Ofiara twoim przeznaczeniem - Ryszard Ćwirlej - ebook + audiobook + książka

Ofiara twoim przeznaczeniem ebook i audiobook

Ryszard Ćwirlej

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Poznań, 1931 rok. W niecodziennych okolicznościach odnaleziono obraz z podobizną Matki Boskiej. Śledczy przypuszczają, że został skradziony z któregoś z kościołów, a przywrócenie płótna właścicielowi pomogłoby poprawić wizerunek policji. Nie zdają sobie sprawy , z jak cennym okazem mają do czynienia.

W poznańskim półświatku kwitną interesy. Przedsiębiorczy Tolek Grubiński zorganizuje wszystko, co może przynieść mu zysk. Tym razem działalność przyniesie mu też nie lada kłopoty, oby nie na miarę tych, które spadły na Mariana Grzelaka. Lokalny przemytnik i drobny złodziejaszek skończył z kulą w brzuchu. Poszukiwania jego bagażu przynoszą zaskakujące odkrycie.

Tymczasem do stolicy Wielkopolski przyjeżdża major Richard Böhm, szef niemieckiej delegacji handlowej. Komisarz Antoni Fischer dostaje rolę przewodnika gości po mieście, jednocześnie mając za zadanie odkrycie prawdziwego celu ich przyjazdu.

Ryszard Ćwirlej zabiera czytelników w kolejną emocjonującą podróż w przeszłość do międzywojennej Polski. Ożywia ulice i zaułki, a przy tym w charakterystycznym, gawędziarskim stylu, pełnym poczucia humoru, opowiada historie dostarczające pierwszorzędnej, kryminalnej rozrywki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 400

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 15 min

Lektor: Bartosz Głogowski
Oceny
4,4 (157 ocen)
88
48
17
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
krysb1

Dobrze spędzony czas

Polecam, jak zwykle autor spełnił moje oczekiwania
00
kurtys

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
mchar123

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
pgzeg

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam miłośnikom opowieści osadzonych w dwudziestoleciu międzywojennym. Wątek kryminalno-szpiegowski łączy się tu płynnie z branym opisem życia przedwojennego Poznania, a wszystko to przyprawione jest dawką humoru. Dla fanów komisarza Fishera jest to kolejna okazja na spotkanie wielu znajomych postaci z poprzednich tomów cyklu.
00
Joannapedzich28

Nie oderwiesz się od lektury

czekam na więcej
00



 

 

 

 

Copyright © Ryszard Ćwirlej, 2023

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023

 

Redaktorki prowadzące: Anna Rychlicka-Karbowska, Joanna Zalewska

Marketing i promocja: Marta Kujawa

Redakcja: Beata Mes

Konsultacja historyczna: Marek Daroszewski

Korekta: Paulina Jeske-Choińska, Agnieszka Czapczyk

Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński

Projekt okładki i stron tytułowych: Katarzyna Borkowska

Zdjęcia na okładce: © Mark Owen / Trevillion Images. Zdjęcie dworca pochodzi ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego.

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67815-81-9

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

Prolog

 

 

Zondereigen, Belgia

Piątek

16 października 1914

 

Godzina 2.20 po południu

 

Hauptmann[1] Klaus Richter stał jak urzeczony. Spoglądał na boczny ołtarz, ustawiony w prawej nawie kościoła parafialnego w Zondereigen, małej przygranicznej miejscowości w prowincji Antwerpia w Belgii. Wewnątrz ołtarza, bardzo skąpego w wystroju, składającego się z dwóch kolumn stylizowanych na doryckie, przykrytych tympanonem ozdobionym motywami roślinnymi, znajdował się niewielkich rozmiarów obraz ukazujący Matkę Boską z Dzieciątkiem. Kolory były przygaszone i wyblakłe, więc wizerunek nie robił zapewne specjalnego wrażenia na tych, którzy się do niego codziennie modlili. Nawet promienie światła wpadające do środka przez wysokie, gotyckie okna, zwieńczone ostrymi łukami, nie były w stanie wydobyć barw, które pierwotnie na zagruntowanej desce położył dawny mistrz.

– Kiedyś musiały być bardziej soczyste te czerwienie, a oranże bardziej nasycone – odezwał się do stojącego obok leutnanta[2] Böhma. Ten też wpatrywał się w ołtarz, ale bez specjalnego zainteresowania. Ot, obraz, jakich pełno w kościółkach w całej katolickiej Europie. Sam był katolikiem i przyzwyczaił się już dawno do tych świętych postaci mających przyciągać spojrzenia wiernych. No a poza tym nie znał się na sztuce. Był zawodowym żołnierzem, a ci, jak wiadomo, są raczej wyznawcami sztuki wojennej, czyli najprzeróżniejszych sposobów eliminacji przeciwnika.

Richter natomiast nie był żołnierzem, ale nauczycielem, zmobilizowanym belfrem, jeszcze nieprzeistoczonym w maszynę do zabijania. Nadal bujał w obłokach, rozmyślając o artystach malujących obrazy, zamiast zajmować się czymś pożytecznym, jak choćby zabijaniem wrogów.

– Że co? – zapytał Böhm, odwracając się do ołtarza plecami. Nie znalazł w nim bowiem niczego, co mogłoby sprawić, że miałby ochotę poświęcić więcej czasu na studiowanie tego malunku. Niech tam sobie Richter patrzy.

– Muszę go obejrzeć z bliska. To może być obraz autorstwa Pietera Bruegla.

– Niemożliwe – rzucił Böhm obojętnie, spoglądając jednocześnie na swoich żołnierzy. Właśnie wychodzili z zakrystii, wynosząc z niej całe naręcza butelek. Musieli dobrać się do księżego składziku z winem mszalnym.

– Możliwe. Przecież tu niedaleko, w Antwerpii, młody Bruegel pracował w galerii Cztery Wiatry Hieronymusa Cocka. To tam właśnie powstał słynny rysunek Wielkie ryby zjadają małe, stylizowany na Boscha. Ale to nie z tego okresu jest ten obraz. Tu widzę wyraźne wpływy włoskiego renesansu, ten górzysty krajobraz w tle… a więc Bruegel. Chociaż on nie malował świętych, tylko zwykłych ludzi. Jeśli to on jest autorem dzieła, musiał namalować je po powrocie z podróży do Włoch. Dobrze byłoby zobaczyć ten obraz z bliska. Nie widzę sygnatury z przodu, ale możliwe, że z tyłu, na desce…

– Chcesz mu się przyjrzeć uważnie? – zapytał Böhm.

– Tak, ale trzeba by go wyjąć z ołtarza…

– Schultze, zostaw te flaszki i chodź tutaj. Ty, Lehmann, też – polecił leutnant.

Dwaj żołnierze odstawili butelki pod ścianą i podbiegli do oficerów.

– Wejdźcie no na ten ołtarzyk i wyciągnijcie malunek, bo pan hauptmann chce mu się bliżej przyjrzeć. – Böhm wskazał im palcem obraz, żeby nie było wątpliwości. Żołnierze natychmiast podsunęli kościelną ławkę, by wspiąć się na podest. Z niego już bez trudu dosięgnęli ramy.

– Tylko ostrożnie, żeby nie zniszczyć! – zawołał Richter.

– Mocno siedzi, ale jak się wyłamie ramę… – ocenił fachowo Martin Schultze, który z zawodu był stolarzem.

– Bagnetem podważymy i pójdzie – podpowiedział mu jego kolega Jörg Lehmann.

I rzeczywiście, chwilę później deska o wymiarach mniej więcej trzydzieści na trzydzieści centymetrów została wydobyta z ram bez najmniejszych uszkodzeń. Böhm odebrał obraz od żołnierzy i podał go hauptmannowi. Ten wziął go w trzęsące się dłonie i odwrócił.

– Mój Boże! – wyszeptał. – Jest sygnowany. I jest jeszcze coś. Napis łaciński: Sacrificium tuum praedestinatio est. To znaczy: Ofiara jest twoim przeznaczeniem. I podpis Brueghel. Tak, on jeszcze we wczesnym okresie podpisywał się z „h” w nazwisku…

– Co mówisz? – zapytał leutnant.

– Trzeba go zabezpieczyć. Tu jest wojna. Może jakiś pocisk artyleryjski trafić w kościół…

Niedaleko stąd przechodziła granica rozdzielająca Belgię i Niderlandy, dlatego dziś rano Richter poczuł się trochę tak, jakby wojna właśnie się zakończyła. Niemiecka armia zajęła całą Belgię i doszła do Holandii. Ale mimo entuzjastycznych i bojowych nastrojów wojska mieli rozkaz nie przekraczać granicy i nie posuwać się ani kroku dalej. Wprawdzie tuż za tą granicą, na terenie holenderskim, znajdowało się blisko dwadzieścia enklaw należących do Belgii, jednak niemieckie dowództwo nie chciało naruszać neutralności terenu Niderlandów i skrawki Belgii na tamtym obszarze były dla Niemców nieosiągalne. Ale gdyby tylko dostali rozkaz, na pewno weszliby w to holenderskie masło jak rozgrzany nóż, choćby po to, by wykroić te belgijskie wysepki.

– Proszę natychmiast oddać ten obraz! – odezwał się ktoś piskliwym głosem, a mimo to ton polecenia był kategoryczny i zmuszający do posłuchu. Mówił po niemiecku z silnym francuskim akcentem. Obaj oficerowie się odwrócili. Dwa metry od nich stał chudy ksiądz z dłonią wysuniętą w ich kierunku. Krogulczy palec wskazywał winowajcę złapanego na gorącym uczynku.

– Pan jest proboszczem? – zapytał hauptmann.

– Jestem strażnikiem tego miejsca. Proszę zostawić ten cudowny obraz. Zostaw go i wyjdź, przeklęty boschu[3]!

– Ksiądz nic nie rozumie, to strefa wojenna. Wroga artyleria może ostrzelać ten kościół i wszystko, co jest w środku, ulegnie zniszczeniu. Trzeba ratować, co się da.

– Nie dotykaj tego obrazu, bluźnierco. Odejdźcie stąd, bo zostaniecie przeklęci!

– Zamilcz, klecho! – warknął Böhm.

– Musimy go zabezpieczyć, żeby nic mu się nie stało. To nie jest przecież jakiś zwyczajny malunek. To dzieło wielkiego mistrza – tłumaczył hauptmann, ale te argumenty nie trafiały do księdza. Był coraz bardziej wzburzony, trząsł się cały, machał rękoma, co raz chwytając się za głowę, jakby chciał wyrwać sobie wszystkie włosy.

– Przeklęci, bądźcie przeklęci, żeby wasze ciała toczyło robactwo przez wieki.

– Zamilcz, stary durniu! – Böhm wydobył z kabury pistolet i wymierzył nim w księdza. Ale ten się nie przestraszył. Wpadł w jakiś amok wywołany świętym oburzeniem. Ruszył przed siebie, by wyrwać obraz z rąk Niemca, cały czas bluzgając przekleństwami.

– Niech was piekło pochłonie, niemieckie kanalie. Niech się ziemia rozstąpi pod wami i wciągnie was ognista czeluść piekielna. Niech wasze matki i dzieci spłoną w…

Strzał rozdarł kościelną przestrzeń, a jego odgłos, zwielokrotniony przez ściany i sklepienia, poszybował wysoko, ku gwiaździstemu niebu namalowanemu na suficie. Ksiądz zatrzymał się w miejscu z szeroko rozłożonymi rękoma i zdumiony spojrzał na swoją pierś. Krwista czerwień rozlewała się na śnieżnej bieli koszuli. Otworzył usta, jakby chciał dokończyć swoje przekleństwo, ale zabrakło mu na to sił. Opadł na podłogę jak ptak z rozłożonymi skrzydłami i znieruchomiał u stóp hauptmanna Klausa Richtera. Leutnant Böhm schował lugera do kabury, po czym przywołał stojących nieopodal żołnierzy, by wynieśli ciało.

Oficer trzymający w dłoniach święty obraz przez chwilę spoglądał na duchownego ciągniętego za nogi w kierunku wyjścia. Nic go ta śmierć nie obeszła. Ruszył zaraz jego śladem. W końcu ciało zabitego wroga na wojnie to nic nadzwyczajnego. Przeszedł obok krwawej smugi, uważając, by nie wejść w nią i nie uwalać sobie butów.

Idąc tak, zastanawiał się, co powinien zrobić z tym przypadkiem odkrytym arcydziełem. Przecież nie będzie go woził w oficerskim kufrze…

I naraz pomyślał o swoim garnizonowym kościele w Posen. Można by go tam zdeponować na czas wojny, tym bardziej że auta zaopatrzeniowe kolumny samochodowej ich pułku przyjeżdżały na front z uzupełnieniami i wracały do domu. Bo 6 Pułk Grenadierów imienia Hrabiego Kleista von Nollendorfa, w którym służył Klaus Richter, stacjonował od momentu utworzenia w 1772 roku w Poznaniu. Znajdzie więc zapewne jakiegoś kierowcę albo konwojenta, któremu będzie mógł przekazać cenną przesyłkę wraz z listem do proboszcza. Tak, to było najlepsze rozwiązanie, mogące ocalić z wojennej zawieruchy małą cząstkę europejskiego dziedzictwa kulturowego.

Zadowolony z siebie hauptmann wyszedł z kościoła i sięgnął do kieszeni po fajkę. Zapalił tytoń, a potem ruszył wolnym krokiem do oberży, gdzie kwatermistrz przygotował pokoje dla kilku oficerów. Po dobrze wykonanej pracy czuł, że należy mu się odrobina odpoczynku. W końcu to dzisiaj udało im się zająć całą Belgię.

 

 

 

[1] Hauptmann (niem.) – kapitan.

[2] Leutnant (niem.) – porucznik.

[3] Bosch (franc.) – pogardliwie o Niemcu.

 

 

 

 

 

Rozdział I

 

 

Międzychód

Czwartek

30 lipca 1931 roku

 

Godzina 3.15 rano

 

Lokomotywa zahamowała, po czym lekko dotknęła zderzaków pierwszego wagonu. Mimo to huk zwierającej się ze sobą stali rozerwał ciszę poranka niczym moździerzowy wystrzał. Parowóz szarpnął czterema wagonami klasy trzeciej, które za pół godziny miały jechać z Międzychodu do Poznania, a potem cały skład znieruchomiał.

Młody pomocnik maszynisty Zenek Jakubiak wystawił głowę na zewnątrz, żeby sprawdzić, kto tam dziś majstruje przy torze. Mimo że jeszcze było ciemno, rozpoznał zwalistą sylwetkę nastawiacza Myszorka, stojącego z fajeczką w zębach i spokojnie zaciągającego się dymem. O tym wielkim dryblasie ludzie mówili, że wysoki do nieba, a głupi jak trzeba. Obok niego był jeszcze jeden, ale tego Jakubiak nie kojarzył. Wydawał się młodszy od Myszorka, z twarzą pozbawioną zarostu, dobrze widoczną w blasku karbidówki. Trzymał ją w dłoni, oświetlając przestrzeń między lokomotywą i wagonem.

Chłopak spojrzał szybko na maszynistę Wójcika, ale ten siedział na bocznym krzesełku z drugiej strony parowozu z przymkniętymi oczami, próbując złapać jeszcze trochę snu, zanim wyruszą na trasę. Takie sprawy jak przygotowanie składu do drogi, ale przede wszystkim podczepienie wagonów, zostawiał Jakubiakowi. Bo ten, choć młody, to znał się na robocie. Jego ojciec był maszynistą, dlatego chłopak właściwie wychował się na kolei, a lokomotywą jeździł od czasu, gdy tylko nauczył się stać na nogach, więc zamiłowanie do tej roboty, a i umiejętności sprawnej obsługi wszystkich tych skomplikowanych wajch i ciśnieniomierzy, wyssał z mlekiem matki. Choć w zasadzie można by powiedzieć, że wciągnął je do płuc wraz parą z komina lokomotywy.

Jeszcze raz szybko popatrzył na starego maszynistę, a potem nasunąwszy na oczy daszek czapki kolejarskiej, wychylił się, wysuwając ostrożnie czubek nosa na zewnątrz. Upewniwszy się, że Myszorek cały czas stoi w miejscu, zawołał, zmieniając głos na znacznie niższy:

– A brać mi się tam za robotę, szuszwole[4] leniwe, bo ja tu nie będę stojeć i czekać, aż się przestanieta opierdalać jeden z drugim!

– A już się bieremy, panie kierownik! – odpowiedział szybko Myszorek. – Już zaczepiamy! No co tak stoisz, młody? Dalej, wskakuj pod zderzaki. – Powiedziawszy to, trzepnął swojego pomocnika w wygoloną głowę i sam pochylił się nieco, żeby było widać, że pracuje.

Młody Jakubiak zachichotał pod nosem, ale zaraz przestało mu być do śmiechu, gdy poczuł silnego pstryczka w ucho.

– Aua! – zawołał, odwracając się gwałtownie. Za nim stał maszynista, który nie wyglądał na zadowolonego.

– A co ty, szczonie[5] jeden, sobie tu podśmiechujki robisz z ludzi pracy?

– Łe no, panie kierowniku, ady tam zaraz się nie śmieję, ino gonię ich do roboty! – odpowiedział, trzymając się na wszelki wypadek za ucho, gdyby szefowi zachciało się jeszcze raz go pstryknąć.

– I dlatego żeś głos zmienił? Co se myślisz, że nie słyszałem, jak żeś mnie udawał?

Chłopak zrobił zafrasowaną minę, ale w oczach nadal widać było diabelskie błyski. Chyba ucieszył się, że jego fortel został zauważony, a jak się uda, to nawet będzie doceniony. Może maszynista Wójcik, jak pójdzie jak zwykle na piwo po robocie, opowie kolegom, co młody wywinął i jak tego wielkiego Myszorka w pyry wpuścił[6]?

– Musiałem, panie kierowniku, boby mnie nie posłuchał. I pewnie jeszcze by tam stał i grzebał w kieszeni paluchami, a tak niech pan sam zobaczą.

Maszynista wystawił głowę na zewnątrz i nikogo nie dostrzegł. A to oznaczało, że Myszorek i ten drugi, z którym musiał tam być, bo przecież sam do łączenia składu nie chodził, wleźli między wagon i lokomotywę.

– No niby masz rację, ino… – potwierdził maszynista, wpatrując się w szarość poranka, podlaną obłokami pary wydobywającymi się z kotła. – A powiedz no mu co jeszcze – polecił, żeby się upewnić, że młody rzeczywiście potrafi naśladować głosy. Chłopak jakby tylko na to czekał. Zbliżył się do wyjścia i pochylił się tak, żeby go tam, na dole, lepiej było słychać.

– A długo jeszcze mam ja na was czekać, nieroby chłelerne? No dalej, ruszać się, bo zaraz jedziemy, a ja nie mam zamiaru przez was kursu opóźniać! – zawołał głosem niemal do złudzenia przypominającym ten należący do maszynisty. Stary kolejarz złapał się za brzuch i zaczął się śmiać, ale cicho i z umiarem, nie tak, jak to zwykł czynić, głośno i tubalnie, żeby się żart nie wydał niepotrzebnie. Chłopak też zachichotał, a maszynista pociągnął go za ucho, ale tym razem delikatnie, z uznaniem dla jego talentu.

– W teatrze byś mógł występować z takimi sztuczkami. A inne głosy też byś umiał?

– Każdy głos się nada, jeśli tylko ma siłę, bo tych słabych to nie ma co próbować.

– Znaczy mój ma siłę?

– Pan kierownik jak krzyknie, to jakby z kanona walili.

– No dobra, podrzuć no węgla trochę, bo tego Ślusarczyka to ja nie widzę.

– Mówił, że na stacji wskoczy, panie kierowniku – wyjaśnił pomocnik maszynisty, którzy umówił się wczoraj z palaczem, że go zastąpi do czasu, aż pociąg nie podjedzie na dworzec.

Wziął więc szuflę i podrzucił do pieca, ale nie za dużo. Taki ogień pod kotłem, jak ten, z powodzeniem wystarczył, żeby ruszyć i dojechać do stacji.

– Panie kierowniku, wszystko fertig! – zawołał z dołu Myszorek. Maszynista pociągnął za rączkę gwizdka, ale nie za mocno, tak tylko, żeby ruszyć z fasonem. A potem otworzył przepustnicę i para popłynęła w tłoki, uruchamiając je powoli.

– Nie jedź! Nie jedź! Stój! – Pomocnik maszynisty usłyszał z dołu jakieś wołanie. Spojrzał na swojego szefa, a potem wychylił się z okienka. Myszorek machał ręką. Jego młody pomocnik też machał, a jeszcze przy tym podskakiwał jak małpiszon. Jakubiak uśmiechnął się pod nosem na myśl o tym małpiszonie, ale zaraz przyszło mu do głowy, że oni tam podskakiwali wcale nie dlatego, że im się akuratnie podskakiwania zachciało.

– Oni coś tam krzyczą – wyjaśnił maszyniście, przekrzykując posapywanie lokomotywy.

– A niby co? – zapytał Wójcik. Chłopak wzruszył ramionami, bo niby skąd miał wiedzieć. Ale nie musiał już nic więcej wyjaśniać, bo wielki Myszorek wlazł po drabince na górę i wskazując za siebie palcem, wyjaśnił:

– Tam, panie maszynista, leży nieżywy! – Powiedziawszy to, zrobił minę, jakby miał się rozpłakać, choć tak naprawdę żaden umarlak go nie poruszał. Po tym, ile trupów zobaczył w czasie bitwy pod Verdun, którą tylko cudem przeżył, żaden nieboszczyk nie robił na nim większego wrażenia. Ten zrobił tylko dlatego, że jego akurat znał i nawet miał dziś się z nim spotkać na piwie w dworcowej knajpie. Ale wszystko wskazywało na to, że będzie musiał zmienić swoje plany, bo Grzelak Marian, miejscowy przemytnik i drobny złodziejaszek, nie żył.

– Kto jest nieżywy? – zapytał rzeczowo Wójcik.

– Grzelak, mój znajomy. On ma dziurę w brzuchu i chyba się wykrwawił, bo jest zimny trup.

– A ty skąd to wiesz? – pytał dalej kierownik.

– Bo ja wiem, że on wczoraj rano jeszcze żył, a dziś jest zimny i we krwi, to znaczy się, że nie żyje…

– Idziemy! – zakomenderował maszynista i ruszył w kierunku wyjścia, tam gdzie stał Myszorek. Ten od razu spuścił się w dół. Pomocnik też chciał iść, ale szef osadził go na miejscu, wymownym gestem dłoni wskazując na manometry.

– Lokomotywa pod parą. Ani mi się rusz.

Chłopak od razu zrozumiał, w czym rzecz. Maszyny samej sobie zostawić nie można, dla kolejarza to jak abecadło dla ucznia. Skinął więc posłusznie głową, choć wszystko by oddał, żeby móc zobaczyć nieboszczyka. Tym bardziej takiego, którego osobiście znał od zawsze, bo ten Grzelak to była postać znana w mieście i na kolei. Ale co było robić, jak mus, to mus. Został na górze, obserwując, jak maszynista idzie za tym młodym, którego wreszcie rozpoznał, bo zrobiło się już na tyle jasno, żeby dojrzeć te charakterystyczne odstające uszy Gustawa Pohla, szesnastoletniego pomocnika wagonowego, który do pracy przyjął się pół roku temu i marzył, aby kiedyś tak jak on jeździć na lokomotywie. Na razie jednak zajmował się objaśnianiem szczegółów znaleziska maszyniście. Przestał już skakać, ale machał zawzięcie rękoma, wskazując coś na zboczu nasypu. Myszorek też pokazywał, ale w gestach był znacznie bardziej oszczędny.

Maszynista tylko patrzył, a potem nagle odwrócił się do obu nastawiaczy plecami i zaraz ruszył w kierunku lokomotywy. Po chwili był już na podeście. Wtedy spojrzał na chłopaków i machnąwszy ręką, przywołał ku sobie Myszorka. Ten podbiegł natychmiast.

– To wy tu pilnujcie, a my zaraz to zgłosimy – wytłumaczył i wszedł do kabiny.

– No to dalej, Zenek, jedziemy na stację, bo trupa tak zostawić byle jak się nie godzi.

– Ano pewno – zgodził się z nim pomocnik, zdziwiony, że szef zwrócił się do niego po imieniu.

– Choć to niegodziwiec był i łachudra – ciągnął Wójcik, zwalniając wajchę hamulca i ostrożnie dodając pary do tłoków. – Ale Polakowi i katolikowi pogrzeb się należy i jeszcze należy się, żeby policja winnego złapała i rozstrzelała tak samo jak tego tam nicponia. I dlatego, uważasz, musimy zawiadomić, kogo trzeba, bo skoro żeś jest na kolejowym urzędzie, to musisz jak urzędnik się zachować i trupy wszelkie zgłaszać, żeby był porządek w kraju, a nie, żeby nam się nieboszczyki przy szynach walały.

Maszynista pociągnął za uchwyt i rozległ się gwizd ruszającej lokomotywy, który ostrzegał wszystkich, żeby zeszli z drogi, bo zbliża się niebezpieczeństwo. Ale o tej porze nikt po torach nie chodził prócz ślimaków, a te, jak wiadomo, głupie są i nawet ostrzeżone gwizdaniem z szyn nie zejdą.

 

 

Poznań

 

Godzina 9.10 rano

 

– To gdzie żeście go znaleźli? – zapytał policjant, robiąc groźną minę.

Wąsaty stróż rozejrzał się bojaźliwie dookoła, jakby tu, na tym podwórku, było więcej wychodków niż ten jeden.

– No, o tam, o… – Wskazał na niewielką szopę o trojgu drzwiach przyozdobionych wyciętymi w drewnie serduszkami. Te potrójne drzwi świadczyły o tym, że mieszka tu sporo ludzi, mających swoje potrzeby i załatwiających je właśnie tutaj.

– A kto w tym sraczu robi? – zapytał trochę dla porządku posterunkowy Zenon Rzepa. Należał do policjantów szczególarzy i wolał o wszystko wypytać, zanim na miejscu znajdą się śledczy. A ci, jak wiadomo, lubili wiedzieć wszystko od razu i to wcale nie od jakichś świadków, co to do trzech nie potrafili zliczyć, ale od policjantów, którzy już wcześniej zebrali wyjaśnienia i zeznania. Taki oficer rozsiadał się zazwyczaj tam, gdzie można było się rozsiąść wygodnie, zapa­lał papierosa i popijał piwo, a posterunkowy musiał mu tłumaczyć, co i jak. Dopiero po objaśnieniu szczegółów decydował, z którym ze świadków chce osobiście porozmawiać. Rzepa wiedział to doskonale, bo w policji pracował już dwanaście lat, to jest od samego początku, kiedy to Straż Ludowa, w której służył od wybuchu powstania poznańskiego, przeszła w całości do tworzących się policyjnych struktur. I dlatego już przy niejednym śledztwie asystował i niejedno widział. Ale żeby w sraczu obraz Najświętszej Panienki ktoś utopił, z tym się jeszcze nie spotkał, jak żyje. I dlatego wolał zebrać jak najwięcej informacji, zanim przyjdzie śledczy. Bo że przyjdzie, nie miał najmniejszych wątpliwości. W końcu sprawa była, tak mu się przynajmniej zdawało na pierwszy rzut oka, jak najbardziej polityczna.

– Że niby jak? – Stróż nie zrozumiał, w czym rzecz.

– No chyba gadam po polsku, nie? – Rzepa podkręcił wąsa, a potem wsunął prawą dłoń pod połę kurtki mundurowej, jak to zwykł był robić cesarz Napoleon. On nie znał Napoleona ani nawet nie wiedział nic o słynnym napoleońskim geście, ale widział, jak dowódca pułku, w którym służył, często tak czynił, zwłaszcza podczas porannych apeli, na które lubił przychodzić, by przyglądać się musztrze. Stał tak z tą założoną ręką, a w drugiej zazwyczaj trzymał fajkę. Rzepa też by chętnie trzymał, ale mu właśnie wczoraj cybuch odpadł i nie zdążył jej nareperować, dlatego rękę miał wolną. Niewiele się więc zastanawiając, trzepnął stróża w gębę, aż ten odskoczył do tyłu zdziwiony, a nawet przestraszony. Widać mało miał do czynienia z policjantami.

– No to kto tam sra? Gadaj mi tu szybko, bo ja nie na ksiuty[7] tu przyszedłem, ale na śledztwo w sprawie świętoukradztwa, znaczy w sprawie wagi państwowej, za którą złodziej na stryczek pójdzie, a jego pomocnicy to zgniją w więzieniu bez chleba, wody i bez komunii nawet. Bo takich obesrańców, co kościoły okradają, to żaden ksiądz nie dopuści do sakramentów. I bardzo dobrze zrobi, bo ręka podniesiona na Kościół to to samo, co na Polskę. Rozumiesz, łachudro niemyta?

– Rozumiem. – Stróż szybko przytaknął, trzymając się dłonią za policzek. Nie żeby go bolało, bo to trzaśnięcie wcale takie mocne nie było. Ale chytry cieć wolał się zabezpieczyć i zasłaniając twarz, mieć pewność, że policjant drugi raz nie uderzy. Ale ten nie miał zamiaru go lać. W pysk dał tylko na wszelki wypadek, tak żeby ten tu stojący przed nim człowiek sobie nie myślał, że można coś kręcić i czegoś nie powiedzieć urzędnikowi policyjnemu na służbie.

– Tu srają wszyscy – wyjaśnił w końcu, bo po tym policzku naraz mu się rozjaśniło we łbie i zrozumiał, o co chodzi policjantowi. Ten uśmiechnął się zadowolony z potwierdzenia skuteczności swoich metod.

– Wszyscy z lewej i prawej, i tej tylnej też. – Stróż przejechał palcem po fasadach trzech odrapanych trzypiętrowych oficyn.

– A ci? – Posterunkowy wskazał kciukiem za siebie, czyli tam, gdzie mieściła się kamienica główna, ta, której lico wychodziło na piękną, zabudowaną stylowymi domami ulicę Augustyna Szamarzewskiego. Tam było bogato i dostojnie, ale wystarczyło tylko przejść główną bramą na podwórko, by znaleźć się w innym świecie. Tu, w tych trzech czynszówkach, żyli ludzie, których nie stać było na luksusy. Byli w stanie opłacić jedynie miesięczny czynsz za jedno- czy dwuizbowe mieszkania, gdzie gnieździły się wielopokoleniowe rodziny. Oni wszyscy musieli korzystać z tego przybytku ozdobionego trzema wyciętymi w deskach serduszkami.

– Tam to w każdym mieszkaniu jest wychodek – stwierdził z pewną dumą w głosie stróż. – Nie tylko można w domu robić, ale nawet się kąpać, bo mają tam specjalne pokoje kąpielowe z żeliwnymi wannami – wyjaśnił. – No i ma się rozumieć jest ciepła woda i zimna. A krany w pokoju kąpielowym i nawet w kuchni też mają dwa kurki porcelanowe.

– A w kuchni to niby po co? – Policjant Rzepa się zdziwił. Jako człowiek obyty w świecie wiedział, że oszuści wymyślają różne głupoty, które są tylko po to, żeby naiwnych naciągnąć, jak choćby ta ciepła woda w kuchni.

Stróż wzruszył ramionami. Nie miał pojęcia, po co komu w kuchni jest potrzebny kran z gorącą wodą, bo przecież każdy wiedział, że wodę się grzeje na piecu, a nie w kranie.

– Widać nie mają na co bejmów[8] wydawać – odpowiedział zgodnie ze swoimi przekonaniami na temat marnotrawstwa ludzi majętnych, którzy tylko na pozór dbają o swoje pieniądze, a w rzeczywistości szastają nimi na prawo i lewo.

– A w zasadzie to co mnie to obchodzi? – rzucił w końcu policjant. – Wy mi zaraz gadajcie… – przerwał i spojrzał uważnie na ciecia – jak wy się właściwie nazywacie, co?

– Kulas Antoni, na rozkaz.

– O, w wojsku byliście, Kulas? – Policjant spojrzał na wąsacza pierwszy raz nieco życzliwiej, ale gdy usłyszał odpowiedź, cały niewielki zasób sympatii wyparował.

– Melduję, że tak jest, znaczy się służyłem w 40 Pułku Piechoty z Rzeszowa.

– Łe tej. – Rzepa machnął ręką. Skoro to Galicyjok, to żaden z niego żołnierz, pomyślał, bo gdzież tym poddanym Franza Josepha równać się z pruskimi pułkami. W jednym z nich sam miał zaszczyt służyć.

– To powiadacie, że kto obraz znalazł? – Znienacka zadał pytanie, które mogło zbić z tropu stróża, ale ten najwyraźniej tylko na to czekał.

– Melduję, że niejaki Cholewiak Wincenty znalazł obraz, wyciągnął go z gówna i pewnie chciał go ukraść, ale nie daliśmy mu Świętej Panienki wynieść. Został zdybany przez Jadwigę Malutką i Teodorę Kurzępę i one mu obraz odebrały, jak go mył pod kranem. O, tam. A te dwie to w maglu pracują i akuratnie też pod kran szły z wiadrami, i onego zobaczyły, jak wodę leje na gębę Najświętszej Panienki i gówno zmywa z obraza. To jemu zaraz go odebrały, a onego zamknęły.

– Jak zamknęły? – zdziwił się policjant.

– No normalnie – wyjaśnił nieco zdziwiony cieć, bo w zamknięciu złodzieja nic złego nie dostrzegł.

– No zamknęły go, żeby nie uciekł. A ja żem kłódkę założył i posłałem chłopaka na policję meldować, tak jak przykazane jest, żeby o wszystkim meldować, i tak to pan posterunkowy mógł przyjść do nas sprawdzić, co i jak.

– A obraz to gdzie? – zapytał policjant.

– Melduję, że baby do magla wzięły, żeby z gówna dostatecznie go odczyścić.

– A złodziej gdzie?

– Złodziej w sraczu siedzi w dalszym ciągu. – Stróż wskazał na drzwi z serduszkiem.

– Jak to? To znaczy się on tam cały czas jest zamknięty?

– No pod Bogiem, że tam jest. Może przysnął tylko trochę, bo jak my jego zamykali, to był jeszcze mocno opity.

– A, to rozumiem. – Policjant pokiwał głową. – Skoro był opity, to może tak i cały dzień siedzieć. Trzeba go będzie w takim razie doprowadzić do porządku, bo pewnie utytłany jest od tych gówien, co w nich grzebał, i zabrać na komisariat.

– Już trochę obmyty. Znaczy się sam obmył, jak stał przy kranie z wodą.

– No to wskażcie mi celę, znaczy się sracz, gdzie on siedzi.

Kulas skinął głową i ruszył ku środkowym drzwiom. Podszedłszy do nich, pochylił się nad kłódką i zaczął przy niej majstrować. Policjant tymczasem wziął się pod boki i przyjął postawę godną i władczą, żeby złodziej z wychodka od razu zrozumiał, z kim ma do czynienia. Zrobił jeszcze groźną minę, zmarszczywszy brwi, i kiedy drzwi się otworzyły, spojrzał srogo na świętokradcę…

Ale wewnątrz nikogo nie było. Była za to dziura po wyłamanej desce, przez którą było widać spory fragment sąsiedniego podwórka. Wszystko stało się więc jasne. Zatrzymany raczej nie utopił się w wychodku.

 

 

Międzychód

 

Godzina 12.30 po południu

 

Starszy przodownik Joachim Pulina otarł chusteczką pot z czoła, po czym włożył ją na powrót do kieszeni spodni. Na dworze już było ciepło, a można by nawet powiedzieć, że skwarnie. Pulina nie przepadał za upałami i dlatego dziś wolał pracować za biurkiem na swoim posterunku, w budynku magistratu, a nie chodzić po mieście. Dzięki temu, że były tu grube ściany, w pokoju dało się jako tako wysiedzieć.

Mimo że pogoda była dziś nadzwyczaj niesprzyjająca jakimkolwiek działaniom śledczym, trzeba było wyjaśnić sprawę nieboszczyka postrzelonego w brzuch, który umarł z wykrwawienia tuż przy torach. Musiał wziąć się sam do roboty, bo jego podoficerowie śledczy nie bardzo potrafili cokolwiek z tej zagadki wycisnąć, mimo że mieli doświadczenie i sroce spod ogona nie wypadli.

Pulina spojrzał najpierw na jednego, potem na drugiego i pomyślał, że ci dwaj to jednak cymbały. Bo on jak zwykle zadowoliłby się czymkolwiek, ale oni tego czegokolwiek nie byli w stanie mu dostarczyć. Nie miał wyjścia, musiał ich obsztorcować, bo inaczej jego cały autorytet komendanta posterunku Policji Państwowej w Międzychodzie ległby w gruzach.

Z przodownikami Rochem Waloszczykiem i Anatolem Matuszkiem poznał się jeszcze w wojsku. W czasie powstania wielkopolskiego służyli razem w I Brygadzie Żandarmerii Krajowej, z której większość żołnierzy po wojennym czasie została skierowana do pracy w nowo powstałej policji. Ci dwaj już wtedy zapowiadali się na cwaniaków i obiboków, jednak wspólna służba w wojennym czasie sprawiała, że na takie drobiazgi jak lenistwo przymykało się oczy. Ale teraz oczu przymknąć nie mógł, bo wiedział, że oni w sprawie nie zrobili nic, a tylko udawali zapracowanych. Jego znajomy, właściciel restauracji dworcowej Jan Martyński, nie omieszkał mu powiedzieć, że Waloszczyk i Matuszek od rana siedzieli u niego w knajpie, popijając piwo.

– No to powiedzcie mi, gołąbeczki, co żeście ustalili? – zapytał słodkim tonem i to powinno im dać do myślenia. Ale oni chyba czuli się nazbyt pewnie, bo Waloszczyk podkręcił sumiastego wąsa i zrobił krok naprzód, skracając służbowy dystans trzech metrów od biurka komendanta. Ten zrobił wielkie oczy i wciągnął z sykiem powietrze, co sprawiło, że podoficer zrozumiał swój błąd. Wycofał się zaraz i znów stanął w jednej linii z drugim śledczym.

– Ty mi zaraz gadaj! – Wskazał na tego wyrywnego Waloszczyka. Przodownik spojrzał w dół na świeżo wypastowaną podłogę, jakby z tych dębowych desek mógł wyczytać coś mądrego. Nie był jednak znawcą drewnianych słoi i niczego interesującego tam nie znalazł, poza jednym szczegółem. Po podłodze szedł sobie spokojnie czarny prusak, z fasonem poruszający wielkimi czułkami. I wtedy Waloszczyk doznał olśnienia.

Fakty były takie, że od stwierdzenia śmierci delikwenta przy torach w zasadzie nic nie zrobili, bo im się zwyczajnie nie chciało. Zresztą komu by się chciało w upalne dni łazić po torowisku i szukać jakichś śladów. Byli przez chwilę w miejscu, gdzie kolejarze znaleźli nieboszczyka, a zaraz potem poszli do restauracji dworcowej, żeby się naradzić. No i tak się naradzali przez całe przedpołudnie, żeby mieć na wszelki wypadek jakieś wspólne stanowisko. Tego jednak też nie udało im się wypracować, bo między jednym a drugim piwem mieli ważniejsze zajęcia w postaci gry w karty. I jakoś im ten czas zleciał, a gdy wrócili na posterunek, nawet nie pomyśleli, żeby coś wydumać. Gdyby mieli jeszcze chwilę, to kto wie, ale komendant zawołał ich niespodziewanie, kazał stanąć przed biurkiem i meldować.

Teraz Waloszczyk przypomniał sobie, co zaczęli ustalać, ale przerwali, gdy kelner przyniósł im piwo. No wtedy właśnie Matuszek powiedział, że zabicie tego tam przy torach to musi być robota Niemców. A on się z nim zgodził, bo niby czyja miałaby być? No i teraz ten prusak na podłodze właśnie mu o tym przypomniał.

– Ja melduję – zaczął ostrożnie Waloszczyk – że to tego tam, jak on się nazywał… – Podrapał się po podgolonej głowie, bo nie miał pojęcia, jak się nazywa nieboszczyk. Znał go z widzenia, ale nazwisko jakoś mu nigdy nie zasiedziało się w głowie.

– Grzelak Marian, syn Mariana – przypomniał mu Matuszek, który miał dość dobrą pamięć do nazwisk.

– O, o właśnie to miałem powiedzieć, że to Grzelak jest tym zabitym. No to my żeśmy wykryli, że jego musieli postrzelić Niemcy – wyrzucił z siebie z wyraźną ulgą.

– Niemcy, powiadasz? A ty co o tym myślisz? – zapytał drugiego śledczego komendant.

– Niemcy – potwierdził bez zająknięcia i odrobiny jakichkolwiek wątpliwości Matuszek.

– A niby to skąd wiecie?

– Pytali my tego wielkiego Myszorka. – Waloszczyk przypomniał sobie, jak do ich stolika podszedł ten nastawiacz wagonów, usiadł bez pytania i upiwszy łyk piwa, zagadnął przyjaźnie o wynik śledztwa.

 

– Wynik jest taki, że nic jeszcze na razie nie wiadomo – rzucił na odczepnego Waloszczyk. Nie podobało mu się, że ten Myszorek czuje się tu jak u siebie i jeszcze przysiada się jak do swoich. A wiadomo, że oni nie swoi, bo przecież są służbowymi personami, a nie jakimiś kolejarzami od ustawiania zderzaków.

– No tak – przyznał Myszorek. – Na razie nie może być wiadomo, bo czasu za mało jeszcze, żeby wszystko sprawdzić. Ale mnie się widzi, że on z Niemiec szedł.

– A skąd to niby wiesz? – zainteresował się Matuszek.

– Bo jak tak leżał, to plecami na zachód, a głową na wschód, znaczy, jak padł, szedł z Niemiec.

– Niby prawda, że jak się idzie z Niemiec, to na wschód – stwierdził z miną znawcy Matuszek.

– Ale jak się jest rannym w brzuch, to można w różne strony upaść. – Waloszczyk przypomniał sobie naraz o wszystkich znanych mu kolegach, którzy umarli od postrzału w brzuch, i wyszło mu, że padali w różnych kierunkach. Dlatego na razie postanowił nie wyciągać pochopnych wniosków. – Ludzie różnie padają – oświadczył.

– Ale jak kto jest przemytnik, to upadnie tam, gdzie idzie. – Myszorek miał najwyraźniej swoją teorię. – Znaczy, jak on szedł ranny w bebechy, to gdzie szedł? No przecież z raną nie lazłby do Niemiec, bo i po co? Jak był ranny, to wracał do chaty, żeby szukać pomocy. Bo od Niemców to mógłby się raczej drugiej kuli spodziewać.

Na takie argumenty obaj policjanci musieli przystać. Logika Myszorka była bezbłędna i nijak nie dawało się jej obalić. Ranny zawsze lezie do siebie, a nie do przeciwnika, więc musiał dostać postrzał z niemieckiego karabinu.

 

– Jak kto jest ranny, to wraca do domu. – Zadowolony Walasz­czyk popatrzył na komendanta z miną, na której malował się tryumfalny uśmiech zwycięzcy. – Musiał od Niemców uciekać.

– A gdzie jego worek? – zapytał naraz komendant, a dwaj śledczy natychmiast znów spuścili oczy. – Bo jak to jest przemytnik, to gdzie miał przemyt? Musiał coś nieść do Polski i dlatego mógł dostać kulkę od Niemców. To gdzie jest ten worek, co?

Odpowiedzią było milczenie.

– No to jak nie wiecie, gdzie jest worek, to ja wam powiem. Jest na granicy, tam gdzie on dostał strzał. I dlatego teraz, wy dwa ćwoki patentowane, pójdziecie na granicę i przeszukacie każdy centymetr ziemi i bez worka mi nie wrócicie. Zrozumiano?

Śledczy pokiwali głowami, zadowoleni, że mogą już się oddalić. Czekali więc tylko na rozkaz odmeldowania, ale się nie doczekali. Komendant jeszcze nie skończył.

– A jak ja się dowiem, że siedzicie sobie w restauracji dworcowej, chlejecie piwsko i rżniecie skata, to lepiej by było dla was, żeby was rodzona matka nie urodziła. Bo jak ja tam wpadnę, to nogi z dupy powyrywam i będzie po was. A wy już dobrze wiecie, że policjanci bez nóg na służbie państwowej się nie sprawdzają, bo policjant musi mieć nogi silne i szybkie, żeby móc za przestępcą w pogoń się puścić. No więc bez nóg to wy, cholerne obiboki, kariery w Policji Państwowej nie zrobicie. Więc lepiej fyrajcie[9] mi oba nad granicę i z workiem Grzelaka tu wróćcie, żebyśmy wie­dzieli, za co szkiebry[10] go zastrzeliły. A jak nic nie znajdziecie, to lepiej by było dla was, żeby was rodzona matka…

Pięć minut później obaj śledczy jechali w kierunku granicy, oparci o kierownice służbowych rowerów. Do przejścia granicznego mieli jakieś dwa kilometry, więc woleli ten kawałek przejechać, zamiast schodzić zelówki. W zasadzie byli zadowoleni, bo komendant nawet ich specjalnie nie obsztorcował. Musieli teraz tylko znaleźć ten cholerny worek, a jeśli go nie znajdą…

– Jak worka nie będzie, to coś się wymyśli – stwierdził Waloszczyk, który jako urodzony optymista wyszukiwał zawsze pozytywne aspekty każdej sprawy. Matuszek pokiwał głową. Nie mógł się nie zgodzić z kolegą. Zawsze w końcu coś się wymyślało, bo nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było.

 

 

Schönlanke[11]

 

Godzina 1.00 po południu

 

Restauracja dworcowa w Schönlanke nie należała do najwykwintniejszych przybytków gastronomicznych. Trzeba było dużo dobrej woli, żeby w ogóle nazwać ją restauracją. W każdym innym nieco większym mieście takie miejsce byłoby nazywane zwyczajnie dworcowym barem albo poczekalnią z bufetem, ale nie tu. Właściciel był wszak człowiekiem o rozległych horyzontach i równie szerokich ambicjach. Co z tego, że Schönlanke to zadupie na samych kresach cywilizacji i kultury, tłumaczył swojemu znajomemu, pracownikowi kolei Hermanowi Paschke, August Böckstiegel.

– Widzisz, Herman, to miejsce, w którym Niemcy mają specjalną misję. – Postukał palcem w blat, żeby dobitnie pokazać, o jakie miejsce konkretnie mu się rozchodzi. Potem z tego blatu barowego kontuaru starł odrobinę wilgoci ścierką, położył okrągły kartonik z wydrukowaną na białym tle zieloną reklamą miejscowego schloßbrauerei, a na nim postawił kufel jasnego piwa z grubą pianką.

– No w zasadzie, to jakby to w każdym razie, można by… – Kolejarz spróbował powiedzieć coś mądrego, ale nie był takim światowcem jak restaurator, więc uciekł od tematu, zanurzając w piwie usta i nastroszone wzorem pruskich dragonów wąsy.

– Masz rację, Herman, masz całkowitą rację. – Böckstiegel pokiwał głową, zarzucając sobie ścierką na ramię. – Bo stąd rozchodzi się jasne światło niemieckiej cywilizacji, którą Niemcy muszą nieść dalej, na wschód, by dawać przykład tej dziczy, co to mieszka tuż za naszą granicą, a niekiedy nawet tu u nas, w sąsiednim domu. – Powiedziawszy to, zrobił nieokreślony ruch ręką, wskazując wszystko i nic.

Nie mógł się odnieść do żadnego konkretnego miejsca, bo w Schönlanke mieszkało tylu Polaków, co i Niemców. Jak to w tych pogranicznych miasteczkach bywało, oba żywioły mieszały się ze sobą, kotłowały, a często krzyżowały na tyle skutecznie, że trudno było określić, kto tu jest Polakiem, a kto Niemcem.

– I z tym burdelem trzeba by zrobić porządek, zaczynając od tego, co jest u nas. Nie sądzisz, Herman?

– Tak, tak, jak najbardziej – przyznał kolejarz i znów upił łyk piwa. Te wywody Augusta go peszyły i deprymowały, ale nie miał innego wyjścia, musiał ich słuchać i się zgadzać, bo gdyby tego nie robił, to mógł się spodziewać ostrej reprymendy, jak ci wszyscy, którzy próbowali wchodzić w polemikę z Böckstiegelem. On nie wchodził, bo było mu wszystko jedno. Chciał tylko spokojnie wypić piwo, a potem jeszcze ze dwa, zagryźć parówką z bułką i zapłacić jak najmniej. A na zniżkę mógł w tym lokalu liczyć tylko prawdziwie miłujący Rzeszę Niemiec. Dlatego Paschke miłował, pił i jadł, a gdy trzeba było, zgadzał się z restauratorem.

– Tu u nas nawet nazwiska nie świadczą o niczym. Można być dobrym Niemcem i nazywać się Kowal, jak ten nauczyciel ze szkoły powszechnej. Znasz go przecież, nie?

Kolejarz pokiwał głową, mimo że nie znał. Co go obchodził jakiś nauczyciel? Piwo go obchodziło.

– On przecież zaraz po Wielkiej Wojnie, jak była w Posen ta polska rewolucja nacjonalistyczna w dziewiętnastym roku, to pierwszy zaciągnął się do Freikorpsu. Albo weźmy w drugą stronę, takie nazwisko Meyer znasz?

Znał wielu Meyerów, więc znów pokiwał głową i upił piwo.

– No to ten Franz Meyer, urzędnik magistratu, gada po niemiecku tak samo jak ja i ty. Rozumiesz to? Tak samo mówi, a jak mówi, to i myśli po naszemu. I do tego wszystkiego mieszka tu z nami, niedaleko stąd, na Kościelnej, a co wtorek jeździ do Schneidemühl[12]i wiesz, co on tam robi w te wtorki? On, wyobraź sobie, chodzi na próby chóru! Polskiego chóru, co się nazywa Halka i skupia samych polskich buntowników. A na tych próbach to oni śpiewają wiesz co? Jeszcze Polska nie zginęła i różne inne polskie pieśni. Możesz to sobie wyobrazić?

Kolejarz najwyraźniej mógł, bo wyobraźnię miał jak każdy kolejarz należycie rozwiniętą. Przecież w jego fachu trzeba było umieć sobie wyobrazić wszystko, ale przede wszystkim konsekwencje zaniedbań i braku odpowiedzialności mogące doprowadzić do kolejowej katastrofy. Dlatego znów skinął głową i dopił piwo do końca. Restaurator od razu zauważył, że kufel jest pusty, i bez pytania napełnił go miejscowym pilsem.

– I ja ci powiem, mój drogi, że on jest głupcem. Na co mu ta Polska? Przecież wszyscy wiedzą, że to jest państwo przejściowe, sezonowe i prędzej czy później się rozleci, bo przecież ci Polacy nigdy nie byli w stanie rządzić się samodzielnie. Owszem, potrafili walczyć, bić się krwawo, ale chyba do końca nie wiedzieli o co. Na cholerę im taka wolność, z którą nie wiedzą, co zrobić. Nie mają nawet szacunku do siebie samych i do wybranych przez siebie władz. Zaczęli przecież już na samym początku od zabicia własnego prezydenta, a to, co działo się później, to jeden wielki ciąg niepowodzeń i porażek politycznych ze stale upadającymi rządami. Nie, ten kraj nie ma przyszłości. Zgadzasz się ze mną, Herman?

Paschke się uśmiechnął i wskazał na garnek stojący na piecu, za plecami Böckstiegela. Ten się odwrócił się i zaraz uderzył otwartą dłonią w czoło.

– Tak to jest, jak się gada na takie pasjonujące tematy, przyjacielu. Człowiek o świecie zapomina i o wszystkim w ogóle przez tych cholernych Polaczków.

Parówki musiały się już dawno ugotować. Zdjął więc ścierkę z ramienia, chwycił przez nią rączkę garnka i przesunął naczynie na bok pieca, tam gdzie żeliwna płyta była najmniej rozgrzana. Podniósł pokrywkę, a ze środka natychmiast buchnęła para.

– No mało brakowało, a by popękały. Ale nie, na szczęście są w sam raz – stwierdził zadowolony. – Ile ci nałożyć, dwie czy od razu trzy? – zapytał i nie czekając na odpowiedź, wrzucił trzy na talerz. Dołożył solidną łyżkę musztardy i z kosza wiklinowego wydobył dwie bułki. Kolejarz nie należał do ludzi, którzy mieli umiar w jedzeniu. Pił i jadł za dwóch, a to zamiłowanie do uciech stołu wyraźnie widać było w podwójnej linii podbródka.

– Dam radę z trzema – wyjaśnił zupełnie niepotrzebnie. Restaurator znał go przecież nie od dziś. Ten bar o odrapanych ścianach, pomalowanych żółtą farbą olejną, prowadził od dwunastu lat, czyli rok dłużej niż kolejarz pracował na stacji.

Postawił przed nim talerz z parującymi kiełbaskami i natychmiast odwrócił się w prawo, spoglądając za okno. Widok stąd rozciągał się na pierwszy peron, ten, na który pociągi przyjeżdżały z granicznej stacji Kreuz[13].

Lokomotywa, sapiąc i dysząc kłębami pary, wolno wtoczyła się na dworzec, ciągnąc za sobą trzy zielone wagony trzeciej klasy. Pociąg jechał dalej do Schneidemühl, a tutaj zatrzymywał się tylko na dziesięć minut. Zbyt krótko, żeby któryś z pasażerów mógł wyjść i zrobić w restauracji jakieś solidne zakupy. Nikt też na pewno nie będzie zamawiał jedzenia. Co najwyżej ktoś może wyskoczyć po papierosy czy butelkę piwa.

Kolejarz odsunął się na sam koniec kontuaru. Tak na wszelki wypadek, żeby nie dać się popchnąć jakiemuś pasażerowi, który wpadłby tu zdyszany. Ale zupełnie niepotrzebnie. Nikt z pasażerów nie miał zamiaru odwiedzać dworcowej knajpy. Poza jednym.

Szczupły, dość wysoki, bo mierzący nieco ponad sto siedemdziesiąt centymetrów, mężczyzna o ciemnych, zaczesanych do tyłu i ułożonych za pomocą brylantyny włosach, ze smukłą twarzą, ozdobioną na czarno upomadowanym, podkręconym na dwóch końcach wąsem, ubrany był w lekką wełnianą marynarkę koloru kawy z mlekiem, nieco ciemniejsze spodnie, wiśniowe, wyglancowane i z daleka świecące się buty i niemal identycznego koloru kamizelkę. Wchodząc do środka, zdjął kapelusz z głowy. Restaurator obrzucił go taksującym spojrzeniem, próbując natychmiast ocenić zawartość portfela tego gościa. Nie wyglądał na przemysłowca ani na urzędnika. Raczej na człowieka uprawiającego wolny zawód. Świadczyć mogła o tym niewielka muszka zapięta pod szyją. Urzędnicy nosili bowiem krawat na gumce, ludzie z branży handlowej najczęściej krawaty wiązane, a muszki zazwyczaj ozdabiały szyje ludzi o mniej solidnym podejściu do pieniądza.

Gość, przystanąwszy w drzwiach, rozejrzał się po sali, jakby wypatrując jakiegoś niebezpieczeństwa, ale nie dostrzegł­szy niczego, bo wewnątrz prócz barmana i kolejarza nie było nikogo, ruszył zdecydowanym krokiem w kierunku bufetu. I wtedy August Böckstiegel go rozpoznał i natychmiast wypuścił z dłoni talerz, który z brzękiem upadł na podłogę, rozbijając się w drobny mak.

Niektórzy powiadają, że roztrzaskanie porcelany na powitanie niespodziewanego i dawno niewidzianego gościa przynosi szczęście, ale właściciel dworcowej restauracji wcale nie był przekonany, że wejście tego mężczyzny może być zwiastunem dobrych nowin. Wierzyciele, którym trzeba oddać pieniądze, najczęściej nie przynosili dobrych wieści.

 

 

Schneidemühl

 

Godzina 2.30 po południu

 

Intendent oberfeldwebel[14] Peter Klutschka spojrzał przez okno na plac apelowy i zaklął cicho pod nastroszonym wąsem. I wcale nie przeklinał na widok ćwiczeń musztry wykonywanych byle jak przez kilka drużyn nowych rekrutów, takich, co to nie mają pojęcia, jak się zachować, gdy pada komenda „w tył zwrot” czy „naprzód marsz”. Te gamonie będą jeszcze mylić krok przez kilka najbliższych dni, ale za jakieś dwa tygodnie pomaszerują równo obok siebie, dziarsko wybijając rytm podkutymi butami. Tak było zawsze, że rekruci zaczynali swoją wojskową karierę nieporadnie, by po pewnym, dość krótkim czasie stać się pełnowartościowymi elementami niemieckiej armii. Dlatego Klutschka nie przejmował się tą dziadowską musztrą, bo jako doświadczony szef pierwszej kompanii III Batalionu Szczecińskiej Dywizji Reichs­wehry wiedział doskonale, że początki bywają trudne. Niestety, właśnie doświadczał na własnej skórze, że trudno bywa także później, w trakcie służby, kiedy człowiekowi wydaje się, że nic nie jest go już w stanie zaskoczyć. Dziś rano okazało się, że musi rozwiązać pewien problem i niestety nie bardzo wiedział, jak to zrobić. Niby był żołnierzem, czyli człowiekiem, w którego profesję wpisywało się znajdowanie wyjścia z patowej sytuacji, lecz wiązało się to najczęściej z niekonwencjonalnymi działaniami w sytuacji ekstremalnej, czyli wojennej. A w tej chwili o żadnej wojnie nie było mowy. Tymczasem on musiał szukać rozwiązania problemu tak, jakby był na froncie.

Problem pojawił się dziś rano, zaraz po porannym apelu, gdy padła komenda „rozejść się”. Żołnierze drużynami ruszyli do swoich zajęć, jedni do klas szkolnych na zajęcia teoretyczne, inni do prac na terenie jednostki, a podoficerowie do swoich magazynów i biur, zajmować się tym wszystkim, co było najpiękniejszym elementem wojskowej roboty, czyli nicnierobieniem, w tak umiejętny sposób, żeby wszyscy myśleli, że są niesłychanie mocno zapracowani. Klutschka śpieszył się do swojego kantorku w magazynie mundurowo-sprzętowym, gdzie miał biurko z maszyną do pisania, a pod blatem skrzynkę doskonałego piwa Grenzmark Spezial, którą wczoraj wieczorem przynieśli do koszar dwaj feldfeble wracający z przepustki. Chcieli mu się w ten sposób odwdzięczyć za załatwienie dodatkowych sortów mundurowych w zamian za zniszczone, które podarły się podczas jakiejś burdy w mieście. Klutschka był ludzkim szefem i wiedział, że taka przysługa nie zostanie bez nagrody, i się nie pomylił. Obaj ubrani w nowe portki i bluzy przyszli do niego z tą skrzynką piwa. Schował ją pod stół, myśląc z zadowoleniem, że zaraz po apelu przyjdzie do niego na karty Gustaw Braun, szef drugiej kompanii, i podczas tej jakże kulturalnej rozrywki wypiją po kilka butelek.

Ale ten piękny plan wziął w łeb, gdy zmierzał już do siebie. W miejscu osadził go głos majora Wittelbacha.

– Oberfeldwebel, pozwólcie no tutaj! – zawołał. Klutschka rozejrzał się wokół, żeby sprawdzić, czy aby na pewno do niego skierowane było to polecenie. Ale nie było przy nim nikogo innego. Natychmiast wyciągnął więc papierosa z ust, bo jak zwykle po apelu od razu zapalił. Nie miał go jednak gdzie wyrzucić. Najbliższa popielniczka stała przed wejściem do magazynu. Gdyby tam doszedł, to akurat skończyłby palić, ale teraz nie miał co z nim począć.

– Możecie palić. Ja nawet sam zapalę – powiedział koleżeńskim tonem Wittelbach, sięgając do kieszeni po srebrną papierośnicę. Wyciągnął z niej papierosa, a Klutschka podał mu ogień. – Ładny dzień dziś mamy, nie sądzicie? – zagadnął oficer, a intendent spojrzał nie niego podejrzliwie. Najwyraźniej ten Prusak miał do niego jakiś interes, więc trzeba było uważać. Klutschka pochodził stąd, z pogranicza, i nie przepadał za tymi sztywniakami z Berlina, którzy nie mieli pojęcia, jak się tu żyje, a przyjeżdżali do jego pułku, żeby odsłużyć swoje i uciec na powrót do stolicy na ciepłą posadę w Sztabie Generalnym. Ten facet, którego nie zdążył jeszcze poznać, bo pojawił się tu jakiś miesiąc temu, sprawiał właśnie wrażenie takiego tymczasowego oficera, po którym za pół roku nie będzie śladu. No ale był oficerem i jeśli miał na to ochotę, mógł sobie gadać o pogodzie czy o czym tam mu się zachciało.

– Tak jest, panie majorze. Bardzo ładnie, owszem – potwierdził podoficer.

– A tak w ogóle to wy, oberfeldwebel, macie pod sobą też materiały budowlane? – zapytał major, a Klutschka poczuł, jak włosy jeżą mu się na głowie. Na szczęście nie było tego widać, bo ukryte były pod czapką. Czyżby ten major chciał go na czymś złapać? Zaczął gorączkowo się zastanawiać. No bo niby skąd jakiś przyjezdny oficer może wiedzieć o tej jego budowlance, na której zarabiał od dawna, prowadząc interesy z miejscowymi przedsiębiorcami.

W batalionie niewiele się budowało, a materiały wykorzystywano tylko do doraźnych remontów w koszarach. Tymczasem na stanie magazynowym było sporo cementu, wapna, cegieł, belek i tego wszystkiego, co potrzeba do organizacji budów. I gdy się wchodziło do magazynu, rzeczywiście można było pomyśleć, że armia mogłaby z łatwością z tych zgromadzonych materiałów postawić przynajmniej jeszcze jeden koszarowy budynek. Wszystko za sprawą sprytnego ułożenia worków z cementem i cegieł, które były składowane wzdłuż magazynowej uliczki, sprawiając wrażenie, że jest tego naprawdę sporo. Tymczasem za ścianą z worków i cegłówek ziała pustka, bo wszystko zostało już dawno sprzedane na lewo.

Klutschka niespecjalnie się tym martwił, bo był przekonany, że jeśli będzie trzeba, załatwi materiały od kogoś z miasta. W końcu budowy nowych obiektów planowało się z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, więc spokojnie mógł zapełnić magazyn za pieniądze ze sprzedaży na przykład racji żywnościowych, mundurów czy broni, której w wojsku był zawsze nadmiar. Ale ten tu oficer pytał go o materiały budowlane, tak jakby coś podejrzewał.

–Tak jest, melduję, że mam budowlankę pod sobą.

– A stany się zgadzają?

Cholera, to grubsza sprawa, pomyślał Klutschka. Ten gość pyta o stany magazynowe, czyli sprawdził już, ile czego jest.

– Tak jest, wszystko w najlepszym porządku – potwierdził bez zająknięcia.

– To bardzo dobrze, bardzo dobrze. Bo wiecie, to, co jest w magazynie, to może być nawet za mało, więc trzeba by jeszcze dokupić sporo. Ale myślę, że macie rozeznanie na rynku i sobie z tym poradzicie.

– Tak jest, znam tu wszystkich w Schneidemühl, to i kłopotu nie będzie. Jednakowoż muszę mieć specyfikację, ile czego trzeba, no i przede wszystkim muszę wiedzieć, na co to jest potrzebne. Znaczy, jaka to budowa?

– Budowa jak budowa. Mogę wam to w zasadzie powiedzieć, że tuż nad granicą będziemy budować taką specjalną strażnicę z antenami radowymi.

– Tak jest, rozumiem. A kiedy zaczynamy prace? Rozchodzi mnie się o to, ile mam czasu na organizację wszystkiego.

– Tyle, że wystarczy, żebyście przygotowali drużynę budowlaną, znaczy niewykwalifikowanych do noszenia i podawania cegieł i do tego kogoś, kto się zna na murarce.

– Zrobimy, co trzeba.

– No to świetnie, bardzo dobrze. W takim razie przyjdźcie do mnie, powiedzmy, tak za godzinę. Ja urzęduję w budynku sztabowym, na pierwszym piętrze, w pokoju sto dziesięć. Zapamiętacie?

– Tak jest.

– No to jak przyjdziecie, to pokażę wam plany, na mapie wskażę miejsce, a jutro będziemy mogli tam pojechać, żebyście mogli rozejrzeć się na miejscu.

– Tak jest, panie majorze. Oczywiście, zaraz biorę się za organizacyjne kwestie.

– No spokojnie, mamy jeszcze na to trochę czasu.

– Ile? – dopytywał podejrzliwie oberfeldwebel.

– Jakieś dwa tygodnie. Poradzicie sobie? – zapytał, patrząc na Klutschkę.