Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co na temat zdolności LeBrona Jamesa do spontanicznego rozdzielania zadań uważają znawcy wina? Jak magicy oceniają techniki dryblingu Chrisa Paula? Nick Greene w przezabawny sposób rozkłada koszykówkę na czynniki pierwsze, czerpiąc z wiedzy m.in. twórców gier planszowych, magików czy szefowej obsady opery mydlanej.
Patrząc na koszykówkę od jej prostych początków po teraźniejszość, Greene pomaga czytelnikom odkryć tę grę na nowo. Ta książka zachęca do ponownego przemyślenia najbardziej oklepanych teorii związanych z rozwojem basketu.
Każdy rozdział traktuje koszykówkę jako dyscyplinę wielowymiarową, daleko wykraczającą poza granice boiska oraz analizuje kluczowe elementy tej dyscypliny z zaskakującej i świeżej perspektywy. Nie bez powodu ten sport podbił świat. Każdy mecz to szansa na dowiedzenie się czegoś o popkulturze, modzie, historii, nauce, sztuce i wszystkim innym, z czym się stykamy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 354
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W lipcu 2020 roku „New York Times” opublikował artykuł, w którym znalazła się sugestia, że armia Stanów Zjednoczonych jest w posiadaniu technologii pozaziemskiej, w tym materiałów zebranych z miejsc katastrofy UFO. Astrofizyk pracujący dla Pentagonu potwierdził, że w marcu stworzył raport, w którym zapewnia, że zabezpieczone materiały pochodzą z „pojazdów, których nie stworzono na Ziemi”. Być może przegapiliście te doniesienia o potencjalnej międzyplanetarnej zimnej wojnie. Ja przegapiłem. Pojawiły się w środku lata, gdy naszą planetą rządziły pandemia i ogólny chaos. Ameryka miała już wszystkiego dość. Obcy będą musieli nam przypomnieć o sobie kiedy indziej.
„Times” opublikował drugi artykuł, który można streścić następująco: „Nie wierzymy, że musimy jeszcze raz pisać wam wszystkim o kosmitach, żebyście w końcu to zauważyli”. Nie znalazło się w nim zbyt wiele nowych informacji, lecz autorzy podali więcej źródeł: „Liczni współpracownicy Pentagonu, z dostępem do tajnych informacji i kilkudziesięcioletnim doświadczeniem w śledztwach związanych z UFO, są pewni – na podstawie materiałów, do których mieli dostęp – że doszło do katastrof z udziałem UFO. Jednak materiały zebrane na miejscu tych katastrof oraz jakiekolwiek dane ich dotyczące są całkowicie niedostępne dla wszystkich poza najbardziej wtajemniczonymi, którzy muszą posiadać taką wiedzę”.
W zasadzie według jakich kryteriów decyduje się, kto będzie zajmował się kosmicznymi gruchotami? Nie mówię tu już nawet o dostępie do tajnych informacji, ale o tym, kiedy wiedza ekspercka zostaje uznana za odpowiednią, by dana osoba mogła przeczesywać wrak pozaziemskiej maszyny. Oczywiście muszą się tam znaleźć fizycy i specjaliści od badań materiałowych, bo są przygotowani do tego, by analizować stopy albo polimery, czy co tam innego może się znaleźć, ale przecież cała ta tajemnicza kwestia wykracza daleko poza sferę materiałów. Jesteśmy jeszcze, jako gatunek, nowicjuszami w tych sprawach, więc nie chciałbym, żebyśmy już na starcie sami ograniczali nasze pole działania.
Może kosmici przenosili się na nową planetę, gdy niespodziewanie z pojazdu wypadła im szafa i trafiła aż na Ziemię? Może świecący stos na miejscu katastrofy to w rzeczywistości kosmiczne gacie albo kombinezon, ale my tego nie wiemy, bo wojsko nie spytało o zdanie projektanta mody ani włókiennika, którzy być może mieliby na ten temat cenne przemyślenia? Czy astrofizycy z Pentagonu mają odpowiednie kwalifikacje, by zidentyfikować szałowe kuloty? To poważna sprawa.
Pomyślcie przez chwilę o odwrotnej sytuacji. Ludzie jak do tej pory nie wysłali w kosmos nic na tyle daleko, by wierzyć, że mogło to dolecieć do planety zamieszkałej przez inne inteligentne stworzenia, lecz sygnały radiowe i telewizyjne podróżują z prędkością na tyle wielką, by mogły dotrzeć do tysięcy pobliskich systemów gwiezdnych. To całkiem możliwe, że kosmici mieszkający lata świetlne od nas właśnie oglądają nasze stare programy. Być może w chwili, gdy to czytacie, włączają siódmy mecz Finałów NBA z 1984 roku.
Jak ci obcy podejdą do koszykówki? Pomijam już to, że musiałby zajść ekstremalnie wręcz nieprawdopodobny zbieg okoliczności, by wymyślili zupełnie niezależnie i bez naszego wpływu identyczny sport. Ale przecież nie mieliby żadnych ekspertów od kosza czy byłych zawodników, którzy wyjaśnialiby im, o co w tym chodzi. Musieliby opierać się wyłącznie na własnych obserwacjach, by móc fachowo oceniać dryblingi, odwrócone rzuty z dwutaktu albo trójki. Mam nadzieję, że jednostki sprawujące władzę w świecie obcych pozwolą oglądać mecze koszykówki wszystkim, a nie tylko swoim najznamienitszym naukowcom. Tę grę wymyślono po to, by każdy mógł się nią cieszyć.
Koszykówka to ciągle dość świeży wynalazek. Rozbiła się na naszej planecie dopiero pod koniec XIX wieku, i to w nie w pełni wykształconej formie. W swoim wciąż krótkim życiu ten sport przeszedł szereg zmian, często wymyślanych przez osoby, które trudno nazwać „ekspertami koszykarskimi”. (Dotyczy to zwłaszcza wczesnych lat dyscypliny, gdy tacy ludzie jeszcze nie istnieli). Mimo to cały czas pozostaje tak atrakcyjna, że zdobywa nowych fanów. Koszykówka zachwyca oszałamiająco liczne grono ludzi, podobnie jak twórczość Beatlesów czy występ Sandry Bullock w filmie Speed. Tak, jakbyśmy już w łonie matki stawali się gotowi, by ją pokochać. Choć nie pamiętam pierwszego meczu, który oglądałem, to jestem przekonany, że moja niewykształcona jeszcze całkowicie kora mózgowa zareagowała odpowiednio i pomyślałem sobie: „To pewnie koszykówka. Całkiem niegłupia rzecz”.
Mieszkam w kalifornijskim Oakland, które dzięki sukcesom Golden State Warriors było przez większość ostatniej dekady centrum koszykarskiego wszechświata. Oczywiście wszyscy tutaj chcą gadać tylko o koszykówce. W pracy piszę głównie o sporcie, ale dla równowagi zajmuję się także wieloma innymi tematami. W efekcie w ostatnim czasie dyskutowałem na temat kosza z harfistami, kocimi behawiorystami i fizykami plazmowymi. Początkowo podchodziłem do tego jak do luźnych pogawędek – jest o czym porozmawiać, nim przejdziemy do sedna związanego z ich pracą. Szybko jednak okazało się, że gdyby zależało to wyłącznie od nich, godzinami dyskutowalibyśmy na temat Stepha Curry’ego.
Ci ludzie nie myślą w taki sposób, jak sportowcy uprawiający daną dyscyplinę lub dziennikarze piszący o niej. Na przykład pewien znawca win powiedział mi kiedyś, że znany enofil, LeBron James, nadawałby się na właściciela winnicy, bo potrafi zajmować się wieloma rzeczami jednocześnie i błyskawicznie rozdzielać obowiązki, a jego wieloletnie doświadczenie gry z niepewnymi partnerami, takimi jak J.R. Smith, okazałoby się przydatne wobec konieczności przeprowadzania zbiorów w nieprzewidywalnym klimacie. Ta koncepcja z hipotetycznym zarządzaniem winiarnią okazała się jedną z najtrafniejszych analiz, z jakimi zetknąłem się przez te wszystkie lata śledzenia koszykówki. Punkt dla winiarzy.
Każdy z nas ogląda koszykówkę inaczej. Uzmysłowienie sobie tego nie tylko pomogło mi jeszcze bardziej docenić i tak już mój ulubiony sport, lecz także bezpośrednio przyczyniło się do napisania tej książki. Jeśli unikatowe spojrzenie innej osoby oglądającej tę dyscyplinę może mi pomóc w poszerzeniu mojej własnej perspektywy, to czego chcieć więcej? Żaden ze mnie geniusz, ale z całą pewnością wiem, że zawsze można się rozwijać.
Ta książka nie sprawi, że staniecie się lepszymi koszykarzami, bo i jakim cudem? Jej autor ledwo radzi sobie z dryblingiem na lewą stronę. Chciałem to od razu wyjaśnić, zanim ktoś dobrze zorientowany w poziomie mojej gry ujawni się i rozpocznie publiczny lincz. Mimo to kocham ten sport. W nim wszystko się zgadza. Koszykówka jest w stanie zaoferować coś każdej osobie – bez względu na to, czy potraktujemy ją jako całość, czy skupimy się na pewnych jej aspektach.
Na pytanie, dlaczego i jakim sposobem ta dyscyplina wciąż pozostaje atrakcyjna, nie można odpowiedzieć, biorąc pod uwagę tylko pojedynczy punkt widzenia. NBA zapewne nigdy nie zaprosi choreografa baletowego, by sędziował coroczny konkurs wsadów, i raczej nie usłyszycie magika analizującego w SportsCenter zagrania Kyriego Irvinga, ale mimo to warto czerpać koszykarską wiedzę także z takich zaskakujących źródeł. Mając to na uwadze, zwróciłem się do najmądrzejszych i najbardziej interesujących osób, jakie byłem w stanie namierzyć, i zadałem im to samo proste pytanie: „Czy chcesz porozmawiać o koszykówce?”.
Nie wiem, czy chemicy, profesorowie, szefowie castingów, filozofowie i wszyscy inni, którzy zgodzili się pogadać ze mną o koszu, uważali, że przyczynią się jakoś znacząco do poszerzenia mojego zrozumienia tej gry, ale każda z tych osób to właśnie zrobiła. Książka, którą przeczytacie, to próba zebrania i osadzenia w odpowiednim kontekście tych wszystkich odkryć, którymi chciałem się z wami podzielić.
Kto wie? Jeśli wszystko pójdzie dobrze, może pozwolą nam też spróbować z tymi statkami kosmicznymi?
TEMATY OMAWIANE W TEJ CZĘŚCI:
Skąd wzięła się koszykówka
Ciężkie uszkodzenia ciała
Płatki śniadaniowe Reese’s Puffs
Gry planszowe
Owłosienie na twarzy
Nominalizm
Drybling
Mikroiluzja
Oszukiwanie
Nałogowe palenie
Zegar akcji
Kręgielnie
Zasada 17.6.2.b. regulaminu kręglistów
Superman
Szkolne tańce
Mapy
Drużyna Faith Baptist Bible College
Doradztwo w zakresie zarządzania
Sygnalizacja świetlna
TEMATY NIEOMAWIANE W TEJ CZĘŚCI:
Skąd biorą się dzieci
Konwencja Demokratów z 1988 roku
Wędkarstwo muchowe
Herbata bąbelkowa
Akupunktura
Pangea
Sztuczna inteligencja
Kapelusznictwo
Alergia na pszenicę
Kaligrafia
Afera biegunkowa z 1996 roku związana z olestrą
Puentylizm
Program podróżniczy Rick Steves’ Europe
Bakarat
Pliniusz Starszy
Foghat
Pliniusz Młodszy
Promy kolejowe
Różne rodzaje chmur
Istnieją dwie kompletnie różne relacje dotyczące pierwszego w historii meczu koszykówki. Według jednej z nich wszystko przebiegło bezproblemowo. Według drugiej zawodnicy niemal się pozabijali. Przy ustalaniu prawdziwości informacji warto zwracać uwagę na źródła. Tu jednak sprawa jest o tyle skomplikowana, że obie wersje pochodzą od tego samego gościa: Jamesa Naismitha, człowieka, który wymyślił tę grę.
Zacznijmy od tej morderczej opowieści, bo z oczywistych względów jest ciekawsza. W 1939 roku Naismith udzielał wywiadu na temat narodzin koszykówki w audycji radiowej We the People. Odkryte w archiwach stacji WOR-AM w 2015 roku nagranie jest jedynym znanym, na którym słychać głos Naismitha. Miał on wtedy 77 lat i brzmi na nim wiekowo i uprzejmie. (Niestety zmarł zaledwie 10 miesięcy później). To nieco ugrzeczniona historyjka, w której Naismith opowiada zgromadzonej w studiu publiczności o tym, jak 21 grudnia 1891 roku okiełznał klasę złożoną z „nierokujących”, którą miał uczyć w szkole YMCA w Springfield, w stanie Massachusetts.
„Nadciągnęła potężna śnieżyca, jak to w Nowej Anglii – mówi Naismith. – Studenci całymi dniami nie mogli wychodzić z budynku, więc zaczęły się wybryki”. Następnie wyjaśnia, że po nieudanych próbach rozegrania meczu futbolu wewnątrz budynku wpadł na pomysł stworzenia zupełnie nowej dyscypliny i zachęcił uczniów do zagrania w nią. Nazwał ją koszykówką.
– Doktorze Naismith, jakie zasady wymyślił pan na potrzeby tej nowej dyscypliny? – pyta gospodarz audycji, Gabriel Heatter.
– Nie było ich zbyt wiele i na tym polegał mój błąd – tłumaczy Naismith. – Chłopcy zaczęli rzucać się na siebie, kopać i zadawać ciosy. (…) Skończyło się walką każdy na każdego na środku sali gimnastycznej. Nim zdołałem ich rozdzielić, jeden stracił przytomność, kilku następnych miało podbite oczy, a kolejny skończył z przemieszczonym barkiem. Potworna scena.
Heatter się śmieje, a Naismith opowiada dalej:
– Przy tym pierwszym meczu myślałem, że się pozabijają, ale ciągle nagabywali mnie, żebym pozwolił im znów zagrać.
Naismith wyjaśnia, że dzięki dodaniu kilku zasad koszykówka stała się „pięknym, czystym sportem”, który wkrótce wziął szturmem cały świat. – To chyba dowód na to, do czego jesteśmy zdolni, gdy staniemy pod ścianą – mówi.
Publiczność nagradza go owacją, a orkiestra gra motyw muzyczny.
To ekscytująca opowieść, ale nijak się ma do tego, co sam napisał w swoich wspomnieniach opublikowanych dwa lata po jego śmierci (czyli trzy lata po tym wywiadzie): „Gra okazała się wielkim sukcesem od pierwszego wyrzutu piłki”.
Wiemy, że niektóre z elementów wersji przedstawionej w trakcie audycji We the People są prawdziwe. Naismithowi faktycznie powierzono zadanie zajęcia czymś klasy awanturników i palantów, których nazywano „nierokującymi”. Ich poprzedniemu wuefiście (emerytowanemu artyście cyrkowemu) nie udało się zainteresować ich kalisteniką i gimnastyką, Naismith zaś uważał, że młodzi mężczyźni potrzebują współzawodnictwa i czegoś, co zaspokoi w nich „instynkt zabawy”. Próbował modyfikować zasady futbolu i piłki nożnej na potrzeby uprawiania ich w zamkniętej przestrzeni, ale pierwsza z tych dyscyplin była zbyt brutalna, z kolei gra w drugą skutkowała tym, że niecelnie kopnięta piłka często zrzucała hantle z przymocowanych do ścian wieszaków. („Można to uznać za praktyczne zajęcia z pierwszej pomocy”, jak pisał Naismith). Rozwiązaniem tych problemów okazał się sport, w którym celem było trafienie piłką do kosza po brzoskwiniach przymocowanego do balkonu sali gimnastycznej.
Naismith faktycznie wspomina w swojej książce o przemocy. Nie potrafił wymyślić odpowiedniego sposobu na rozpoczęcie meczu i przy okazji opowiadania historii o wprowadzeniu otwierającego spotkanie rzutu sędziowskiego pisze, że „prawdopodobieństwo brutalnej walki zmniejszy się znacznie”, jeśli wybierze się po jednym zawodniku z każdej z drużyn. Choć to „najuczciwszy sposób na rozpoczęcie meczu”, przyznaje, że „poważnie nie docenił pomysłowości amerykańskich chłopców”. Czy to właśnie ta wczesna forma zaczęcia gry poskutkowała brutalną, wielką bitwą rodem z filmu Braveheart, o której wspominał w radiu? W książce nie ma wzmianki o nieprzytomnych studentach czy wywichniętych barkach i choć sprawne przechodzenie do sedna to pożądana cecha u autorów, pominięcie tak atrakcyjnych szczegółów wzbudziłoby frustrację w nawet największym zwolenniku zwięzłego przekazywania myśli.
Być może Naismith, chcąc opowiedzieć w radiu zabawną historyjkę, nieco ją podkoloryzował i stworzył alegoryczną bajeczkę o tym, jak to wprowadzenie zasad sprawiło, że nastał pokój. Był on w końcu nie tylko nauczycielem i lekarzem, lecz także prezbiteriańskim duchownym, więc nietrudno sobie wyobrazić, że tego typu opowiastka bardzo by mu odpowiadała.
To podkoloryzowanie opowieści można usprawiedliwić również tym, że ten pierwszy mecz musiał być niesłychanie nudny. Skończył się wynikiem 1:0, a jedyny punkt zdobył student William Chase po desperackiej próbie z ponad 7,5 metra (wszystkie celne rzuty warte były jeden punkt). Boisko na tamtejszej sali gimnastycznej mierzyło 10,5 na 16,5 metra, co oznacza, że ten pierwszy udany rzut w historii koszykówki oddano niemal z jego połowy. Poza tą pojedynczą anomalią w stylu Stepha Curry’ego uczniowie grali bardzo nieporadnie czy wręcz chaotycznie. „Nie było mowy o grze drużynowej, lecz każdy z zawodników starał się, jak mógł”, pisał Naismith o wyczynach swoich świnek doświadczalnych.
Jego uczniom niezwykle spodobał się ten nowy sport, nawet jeśli byli w nim do bani. Innymi słowy, jeśli kiedykolwiek wejdziecie w posiadanie wehikułu czasu, nie marnujcie tej okazji, by przenieść się do Springfield w stanie Massachusetts z 1891 roku w celu obejrzenia pierwszego meczu koszykówki. Zamiast tego udajcie się gdzieś, gdzie jest ciepło. (Może na Florydę, zanim stała się tym, czym jest obecnie?) Jeśli naprawdę chcecie stać się świadkami narodzin koszykówki, musicie użyć swojej wyobraźni. Oto kilka motywów wizualnych, które być może pomogą wam namalować w głowie obraz tego, co wydarzyło się wtedy w Nowej Anglii.
Niesamowity zarost, w tym sporo sumiastych wąsów. Opisy tego, co działo się wówczas w Springfield, często odmładzają uczestników, ale przecież zawodnikami nie byli „chłopcy”, choć tak właśnie nazywał ich w radiu Naismith. Klasa składała się w dużej mierze z nieco zapuszczonych mężczyzn w wieku studentów college’u, którzy pobierali tam naukę, by zostać w przyszłości urzędnikami w YMCA. W latach 30. grupka wuefistów chciała odtworzyć tamten pierwszy mecz na specjalnym zjeździe, lecz Naismith uznał, że nie dadzą rady znaleźć „18 młodych mężczyzn z odpowiednim zarostem” w ówczesnych, nowoczesnych czasach, i nie udzielił im na to zgody. Oni też musieli zadowolić się wyłącznie swoją wyobraźnią.
Niewiarygodnie zatłoczone boisko. Każda drużyna składała się z dziewięciu zawodników, a wszyscy znajdowali się na parkiecie jednocześnie. Zmiany wprowadzono dopiero w kolejnym roku, po tym, jak podczas pewnego meczu rozgrywanego na uczelni Cornell jednocześnie znalazło się na placu gry ponad sto osób. Tamtejszy nauczyciel musiał przerwać zawody, bo – jak pisze Naismith – „sytuacja poważnie zagrażała bezpieczeństwu całego budynku”.
Kosze na brzoskwinie. Naismith zażyczył sobie skrzynek o bokach długich na 18 cali, czyli niespełna 46 centymetrów, ale dozorca budynku YMCA był w stanie znaleźć dla niego w składziku jedynie dwa okrągłe kosze. Naismith przybił je gwoździami do dolnej krawędzi balkonów po obu stronach sali gimnastycznej. Akurat wyszło tak, że zawisły na wysokości dziesięciu stóp, czyli 305 centymetrów, i jest to jeden z bardzo nielicznych elementów, które pozostały niezmienne od początku istnienia tego sportu. (Współczesne obręcze również mają średnicę 18 cali, czyli 46 centymetrów).
Drabina przystawiona do ściany. Koszy nie pozbawiono dna, więc w razie celnego rzutu asystent Naismitha wchodził na drabinę, by wydobyć piłkę. We wczesnym okresie rozwoju koszykówki celne rzuty stanowiły rzadkość i istnieją zapiski o przynajmniej jednej sytuacji, gdy osoba odpowiedzialna za wyciąganie piłki nudziła się tak bardzo, że w pewnym momencie wyszła z sali gimnastycznej, co spowodowało opóźnienie we wznowieniu gry.
Sam mecz. Był statyczny i zupełnie nie przypominał współczesnej rozgrywki. To dziwne, ale tak właśnie wymyślił to Naismith.
Gra Naismitha opierała się na ograniczeniach. Uznał, że najlepszym sposobem na powstrzymanie przemocy w jej trakcie jest uniemożliwienie graczom poruszania się, gdy są oni w posiadaniu piłki. W swojej książce opisuje moment, kiedy na to wpadł, niczym prawdziwe olśnienie, które pozwoliło stworzyć pozostałe zasady jego nowej dyscypliny:
„Siedziałem wyprostowany przy swoim biurku i powiedziałem na głos: »Jeśli nie może biec z piłką, nie trzeba go fizycznie atakować. A jeśli wyeliminujemy fizyczny atak, pozbędziemy się brutalności«. Wciąż pamiętam, jak pstryknąłem palcami i krzyknąłem: »Mam to!«”.
Zapewne zauważycie, że to olśnienie stoi w jawnej sprzeczności z duchem nowoczesnej koszykówki. W zasadzie zaledwie kilka z oryginalnych reguł spisanych przez Naismitha wciąż ma znaczenie czy w ogóle jakiekolwiek zastosowanie w dzisiejszej grze. Zasada „bez biegania” stała się punktem trzecim, a wszystko inne powstało na tej bazie. Nakreślenie ogólnych wytycznych swojego nowego pomysłu zajęło Naismithowi około godziny. Listę z regułami gry przypiął do szkolnej tablicy ogłoszeń, nim nierokujący stawili się na rozpoczynające się o 11.30 zajęcia.
Piłkę można rzucać w dowolnym kierunku jedną lub obiema dłońmi.Piłkę można zbijać w dowolnym kierunku jedną lub obiema dłońmi (jednak nie pięścią).Zawodnik nie może biec z piłką. Musi ją rzucić z miejsca, w którym ją złapał; wyjątek stanowi sytuacja, w której łapiący piłkę zawodnik biegł przed jej złapaniem z dużą prędkością.Piłkę należy trzymać dłońmi; nie można w tym celu używać innych części rąk i ciała.Nie można szturchać, trzymać, popychać, podcinać czy uderzać przeciwnika w jakikolwiek sposób; pierwsze naruszenie tej zasady przez któregokolwiek z graczy jest faulem, po drugim zawodnik zostaje zdyskwalifikowany do czasu najbliższego celnego rzutu lub, jeśli celem gracza ewidentnie było spowodowanie kontuzji przeciwnika, na cały mecz – bez możliwości zastąpienia go innym zawodnikiem.Faulem nazywamy uderzenie piłki pięścią, naruszenie punktu trzeciego, czwartego lub piątego.Jeśli którakolwiek ze stron popełni trzy kolejne faule, drużyna przeciwna zdobywa punkt (kolejne, czyli następujące po sobie, bez faulu drużyny przeciwnej popełnionego w międzyczasie).Rzut liczy się jako celny, jeśli piłka zostanie wrzucona lub zbita tak, że trafi z obszaru boiska do kosza i pozostanie w nim, zakładając, że zawodnicy broniący nie dotkną kosza i nie będą ingerować w jego pozycję. Jeśli piłka znajdzie się na krawędzi kosza, który zostanie poruszony przez przeciwnika, punkt zostaje zaliczony.Jeśli piłka wyjdzie poza obręb boiska, powinna zostać wrzucona na nie przez pierwszą osobę, która jej dotknie. W razie niezgody piłkę na boisko wrzuca sędzia pomocniczy. Gracz wprowadzający piłkę do gry ma na to pięć sekund; jeśli przytrzyma ją dłużej, ta przechodzi w posiadanie przeciwników. Jeśli którakolwiek ze stron uporczywie opóźnia grę, sędzia pomocniczy odgwizduje faul tej drużyny.Sędzia pomocniczy podejmuje decyzje i zapisuje faule oraz powiadamia sędziego głównego, gdy jedna z drużyn popełni trzy kolejne przewinienia. Ma również możliwość zdyskwalifikowania zawodnika zgodnie z punktem piątym.Sędzia zarządza piłką i decyduje, kiedy jest ona w grze, kiedy znajduje się na boisku oraz do kogo należy, zarządza także czasem gry. Do niego należy decyzja, czy padł celny rzut. Obok innych należących do niego zadań sędzia pilnuje także wyniku.Czas gry to dwie piętnastominutowe połowy z pięciominutową przerwą między nimi.Drużyna, która w tym czasie zaliczy więcej celnych rzutów, jest zwycięzcą. W przypadku remisu kapitanowie obu drużyn mogą zgodzić się na kontynuowanie rozgrywki do czasu pierwszego celnego rzutu.Zignorujmy na moment zawartość tego regulaminu, byśmy mogli pełniej docenić go jako dokument historyczny. To, czego dokonał Naismith, jest niesamowite. Futbol, baseball, piłka nożna i hokej ewoluowały przez wiele wieków, a swoje początki miały w różnych zabawach ludu. Tymczasem koszykówka wykiełkowała w umyśle 31-letniego kanadyjskiego nauczyciela wuefu tuż po tym, jak zjadł on śniadanie. Najskuteczniejsze religie i sekty świata mogą mu zazdrościć tego, jak szybko jego gra zdobyła popularność. Koszykówka jest drugim najczęściej uprawianym sportem na świecie. W 2017 roku 190 milionów osób w Chinach oglądało Finały NBA, a liczba ta zawiera jedynie tych, którzy śledzili mecze na telefonach komórkowych. Nieźle jak na gościa, który usiłował jedynie zająć czymś przez godzinę 18 wąsatych palantów.
Nierokujący byli pierwszymi, którzy pokochali koszykówkę. Natychmiast się do niej przekonali. Studenci przedstawiali jej zasady swoim znajomym, gdy wrócili do domów na przerwę zimową. Wkrótce z całego kraju zaczęły spływać prośby o przesłanie oficjalnych zasad. W styczniu 1892 roku wydawana przez YMCA gazeta „The Triangle” wydrukowała zasady Naismitha z nagłówkiem „Nowa gra”. Ciągle nadchodziły nowe prośby, tym razem o uściślenie przepisów. W „The Triangle” nie wspomniano, jaką piłką należy grać. (Chodziło o taką do piłki nożnej). Pominięto także wymiary boiska i to, że kosze należało podnieść na odpowiednią wysokość. Któż wie, jak dziwaczne wersje tej gry uprawiano w szkołach YMCA w całym kraju, nim poprawiono te wytyczne. W szerszej perspektywie nie miało to jednak znaczenia. Koszykówka szybko zdobyła wielką popularność. Jakimś cudem.
Spróbujcie postawić się na miejscu nauczyciela z YMCA albo studenta jednej z ich placówek pod koniec XIX wieku. Otwieracie gazetę i czytacie zasady Naismitha. Czy sprawiają, że chcecie natychmiast rzucić to, czym się zajmujecie, znaleźć nieokreśloną w nich piłkę i – cytując słowa twórcy gry – „zbić ją tak, by trafiła z obszaru boiska do kosza”?
Muszę przyznać, że w mojej niezbyt fachowej opinii oryginalne reguły koszykówki nie pobudzają specjalnie wyobraźni. Gra jest zbyt statyczna. Zawodnicy za często wylatują z boiska. Sędzia pomocniczy w zasadzie ma pełnię władzy nad zawodnikami. Z pewnością musiałem coś przeoczyć, bo logika w ujęciu Arystotelesa dowodzi, że pierwotne zasady Naismitha musiały być niezwykle interesujące:
Studenci z YMCA przestaliby grać w koszykówkę, gdyby nie bawili się dobrze.To wszystko działo się w 1891 roku. Mamy XXI wiek, a ja piszę właśnie książkę o koszykówce.Tym samym w roku 1891 koszykówka musiała być dobrą zabawą.Mnóstwo starożytnych Ateńczyków potwierdzi, że kłócenie się z Arystotelesem nie ma sensu. Najwyraźniej źle odczytuję te zasady. Nawet nierokujący byli w stanie prawidłowo je zinterpretować i dobrze się przy nich bawić. Co zatem tak genialnego było w pomyśle Naismitha?
***
Gry to fascynujące zagadnienie. Tylko w ich przypadku istnieją zasady, które mają sprawić, że przestrzeganie ich stanie się dobrą zabawą. Taki jest właśnie ich cel. Ci, którzy je tworzą, muszą odpowiednio dobierać ograniczenia, niczym kucharz decydujący się na właściwe składniki.
Ktoś taki jak projektant gier nie istniał w 1891 roku, ale Naismith idealnie wpisuje się w ten zawód. Obecnie studenci mogą pisać prace dyplomowe z projektowania gier i być może jednym z ich wykładowców jest Eric Zimmerman. Wykłada on w Game Center na Uniwersytecie Nowojorskim i był współzałożycielem oraz dyrektorem generalnym Gamelab – pierwszego studia gier wideo, które otrzymało grant z Fundacji MacArthurów. Zimmerman zdobył sławę, projektując gry komputerowe (jego najsławniejsze dzieło to hit na PC, Diner Dash, z połowy pierwszej dekady tego wieku), ale teraz uczy studentów, jak tworzyć gry różnego rodzaju, począwszy od prostych planszówek.
Wysłałem mu oryginalne 13 zasad koszykówki, by zastanowił się, czy Naismith już na samym początku trafił w sedno. „Z punktu widzenia projektowania gry uważam, że są interesujące – mówi Zimmerman. – Jeśli chodzi o prezentację, to gdyby jeden z moich studentów oddał mi taki projekt, powiedziałbym mu, że musi jeszcze nad tym popracować. W przypadku gier planszowych samo zgłębianie zasad może być fascynującym przeżyciem”.
To prawda, że lista, którą Naismith przytwierdził do tablicy ogłoszeń w YMCA, raczej nie przykuwała uwagi. Nie interesowały go jednak walory artystyczne – on jedynie chciał, by jego studenci się nie pozabijali. „Nie krytykuję go – mówi Zimmerman. – Zauważam jedynie, że spisane przez niego zasady są w pełni funkcjonalne”. Dla projektanta gier słowo „funkcjonalne” traci znaczenie utylitarne i odnosi się do czegoś, co może zapewnić dobrą zabawę.
„Jednym z paradoksów projektowania gier i zabaw jest to, że kreatywność w trakcie gry jest możliwa dzięki czemuś, co teoretycznie jest przeciwieństwem zabawy, czyli zasadom – mówi. – Zasady to ograniczenia, ale przy grach nie odczuwamy tego w ten sposób. Koszykówka jest tego niesamowitym przykładem. Gdy wprowadzi się zasady, pojawia się płynna, nieprzewidywalna magia. Po przeczytaniu tych reguł nigdy byście się nie domyślili, że to możliwe”. Tymczasem pierwotne przepisy wymyślone przez Naismitha zaowocowały niezdarną rozgrywką z niskimi wynikami. To co z tą magią?
Jednym z zadań, jakie Zimmerman wyznacza studentom na zajęciach, jest poprawienie gry w kółko i krzyżyk. Prosi ich, by wypisali na tablicy istniejące zasady tej gry, a następnie zarządza burzę mózgów w celu takiej ich zmiany, by w efekcie powstało całkowicie nowe doświadczenie. „Moim ulubionym wariantem tej zabawy był ten, w którym studenci zmienili tylko jedną rzecz: jeśli zakreślisz trzy symbole w linii – przegrywasz. Niewielka poprawka zmieniła całkowicie rozgrywkę. Uważam, że było to znakomicie przemyślane posunięcie”.
Gra staje się nieporównywalnie ciekawsza, gdy jej uczestnicy uczą się wykazywać kreatywnością w ramach istniejących ograniczeń. Bardziej niż o przestrzeganie zasad chodzi o poruszanie się w przestrzeni pomiędzy nimi. Zimmerman podaje jako przykład pokera: „W przepisach nie ma nic o blefowaniu – wyjaśnia. – Nie istnieje zapis pozwalający kłamać, jeśli nie ma się dobrej karty, a to przecież kluczowy element gry. Blefowanie pojawiło się właśnie dzięki temu, że nie było o nim mowy w przepisach”. Dla osób projektujących gry taka wolność jest wszystkim. Dzięki niej zabawa wymyślona jako lekarstwo na nudę w zbyt śnieżny dzień może stać się globalnym fenomenem. „Mam gęsią skórkę od samego mówienia o tym”, dodaje.
Zimmerman projektował gry wideo, więc przyzwyczaił się do tego, że patrzy na gry jak na produkt. Taką też ścieżkę na rynku przeszła koszykówka. „Można na to spojrzeć w ten sposób: YMCA stała się platformą dla tego sportu, taką jak Nintendo Switch dla jakiegoś programu – mówi. – W branży mówimy na to »wbudowana baza«”. Gdyby Naismith wymyślił koszykówkę w miejscu znajdującym się poza siecią szkół YMCA, być może sport ten pozostałby jedynie lokalną ciekawostką i wkrótce by o nim zapomniano.
Jednak nie wszystkim w YMCA nagła popularność tej gry się podobała. Oddział w Filadelfii zakazał uprawiania tego sportu, bo uczestnicy oraz widzowie zbyt licznie gromadzili się w budynkach szkoły. W końcu jednak z tego zrezygnowano, gdy zdano sobie sprawę, że koszykówka staje się głównym argumentem podczas procesu rekrutacji.
Ten pierwotny zasięg nie ograniczał się jedynie do Ameryki. Jednym z uczniów Naismitha był pochodzący z Japonii Genzabaro Sadaku Ishakawa, który wrócił do domu z zapiskami dotyczącymi uprawiania tej dyscypliny. Istnieją dowody na to, że w Kraju Kwitnącej Wiśni grano w nią już w roku 1900. W Chinach sport ten zaistniał nawet wcześniej, po tym, jak w 1895 roku otwarto oddział YMCA w Tiencinie.
Gdy koszykówka w 1936 roku została włączona w poczet dyscyplin olimpijskich, finał pomiędzy Kanadą i Stanami Zjednoczonymi sędziował arbiter z Chin. Naismith był wśród widzów tego rozgrywanego w Berlinie spotkania i z radością zauważał, że gracze „ani razu nie zakwestionowali decyzji sędziego”. Była to jedna z największych w jego oczach zalet tego meczu, który musiał stanowić dla niego iście surrealistyczne przeżycie. Mężczyzna urodzony ponad 11 tysięcy kilometrów od szkoły YMCA w Springfield sędziował mecz, interpretując zasady spisane przez Naismitha 45 lat przed jego wyprawą do Europy. Ten niezwykle harmonijny moment to w pewnym sensie duchowe przeciwieństwo strasznych okoliczności, w jakich rozgrywano te igrzyska. Żadne wydarzenie z osobistego życia Naismitha nie mogłoby sugerować, że w jakikolwiek sposób popierał on działania gospodarzy imprezy. W swojej ojczyźnie twardo występował przeciwko segregacji rasowej i został mentorem Johna McLendona, pierwszego czarnego absolwenta wydziału edukacji fizycznej na Uniwersytecie Kansas, człowieka, który w późniejszych latach przełamał w końcu barierę rasową i został trenerem profesjonalnej drużyny koszykówki.
Dla Naismitha igrzyska olimpijskie stanowiły przede wszystkim niesamowite osobiste przeżycie. Nie potrafił powstrzymać łez, gdy podczas startu rozgrywek kolejno oklaskiwali go zawodnicy z Filipin, Urugwaju, Estonii i innych krajów.
„Stworzenie koszykówki okazało się punktem zwrotnym w historii gier – mówi Zimmerman. – Wydarzyło się to w niezwykle istotnym momencie. W XX wieku gry stopniowo stawały się czyjąś własnością; czymś przypisanym do osoby lub grupy osób, które je stworzyły”.
Naismith zupełnie nie myślał w ten sposób, gdy przedstawiał zasady tego sportu grupce studentów w pewien śnieżny dzień w Springfield. W swojej książce wspomina, że Frank Mahan, jeden z bardziej nieokrzesanych nierokujących, zasugerował, by sport ten nazwać „Naismith Ball”. Nauczyciel zaprotestował, żartując, że to z automatu wykluczyłoby jakiekolwiek zainteresowanie ludzi tą dyscypliną.
„A może po prostu basketball (koszykówka)?” – spytał student. Idealnie.
***
Colleen Macklin uwielbia pierwszą z zasad wymyślonych przez Naismitha: „piłkę można rzucać w dowolnym kierunku jedną lub obiema dłońmi”. Pracuje na stanowisku profesora w Parsons School of Design, jest także szefową PETLab – organizacji, która tworzy eksperymentalne gry pomagające w nauce. Tu naprawdę trzeba ostro główkować, co zresztą jest chyba jej specjalnością. „Ostatnio usiłuję tworzyć gry, które mogą stanowić tło dla innych zajęć – mówi. – Obecnie pracuję nad taką, w którą można grać, gdy w nic się nie gra. Polega na tym, że porusza się jakiś dziwny temat i subtelnie wplata go w dyskusję tak, by inni dyskutanci się nie zorientowali”. Raczej nie wykorzystuje naszej rozmowy przez telefon jako okazji do nowej rozgrywki. Jeśli jest inaczej, to chyba oznacza, że już przegrałem.
Mówię jej, jak brzmi pierwsza zasada koszykówki, i koła natychmiast idą w ruch. „Od razu myślę o tym, co mogę robić”, stwierdza. Ta reguła jest zgodna z zasadami projektowania gier spisanymi przez profesor Uniwersytetu Południowej Kalifornii, Tracy Fullerton: „Zacznij od tego, co gracz może robić”. „W grze należy dążyć ku spontaniczności – mówi Macklin. – Chcemy, by gracze robili rzeczy, których się nie spodziewamy. Cała zabawa polega na zaskoczeniu”.
Naismith uwielbiał sytuacje, w których jego studenci wykazywali się kreatywnością (tak długo, jak nie kończyło się to utratą przytomności), i uważał, że koszykówka nadaje się wyjątkowo dobrze do wykształcenia w człowieku reakcji na nieznane. „Nie da się przewidzieć tego, co zrobi zaawansowany w grze przeciwnik – pisze w swojej książce. – Zawodnik musi reagować na wydarzenia na boisku, a nie ma czasu na zastanowienie. Nie może polegać na podpowiedziach trenera, sam musi stawić czoła nagłej sytuacji”.
Zarówno Zimmerman, jak i Macklin odsyłają mnie do Herezji obrony strefowej – eseju napisanego przez krytyka sztuki Dave’a Hickeya, niezwykle cenionego przez osoby zajmujące się projektowaniem gier. (Zimmerman twierdzi, że to jedna z najlepszych prac, jakie kiedykolwiek napisano na ten temat). Co krytyk sztuki sądzi o koszykówce? Po pierwsze, Hickey chciałby, żeby sztuka bardziej przypominała dyscyplinę wymyśloną przez Naismitha. Pisze o sławnym wejściu na kosz Juliusa Ervinga z Finałów NBA 1980 roku i zauważa, że spontaniczna reakcja na elementy ograniczające rozgrywkę (takie jak obrona, tablica, linia wyznaczająca boisko i tak dalej) pozwoliła na zaistnienie sytuacji, która przyniosła wiele radości. Fani byli świadkami „triumfu społeczeństwa obywatelskiego w sytuacji, która wyraźnie zaistniała dzięki temu, że niezwykły talent i wola dopasowały się do wyzwalających zasad”. Hickey następnie przechodzi od Dr. J do techniki malarskiej Jacksona Pollocka opartej na kapaniu farbą na płótno. Wyjaśnia, jak ten swoisty akt nieposłuszeństwa, który początkowo był wyrazem artystycznego buntu, stał się techniką omawianą w szkołach artystycznych. Trzymanie się zasad może być ekscytujące, ale tylko wtedy, gdy wprowadza się je z właściwych powodów.
„Trik polega na tym, by w odpowiednim momencie zauważyć, że dana zasada przestaje dawać wolność, a zaczyna nami rządzić – pisze Hickey. – Koszykówka mistrzowsko wyczuła ten moment i wykonała unik”. W swoim dążeniu do wolności sport Naismitha okazał się zaskakująco awangardowy. „Gdy już zorientujesz się, na co trzeba w tym sporcie zwracać uwagę (w gruncie rzeczy na wszystko), staje się on prawdziwym odzwierciedleniem złożoności cywilizacji – twierdzi Hickey. – Nie oznacza to, że koszykówka jest religią. Jest lepsza od religii”.
Gra musi być otwarta na zmiany, jeśli ma odnieść sukces. Macklin i Zimmerman wraz z Johnem Sharpem pracowali nad Metagame – grą karcianą, w którą w zamyśle projektanci gier mieli grać podczas konferencji poświęconych projektowaniu gier (stąd „meta” w nazwie). To w pewnym sensie przeciwieństwo koszykówki. Podczas gdy Naismith tworzył jej zasady tak, by celowo unikać lub odwracać pewne aspekty innych dyscyplin, Metagame wchłania je i składa hołd wielu różnym rozgrywkom. Naismith odszedł od kontaktu fizycznego znanego z futbolu oraz od kopania piłki charakterystycznego dla piłki nożnej i choć przez chwilę rozważał wykorzystanie siatki z lacrosse, szybko postanowił, że rozgrywka powinna toczyć się w płaszczyźnie poziomej, by zachęcać grających do wykonywania subtelnych rzutów po odpowiedniej paraboli. Tymczasem Metagame może zawierać elementy zgadywania z szarad, zadawanie pytań z Trivial Pursuit czy subiektywne, szalone pomysły z Apples to Apples. Macklin i Zimmerman pracowali nad stworzeniem tej gry przez około dekadę i wciąż publikują jej internetowe uaktualnienia. „Mamy już sto wersji – mówi Macklin. – Serio”. Początek etapu projektowania łatwo określić, ale kiedy następuje koniec? Kiedy daną grę możemy uznać za gotową?
„Zadanie polega na stworzeniu określonego zestawu zasad z wielowymiarowej przestrzeni możliwości, więc osiągnięcie punktu, w którym uznajemy, że robota została »wykonana«, stanowi spore wyzwanie – mówi Macklin. – Gra jest ukończona wtedy, gdy nadchodzi dzień, w którym obiecało się oddać gotowy projekt. Tę odpowiedź można uznać za żart, lecz tak to właśnie wygląda”. Istotnie, szef YMCA w Springfield dał Naismithowi dwa tygodnie na ogarnięcie nierokujących, a ten spisał zasady gry w koszykówkę tuż przed wyznaczoną datą.
Choć Naismith złożył swój projekt na czas, tak naprawdę nigdy nie będzie on skończony. To właśnie w tym kontekście Macklin wspomina o wspaniałym eseju Dave’a Hickeya dotyczącym Dr. J, sztuki i religii. Wspomniany krytyk twierdzi, że ciągła ewolucja koszykówki i jej zasad to coś wyjątkowego, bo zmian najczęściej „dokonuje się z pobudek estetycznych”.
„To niesamowite, gdy się temu przyjrzeć – twierdzi Macklin. – Wiele zasad gier modyfikuje się lub całkowicie zmienia pod wpływem tego, czego chce gracz. Tymczasem w koszykówce zmienia się je po to, by sport stał się atrakcyjniejszy dla widza”. Gdy ogląda mecze, zauważa, że zawodnicy przestrzegają reguł, ale także wykorzystują przestrzeń pomiędzy nimi z korzyścią dla nas, fanów. Jak mówi, w rezultacie otrzymujemy „jedną z najpiękniejszych rzeczy, jakie można oglądać”.
Macklin uwielbia przytoczony przez Hickeya przykład z wejściem na kosz zza tablicy przez Dr. J, bo nawiązuje on do decyzji, które muszą podejmować projektanci gier. „Gdy to się stało – mówi – wszyscy się zachwycali: »Mój Boże, nigdy przedtem nie byliśmy świadkami tak wspaniałego zagrania«. Pojawia się wybór. NBA mogła uznać, że to wbrew zasadom, ale mogła też stwierdzić: »Dobra, pozwólmy na to«. Właściwą opcją jest oczywiście ta druga”.
Mimo skromnych oczekiwań celem Naismitha było stworzenie czegoś miłego dla oka. Koszykówka „znajdzie miejsce w programie wychowania fizycznego przede wszystkim dlatego, że jest atrakcyjna”, pisał.
To zadziałało. Dwa tygodnie po pierwszym meczu 200 osób wypełniło widownię w YMCA, by obejrzeć zawody rozgrywane przez jego uczniów. Tablice do kosza – utrudnienie z taką gracją omijane przez Dr. J – zostały wymyślone w odpowiedzi na oszałamiającą popularność dyscypliny. Niesforni fani tak często próbowali sięgać z trybun i wybijać lecącą do kosza piłkę, że postanowiono zainstalować taki rodzaj blokady. Poprzez ingerowanie w przebieg rozgrywki w latach 90. XIX wieku fani przypadkowo stworzyli warunki do zaistnienia niemal sto lat później jednego z najbardziej niezwykłych momentów w historii tego sportu. To dopiero asysta.
Nie wszystkie pomysły Naismitha były trafione, a podczas naszej rozmowy Zimmerman zwrócił szczególną uwagę na pewien konkretny niewypał. „Uderzyła mnie zwłaszcza jedna z zasad: »Jeśli piłka wyjdzie poza obręb boiska, powinna zostać wrzucona na nie przez pierwszą osobę, która jej dotknie«. Czy to oznacza, że trzeba by ścigać się po nią?”
Odnosi się do punktu 9., który faktycznie jest dość szalony. Biorąc pod uwagę, że jednym z głównych założeń koszykówki było powstrzymanie zawodników przed wpadaniem na siebie, to dość zaskakujące, że jedna z zasad jest tak sformułowana, że aż prosi się o bijatykę za każdym razem, gdy piłka opuszcza plac gry. W swojej książce Naismith napisał o pułapce tego przepisu oraz o tym, jak pewien student imieniem Lloyd Ware „gdy był w dobrym nastroju, z radością prezentował bliznę, którą został naznaczony, po tym jak rzucił się po piłkę i wszedł w zbyt bliski kontakt z ostrym brzegiem kaloryfera”.
Podczas któregoś z pierwszych meczów w YMCA piłka wylądowała na balkonie sali gimnastycznej i członkowie jednego z zespołów pobiegli czym prędzej, by ją stamtąd wydostać. Jak wspominał Naismith, „dwaj gracze drugiej drużyny podsadzili swojego kolegę tak wysoko, że był w stanie złapać się gzymsu balkonu, po czym podciągnął się i przechwycił piłkę”.
Wkrótce przepis ten zmodyfikowano tak, że piłka należała się zawodnikowi trzymającemu ją (a nie tylko jej dotykającemu), lecz to doprowadziło jedynie do eskalacji przemocy. „W tamtym roku tak często dochodziło do bijatyk w trakcie gry, że komitet zajmujący się zasadami szybko przywrócił oryginalne brzmienie przepisu”, pisał Naismith. Początkowo przez dłuższy czas problem ten rozwiązywano, stawiając ogrodzenie dookoła boiska.
Pierwsza wersja obecnej zasady dotyczącej posiadania piłki, która opuszcza boisko, pojawiła się dopiero w 1913 roku, lecz to oczywiste niedopatrzenie nie powstrzymało rozwoju tego sportu. „Można powiedzieć, że Naismith brał pod uwagę wyjątki od zasad – mówi Zimmerman w odniesieniu do oryginalnych przepisów. – Usiłował domyślić się, w jaki sposób zawodnicy będą próbowali obejść przepisy”. Jednak ten proces jest niezwykle istotnym elementem ewolucji gry. W zasadzie każda reguła, która nie została zawarta w tych pierwotnych 13 zasadach gry w koszykówkę, pojawiła się dlatego, że gdzieś kiedyś jakiś zawodnik próbował kombinować.
Projektanci gier zachęcają do takiego zachowania, tworzą warunki, w których gracze mogą dowolnie eksperymentować w ramach zasad i z ich wykorzystaniem. To tak zwane playtesty. Przeprowadza się je, by zebrać opinie graczy, nim produkt trafi do sprzedaży. Koszykówka jest im poddawana niezmiennie od ponad stu lat. Uprawianie tej dyscypliny zawsze oznaczało dobrą zabawę, ale warto ją oglądać dlatego, że zawodnicy nieustannie eksperymentują z jej ograniczeniami, naginając (lub całkowicie ignorując) zasady, gdy im to pasuje. To, że ta gra wciąż potrafi nas zaskakiwać, najlepiej świadczy o tym, że została dobrze wymyślona.
***
Statek Tezeusza to niezwykle sprawnie wymyślony eksperyment, jeśli chodzi o metafizykę. Mamy statek. Gdy jego załoga zauważa kilka zardzewiałych śrub, wymienia je na nowe. Jakiś czas później zgniła część kadłuba zostaje usunięta, a w jej miejsce kładzie się nową deskę. Ten proces zostaje powtórzony wielokrotnie, aż pewnego dnia się okazuje, że już każdy oryginalny element statku został zastąpiony. Czy to wciąż ten sam statek?
Ta ciekawa parabola może zostać wykorzystana w różnych sytuacjach, dlatego tak ochoczo gadam „to zupełnie jak ze statkiem Tezeusza”, gdy zaangażuję się w jakąś rozmowę dotyczącą filozofii. Nie zawsze trafiam w sedno, ale Francisco Javier López Frías rozumie, do czego zmierzam.
Frías wykłada kinezjologię i filozofię na Penn State*, wiele czasu w swoich badaniach poświęca zrozumieniu etycznych i filozoficznych rozterek związanych ze sportem. Rozmawiamy o koszykówce, a ja staram się połączyć jakoś dyscyplinę, którą oglądamy dzisiaj, z tą, którą Naismith wymyślił w 1891 roku. Trudno byłoby je ze sobą pomylić, a jednak uważamy je w gruncie rzeczy za jedną i tę samą grę. Co konkretnie sprawia, że koszykówka jest koszykówką? Nie jest to do końca jasne. No wiecie, to zupełnie jak ze statkiem Tezeusza.
Nie chodzi tylko o koszykówkę. Większość dyscyplin sportowych z czasem poddaje się zauważalnym zmianom. Frías wspomina o piłce nożnej, która wywodzi się z różnych starożytnych gier, lecz wciąż ewoluuje. Gdy ogląda mecze z lat 50. czy 60. XX wieku, nie potrafi zignorować tego, że według jego szacunków ta dyscyplina różni się „co najmniej o 80 procent” od jej współczesnej odmiany. „Na jakiej podstawie możemy stwierdzić, że ten sport to wciąż piłka nożna?”
Niektórzy filozofowie prezentują „nominalistyczne” podejście do tych rozterek. „Nadajemy jakiejś dyscyplinie sportu konkretną nazwę i dopóki ludzie identyfikują ją z tym sportem i tak go właśnie nazywają, dopóty jest to właśnie ten sport – mówi Frías. – Nie zgadzam się z takim poglądem”. To oczywiście mocno uproszczone przedstawienie sprawy i nie bierzemy nawet pod uwagę oczywistych wad tej teorii, jak choćby tej, że w zasadzie w niemal każdym innym kraju poza Stanami Zjednoczonymi nazwa futbol jest tożsama z piłką nożną. Można powiedzieć, że nominalizm strzelił sobie samobója.
„Z mojego punktu widzenia piłka nożna wciąż jest piłką nożną, a koszykówka koszykówką, bo podstawowy zestaw umiejętności i doświadczeń pozostaje niezmienny – mówi. – W koszykówce musisz podawać i rzucać, by zdobywać więcej punktów niż drużyna przeciwna. W piłce nożnej w dalszym ciągu chodzi o to, by kopać piłkę i wymieniać się nią z kolegami z drużyny. Liczba zawodników w zespole czy ogólnie na boisku może się różnić w zależności od typu piłki nożnej, w jaki gramy, ale podstawowe umiejętności i doświadczenia, na których zbudowany jest ten sport, wciąż są niezmienne”.
Frías twierdzi, że ta spójność zostaje zachowana nie tylko z perspektywy upływającego czasu, lecz także niezbędnych umiejętności. „Mamy zwykłe mecze w gronie znajomych, mamy też spotkania rozgrywane na wysokim poziomie przez zawodowców. Jeśli spytać zawodników, którzy angażują się w dany sport, wszyscy odpowiedzą, że jednym z powodów tego zaangażowania jest to, że dana dyscyplina zapewnia im doświadczenia, których próżno szukać gdzie indziej – mówi. – Każdy sport wymaga robienia ze swoim ciałem pewnych rzeczy. Nazywam to doświadczeniami cielesnymi. Są charakterystyczne dla danej dyscypliny. To właśnie w oparciu o te doświadczenia usiłujemy zmieniać zasady lub dostosować dany sport tak, by nasze doświadczenia z nim związane były cenniejsze lub pełniejsze”.
Ktoś obdarzony bardziej wyrobionym filozoficznie umysłem mógłby w tym momencie postarać się usuwać kolejne warstwy tej metafizycznej cebuli znanej jako „doświadczenie”, lecz ja zatrzymałem się na poziomie wspomnianego statku. A co, jeśli ster nie zostanie w pełni zastąpiony nowym, a jedynie ulepszony? Co, jeśli stare żagle wymieni się na nowe, z trwalszego materiału? Co, jeśli… dobra, chyba nie znam żadnych innych słów związanych z żeglugą.
„Choć różne części statku zostały zmienione, to wciąż ten statek – mówi Frías. – Pytanie brzmi: czy to dokładnie ten sam statek?”. Tu robi chwilową pauzę, nim przystępuje do odpowiedzi na zadane przez samego siebie pytanie. „Jeśli ludzie, którzy dokonywali zmian w budowie statku, wciąż uważają go za ten sam statek i stoją na stanowisku, że nie doszło do żadnej kluczowej zmiany, to jest to w gruncie rzeczy mniej więcej ten sam statek. To samo dotyczy sportu”.
Nie trzeba rozumieć wszystkich detali, które sprawiają, że koszykówka wciąż jest koszykówką. Wystarczy, że docenia się to, że to wszystko razem wciąż działa.
Gdy Naismith napisał swoją książkę, z dumą ogłosił, że „fundamentalne zasady, na których opiera się ta dyscyplina” pozostają niezmienne. „Gdy pada pytanie: »Jaka największa zmiana zaszła w koszykówce?«, moja odpowiedź jest prosta. Są nią umiejętności zawodników oraz zagrywki, które opracowano”.
Po tych wszystkich latach statek być może wyglądał już inaczej, ale Naismith wciąż rozpoznał w nim ten, który stworzył. Nie miał też obiekcji dotyczących kierunku, w którym płynął.
***
Porozmawiajmy chwilę o książce Naismitha. Basketball: Its Origin and Development (Koszykówka: Jej początki i rozwój) wydano w grudniu 1941 roku, co zbiegło się z półwieczem tego sportu. Być może zauważyliście, że w tym samym miesiącu Cesarstwo Japońskie zaatakowało Pearl Harbor, czym wciągnęło Stany Zjednoczone w II wojnę światową. Ameryka znalazła się na zakręcie historii, wobec czego skromna książka o koszykówce autorstwa Jamesa Naismitha została zupełnie przeoczona.
To bez wątpienia niesprawiedliwość wobec autora, który poświęcił ostatnie lata swojego życia na przelanie na papier szczegółów swojej spuścizny. Jego tekst jest zwięzły i jasny, choć stanowi to wskazówkę, że Naismith nie stworzył go sam. We wstępie autorstwa profesora historii Williama J. Bakera, dołączonym do wydania z 1996 roku, możemy przeczytać, że Naismith był „ograniczony literacko”, a także, że „ortografia i gramatyka nie były jego silną stroną”. Najstarszy syn Naismitha, Jack, próbował spisać za ojca jego myśli, lecz kluczenie i zbyt duża liczba powtórzeń w relacji rodzica przerosły go, więc zlecił to zadanie jednej ze swoich wykładowczyń, za co zapłacił 150 dolarów. (Jej nazwisko nie pojawia się nigdzie w tekście).
Mimo jej starań książka sprawia czasem wrażenie nieco koślawej. Nie ma w niej wzmianki o wyniku pierwszego w historii meczu, za to znajdziemy tam długi fragment poświęcony rezultatom licealnego turnieju koszykarskiego z 1925 roku, zawierający także szczegółowe analizy badań moczu grających wówczas chłopców. (Asystent Naismitha, niejaki pan C.E. Rowe, przez cztery dni zbierał próbki od graczy wszystkich zwycięskich drużyn. „Jego praca okazała się nieoceniona”, napisał Naismith).
Wspominam o tym, bo choć jego książka miała być w założeniu najlepszym dokumentem o wczesnych latach koszykówki, w rzeczywistości jest mocno zmienioną opowieścią, dość odległą od swojego źródła. Służy za to za niezłą metaforę samej koszykówki – sportu, który w obecnej formie zupełnie nie przypomina dyscypliny wymyślonej przez Naismitha.
Zdaję sobie sprawę, że traktuję naszego starego przyjaciela Jamesa dość obcesowo. Opisałem go jako półanalfabetę i ściemniacza, a to niezwykle nie w porządku wobec niego. Według wszelkich źródeł Naismith był dobrodusznym człowiekiem, który szczerze przejmował się edukacją i dobrym samopoczuciem młodych ludzi. W istocie popularność koszykówki to bezpośredni efekt jego hojności i egalitaryzmu. Gdyby był człowiekiem nieco mniej skromnym, postarałby się o większą kontrolę nad swoim wynalazkiem i ograniczyłby tym samym jego rozwój. Nigdy nie opatentował wymyślonej dyscypliny i nie wykazywał zainteresowania zarabianiem na niej. Gdy jeden z prawników zasugerował, że mógłby domagać się finansowych udziałów w każdym bilecie sprzedanym na wszystkie zawody koszykarskie, nauczyciel pogonił faceta ze swojego biura.
Naismith powoli zejdzie na dalszy plan, gdy w tej opowieści wyjdziemy poza budynki YMCA w Springfield. Szkoda, bo zdążyłem go polubić. Był cudownym dziwakiem, typem uroczego ekscentryka, który na miesiąc miodowy zabrał ze sobą swojego psa. W wyprawę państwo Naismithowie udali się na niemal siedmiometrowej łodzi, a zarówno żona, jak i pies przez cały jej przebieg cierpieli z powodu choroby morskiej.
Oto kolejny przykład na to, jak dziwnym człowiekiem był James Naismith: choć wymyślił koszykówkę, sam zagrał w nią zaledwie dwukrotnie. Jeden z tych meczów jego zespół, złożony z nauczycieli YMCA, przegrał 5:1. Jedyny punkt zdobył przyjaciel Naismitha, A.A. Stagg, późniejszy pionier futbolu amerykańskiego. (Naismith i jego żona Maude wymyślili wczesną, flanelową wersję kasku futbolowego. Miał on chronić przed deformacją ucha, której sam Naismith dorobił się, grając jako środkowy w drużynie ośrodka szkoleniowego YMCA). Gdy w 1898 roku Uniwersytet Kansas szukał potencjalnego szefa wydziału edukacji fizycznej, Stagg podsunął kandydaturę Naismitha, którego opisał jako „twórcę koszykówki, doktora medycyny, prezbiteriańskiego duchownego, abstynenta, wszechstronnego sportowca, niepalącego i nieprzeklinającego”.
Naismith zgodził się także trenować koszykarską drużynę uczelni, choć uważał, że zawodnicy na boisku powinni być pozostawieni sami sobie. Trenerów, którzy zarządzali każdym elementem gry, nazywał „złem”, więc w gruncie rzeczy pozwalał swoim graczom na pełną swobodę.
W tych wczesnych latach koszykówki często sędziował mecze swojej drużyny i pozostawał nieskazitelnie uczciwy. Kansas przegrało wiele z tych spotkań, w tym pierwsze rozegrane przez drużynę tego uniwersytetu – mecz skończył się wynikiem 16:5 dla zespołu Kansas City YMCA. Przeciwnicy grali twardo, lecz gdy Naismith odgwizdywał faule, młodzi gracze Kansas City twierdzili, że się myli, i nie otrzymywali kar.
W trakcie jego ostatniego roku na stanowisku głównego trenera w artykule napisanym dla „University Daily Kansan” podważano jego niezłomność w dążeniu do sukcesu. „Doktor James Naismith, twórca tej gry, jest tak zajęty pracą na stanowisku szefa wydziału sportowego, że rzadko znajduje czas, by porządnie potrenować drużynę”. Nigdy nie uważał, że wygrywanie jest kluczowe w sporcie. Bilans drużyny w trakcie dziewięciu sezonów pod jego wodzą zdaje się to potwierdzać: 55 wygranych, 60 porażek.
Kansas stało się koszykarską potęgą wkrótce po tym, jak Naismith zrezygnował z trenowania zespołu. Według Roba Rainsa, który napisał biografię Naismitha, w latach po porzuceniu kariery trenera zajmował się nauczaniem i pracą przy eksperymentach medycznych. Wśród wspomnianych eksperymentów był test trzeźwości oraz własna metoda ustalania, czy dana osoba ma predyspozycje sportowe. Według jednego z byłych uczniów Naismith zasłaniał obiektom swoich badań oczy, zatykał im uszy i sadzał za kierownicą samochodu. Jeśli byli w stanie utrzymać stałą prędkość około 55 kilometrów na godzinę, oznaczało to według niego, że dysponują „znakomitym zmysłem kinestetycznym”. Traktujcie te rewelacje, jak chcecie. Trzeba jednak zaznaczyć, że sam Naismith był okropnym kierowcą, nawet bez zasłaniania oczu.
Wynalazł on także coś na kształt średniowiecznej maszyny przypominającej stojak, która miała sprawić, że ludzie staną się wyżsi. W wywiadzie dla szkolnej gazety twierdził, że dzieci w wieku od pięciu miesięcy do roku powinno się rozciągać przy użyciu tego ustrojstwa. Jak mówił, jego jedynym zmartwieniem jest to, że dzieci mogą nigdy nie przestać rosnąć.
W przeciwieństwie do wymyślonego przez niego narzędzia do torturowania dzieci koszykówka się sprawdziła. To zdumiewający wynalazek, choć nie zapewnił mu natychmiastowo wielkiej sławy. Pewnego razu, gdy Naismith odwiedzał swojego syna w stanie Iowa, zajrzał na salę gimnastyczną w Morningside College, by przyjrzeć się luźnej gierce. Potrzebny był sędzia i ktoś z zawodników zasugerował, by został nim cichy okularnik z przedziałkiem. „Dajcie spokój – zaprotestował jeden ze studentów. – Staruszek nigdy w życiu nie widział meczu koszykówki”. Naismith uznał całą sytuację za niezwykle zabawną.
Niemal dekadę po jego śmierci córka Naismitha napisała do legendarnego trenera z Kansas i jego protegowanego, Phoga Allena. Narzekała, że na kampusie uczelni w żaden sposób nie wspomina się o jej ojcu. Nie wisiała tam nawet tabliczka honorująca jego osiągnięcia. Allen odpisał, że zasugerował nadanie imienia jej ojca nowemu stadionowi uczelni, lecz władze uniwersytetu odrzuciły ten pomysł. Kilka dni później z pompą otwarto stadion Allen Fieldhouse, nazwany od nazwiska Phoga. Brutalne zderzenie z rzeczywistością, ale sam Naismith pewnie szczególnie by się tym nie przejął. W końcu mawiał: „W koszykówce nie ma miejsca dla egotystów”.
***
To zrozumiałe, że projektanci gier podchodzą do zasad stworzonych przez Naismitha w inny sposób niż ja. Fakt ten doprowadził mnie do odkrycia, że ich rozumienie zasad zostało ukształtowane częściowo przez pracę krytyka sztuki na temat Dr. J. Pasjonaci oraz ludzie mądrzy ekscytują się i interesują wieloma zagadnieniami, także takimi, które wykraczają poza sferę dotyczącą ich życia zawodowego. Koszykówka zapewnia zaskakującą obfitość przestrzeni do czynienia ciekawych obserwacji. Być może nie jestem najbystrzejszym kolesiem w danym pomieszczeniu (jakimkolwiek), ale przynajmniej zawsze mogę pogadać o koszykówce. W końcu Naismith wymyślił ją tak, by każdy mógł się nią cieszyć.
Tuż po stworzeniu koszykówki na teren YMCA zajrzała grupka nauczycielek z podstawówki dla dziewcząt Buckingham. Obserwowały, jak nierokujący rzucają do koszów na brzoskwinie. Gdy spytały, czy dziewczyny też mogłyby uprawiać ten sport, zarezerwował im czas na sali gimnastycznej i zaprosił, by spróbowały swych sił wraz z uczennicami. Tym samym jeden z pierwszych meczów koszykówki w historii odbył się z udziałem młodych kobiet, a stało się to w czasach, gdy dziewczętom w ogóle nie pozwalano na uprawianie sportów drużynowych.
Naismith pomógł w organizacji pierwszego kobiecego turnieju koszykówki w 1892 roku, podczas którego poznał gwiazdę drużyny stenografek YMCA, niejaką Maude – swoją przyszłą żonę. (Gdyby Maude wiedziała, że podczas miesiąca miodowego będzie musiała dzielić kajutę z psem cierpiącym na chorobę morską, być może zmieniłaby zdanie na temat ślubu). Przez resztę życia aktywnie wspierał sport kobiet, a w swojej książce z dumą pisał: „Dziewczęta poczyniły w ostatnim ćwierćwieczu znacznie większe postępy w edukacji fizycznej niż chłopcy”. Gdy w latach 30. obejrzał spotkanie kobiet w Wichita, w stanie Kansas, stwierdził: „Przez cały sezon nie widziałem meczu chłopców, który stałby na tak wysokim poziomie, jeśli chodzi o szybkość, dokładność podań czy grę drużynową, jak ten zagrany przez te dziewczęta”.
Koszykówka trafia do mas i właśnie o to chodziło Naismithowi. Biorąc pod uwagę fakt, że często zmieniała się ze względu na kaprysy zawodników, z pewnością zyskała na tym, że czynniki wpływające na nią okazywały się niezwykle różnorodne. Celebrowanie tego sportu to odpowiedni sposób na promowanie spuścizny Naismitha. A przynajmniej znacznie skuteczniejszy niż wydanie książki tuż po ataku na Pearl Harbor.
***
Nie wszystkie zmiany w koszykówce podobały się Naismithowi. Wkrótce po tym, jak przestał zajmować się trenowaniem zawodników, do jego dyscypliny wdarła się ostrzejsza gra fizyczna. Po tym, jak w 1910 roku obejrzał obfitujący w nieczyste zagrania mecz pomiędzy Kansas i Missouri, podobno stwierdził: „Oni zabijają mój sport!”. Czuł, że arbitrzy muszą się wykazywać większą stanowczością. Zapomniał pewnie, że sam pozwolił młodej drużynie Kansas City YMCA zupełnie ignorować swoje decyzje o faulach, gdy sędziował ich mecz.
Jedna z jego większych trosk wcale nie dotyczyła tego, co działo się na parkiecie. W 1911 roku Naismith opublikował w magazynie z Kansas artykuł potępiający „komercjalizację sportu”. Zaciekle sprzeciwiał się roli pieniędzy w akademickiej koszykówce i brzydził się „hołdowaniem dolarowi w świecie sportu”. Wymyślił tę dyscyplinę jako coś na kształt „laboratorium, w którym uczy się o moralności, zasadzie fair play i uczciwości”. Kapitalistyczną chciwość uznał za nieprzystającą do tych wartości. Innymi słowy, gdyby wciąż żył, raczej nie zachwyciłaby go impreza o nazwie Capital One® NCAA® March Madness® Bracket Challenge.
Przyszłość tego sportu już od pierwszego wyrzutu piłki pozostawała jednak na łasce nieznanych czynników. Trzeba przyznać Naismithowi, że nie zamykał się na jego rozwój. „Nie martwię się przyszłością koszykówki – pisał w swojej książce. – Sama gra jest interesująca, bez względu na to, jak będzie się przy niej kombinowało”.
To prawda, choć dyscyplina ta jest interesująca także dlatego, że się przy niej kombinuje. Spytajcie projektanta gier. „Gry są demokratyczną formą sztuki – mówi mi Colleen Macklin. – Na tym polega piękno fizycznej gry. Nie musisz być programistą czy artystą, by dokonywać w niej zmian. Zasady mogą modyfikować i dopracowywać także zwykli ludzie”.
Jest w tym wszystkim pewna ironia. Choć koszykówka pozostaje jedynym z najpopularniejszych sportów zespołowych, którego początki prowadzą do jednej osoby, najważniejszym darem tej właśnie osoby było to, że dobrowolnie zrezygnowała z kontroli nad swoim wynalazkiem. Ta gra nigdy nie była idealna. Od samego początku pojawiały się problemy, jak choćby takie, czy gracze pod okiem Naismitha nie rozszarpią się na strzępy. Ale wciąż się rozwija i jak na projekt grupowy osiągnęła niesłychany sukces.
Czy koszykówka może nas nauczyć czegokolwiek o otaczającym nas świecie? A może odwrotnie – czy jakaś mądrość zdołała przedrzeć się na boisko i zmieścić w średnicy pomarańczowej obręczy? Nie zamierzam udzielać w tej książce jednoznacznych odpowiedzi na te pytania, ale jeśli macie taką ochotę, możecie sami to zrobić, tak jak robią to zawodnicy, poruszając się w przestrzeni między ustalonymi zasadami gry.
Jestem przekonany, że koszykówka może nam udzielić przynajmniej jednej ważnej lekcji: można powstrzymać grupę rozwydrzonych dzieciaków przed wszczynaniem bójek – wystarczy dać im piłkę i zawiesić dwa kosze na brzoskwinie. Jeśli miałyby to być dwie cenne lekcje, możemy też wziąć pod uwagę to, czego nauczył się sam Naismith: nie da się przewidzieć tego, co stanie się z wymyślonymi przez nas rzeczami. Cała zabawa polega na nieprzewidywalności.
Mój ulubiony przykład na to pochodzi z cudownie nieidealnej książki Naismitha. Wspomina w niej, że pewnego razu, gdy przechadzał się po sali gimnastycznej YMCA w Springfield, dostrzegł pewnego młodego człowieka „rzucającego w stronę kosza, wyciągającego piłkę i rzucającego ponownie”. Gdy wrócił godzinę później, student wciąż zajmował się tym samym. Zaskoczony Naismith spytał go, co robi. „Chłopak odpowiedział, że sam nie wie, ale chciał sprawdzić, czy da radę trafiać do kosza za każdym razem”.
Naismithowi nie przyszło do głowy, że ludzie będą chcieli trenować ten sport, by poprawiać swoje umiejętności. A to znaczy, że dalekowzroczność nie jest niezbędną cechą wynalazców.
* Uniwersytet Stanu Pensylwania (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
How To Watch Basketball Like a Genius.
What Game Designers, Economists, Ballet Choreographers,
and Theoretical Astrophysicists Reveal About the Greatest Game on Earth
Text copyright © by Nick Greene 2021
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2022
Copyright © for the translation by Jakub Michalski 2022
Redakcja – Dominik Leszczyński
Korekta – Maciej Cierniewski
Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc
Ilustracje – J.O. Applegate
Projekt okładki – Abrams Press
Adaptacja okładki – Piotr Sokołowski, Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Zdjęcie na okładce – Ben Krantz / Metropolitan Museum of Art
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2022
ISBN mobi: 9788382103618
ISBN epub: 9788382103625
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka
Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Karolina Prewysz-Kwinto, Paulina Gawęda, Piotr Jankowski, Barbara Chęcińska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Mateusz Wesołowski
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Paweł Kasprowicz, Marcin Mendelski
Administracja: Klaudia Sater, Monika Kuzko, Małgorzata Pokrywka
Finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl