Ono - Dorota Terakowska - ebook + książka

Ono ebook

Dorota Terakowska

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ewa ma dziewiętnaście lat. Mieszka z rodziną, czuje się jednak samotna. Marzy o lepszym życiu, o wyrwaniu się z ubogiego miasteczka gdzieś na południu Polski, o miłości, która odmieni jej los. Niejasne, wzięte z filmów wyobrażenia dziewczyny zderzają się z brutalną rzeczywistością. Staje przed wyborem. Szuka wskazówki na przyszłość, podpowiedzi, co dalej. Zaczyna patrzeć na wszystko, co ją otacza, oczami dziecka, które ma przyjść na świat. Próbuje mu ten świat objaśnić, a zarazem usprawiedliwić. I Ewa, i Ono muszą podjąć decyzję, czy ten świat wart jest wysiłku narodzin.

Po wielkim sukcesie Poczwarki (2001 r.), powieści dla „myślących i wrażliwych”, Dorota Terakowska zaskakuje nową, niezwykłą, poruszającą książką - o sprawach, z którymi się spotykamy, choć wygodniej ich nie dostrzegać.

Ono to książka dla każdego, kto nie chce żyć pod kloszem

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 558

Oceny
4,3 (12 ocen)
7
1
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Rachelal

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka jest GENIALNA! Zaczęła się w taki sposób, że brałam pod uwagę rezygnację z lektury. Potem zupełnie mnie wciągnęła i prawie się od niej nie odrywałam. Zakończenie najpierw mnie rozczarowało, a potem doszłam do wniosku, że taki finał to ABSOLUTNE MISTRZOSTWO! Bardzo skłania do przemyśleń...
00
zakrecona8

Nie oderwiesz się od lektury

Tak potrafi pisać tylko Terakowska
00

Popularność




Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie
Kra­ków 2013
© Co­py­ri­ght by Ka­ta­rzy­na No­wak & Ma­łgo­rza­ta Szu­mow­ska © Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, Kra­ków 2003
Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych: WI­TOLD SIE­MASZ­KIE­WICZ
Zdjęcie na okład­ce: ©Jean-Phi­lip­pe La­cu­be/Pho­to­non­stop/Cor­bis/Fo­to­Chan­nels
Re­dak­tor pro­wa­dzący: MA­RIA ROLA
Re­dak­cja, ko­rek­ta: MA­RIA ROLA, HEN­RY­KA SA­LA­WA, LI­DIA TI­MO­FIEJ­CZYK, ANNA RUD­NIC­KA, MA­ŁGO­RZA­TA WÓJ­CIK
Re­dak­cja tech­nicz­na: BO­ŻE­NA KOR­BUT
ISBN 978-83-08-05099-6
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Dłu­ga 1, 31-147 Kra­ków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bez­płat­na li­nia te­le­fo­nicz­na: 800 42 10 40 e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl Ksi­ęgar­nia in­ter­ne­to­wa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Ta po­wie­ść nie po­wsta­ła­by, gdy­by nie po­my­sł na sce­na­riusz mo­jej cór­ki, Ma­łgo­si Szu­mow­skiej. Po­ży­czy­łam go za jej zgo­dą – dzi­ęku­ję. Jaki po­my­sł? Ono sły­szy. Ka­żda z nas ro­zu­mie to za­rów­no po­dob­nie – tak jak po­dob­ne są do sie­bie mat­ki i cór­ki, jak i od­mien­nie – tak jak od­mien­ne by­wa­ją mat­ki i cór­ki

Gru­dzień 2000. Wi­gi­lia

– Nie patrz te­raz. Ona upy­cha gwiazd­ko­we pre­zen­ty pod cho­in­ką. Pod­ró­ba Bar­bie dla cie­bie i raj­sto­py dla mnie. Wie­rzy, że to nie­spo­dzian­ka – szep­cze Ewa do sio­stry.

Przy­tu­lo­ne do sie­bie, sto­ją w oknie, przy­sło­ni­ętym fi­ran­ką.

Fi­ran­ka:

ma pi­ęt­na­ście lat i prze­tar­te dziu­ry, ze­szy­te na okręt­kę; jest brud­no­be­żo­wa, w ba­nal­ny, brązo­wy wzo­rek. Wisi nie­rów­no na rdze­wie­jącej alu­mi­nio­wej szy­nie, gdyż wi­ęk­szo­ść ża­bek utra­ci­ła spręży­sto­ść, a nikt nie wy­mie­nił ich na nowe. Fi­ran­ka pach­nie chło­dem i ku­rzem.

– Gdy­by nie ty, wci­ąż wie­rzy­ła­bym w świ­ęte­go Mi­ko­ła­ja. I w anio­łka – mówi Złot­ko i trud­no do­ciec, czy w jej gło­sie brzmi żal, czy też triumf z tej zbyt ła­two zdo­by­tej wie­dzy.

– Gdy by­łam tak mała jak ty, to tato prze­bie­rał się dla mnie za Mi­ko­ła­ja – chwa­li się Ewa to­nem nie­pew­nej wy­ższo­ści.

– I jak wy­glądał? – za­cie­ka­wia się Złot­ko.

– Jak tata prze­bra­ny za Mi­ko­ła­ja.

Mil­cząc, pa­trzą na pu­stą uli­cę i mi­go­czące w oknach wszędzie ta­kie same, ru­skie świa­te­łka sztucz­nych cho­inek. W tym roku mod­ne są sza­fi­ro­we; już w li­sto­pa­dzie mo­żna je było ku­pić na ka­żdym ba­za­rze.

„Żeby cho­ciaż cho­in­ka była praw­dzi­wa”, my­śli Ewa.

Cho­in­ka:

sztucz­na. Kie­dyś na­zy­wa­na „eko­lo­gicz­ną”. Jej zie­leń daw­no spło­wia­ła i przy­po­mi­na spa­lo­ną sło­ńcem tra­wę. Cały rok leży na stry­chu, zło­żo­na w pu­dle, w dwóch ka­le­kich, nie pa­su­jących do sie­bie częściach; trze­cia się zła­ma­ła. Te­raz stoi w rogu po­ko­ju. Po­win­na wy­glądać ra­do­śnie, ale wy­bla­kła zie­leń i zim­ny sza­fir świa­te­łek spra­wia­ją upior­ne wra­że­nie. „Obca isto­ta w ob­cym domu”, my­śli Ewa.

– No to kie­dy będzie pierw­sza gwiazd­ka? – pyta Złot­ko nie­cier­pli­wie.

– Głu­pia je­steś. Daw­no już była. Ni­g­dy jej nie wi­dać zza tych brud­nych chmur. Mama krzy­czy „Pierw­sza gwiazd­ka!” wte­dy, gdy barszcz jest go­to­wy.

Od nie­szczel­nych okien ci­ągnie ku nim chłód gru­dnio­wej, bez­śnie­żnej nocy. Fi­ran­ka dła­wi je ku­rzem, a ze szpar koło okna wy­ła­zi brud­na wata, któ­rą mat­ka upcha­ła tu w pa­ździer­ni­ku i za­pew­ne wyj­mie wio­sną. Lub nie wyj­mie. Sama wy­pad­nie i od­ku­rzacz będzie ją łap­czy­wie po­chła­niać, za­py­cha­jąc się i rzężąc.

– Gdy­by śnieg za­krył to wszyst­ko, by­ło­by ład­niej – szep­cze Ewa.

– Co wszyst­ko? – pyta Złot­ko.

– Wszyst­ko. Cie­bie i mnie. Mamę i tatę. Ten po­kój, nasz dom. Cały świat.

– Dziew­czyn­ki! Pierw­sza gwiazd­ka! Wno­si­my barszcz! – krzy­czy mama za ich ple­ca­mi.

Nie­bo jest sza­re, po­nu­re, bez­gwiezd­ne.

Tata, czła­pi­ąc w sta­rych pan­to­flach, scho­dzi po­wo­li po scho­dach.

– Wi­gi­lia? – pyta nie­pew­nie, ści­szo­nym gło­sem.

– Będzie­my so­bie cze­goś ży­czyć?! – woła Złot­ko nie­cier­pli­wie.

– Będzie­my so­bie ży­czyć tego sa­me­go co w ze­szłym roku – mru­czy pod no­sem Ewa.

Mat­ka bie­rze opła­tek i od­wra­ca się ku nim. Opła­tek z su­chym trza­skiem pęka na czte­ry nie­rów­ne części.

– Zdro­wia, szczęścia...

– Zdro­wia, szczęścia... pie­ni­ędzy...

– Wy­gra­nej w tot­ka...

Mat­ka za­trzy­mu­je się przy Złot­ku.

– ...i żeby cho­ciaż to­bie się uda­ło.

– Co? – pyta Złot­ko.

– Wszyst­ko to, co... – mat­ka po­ci­ąga no­sem i ury­wa.

– ...to co jej nie wy­szło – pod­po­wia­da Ewa.

– Co mó­wisz? – pyta mat­ka.

– Jedz­my, bo wy­sty­gnie – mówi Ewa.

Barszcz jest kwa­śny i bru­nat­ny od dłu­gie­go go­to­wa­nia. Mro­żo­ne uszka („go­tow­ce” ze skle­pu) roz­pu­ści­ły się w garn­ku. Ryba przy­pa­lo­na. Byle jak za­pa­ko­wa­ne pre­zen­ty leżą pod sztucz­ną cho­in­ką, nie bu­dząc emo­cji.

– Apasz­ka... ślicz­na – mat­ka pró­bu­je się uśmiech­nąć.

– Kra­wat. Aku­rat po­trze­bo­wa­łem – mam­ro­cze bez prze­ko­na­nia oj­ciec.

– Dzi­ęku­ję, mamo... i tato – do­da­je po krót­kim na­my­śle Ewa („Tata na pew­no nie wy­bie­rał tych raj­stop. Gdy­by cho­ciaż były z Trium­pha...”)

– O, jaka ślicz­na Bar­bie – mówi nie­pew­nie Złot­ko.

– Po­każ – żąda Ewa.

– Mu­rzyn­ka – ob­wiesz­cza Złot­ko.

– Afro­ame­ry­kan­ka – po­pra­wia ją sio­stra.

– Dla­cze­go? – dzi­wi się Złot­ko.

– Że­byś nie brzy­dzi­ła się Mu­rzy­na­mi.

– Ja się nie brzy­dzę Mu­rzy­na­mi.

– Skąd wiesz? – pyta Ewa. – Nie wi­dzia­łaś z bli­ska ani jed­ne­go, naj­wy­żej w ki­nie albo w te­le­wi­zo­rze.

– Wi­dzia­łam! – oznaj­mia Złot­ko. – Je­chał au­to­bu­sem!

– Nie kłó­ćcie się. W świ­ęta nie wy­pa­da się kłó­cić. I już mamy jed­ne­go Mu­rzy­na-Po­la­ka, chy­ba gra w pi­łkę – mówi mat­ka ma­chi­nal­nie.

Złot­ko po­wo­li roz­bie­ra Bar­bie ze zło­ci­ste­go stro­ju. Bar­bie ku­pu­je się po to, żeby ją ro­ze­brać i po­now­nie ubrać. Dziew­czyn­ka, na­wet nie pa­trząc, ści­ąga jej błysz­czącą blu­zecz­kę, sze­lesz­czącą spód­nicz­kę, bia­łe bu­ci­ki na bar­dzo wy­so­kich ob­ca­sach – i po­dejrz­li­wie zer­ka w stro­nę cho­in­ki. Od­su­wa się od niej.

– Czy da­lej się jej bo­isz? – pyta szep­tem Ewy, ko­rzy­sta­jąc z tego, że mat­ka już zmie­rza do kuch­ni, a tata po­grążył się w zwy­kłym za­my­śle­niu.

– Nie – od­po­wia­da szep­tem Ewa. – TO było w dzie­ci­ństwie. Daw­no temu.

– Jak daw­no? – pyta Złot­ko.

– Nie wi­dzisz, o ile je­stem od cie­bie star­sza? Mam dzie­wi­ęt­na­ście lat, a ty tyl­ko osiem. Chy­ba w ogó­le nie mia­łaś się uro­dzić, pew­nie oni za­po­mnie­li cię usu­nąć. To było tak daw­no temu...

– Ale od kie­dy mi TO opo­wie­dzia­łaś, ja też boję się cho­in­ki – szep­cze Złot­ko z wy­rzu­tem.

– Och, tam­ta cho­in­ka była praw­dzi­wa, idiot­ko – od­po­wia­da Ewa tak, by oj­ciec nie sły­szał. – Sztucz­ne nie mają tej siły. Do­tknij... Patrz, jaka jest głu­pia, śli­ska i mar­twa. A praw­dzi­we żyły. Krót­ko, ale moc­no, bo wie­dzia­ły, że mają czas tyl­ko do Trzech Kró­li. Więc nie lu­bi­ły nas i kłu­ły. TO też było praw­dzi­we i żyło.

TO:

– Po­baw się ze mną – po­wie­dzia­ła cho­in­ka, pa­trząc na ma­lut­ką Ewę czer­wo­ny­mi ocza­mi szkla­nych ba­niek. Ich spoj­rze­nie było zim­ne, a jed­nak pa­rzy­ło.

Za oknem było sza­ro i je­sien­nie; sztucz­ny śnieg na świ­ątecz­nym drzew­ku nie­udol­nie po­pra­wiał nie­do­mo­gi na­tu­ry.

– Po­baw się ze mną – po­wtó­rzy­ła na­tar­czy­wie cho­in­ka, a jej czer­wo­ne oczy zło­wiesz­czo roz­bły­sły i mi­go­ta­ły w świe­tle ko­lo­ro­wych lam­pek.

– Nie chcę. Kie­dy ba­wisz się ze mną, ro­bisz mi krzyw­dę – szep­nęła dziew­czyn­ka, ale cho­in­ka już wy­ci­ąga­ła w jej stro­nę ostre, kłu­jące ga­łęzie. Ka­żda z nich za­ko­ńczo­na była sta­lo­wą szpi­lecz­ką, któ­ra na­gle wy­chy­nęła z zie­lo­nych czub­ków.

Ewa, sztyw­na ze stra­chu, po­de­szła bli­żej. Cze­ka­ła, co się sta­nie.

– Nie, pro­szę... nie... – szep­ta­ła, czu­jąc, że sze­lesz­czący, cyn­fo­lio­wy ła­ńcuch, opa­su­jący drzew­ko od góry do dołu, na­gle ożył i zim­ny, gro­źny wsu­wa się jej pod su­kien­kę. – Nie, nie... – szep­ta­ła, bo­jąc się, że po­mi­mo za­ka­zu cho­in­ki za­cznie hi­ste­rycz­nie krzy­czeć. Choć drzew­ko ni­g­dy tego nie mó­wi­ło, mała Ewa wie­dzia­ła, że TO musi zo­stać mi­ędzy nimi.

I zo­sta­ło. Aż do na­ro­dzin Złot­ka.

– Dla­cze­go się jej ba­łaś? – na­le­ga te­raz Złot­ko.

– Nie wiem. Chy­ba za­częło się od bab­ci? – za­sta­na­wia się Ewa. – Nie zna­łaś jej. Uma­rła, za­nim się uro­dzi­łaś. Wiesz, na­sza bab­cia oży­wia­ła mar­twe przed­mio­ty...

Złot­ko pa­trzy na sio­strę nie­spo­koj­nie.

– Co oży­wi­ła poza cho­in­ką?

– Nie pa­mi­ętam. Te­le­wi­zor? – mówi Ewa z wa­ha­niem.

– Prze­cież te­le­wi­zor jest żywy! – woła Złot­ko.

Ewa nie ma cza­su od­po­wie­dzieć, gdyż z kuch­ni do­bie­ga głos mat­ki:

– Sprzątaj ze sto­łu!

– Już – mówi i nie­chęt­nie od­wra­ca się, by za­nie­ść do kuch­ni ocie­ka­jący tłusz­czem pó­łmi­sek. – Te, hra­bian­ka, na­uczy­ła­byś się po­ma­gać – rzu­ca gniew­nie w stro­nę Złot­ka.

– Ja umiem, to mama nie chce, bo mi się tłu­cze – Złot­ko od­po­wia­da po­kręt­nie. Kuch­nia wi­bru­je od gło­su Pre­sleya, pły­nące­go z ra­dia pusz­czo­ne­go na pe­łny re­gu­la­tor.

– Ścisz tego ćpu­na – mówi gniew­nie Ewa.

– On nie był ćpu­nem! – za­pe­rza się mat­ka. – On był... był...

– ...był wstręt­nym gru­ba­sem! – drze się na­gle Ewa, pa­trząc na stos brud­nych ta­le­rzy. Czu­je obrzy­dze­nie do zmy­wa­nia i wy­cie­ra­nia na­czyń. „Gdy do­ro­bię się for­sy, będę je wy­rzu­cać”, po­sta­na­wia.

Złot­ko sia­da na ku­chen­nym ta­bo­re­cie i nie zwra­ca uwa­gi na ich prze­krzy­ki­wa­nia. Są co­dzien­ne i zwy­kłe; sta­no­wią gwa­ran­cję nor­mal­no­ści.

– Cie­ka­we, kto cię tak wy­cho­wał, bo nie ja! – woła mat­ka.

– Nie! Nie ty! Wy­cho­wa­ła mnie bab­cia! – krzy­czy Ewa.

– ...świeć Pa­nie nad jej du­szą – mówi od­ru­cho­wo mat­ka i nie­chluj­nie wy­ko­nu­je znak krzy­ża, upusz­cza­jąc ta­lerz, któ­ry roz­pry­sku­je się na ka­wa­łki. – Zno­wu za­po­mnia­łam po­sta­wić dla niej na­kry­cie i te­raz się mści – do­da­je, pa­trząc po­nu­ro na sko­ru­py.

– Będzie szczęście na nowy rok – cie­szy się Złot­ko.

Ta­śma z Elvi­sem milk­nie i te­raz ra­dio sączy świ­ątecz­ny ser­wis in­for­ma­cyj­ny: „Bom­ba podło­żo­na w Je­ro­zo­li­mie wy­bu­chła w dziel­ni­cy han­dlo­wej w po­rze na­si­lo­ne­go ru­chu, ra­ni­ąc dwa­na­ście osób i za­bi­ja­jąc dwie. Zwło­ki za­mor­do­wa­nej sie­kie­rą sze­śćdzie­si­ęcio­ośmio­let­niej eme­ryt­ki od­na­le­zio­no w wo­je­wódz­twie ma­ło­pol­skim. Jed­na z die­ce­zji w wo­je­wódz­twie lu­bu­skim przy­dzie­li­ła ochro­nę ksi­ężom cho­dzącym po ko­lędzie, z po­wo­du na­pa­dów ra­bun­ko­wych, któ­re zda­rza­ły się w okre­sie świ­ątecz­nym”.

– Zmień to na ja­kąś mu­zy­kę – mówi gniew­nie mat­ka.

Tłuszcz z ta­le­rzy spły­wa gęstą stru­gą i za­sty­ga w zle­wie, mie­sza­jąc się z reszt­ka­mi nie­do­je­dzo­nych po­traw. Pa­trząc na bla­de ości, Ewa od­ru­cho­wo my­śli o kar­piu, któ­ry jesz­cze wczo­raj, żywy, pły­wał w nie do­my­tej wan­nie, da­rem­nie szu­ka­jąc wy­jścia z pu­łap­ki.

– Może ju­tro po­sprząta­my kuch­nię? A te­raz obej­rzy­my te­le­wi­zję – krzy­wi się mat­ka, zer­ka­jąc na zlew z taką samą nie­chęcią jak cór­ka.

– Prze­cież co­dzien­nie ogląda­my te­le­wi­zję. A te­raz są świ­ęta. Nie mo­że­my ro­bić cze­goś in­ne­go? – pyta Złot­ko.

– Ale co? – dzi­wi się mat­ka.

– Nie ma nic prócz te­le­wi­zji. A bab­cia i tak ma w no­sie na­sze ta­le­rze i gdy­by żyła, też wo­la­ła­by te­le­wi­zję – mru­czy Ewa.

Bab­cia Ma­ria:

bab­cia jest sta­ra i po­marsz­czo­na, a mama mło­da i pi­ęk­na. A jed­nak to bab­cia jest swoj­ska i bli­ska, bab­cię trzy­ma się za rękę, a mama jest jak ob­ra­zek z ko­lo­ro­wych pism. Bab­cia za­wsze ma w ręce parę dru­tów i nie pa­trząc, robi ko­lej­ny swe­ter, szal, ręka­wicz­ki. Mama, za­nim wyj­dzie – a wy­cho­dzi co­dzien­nie – dużo cza­su spędza przed lu­strem i te­raz też prze­gląda się z przo­du, z boku, z tyłu. Zer­ka na cór­kę z bez­wied­ną ko­kie­te­rią.

– Jaka je­stem szczu­pła! Na­resz­cie! Jak ja wy­gląda­łam z tym strasz­nym brzu­chem! Cha! Cha! Ale nie masz po­jęcia, jak do­brze ci w nim było! Nie masz po­jęcia! – za­śmie­wa się, a jej rude wło­sy roz­sy­pu­ją się na ra­mio­nach i fa­lu­ją, lśni­ąc kasz­ta­no­wo.

– W two­im brzu­chu było ciem­no i cia­sno – mówi mała Ewa, wy­si­la­jąc pa­mi­ęć.

Przy­po­mi­na so­bie. Wil­got­ny mrok. Mi­ęk­kie, żywe, fa­lu­jące z ka­żdym od­de­chem po­wło­ki w ko­lo­rze pur­pu­ry. Ślu­zo­wa­ta ciecz, któ­ra chro­ni­ła ją le­piej niż ścia­ny domu. Ła­god­ne dźwi­ęki do­cie­ra­jące z ze­wnątrz, z TAM­TE­GO świa­ta, wy­ci­szo­ne i har­mo­nij­ne, nie za­po­wia­da­jące ni­cze­go, co było po­tem.

– Nie. Bzdu­ra. Nie mo­żesz pa­mi­ętać! – za­śmia­ła się mama i zno­wu po­trząsnęła gło­wą, ogląda­jąc w lu­strze swo­je wło­sy.

Ewa wie­dzia­ła, skąd po­cho­dzi ich kasz­ta­no­wy, żywy ko­lor: z wąskiej, dłu­giej tub­ki, wy­ci­ska­nej na wło­sy w ła­zien­ce przed lu­strem. Mama mru­ży­ła wte­dy oczy i ob­ra­ca­ła gło­wą na wszyst­kie stro­ny, ła­pi­ąc smu­kły­mi pal­ca­mi po­je­dyn­cze pa­sem­ka wło­sów i przy­gry­za­jąc z na­pi­ęciem war­gi. Po­ły­skli­wy wąż rdza­wej far­by omi­jał czo­ło, oczy, po­licz­ki i wił się ni­sko ku szyi.

„Też będę tak ro­bić, gdy będę do­ro­sła”, my­śli dziew­czyn­ka. „Ale wo­la­ła­bym ko­lor zie­lo­ny”.

– Po co opo­wia­dasz ta­kie głu­po­ty? – wtrąca chłod­no bab­cia. – Za mo­ich cza­sów nie mó­wi­ło się przy dzie­ciach o brzu­chach ani o in­nych obrzy­dli­stwach.

– Bo­cian albo ka­pu­sta! – śmie­je się mama i okręca się przed lu­strem, pa­trząc, jak czer­wo­na su­kien­ka pod­fru­wa, ob­na­ża­jąc jej smu­kłe nogi.

– Po co dziec­ku wie­dzieć wi­ęcej? Czy nie lep­sza ta­jem­ni­ca od tych wa­szych świ­ńskich ja­je­czek i plem­ni­ków? – mru­czy bab­cia i ury­wa, aby po­li­czyć oczka na spa­da­jącej z dru­tów ro­bót­ce.

„Było cia­sno i ciem­no”, my­śli z upo­rem mała Ewa. „Pa­mi­ętam. I były dźwi­ęki. Nie­kie­dy ko­ły­sa­ły, a cza­sem kłu­ły. Było cia­sno i ciem­no, i w pew­nej chwi­li wie­dzia­łam, że je­śli stam­tąd nie wyj­dę, to się udu­szę. To było wte­dy, gdy na ze­wnątrz ktoś okrop­nie krzy­czał. Mama. To mama krzy­cza­ła. Dała mi znać, że mam już wy­jść, bo się nie miesz­czę w jej brzu­chu, roz­sa­dzam go, że już mnie w nim nie chce. Jaka szko­da. Mo­gła­bym tam so­bie zro­bić do­mek. Ma­lut­ki. Tyl­ko dla mnie”.

– Nie mów przy dziec­ku ta­kich głu­pot – po­wta­rza z upo­rem bab­cia, ro­bi­ąc ko­lej­ny, okrop­nie gry­zący swe­te­rek, któ­ry wkrót­ce sko­ńczy i wci­śnie na małą Ewę, nie py­ta­jąc jej o zda­nie. – A jak do­ro­śnie i za­cznie ro­zu­mieć, to nie opo­wia­daj jej o tym, jak za­szłaś w ci­ążę.

– Jak za­szłam? Jak? – pyta mama za­czep­nym to­nem, za­trzy­mu­jąc się w pół ob­ro­tu przed lu­strem.

– Po co py­tasz, sko­ro wiesz? Przed ślu­bem. I by­łaś pi­ja­na. I zła­pa­łaś tego faj­tła­pę z moją po­mo­cą. Ale jak mu­sia­łaś się za­ci­ążyć, to mo­głaś zna­le­źć so­bie lep­sze­go – mam­ro­cze bab­cia, nie od­ry­wa­jąc oczu od ro­bót­ki.

– Bzdu­ry! Je­steś głu­pią, sta­rą wie­dźmą! On był naj­lep­szy! I nic nie ro­zu­miesz. My się ko­cha­my!

– Jak­by on był do ko­cha­nia! – śmie­je się bab­cia iro­nicz­nym śmie­chem, któ­ry wy­krzy­wia jej twarz i prze­su­wa sztucz­ną szczękę. Szyb­ko po­pra­wia ją języ­kiem i sku­pia się na li­cze­niu oczek.

– Rób so­bie ten ohyd­ny swe­te­rek, rób... I oglądaj hor­ro­ry w te­le­wi­zo­rze – mówi mama, a w jej gło­sie brzmi wy­so­ki ton, któ­ry pod­wy­ższa ją jak ob­ca­sy pan­to­fli.

Bab­cia kuli się i Ewa do­strze­ga, że nie­bie­skie żyły na jej dło­niach na­brzmie­wa­ją w wy­pu­kłe, sztyw­ne po­stron­ki.

Mała Ewa czu­je się szczęśli­wa, słu­cha­jąc tych dziw­nych roz­mów mamy i bab­ci. Wie, że do­pó­ki się po­wta­rza­ją, za­wsze będzie ten dom, a w nim mama, tato, bab­cia. Chcia­ła­by mieć psa, ale wy­tłu­ma­czy­li jej, że nie mia­łby go kto wy­pro­wa­dzać. Mama nie ma cza­su, bab­cię bolą nogi, tato nie ma nic do ga­da­nia, a ona jest za mała.

„Będę wi­ęk­sza i wte­dy do­sta­nę psa”, my­śli z prze­ko­na­niem.

Te­raz ho­du­je mu­chę. To już trze­cia mu­cha, gdyż dwie po­przed­nie udu­si­ły się w szkla­nym sło­iku z na­kręt­ką. Przed nimi zde­chł pa­jąk, a naj­szyb­ciej uma­rł mo­tyl. Trze­po­tał skrzy­de­łka­mi tak moc­no, że jed­no z nich trze­ba było obe­rwać, aby się nie męczył. „Och...”, po­wie­dzia­ła mama, za­gląda­jąc do sło­ika i krzy­wi­ąc usta: „Wy­rzuć to świ­ństwo, kot­ku”.

Żyły na rękach bab­ci zno­wu stward­nia­ły i dziew­czyn­ka od­ga­dła, co na­stąpi. Jed­no z TYCH zdań, któ­re już zna­ła.

– Wzi­ął z tobą ślub dla­te­go, że po­szłam do jego ro­dzi­ców. On sam nie wie­dział, cze­go chce. I nikt by nie chciał ta­kiej, co przed ślu­bem... – za­czy­na bab­cia, za­ci­ska­jąc wąskie war­gi tak, że wy­gląda­ją jak cien­ki sznu­re­czek. Mama sy­czy gniew­nie:

– Dziec­ko słu­cha.

– Więc ono może słu­chać świ­ństw o plem­ni­kach, a nie może sły­szeć praw­dy? – pyta bab­cia agre­syw­nie, lecz za­raz ury­wa.

Tata wcho­dzi do po­ko­ju, z wła­ści­wą so­bie nie­pew­no­ścią.

– Mu­si­my tam iść? – pyta mamę.

– Mu­si­my – mama od­po­wia­da z na­ci­skiem. – Nie ma­ru­dź.

– Ewa... moja ślicz­na... moja ko­cha­na! – nuci tata zna­ną dziew­czyn­ce me­lo­dię i po­ry­wa ją na ręce. Sa­dza ją na ba­ra­na i ga­lo­pu­je po po­ko­ju. Ewa pisz­czy z emo­cji, któ­re są mie­sza­ni­ną stra­chu i cze­goś cu­dow­ne­go. Na ra­mio­nach taty jest wspa­nia­le. Z wy­so­ko­ści bab­cia wy­da­je się ma­lut­ka, a mama jest czer­wo­ną pla­mą na lśni­ącej drew­nia­nej podło­dze. Tata śmie­je się tyl­ko wte­dy, gdy bawi się z nią lub nosi ją na ra­mio­nach.

– Dziec­ko ude­rzy gło­wą w lam­pę – stro­fu­je bab­cia.

– Zo­staw ją. Zro­bi się jej nie­do­brze i zno­wu będzie wy­mio­to­wać. Wiesz, że ona rzy­ga byle kie­dy. Za­bru­dzi ci ubra­nie – ostrze­ga nie­cier­pli­wie mama.

– Wo­la­łbym zo­stać w domu – mówi tata, sta­wia­jąc Ewę ostro­żnie na podło­dze.

– A ja nie. Wszy­scy tam będą. Co so­bie po­my­ślą, gdy nie przyj­dzie­my?

Wy­cho­dzi­li pra­wie co wie­czór – tata nie­chęt­nie, mama z en­tu­zja­zmem, a Ewa zo­sta­wa­ła z bab­cią.

– Co te­raz zro­bi­my? – pyta jak za­wsze bab­cia, jak­by da­wa­ła ja­kiś wy­bór. – Ko­la­cję? Bo po­tem będzie film w te­le­wi­zji, ale nie dla ma­łych dziew­czy­nek. Ja będę oglądać, a ty co wo­lisz? Uśniesz na ka­na­pie i po­tem cię prze­nio­sę, czy zo­sta­niesz sama w ciem­nym po­ko­ju? Bo mu­szę ga­sić świa­tło. Świa­tło kosz­tu­je.

– Zo­sta­nę, bab­ciu – od­po­wia­da Ewa.

Nie chcia­ła być sama w ciem­nym po­ko­ju. Wo­la­ła za­snąć na ka­na­pie i do­cze­kać mo­men­tu, gdy jak zwy­kle bab­cia prze­pro­wa­dzi ją ro­ze­spa­ną do łó­żka. A ona na­wet nie będzie tego pa­mi­ętać. Ale pa­mi­ęta bab­ci­ne ręce, któ­re jesz­cze dwa, trzy lata temu bra­ły ją z ka­na­py i uno­si­ły w górę, i na­dal żywa jest przy­jem­no­ść, jaką od­czu­wa­ła, to­nąc w mi­ęk­kich ob­jęciach. Ale ośmio­let­nia Ewa jest za ci­ężka, by ją no­sić, a ra­mio­na bab­ci zro­bi­ły się dziw­nie kan­cia­ste. Tyl­ko tata wci­ąż wy­da­je się wy­star­cza­jąco sil­ny.

Dzi­siaj taty nie było, wy­sze­dł z mamą, ale to było do­bre. Do­bre było wszyst­ko, co prze­wi­dy­wal­ne i pew­ne.

Naj­pierw bab­cia dała jej ko­la­cję w kuch­ni.

– Zo­staw ten nóż, Ew­cia, je­steś za mała, żeby kro­ić chleb. Chleb kroi ten, kto na nie­go za­ra­bia – mó­wi­ła sta­ra ko­bie­ta.

– Ty nie za­ra­biasz, tyl­ko tata – prze­ko­ma­rza­ła się Ewa, z góry wie­dząc, co bab­cia od­po­wie:

– Gdy­by mógł, toby nic nie ro­bił, dar­mo­zjad je­den, tyl­ko słu­chał tych swo­ich płyt. A ja mam eme­ry­tu­rę – mru­cza­ła bab­cia i do­da­wa­ła: – Nie może kro­ić chle­ba ten, kogo ni­g­dy nie ma w domu.

– Bo on pra­cu­je – mówi mała Ewa.

– Taka tam pra­ca... Dom kul­tu­ry, lek­cje mu­zy­ki z tymi nie­uka­mi i te­le­tur­nie­je w te­le­wi­zji – mru­czy bab­cia.

– Bo tata jest mądry, tata wszyst­ko wie, dla­te­go wy­gry­wa te­le­tur­nie­je – mówi Ewa z dumą.

Tata jest sław­ny dzi­ęki te­le­tur­nie­jom. Gdy­by pra­co­wał tyl­ko jako in­struk­tor w ogni­sku mu­zycz­nym, nikt by go nie znał („Dla­cze­go to się na­zy­wa ogni­sko? Czy mu­zy­ka się pali?”, my­śli prze­lot­nie mała Ewa).

– Jest in­te­li­gent­ny. I głu­pi. To są dwie ró­żne rze­czy, in­te­li­gen­cja i ro­zum, kie­dyś to poj­miesz. No cho­dź, weź tę ka­nap­kę do ręki, za­raz za­czy­na się film. Nie lu­bię oglądać od środ­ka – mru­czy bab­cia.

...i prze­cho­dzą do sa­lo­nu. Tak na­zy­wa ten po­kój mama. Dla taty jest to ja­dal­nia. A dla Ewy po­kój z te­le­wi­zo­rem. Bab­cia kła­dzie na ka­na­pie po­dusz­kę i roz­ście­la koc, a sama sia­da obok. Gasi gór­ną lam­pę, za­pa­la ma­lut­ką, bocz­ną, na sto­li­ku obok – i sa­lon to­nie w pó­łm­ro­ku. A po­tem nie­biesz­cze­je w chłod­nej, nie­po­ko­jącej po­świa­cie bi­jącej od te­le­wi­zo­ra.

– Zga­si­my lamp­kę, ob­raz będzie lep­szy – mówi po na­my­śle bab­cia, tak jak­by nu­ci­ła re­fren po­wta­rza­jącej się pio­sen­ki, i wkrót­ce duży po­kój roz­świe­tla­ją tyl­ko bły­ski szkla­ne­go ekra­nu. („Nie ga­ście lam­py, oczy się psu­ją”, mówi tata, a bab­cia mru­czy pod no­sem: „Ja­sne, ja­sne, ty wszyst­ko wiesz naj­le­piej”. Ewa czu­je wte­dy, że ra­cję musi mieć bab­cia. Bab­cia na pew­no le­piej wie, gdyż ogląda te­le­wi­zję co­dzien­nie, a tata rzad­ko, tyl­ko w po­rze dzien­ni­ków i te­le­tur­nie­jów).

– Za­raz będzie hor­ror. Jak po­wiem „kryj się”, scho­wasz gło­wę pod koc, ina­czej zo­ba­czysz coś okrop­ne­go – mówi bab­cia, po­pra­wia­jąc się na ka­na­pie i wzdy­cha­jąc z za­do­wo­le­niem.

Dziew­czyn­ka boi się hor­ro­rów, na­wet wte­dy, gdy na ekra­nie nie dzie­je się nic okrop­ne­go. Okrop­ne do­pie­ro się zbli­ża; za­po­wia­da­ją to mrocz­ne tony mu­zy­ki, skra­da­jące się kro­ki ko­goś nie­wi­docz­ne­go... w ka­żdej chwi­li mogą prze­kro­czyć ramy ekra­nu i we­jść do ich po­ko­ju.

– Ach, ach... za­bi­je ją, pew­nie udu­si, albo i go­rzej... zgwa­łci. Jak ją będzie gwa­łcił, nie wol­no ci pa­trzyć – szep­cze bab­cia z emo­cją. I za­raz po­tem nad­cho­dzi mo­ment, na któ­ry Ewa cze­ka z ogrom­nym na­pi­ęciem:

– Cho­waj gło­wę! – krzy­czy bab­cia i jej ci­ężka dłoń spa­da na dziew­czyn­kę, wpy­cha­jąc ją pod koc.

Pod ko­cem jest ciem­no i jesz­cze strasz­niej, niż gdy pa­trzy się w ekran. Sły­chać ka­żdy dźwi­ęk z te­le­wi­zo­ra, dziw­nie zwie­lo­krot­nio­ny, nie­po­ko­jący – i mo­żna wy­obra­żać so­bie nie wia­do­mo co. Nie­wia­do­mo­co na pew­no jest strasz­niej­sze niż to coś na ekra­nie. Nie­wia­do­mo­co wy­czo­łgu­je się spod ka­na­py, na któ­rej sie­dzą z bab­cią, i po­wo­lut­ku wpe­łza pod koc, gdzie ukry­wa się Ewa. Cia­ło dziew­czyn­ki robi się ci­ężkie, bez­sil­ne, bez­bron­ne i lo­do­wa­cie­je w ocze­ki­wa­niu.

– Już. Mo­żesz pa­trzyć – mówi bab­cia do­kład­nie w tym mo­men­cie i Nie­wia­do­mo­co wy­co­fu­je się, a Ewa z wes­tchnie­niem ulgi wy­sta­wia gło­wę spod koca.

– Za­wsze tak się ko­ńczy, gdy ko­bie­ta za­da­je się Bóg wie z kim – do­ga­du­je bab­cia, a na ekra­nie wi­dać, jak po­li­cjan­ci wy­no­szą za­krwa­wio­ne cia­ło. Ewa naj­bar­dziej boi się pa­trzeć na twarz le­żące­go z sze­ro­ko otwar­ty­mi nie­ru­cho­my­mi ocza­mi.

Te­raz bab­cia za­pa­da w zwy­kłą drzem­kę, więc Ewa sama ob­ser­wu­je fil­mo­wy kosz­mar.

– Bab­ciu, śpisz? – szep­cze ci­chut­ko, a bab­cia po­trząsa gło­wą tak, jak­by od­ga­nia­ła nie­wi­dzial­ną mu­chę. Chra­pie. Ewa też w ko­ńcu za­sy­pia. Nie­kie­dy śpią tak obie, przed włączo­nym te­le­wi­zo­rem, do­pó­ki nie wró­cą ro­dzi­ce.

– Ko­cha­łaś bab­cię? – pyta Złot­ko, a jej ręce ma­chi­nal­nie roz­bie­ra­ją i ubie­ra­ją Bar­bie.

– Tak, tak – mówi Ewa i my­śli, że ni­g­dy, prze­nig­dy nie opo­wie sio­strze o tym, że bab­cia przez wie­le lat po śmier­ci od­wie­dza­ła ją w po­ko­ju. Wy­star­czy­ło zga­sić świa­tło i już było sły­chać czła­pi­ące kro­ki.

Naj­pierw grze­cho­ta­ła sztucz­na szczęka, wkła­da­na do szklan­ki z wodą, któ­rą mama sta­wia­ła na noc­nym sto­li­ku koło łó­żka cór­ki.

– A mó­wi­łam, że wró­cę, gdy będziesz nie­grzecz­na... A mó­wi­łam, że nie­grzecz­ne dzie­ci spo­ty­ka kara bo­ska, za­nim umrą. Po­wie­dzia­łam ci kie­dyś, że zła­piesz wil­ka, gdy si­ądziesz na zie­mi, a po­tem wilk uro­śnie w to­bie i wy­żre ci wnętrz­no­ści. I czu­jesz go tam te­raz, praw­da? A mó­wi­łam... – szep­ta­ła zja­wa bab­ci bez­zęb­nym, mlasz­czącym szep­tem i Ewa ku­li­ła się pod ko­łdrą, po­wta­rza­jąc bła­gal­nie, choć tyl­ko w my­ślach: „Bab­ciu, idź so­bie...Wróć pod tę ka­mien­ną pły­tę. Bab­ciu, ja już nie będę... bab­ciu...”

Nogi bab­ci, szu­ra­jąc pan­to­fla­mi, to od­da­la­ły się od jej łó­żka, to zbli­ża­ły do nie­go. Wraz z nimi zbli­żał się i od­da­lał ten nie­przy­jem­ny, tru­pi za­pach, któ­rym bab­cia pach­nia­ła nie tyl­ko te­raz, ale i tuż przed śmier­cią.

Ewa wtu­la­ła się w ko­łdrę, kro­ki jed­nak nie­uchron­nie zbli­ża­ły się, były co­raz bli­żej, przy­sta­wa­ły przy jej łó­żku; bab­cia znów wkła­da­ła z plu­skiem sztucz­ną szczękę do szklan­ki z wodą.

„Otwo­rzę oczy i szczęka będzie tam na­praw­dę”, my­śla­ła ze zgro­zą Ewa, bo­jąc się wy­su­nąć gło­wę spod ko­łdry.

– Cho­waj się, cho­waj, za­raz będzie coś okrop­ne­go

– Ewa sły­sza­ła drew­nia­ny, se­ple­ni­ący głos. „Bab­ciu... Idź so­bie... Bła­gam”, szep­ta­ła.

– Nie wy­sta­wiaj gło­wy... Jesz­cze nie. A naj­le­piej wca­le jej nie wy­sta­wiaj – po­wta­rza­ła bab­cia.

Zno­wu plusk w szklan­ce i od­da­la­jące się kro­ki. Dwu­na­sto­let­nia Ewa cze­ka, aż kro­ki ca­łkiem umilk­ną, wy­ska­ku­je z łó­żka, po­ry­wa szklan­kę i wy­le­wa wodę za okno. Bab­cia zni­ka.

„Mo­głam po pro­stu nie trzy­mać tej szklan­ki na sto­li­ku. Może by wte­dy nie przy­cho­dzi­ła?”, my­śli dzie­wi­ęt­na­sto­let­nia Ewa, lecz za­raz od­po­wia­da so­bie: „Przy­cho­dzi­ła­by. Na pew­no. Prze­cież ko­cha­ła mnie na swój spo­sób”.

– Cho­dź, po­ba­wi­my się. We­źmie­my wszyst­kie Bar­bie na bal – pro­po­nu­je Złot­ko bez prze­ko­na­nia, ale mama woła:

– Ewa! Sprząt­nij reszt­ki ze sto­łu i strzep­nij ob­rus, żeby star­czył na ju­tro!

Tata kie­ru­je się do swo­je­go po­ko­ju. Przy­sta­je na pó­łpi­ętrze i pa­trzy na obie cór­ki, roz­kła­da­jąc ręce w nie­wy­ra­źnym ge­ście.

– Faj­na wi­gi­lia, praw­da? – mówi Ewa, czu­jąc nie­okre­ślo­ne wspó­łczu­cie.

– No – mówi tata i czym prędzej od­cho­dzi.

Z kuch­ni zno­wu sły­chać Pre­sleya. Jego głos za­głu­sza Ba­cha, któ­ry ci­cho sączy się spo­za drzwi ga­bi­ne­tu taty.

Oni mają cho­ciaż swo­ją mu­zy­kę. A ja żad­nej nie lu­bię aż tak bar­dzo, żeby jej słu­chać od rana do nocy.

Oni mają swo­ją nie­chęć do sie­bie, a ja ni­ko­go nie ko­cham, ani na­wet nie lu­bię na tyle, żeby co­kol­wiek czuć.

Złot­ko ma mamę, Bar­bie i po­ke­mo­ny. Mama ma te­le­wi­zor i to­to­lot­ka. Tata ma swo­je ksi­ążki i pły­ty. A ja nie mam nic. Na­wet ma­rze­nia mam ta­kie same jak wszy­scy i tak jak wszyst­kim ni­g­dy się nie spe­łnia­ją. Moje ma­rze­nia nie si­ęga­ją da­lej niż do spo­tka­nia ko­goś, nie wiem kogo, ale ko­goś ta­kie­go, żeby po tym spo­tka­niu wszyst­ko się od­mie­ni­ło.

I nie wiem, kim chcę być. Cza­sem my­ślę, że astro­no­mem, bo mo­gła­bym wte­dy wci­ąż pa­trzyć w gwiaz­dy, w ko­smos, w pró­żnię i w nie­sko­ńczo­no­ść, w ka­żdym ra­zie nie na zie­mię, nie na to mia­sto, nie na moją uli­cę. Ale nie będę astro­no­mem, bo je­stem za głu­pia. Ni­g­dy nie ro­zu­mia­łam ma­te­ma­ty­ki. I nie mam ma­tu­ry.

Wiem, kim nie chcę być, gdy już będę sta­ra: nie chcę być moją mamą.

Wiem, kim będę: będę moją mamą.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki