Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ewa ma dziewiętnaście lat. Mieszka z rodziną, czuje się jednak samotna. Marzy o lepszym życiu, o wyrwaniu się z ubogiego miasteczka gdzieś na południu Polski, o miłości, która odmieni jej los. Niejasne, wzięte z filmów wyobrażenia dziewczyny zderzają się z brutalną rzeczywistością. Staje przed wyborem. Szuka wskazówki na przyszłość, podpowiedzi, co dalej. Zaczyna patrzeć na wszystko, co ją otacza, oczami dziecka, które ma przyjść na świat. Próbuje mu ten świat objaśnić, a zarazem usprawiedliwić. I Ewa, i Ono muszą podjąć decyzję, czy ten świat wart jest wysiłku narodzin.
Po wielkim sukcesie Poczwarki (2001 r.), powieści dla „myślących i wrażliwych”, Dorota Terakowska zaskakuje nową, niezwykłą, poruszającą książką - o sprawach, z którymi się spotykamy, choć wygodniej ich nie dostrzegać.
Ono to książka dla każdego, kto nie chce żyć pod kloszem
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 558
Ta powieść nie powstałaby, gdyby nie pomysł na scenariusz mojej córki, Małgosi Szumowskiej. Pożyczyłam go za jej zgodą – dziękuję. Jaki pomysł? Ono słyszy. Każda z nas rozumie to zarówno podobnie – tak jak podobne są do siebie matki i córki, jak i odmiennie – tak jak odmienne bywają matki i córki
– Nie patrz teraz. Ona upycha gwiazdkowe prezenty pod choinką. Podróba Barbie dla ciebie i rajstopy dla mnie. Wierzy, że to niespodzianka – szepcze Ewa do siostry.
Przytulone do siebie, stoją w oknie, przysłoniętym firanką.
Firanka:
ma piętnaście lat i przetarte dziury, zeszyte na okrętkę; jest brudnobeżowa, w banalny, brązowy wzorek. Wisi nierówno na rdzewiejącej aluminiowej szynie, gdyż większość żabek utraciła sprężystość, a nikt nie wymienił ich na nowe. Firanka pachnie chłodem i kurzem.
– Gdyby nie ty, wciąż wierzyłabym w świętego Mikołaja. I w aniołka – mówi Złotko i trudno dociec, czy w jej głosie brzmi żal, czy też triumf z tej zbyt łatwo zdobytej wiedzy.
– Gdy byłam tak mała jak ty, to tato przebierał się dla mnie za Mikołaja – chwali się Ewa tonem niepewnej wyższości.
– I jak wyglądał? – zaciekawia się Złotko.
– Jak tata przebrany za Mikołaja.
Milcząc, patrzą na pustą ulicę i migoczące w oknach wszędzie takie same, ruskie światełka sztucznych choinek. W tym roku modne są szafirowe; już w listopadzie można je było kupić na każdym bazarze.
„Żeby chociaż choinka była prawdziwa”, myśli Ewa.
Choinka:
sztuczna. Kiedyś nazywana „ekologiczną”. Jej zieleń dawno spłowiała i przypomina spaloną słońcem trawę. Cały rok leży na strychu, złożona w pudle, w dwóch kalekich, nie pasujących do siebie częściach; trzecia się złamała. Teraz stoi w rogu pokoju. Powinna wyglądać radośnie, ale wyblakła zieleń i zimny szafir światełek sprawiają upiorne wrażenie. „Obca istota w obcym domu”, myśli Ewa.
– No to kiedy będzie pierwsza gwiazdka? – pyta Złotko niecierpliwie.
– Głupia jesteś. Dawno już była. Nigdy jej nie widać zza tych brudnych chmur. Mama krzyczy „Pierwsza gwiazdka!” wtedy, gdy barszcz jest gotowy.
Od nieszczelnych okien ciągnie ku nim chłód grudniowej, bezśnieżnej nocy. Firanka dławi je kurzem, a ze szpar koło okna wyłazi brudna wata, którą matka upchała tu w październiku i zapewne wyjmie wiosną. Lub nie wyjmie. Sama wypadnie i odkurzacz będzie ją łapczywie pochłaniać, zapychając się i rzężąc.
– Gdyby śnieg zakrył to wszystko, byłoby ładniej – szepcze Ewa.
– Co wszystko? – pyta Złotko.
– Wszystko. Ciebie i mnie. Mamę i tatę. Ten pokój, nasz dom. Cały świat.
– Dziewczynki! Pierwsza gwiazdka! Wnosimy barszcz! – krzyczy mama za ich plecami.
Niebo jest szare, ponure, bezgwiezdne.
Tata, człapiąc w starych pantoflach, schodzi powoli po schodach.
– Wigilia? – pyta niepewnie, ściszonym głosem.
– Będziemy sobie czegoś życzyć?! – woła Złotko niecierpliwie.
– Będziemy sobie życzyć tego samego co w zeszłym roku – mruczy pod nosem Ewa.
Matka bierze opłatek i odwraca się ku nim. Opłatek z suchym trzaskiem pęka na cztery nierówne części.
– Zdrowia, szczęścia...
– Zdrowia, szczęścia... pieniędzy...
– Wygranej w totka...
Matka zatrzymuje się przy Złotku.
– ...i żeby chociaż tobie się udało.
– Co? – pyta Złotko.
– Wszystko to, co... – matka pociąga nosem i urywa.
– ...to co jej nie wyszło – podpowiada Ewa.
– Co mówisz? – pyta matka.
– Jedzmy, bo wystygnie – mówi Ewa.
Barszcz jest kwaśny i brunatny od długiego gotowania. Mrożone uszka („gotowce” ze sklepu) rozpuściły się w garnku. Ryba przypalona. Byle jak zapakowane prezenty leżą pod sztuczną choinką, nie budząc emocji.
– Apaszka... śliczna – matka próbuje się uśmiechnąć.
– Krawat. Akurat potrzebowałem – mamrocze bez przekonania ojciec.
– Dziękuję, mamo... i tato – dodaje po krótkim namyśle Ewa („Tata na pewno nie wybierał tych rajstop. Gdyby chociaż były z Triumpha...”)
– O, jaka śliczna Barbie – mówi niepewnie Złotko.
– Pokaż – żąda Ewa.
– Murzynka – obwieszcza Złotko.
– Afroamerykanka – poprawia ją siostra.
– Dlaczego? – dziwi się Złotko.
– Żebyś nie brzydziła się Murzynami.
– Ja się nie brzydzę Murzynami.
– Skąd wiesz? – pyta Ewa. – Nie widziałaś z bliska ani jednego, najwyżej w kinie albo w telewizorze.
– Widziałam! – oznajmia Złotko. – Jechał autobusem!
– Nie kłóćcie się. W święta nie wypada się kłócić. I już mamy jednego Murzyna-Polaka, chyba gra w piłkę – mówi matka machinalnie.
Złotko powoli rozbiera Barbie ze złocistego stroju. Barbie kupuje się po to, żeby ją rozebrać i ponownie ubrać. Dziewczynka, nawet nie patrząc, ściąga jej błyszczącą bluzeczkę, szeleszczącą spódniczkę, białe buciki na bardzo wysokich obcasach – i podejrzliwie zerka w stronę choinki. Odsuwa się od niej.
– Czy dalej się jej boisz? – pyta szeptem Ewy, korzystając z tego, że matka już zmierza do kuchni, a tata pogrążył się w zwykłym zamyśleniu.
– Nie – odpowiada szeptem Ewa. – TO było w dzieciństwie. Dawno temu.
– Jak dawno? – pyta Złotko.
– Nie widzisz, o ile jestem od ciebie starsza? Mam dziewiętnaście lat, a ty tylko osiem. Chyba w ogóle nie miałaś się urodzić, pewnie oni zapomnieli cię usunąć. To było tak dawno temu...
– Ale od kiedy mi TO opowiedziałaś, ja też boję się choinki – szepcze Złotko z wyrzutem.
– Och, tamta choinka była prawdziwa, idiotko – odpowiada Ewa tak, by ojciec nie słyszał. – Sztuczne nie mają tej siły. Dotknij... Patrz, jaka jest głupia, śliska i martwa. A prawdziwe żyły. Krótko, ale mocno, bo wiedziały, że mają czas tylko do Trzech Króli. Więc nie lubiły nas i kłuły. TO też było prawdziwe i żyło.
TO:
– Pobaw się ze mną – powiedziała choinka, patrząc na malutką Ewę czerwonymi oczami szklanych baniek. Ich spojrzenie było zimne, a jednak parzyło.
Za oknem było szaro i jesiennie; sztuczny śnieg na świątecznym drzewku nieudolnie poprawiał niedomogi natury.
– Pobaw się ze mną – powtórzyła natarczywie choinka, a jej czerwone oczy złowieszczo rozbłysły i migotały w świetle kolorowych lampek.
– Nie chcę. Kiedy bawisz się ze mną, robisz mi krzywdę – szepnęła dziewczynka, ale choinka już wyciągała w jej stronę ostre, kłujące gałęzie. Każda z nich zakończona była stalową szpileczką, która nagle wychynęła z zielonych czubków.
Ewa, sztywna ze strachu, podeszła bliżej. Czekała, co się stanie.
– Nie, proszę... nie... – szeptała, czując, że szeleszczący, cynfoliowy łańcuch, opasujący drzewko od góry do dołu, nagle ożył i zimny, groźny wsuwa się jej pod sukienkę. – Nie, nie... – szeptała, bojąc się, że pomimo zakazu choinki zacznie histerycznie krzyczeć. Choć drzewko nigdy tego nie mówiło, mała Ewa wiedziała, że TO musi zostać między nimi.
I zostało. Aż do narodzin Złotka.
– Dlaczego się jej bałaś? – nalega teraz Złotko.
– Nie wiem. Chyba zaczęło się od babci? – zastanawia się Ewa. – Nie znałaś jej. Umarła, zanim się urodziłaś. Wiesz, nasza babcia ożywiała martwe przedmioty...
Złotko patrzy na siostrę niespokojnie.
– Co ożywiła poza choinką?
– Nie pamiętam. Telewizor? – mówi Ewa z wahaniem.
– Przecież telewizor jest żywy! – woła Złotko.
Ewa nie ma czasu odpowiedzieć, gdyż z kuchni dobiega głos matki:
– Sprzątaj ze stołu!
– Już – mówi i niechętnie odwraca się, by zanieść do kuchni ociekający tłuszczem półmisek. – Te, hrabianka, nauczyłabyś się pomagać – rzuca gniewnie w stronę Złotka.
– Ja umiem, to mama nie chce, bo mi się tłucze – Złotko odpowiada pokrętnie. Kuchnia wibruje od głosu Presleya, płynącego z radia puszczonego na pełny regulator.
– Ścisz tego ćpuna – mówi gniewnie Ewa.
– On nie był ćpunem! – zaperza się matka. – On był... był...
– ...był wstrętnym grubasem! – drze się nagle Ewa, patrząc na stos brudnych talerzy. Czuje obrzydzenie do zmywania i wycierania naczyń. „Gdy dorobię się forsy, będę je wyrzucać”, postanawia.
Złotko siada na kuchennym taborecie i nie zwraca uwagi na ich przekrzykiwania. Są codzienne i zwykłe; stanowią gwarancję normalności.
– Ciekawe, kto cię tak wychował, bo nie ja! – woła matka.
– Nie! Nie ty! Wychowała mnie babcia! – krzyczy Ewa.
– ...świeć Panie nad jej duszą – mówi odruchowo matka i niechlujnie wykonuje znak krzyża, upuszczając talerz, który rozpryskuje się na kawałki. – Znowu zapomniałam postawić dla niej nakrycie i teraz się mści – dodaje, patrząc ponuro na skorupy.
– Będzie szczęście na nowy rok – cieszy się Złotko.
Taśma z Elvisem milknie i teraz radio sączy świąteczny serwis informacyjny: „Bomba podłożona w Jerozolimie wybuchła w dzielnicy handlowej w porze nasilonego ruchu, raniąc dwanaście osób i zabijając dwie. Zwłoki zamordowanej siekierą sześćdziesięcioośmioletniej emerytki odnaleziono w województwie małopolskim. Jedna z diecezji w województwie lubuskim przydzieliła ochronę księżom chodzącym po kolędzie, z powodu napadów rabunkowych, które zdarzały się w okresie świątecznym”.
– Zmień to na jakąś muzykę – mówi gniewnie matka.
Tłuszcz z talerzy spływa gęstą strugą i zastyga w zlewie, mieszając się z resztkami niedojedzonych potraw. Patrząc na blade ości, Ewa odruchowo myśli o karpiu, który jeszcze wczoraj, żywy, pływał w nie domytej wannie, daremnie szukając wyjścia z pułapki.
– Może jutro posprzątamy kuchnię? A teraz obejrzymy telewizję – krzywi się matka, zerkając na zlew z taką samą niechęcią jak córka.
– Przecież codziennie oglądamy telewizję. A teraz są święta. Nie możemy robić czegoś innego? – pyta Złotko.
– Ale co? – dziwi się matka.
– Nie ma nic prócz telewizji. A babcia i tak ma w nosie nasze talerze i gdyby żyła, też wolałaby telewizję – mruczy Ewa.
Babcia Maria:
babcia jest stara i pomarszczona, a mama młoda i piękna. A jednak to babcia jest swojska i bliska, babcię trzyma się za rękę, a mama jest jak obrazek z kolorowych pism. Babcia zawsze ma w ręce parę drutów i nie patrząc, robi kolejny sweter, szal, rękawiczki. Mama, zanim wyjdzie – a wychodzi codziennie – dużo czasu spędza przed lustrem i teraz też przegląda się z przodu, z boku, z tyłu. Zerka na córkę z bezwiedną kokieterią.
– Jaka jestem szczupła! Nareszcie! Jak ja wyglądałam z tym strasznym brzuchem! Cha! Cha! Ale nie masz pojęcia, jak dobrze ci w nim było! Nie masz pojęcia! – zaśmiewa się, a jej rude włosy rozsypują się na ramionach i falują, lśniąc kasztanowo.
– W twoim brzuchu było ciemno i ciasno – mówi mała Ewa, wysilając pamięć.
Przypomina sobie. Wilgotny mrok. Miękkie, żywe, falujące z każdym oddechem powłoki w kolorze purpury. Śluzowata ciecz, która chroniła ją lepiej niż ściany domu. Łagodne dźwięki docierające z zewnątrz, z TAMTEGO świata, wyciszone i harmonijne, nie zapowiadające niczego, co było potem.
– Nie. Bzdura. Nie możesz pamiętać! – zaśmiała się mama i znowu potrząsnęła głową, oglądając w lustrze swoje włosy.
Ewa wiedziała, skąd pochodzi ich kasztanowy, żywy kolor: z wąskiej, długiej tubki, wyciskanej na włosy w łazience przed lustrem. Mama mrużyła wtedy oczy i obracała głową na wszystkie strony, łapiąc smukłymi palcami pojedyncze pasemka włosów i przygryzając z napięciem wargi. Połyskliwy wąż rdzawej farby omijał czoło, oczy, policzki i wił się nisko ku szyi.
„Też będę tak robić, gdy będę dorosła”, myśli dziewczynka. „Ale wolałabym kolor zielony”.
– Po co opowiadasz takie głupoty? – wtrąca chłodno babcia. – Za moich czasów nie mówiło się przy dzieciach o brzuchach ani o innych obrzydlistwach.
– Bocian albo kapusta! – śmieje się mama i okręca się przed lustrem, patrząc, jak czerwona sukienka podfruwa, obnażając jej smukłe nogi.
– Po co dziecku wiedzieć więcej? Czy nie lepsza tajemnica od tych waszych świńskich jajeczek i plemników? – mruczy babcia i urywa, aby policzyć oczka na spadającej z drutów robótce.
„Było ciasno i ciemno”, myśli z uporem mała Ewa. „Pamiętam. I były dźwięki. Niekiedy kołysały, a czasem kłuły. Było ciasno i ciemno, i w pewnej chwili wiedziałam, że jeśli stamtąd nie wyjdę, to się uduszę. To było wtedy, gdy na zewnątrz ktoś okropnie krzyczał. Mama. To mama krzyczała. Dała mi znać, że mam już wyjść, bo się nie mieszczę w jej brzuchu, rozsadzam go, że już mnie w nim nie chce. Jaka szkoda. Mogłabym tam sobie zrobić domek. Malutki. Tylko dla mnie”.
– Nie mów przy dziecku takich głupot – powtarza z uporem babcia, robiąc kolejny, okropnie gryzący sweterek, który wkrótce skończy i wciśnie na małą Ewę, nie pytając jej o zdanie. – A jak dorośnie i zacznie rozumieć, to nie opowiadaj jej o tym, jak zaszłaś w ciążę.
– Jak zaszłam? Jak? – pyta mama zaczepnym tonem, zatrzymując się w pół obrotu przed lustrem.
– Po co pytasz, skoro wiesz? Przed ślubem. I byłaś pijana. I złapałaś tego fajtłapę z moją pomocą. Ale jak musiałaś się zaciążyć, to mogłaś znaleźć sobie lepszego – mamrocze babcia, nie odrywając oczu od robótki.
– Bzdury! Jesteś głupią, starą wiedźmą! On był najlepszy! I nic nie rozumiesz. My się kochamy!
– Jakby on był do kochania! – śmieje się babcia ironicznym śmiechem, który wykrzywia jej twarz i przesuwa sztuczną szczękę. Szybko poprawia ją językiem i skupia się na liczeniu oczek.
– Rób sobie ten ohydny sweterek, rób... I oglądaj horrory w telewizorze – mówi mama, a w jej głosie brzmi wysoki ton, który podwyższa ją jak obcasy pantofli.
Babcia kuli się i Ewa dostrzega, że niebieskie żyły na jej dłoniach nabrzmiewają w wypukłe, sztywne postronki.
Mała Ewa czuje się szczęśliwa, słuchając tych dziwnych rozmów mamy i babci. Wie, że dopóki się powtarzają, zawsze będzie ten dom, a w nim mama, tato, babcia. Chciałaby mieć psa, ale wytłumaczyli jej, że nie miałby go kto wyprowadzać. Mama nie ma czasu, babcię bolą nogi, tato nie ma nic do gadania, a ona jest za mała.
„Będę większa i wtedy dostanę psa”, myśli z przekonaniem.
Teraz hoduje muchę. To już trzecia mucha, gdyż dwie poprzednie udusiły się w szklanym słoiku z nakrętką. Przed nimi zdechł pająk, a najszybciej umarł motyl. Trzepotał skrzydełkami tak mocno, że jedno z nich trzeba było oberwać, aby się nie męczył. „Och...”, powiedziała mama, zaglądając do słoika i krzywiąc usta: „Wyrzuć to świństwo, kotku”.
Żyły na rękach babci znowu stwardniały i dziewczynka odgadła, co nastąpi. Jedno z TYCH zdań, które już znała.
– Wziął z tobą ślub dlatego, że poszłam do jego rodziców. On sam nie wiedział, czego chce. I nikt by nie chciał takiej, co przed ślubem... – zaczyna babcia, zaciskając wąskie wargi tak, że wyglądają jak cienki sznureczek. Mama syczy gniewnie:
– Dziecko słucha.
– Więc ono może słuchać świństw o plemnikach, a nie może słyszeć prawdy? – pyta babcia agresywnie, lecz zaraz urywa.
Tata wchodzi do pokoju, z właściwą sobie niepewnością.
– Musimy tam iść? – pyta mamę.
– Musimy – mama odpowiada z naciskiem. – Nie marudź.
– Ewa... moja śliczna... moja kochana! – nuci tata znaną dziewczynce melodię i porywa ją na ręce. Sadza ją na barana i galopuje po pokoju. Ewa piszczy z emocji, które są mieszaniną strachu i czegoś cudownego. Na ramionach taty jest wspaniale. Z wysokości babcia wydaje się malutka, a mama jest czerwoną plamą na lśniącej drewnianej podłodze. Tata śmieje się tylko wtedy, gdy bawi się z nią lub nosi ją na ramionach.
– Dziecko uderzy głową w lampę – strofuje babcia.
– Zostaw ją. Zrobi się jej niedobrze i znowu będzie wymiotować. Wiesz, że ona rzyga byle kiedy. Zabrudzi ci ubranie – ostrzega niecierpliwie mama.
– Wolałbym zostać w domu – mówi tata, stawiając Ewę ostrożnie na podłodze.
– A ja nie. Wszyscy tam będą. Co sobie pomyślą, gdy nie przyjdziemy?
Wychodzili prawie co wieczór – tata niechętnie, mama z entuzjazmem, a Ewa zostawała z babcią.
– Co teraz zrobimy? – pyta jak zawsze babcia, jakby dawała jakiś wybór. – Kolację? Bo potem będzie film w telewizji, ale nie dla małych dziewczynek. Ja będę oglądać, a ty co wolisz? Uśniesz na kanapie i potem cię przeniosę, czy zostaniesz sama w ciemnym pokoju? Bo muszę gasić światło. Światło kosztuje.
– Zostanę, babciu – odpowiada Ewa.
Nie chciała być sama w ciemnym pokoju. Wolała zasnąć na kanapie i doczekać momentu, gdy jak zwykle babcia przeprowadzi ją rozespaną do łóżka. A ona nawet nie będzie tego pamiętać. Ale pamięta babcine ręce, które jeszcze dwa, trzy lata temu brały ją z kanapy i unosiły w górę, i nadal żywa jest przyjemność, jaką odczuwała, tonąc w miękkich objęciach. Ale ośmioletnia Ewa jest za ciężka, by ją nosić, a ramiona babci zrobiły się dziwnie kanciaste. Tylko tata wciąż wydaje się wystarczająco silny.
Dzisiaj taty nie było, wyszedł z mamą, ale to było dobre. Dobre było wszystko, co przewidywalne i pewne.
Najpierw babcia dała jej kolację w kuchni.
– Zostaw ten nóż, Ewcia, jesteś za mała, żeby kroić chleb. Chleb kroi ten, kto na niego zarabia – mówiła stara kobieta.
– Ty nie zarabiasz, tylko tata – przekomarzała się Ewa, z góry wiedząc, co babcia odpowie:
– Gdyby mógł, toby nic nie robił, darmozjad jeden, tylko słuchał tych swoich płyt. A ja mam emeryturę – mruczała babcia i dodawała: – Nie może kroić chleba ten, kogo nigdy nie ma w domu.
– Bo on pracuje – mówi mała Ewa.
– Taka tam praca... Dom kultury, lekcje muzyki z tymi nieukami i teleturnieje w telewizji – mruczy babcia.
– Bo tata jest mądry, tata wszystko wie, dlatego wygrywa teleturnieje – mówi Ewa z dumą.
Tata jest sławny dzięki teleturniejom. Gdyby pracował tylko jako instruktor w ognisku muzycznym, nikt by go nie znał („Dlaczego to się nazywa ognisko? Czy muzyka się pali?”, myśli przelotnie mała Ewa).
– Jest inteligentny. I głupi. To są dwie różne rzeczy, inteligencja i rozum, kiedyś to pojmiesz. No chodź, weź tę kanapkę do ręki, zaraz zaczyna się film. Nie lubię oglądać od środka – mruczy babcia.
...i przechodzą do salonu. Tak nazywa ten pokój mama. Dla taty jest to jadalnia. A dla Ewy pokój z telewizorem. Babcia kładzie na kanapie poduszkę i rozściela koc, a sama siada obok. Gasi górną lampę, zapala malutką, boczną, na stoliku obok – i salon tonie w półmroku. A potem niebieszczeje w chłodnej, niepokojącej poświacie bijącej od telewizora.
– Zgasimy lampkę, obraz będzie lepszy – mówi po namyśle babcia, tak jakby nuciła refren powtarzającej się piosenki, i wkrótce duży pokój rozświetlają tylko błyski szklanego ekranu. („Nie gaście lampy, oczy się psują”, mówi tata, a babcia mruczy pod nosem: „Jasne, jasne, ty wszystko wiesz najlepiej”. Ewa czuje wtedy, że rację musi mieć babcia. Babcia na pewno lepiej wie, gdyż ogląda telewizję codziennie, a tata rzadko, tylko w porze dzienników i teleturniejów).
– Zaraz będzie horror. Jak powiem „kryj się”, schowasz głowę pod koc, inaczej zobaczysz coś okropnego – mówi babcia, poprawiając się na kanapie i wzdychając z zadowoleniem.
Dziewczynka boi się horrorów, nawet wtedy, gdy na ekranie nie dzieje się nic okropnego. Okropne dopiero się zbliża; zapowiadają to mroczne tony muzyki, skradające się kroki kogoś niewidocznego... w każdej chwili mogą przekroczyć ramy ekranu i wejść do ich pokoju.
– Ach, ach... zabije ją, pewnie udusi, albo i gorzej... zgwałci. Jak ją będzie gwałcił, nie wolno ci patrzyć – szepcze babcia z emocją. I zaraz potem nadchodzi moment, na który Ewa czeka z ogromnym napięciem:
– Chowaj głowę! – krzyczy babcia i jej ciężka dłoń spada na dziewczynkę, wpychając ją pod koc.
Pod kocem jest ciemno i jeszcze straszniej, niż gdy patrzy się w ekran. Słychać każdy dźwięk z telewizora, dziwnie zwielokrotniony, niepokojący – i można wyobrażać sobie nie wiadomo co. Niewiadomoco na pewno jest straszniejsze niż to coś na ekranie. Niewiadomoco wyczołguje się spod kanapy, na której siedzą z babcią, i powolutku wpełza pod koc, gdzie ukrywa się Ewa. Ciało dziewczynki robi się ciężkie, bezsilne, bezbronne i lodowacieje w oczekiwaniu.
– Już. Możesz patrzyć – mówi babcia dokładnie w tym momencie i Niewiadomoco wycofuje się, a Ewa z westchnieniem ulgi wystawia głowę spod koca.
– Zawsze tak się kończy, gdy kobieta zadaje się Bóg wie z kim – dogaduje babcia, a na ekranie widać, jak policjanci wynoszą zakrwawione ciało. Ewa najbardziej boi się patrzeć na twarz leżącego z szeroko otwartymi nieruchomymi oczami.
Teraz babcia zapada w zwykłą drzemkę, więc Ewa sama obserwuje filmowy koszmar.
– Babciu, śpisz? – szepcze cichutko, a babcia potrząsa głową tak, jakby odganiała niewidzialną muchę. Chrapie. Ewa też w końcu zasypia. Niekiedy śpią tak obie, przed włączonym telewizorem, dopóki nie wrócą rodzice.
– Kochałaś babcię? – pyta Złotko, a jej ręce machinalnie rozbierają i ubierają Barbie.
– Tak, tak – mówi Ewa i myśli, że nigdy, przenigdy nie opowie siostrze o tym, że babcia przez wiele lat po śmierci odwiedzała ją w pokoju. Wystarczyło zgasić światło i już było słychać człapiące kroki.
Najpierw grzechotała sztuczna szczęka, wkładana do szklanki z wodą, którą mama stawiała na nocnym stoliku koło łóżka córki.
– A mówiłam, że wrócę, gdy będziesz niegrzeczna... A mówiłam, że niegrzeczne dzieci spotyka kara boska, zanim umrą. Powiedziałam ci kiedyś, że złapiesz wilka, gdy siądziesz na ziemi, a potem wilk urośnie w tobie i wyżre ci wnętrzności. I czujesz go tam teraz, prawda? A mówiłam... – szeptała zjawa babci bezzębnym, mlaszczącym szeptem i Ewa kuliła się pod kołdrą, powtarzając błagalnie, choć tylko w myślach: „Babciu, idź sobie...Wróć pod tę kamienną płytę. Babciu, ja już nie będę... babciu...”
Nogi babci, szurając pantoflami, to oddalały się od jej łóżka, to zbliżały do niego. Wraz z nimi zbliżał się i oddalał ten nieprzyjemny, trupi zapach, którym babcia pachniała nie tylko teraz, ale i tuż przed śmiercią.
Ewa wtulała się w kołdrę, kroki jednak nieuchronnie zbliżały się, były coraz bliżej, przystawały przy jej łóżku; babcia znów wkładała z pluskiem sztuczną szczękę do szklanki z wodą.
„Otworzę oczy i szczęka będzie tam naprawdę”, myślała ze zgrozą Ewa, bojąc się wysunąć głowę spod kołdry.
– Chowaj się, chowaj, zaraz będzie coś okropnego
– Ewa słyszała drewniany, sepleniący głos. „Babciu... Idź sobie... Błagam”, szeptała.
– Nie wystawiaj głowy... Jeszcze nie. A najlepiej wcale jej nie wystawiaj – powtarzała babcia.
Znowu plusk w szklance i oddalające się kroki. Dwunastoletnia Ewa czeka, aż kroki całkiem umilkną, wyskakuje z łóżka, porywa szklankę i wylewa wodę za okno. Babcia znika.
„Mogłam po prostu nie trzymać tej szklanki na stoliku. Może by wtedy nie przychodziła?”, myśli dziewiętnastoletnia Ewa, lecz zaraz odpowiada sobie: „Przychodziłaby. Na pewno. Przecież kochała mnie na swój sposób”.
– Chodź, pobawimy się. Weźmiemy wszystkie Barbie na bal – proponuje Złotko bez przekonania, ale mama woła:
– Ewa! Sprzątnij resztki ze stołu i strzepnij obrus, żeby starczył na jutro!
Tata kieruje się do swojego pokoju. Przystaje na półpiętrze i patrzy na obie córki, rozkładając ręce w niewyraźnym geście.
– Fajna wigilia, prawda? – mówi Ewa, czując nieokreślone współczucie.
– No – mówi tata i czym prędzej odchodzi.
Z kuchni znowu słychać Presleya. Jego głos zagłusza Bacha, który cicho sączy się spoza drzwi gabinetu taty.
Oni mają chociaż swoją muzykę. A ja żadnej nie lubię aż tak bardzo, żeby jej słuchać od rana do nocy.
Oni mają swoją niechęć do siebie, a ja nikogo nie kocham, ani nawet nie lubię na tyle, żeby cokolwiek czuć.
Złotko ma mamę, Barbie i pokemony. Mama ma telewizor i totolotka. Tata ma swoje książki i płyty. A ja nie mam nic. Nawet marzenia mam takie same jak wszyscy i tak jak wszystkim nigdy się nie spełniają. Moje marzenia nie sięgają dalej niż do spotkania kogoś, nie wiem kogo, ale kogoś takiego, żeby po tym spotkaniu wszystko się odmieniło.
I nie wiem, kim chcę być. Czasem myślę, że astronomem, bo mogłabym wtedy wciąż patrzyć w gwiazdy, w kosmos, w próżnię i w nieskończoność, w każdym razie nie na ziemię, nie na to miasto, nie na moją ulicę. Ale nie będę astronomem, bo jestem za głupia. Nigdy nie rozumiałam matematyki. I nie mam matury.
Wiem, kim nie chcę być, gdy już będę stara: nie chcę być moją mamą.
Wiem, kim będę: będę moją mamą.