lekcje. To był luksus, moje koleżanki zazwyczaj musiały to robić przy kuchennych stołach. Dlaczego zatem czułam się nieszczęśliwa? Przecież rodzice zapewniali mi wszystko. Wszystko… prócz pewności, że mnie kochają. Byłam przekonana, że sytuacja w domu to moja wina, bo jestem niegrzeczna i nie zawsze odzywam się do mamy tak, jak powinnam. Dlatego nie ustawałam w wysiłkach, by na miłość rodziców zasłużyć. Doszłam do wniosku, że najlepszym sposobem na to będzie przyłożenie się do nauki i zdobycie miana wzorowego ucznia. Sądziłam, że jeśli otrzymam taki tytuł i przysługującą za to naszywkę na fartuszku szkolnym, rodzice na pewno będą zadowoleni i wreszcie mnie pokochają.
Ponieważ byłam nad wiek wyrośnięta i mama obawiała się, że będę wyglądała w szkole „jakbym przepadła”, posłała mnie do pierwszej klasy rok wcześniej; zresztą umiałam już płynnie czytać i pisać proste wyrazy. Moją ulubioną książką był Elementarz Mariana Falskiego, który dostałam od mamy na gwiazdkę, gdy miałam pięć lat. Ogromnie się z niego cieszyłam. Tak bardzo, że wkrótce wszystkie teksty znałam na pamięć: „To jest klasa. Tu jest lekcja…”, „Janek i Ala idą na lód…”, „Mały Stefanek odmroził nóżki…” czy (obecnie niepoprawny politycznie) wierszyk: „Murzynek Bambo w Afryce mieszka, czarną ma skórę ten nasz koleżka…”. Recytowałam na zawołanie: „Mama w kuchni dziś gotuje. – Co tak pachnie? – pyta Stach. – Poznaj, Stachu, po zapachu”. Uwielbiałam tekst o malutkiej Anulce, którą „mama myje na noc. Ale Anulka jest senna. Mama ją utuli do snu”. Tekst ten był opatrzony ilustracją przedstawiającą mamę w białym fartuchu, kąpiącą troskliwie córeczkę w metalowej wanience. Marzyłam, by moja mama z podobną troską i miłością mnie myła i tuliła przed zaśnięciem. Lecz mama uznała, że mam już pięć lat i