Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowe wydanie klasyki literatury dziecięcej pióra doskonałej Doroty Terakowskiej. Arcydzieło o dojrzewaniu, magii, wolności i prawdziwym życiu na miarę powieści mistrzów fantasy – Tolkiena i Ursuli K. Le Guin. Książka Roku 1992 Polskiej Sekcji IBBY wpisana na Listę Honorową Hansa Christiana Andersena.
W lesie, z dala od ludzi, pod mądrą opieką pięciu potężnych Czarownic dorasta złotowłosa dziewczynka. Nie zna swego imienia, przeszłości ani przyszłości. Choć pochłania magiczne księgi, uczy się czytać w myślach i rozmawiać z gwiazdami, nie przypuszcza nawet, jaki cel mają te nauki i pełna niebezpieczeństw wędrówka po czterech stronach Wielkiego Królestwa…
Przed wiekami jej kraj zajęli Najeźdźcy. Według słów tajemniczej Pieśni Jedynej, teraz, po siedmiuset siedemdziesięciu latach, zbliża się koniec ich panowania. Czy na tronie zasiądzie wreszcie sprawiedliwy władca? Czy nasza bohaterka dorośnie, by wypełnić swoje przeznaczenie?
Smutek wpisany w dojrzewanie dziecka nie odbiera radości czytania. Radość jest wielka i wysokiej próby nawet dla kogoś takiego jak ja, kto książek fantasty nie cierpi. Radość płynącą z tajemniczości, z plastycznego opowiadania, ze znakomicie stworzonych zdań i scen. Do której dochodzi radość z odbytej wędrówki.
Jarosław Mikołajewski, „Gazeta Wyborcza”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 441
...Jak daleko sięgało Dziecko pamięcią – jeszcze zawodną i nie wyćwiczoną – zawsze było tylko ono i Stara Kobieta. Nikogo więcej. Czasem, ale zdarzało się to bardzo rzadko, zajrzał do ich domostwa ktoś ze Wsi, by cicho szeptać ze Starą Kobietą jakieś słowa, które najwyraźniej nie były d o b r y m i s ł o w a m i. Nie mogły to być dobre słowa, skoro niemal zawsze, po każdej takiej niespodziewanej wizycie, Stara Kobieta w milczeniu pakowała skąpy dobytek do niewielkiego worka, bez słowa wyciągała dużą, ciepłą rękę – i w chwilę potem Dziecko i Ona przemykały spiesznie bocznymi, mało uczęszczanymi ścieżkami, byle dalej od Wsi, dalej i dalej od wszelkiego śladu ludzkich siedzib.
– To jest u c i e c z k a – myślało wtedy Dziecko i rozglądało się czujnie dokoła wielkimi, dziwnie dorosłymi oczami. Buzia Dziecka była zawsze brudna; nie dlatego, by nie lubiło się myć lub Stara Kobieta nie dbała o nie wystarczająco. Wręcz przeciwnie. Jak daleko sięgała krucha jeszcze pamięć Dziecka – Stara Kobieta zawsze, z niezwykłą wręcz skrupulatnością, pilnowała, by niemal wszystkie jego potrzeby były zaspokajane. Ale buzia Dziecka mimo to zawsze była brudna. Stara Kobieta budziła się co rano niemal o świcie, jeszcze nim Dziecko zdążyło otworzyć zaspane oczy, i mrucząc coś do siebie, wyciągała z worka małe pudełeczko z maścią z orzecha i smarowała twarz Dziecka bardzo starannie, zaczynając od wysokiego, bladego czoła, a kończąc na zbyt zdecydowanie zarysowanej brodzie. Pod smarowidłem znikała bez śladu delikatna, jasna skóra Małej, przemieniając się w ogorzałą, zniszczoną wiatrem i słońcem, co zniekształcało także rysy jej twarzy. Ale tego Dziecko nie wiedziało, nigdy bowiem w żadnym z ich domów nie było lusterka.
...domów? Domów także nie było. Były tylko tymczasowe siedziby. Dziecko zrozumiało to bardzo wcześnie. Kiedyś, kilka lat temu, mimo surowych przykazań Starej Kobiety, Dziecko oddaliło się od miejsca, które uważało za swój dom, i nad strumykiem stanęło oko w oko z podobnym sobie wiekiem i wzrostem Dzieckiem, mieszkanką pobliskiej Wsi.
– Co tu robisz? – spytała mała Wieśniaczka.
– Oglądam strumyk – odparło Dziecko, patrząc zaciekawione na swoją rówieśnicę. Była to pierwsza w jego życiu mała dziewczynka, z jaką rozmawiało, więc wydawało mu się to wspaniałe.
– A gdzie masz swój dom? – spytała Wieśniaczka.
– O, tam, za tym laskiem – odparło Dziecko ochoczo, ciesząc się, że jest obiektem zainteresowania kogoś więcej niż tylko Starej Kobiety, ale nie przyszło mu do głowy, żeby spytać o dom Wieśniaczki. Nie wydawało mu się to ani ważne, ani potrzebne. Nie wiedziało bowiem, że istnieją d o m y – prawdziwe, stałe domy. Przypuszczało, że wszyscy, tak jak one, przenoszą się z miejsca na miejsce.
– Kłamiesz! – zawołała nagle obca dziewczynka. – To nie jest twój dom, tylko rozwalająca się, opuszczona chałupa starej Akton, która umarła po pobiciu przez Najeźdźców! Ciekawa jestem, co wy tam robicie! I ile was tam jest?
Gdy Dziecko powtórzyło tę rozmowę Starej Kobiecie, ta bez słowa wyjęła worek i zaczęła pakować garstkę posiadanych rzeczy.
– Idziemy – rzekła po chwili bez żalu, wyciągając do Dziecka dużą, ciepłą dłoń.
I znowu nie uczęszczanymi, bocznymi ścieżkami, omijając środek Wsi, Stara Kobieta i Dziecko przemykały się w stronę Dużego Lasu, który czerniał na horyzoncie, o którym mieszkańcy Wsi zgodnym chórem powtarzali, że w nim straszy. Dziecko nie wiedziało o tym, ale żaden las, nawet najciemniejszy, nie napawał go nigdy lękiem. Nawet w czasie najgroźniejszej wichury czy burzy, gdy wielkie drzewa, skrzypiąc groźnie, pochylają swoje konary i mruczą coś do siebie w niespokojnej mowie wielkich drzew, a za ich pniami połyskują w mroku oczy nieznanych, często drapieżnych zwierząt. Nawet wtedy Dziecko nie bało się Lasu.
Zawsze po paru kolejnych dniach marszu, po paru nocach przespanych byle gdzie w Lesie, w przypadkowo odkrytych skalnych pieczarach (a niekiedy nawet w dziuplach spróchniałych drzew), Stara Kobieta i Dziecko znajdowały kolejny tymczasowy dom. Była nim jakaś porzucona przez mieszkańców, pochylona ze starości chałupa albo stojąca daleko za Wsią stodoła czy stajnia. Stara Kobieta zostawiała Dziecko w nowej siedzibie, zakazując mu oddalać się, a sama ruszała w stronę Wsi, by zdobyć trochę żywności. Przynosiła więc trochę mleka, chleba, a niekiedy nawet świeżego mięsa. Na co dzień posilały się paskami suszonego mięsa, czerstwymi plackami, owocami leśnymi i źródlaną wodą.
Drugie w życiu Małej i, jak na razie, ostatnie spotkanie z innym dzieckiem nastąpiło w pobliżu jednej z tych tak często zmienianych, całkiem przypadkowych siedzib. Tym razem była to pasterka, której owcom zachciało się skubać trawę w tak dużym oddaleniu od Wsi, że dziewczynka bezradnie biegła za nimi, póki nie zatrzymały się w pobliżu na poły zrujnowanej chałupy, gdzie trawa, nie deptana ludzką stopą, była świeża, soczysta, wysoka. Dziecko na widok pasterki cicho wysunęło się z domu i nieruchomo przykucnęło w pobliżu. Pasterka wiła wianek z koniczyny i śpiewała radosnym, donośnym głosem jakąś prostą i miłą piosenkę o łące, kwiatach i owcach.
– Och! – powiedziała na widok Dziecka, przerywając śpiewanie. – Nie znam cię jeszcze, choć zdawało mi się, że znam tu wszystkich. Jak masz na imię, bo ja Izel...
Dziecko długo patrzyło na nią poważnymi, wielkimi oczami, nic nie mówiąc.
– No, powiedzże coś wreszcie! Nie umiesz gadać? – roześmiała się pasterka. – Pytam cię, jak masz na imię?
– Mam na imię Dziecko. Albo Mała.
Pasterka wybuchnęła śmiechem.
– Ależ to nie jest imię! Jak mówi na ciebie mama? Albo tata?
– Nie mam mamy ani taty – odparło Dziecko.
Pasterka spoważniała, ale zaraz wróciła jej naturalna pogoda:
– Kogoś przecież musisz mieć! Kogoś, kto się tobą opiekuje? Jest chyba ktoś taki?
– Mam j ą – powiedziało Dziecko i ruchem głowy wskazało zrujnowany dom.
– Pewnie masz ciocię lub babcię – podpowiedziała pasterka.
– To całkiem możliwe. O n a jest stara – zgodziło się Dziecko z powagą.
– A zatem jest babcią. A jak cię nazywa?
– Dziecko lub Mała – powtórzyło Dziecko.
Pasterka zachichotała z rozbawieniem.
– Chcesz, to przyjdę tu jutro, żeby paść owce, i wtedy pobawimy się – rzuciła wesoło. – Może wówczas przypomnisz sobie, jak masz na imię. W s z y s c y mają jakieś imiona. Więc chcesz?
– Chcę – odparło Dziecko. Pojęcie z a b a w y było mu bowiem całkiem obce, lecz szybko pojęło, że musi to być coś bardzo przyjemnego.
Ale nazajutrz, wczesnym świtem, Stara Kobieta i Dziecko szły szybko bocznymi drogami w stronę czerniejącego na horyzoncie Lasu.
– ...więc nie mogę się z nią bawić? – pytała mała podopieczna Starej Kobiety, spokojnym, poważnym tonem, nie próbując się buntować.
– Nie możesz – odparła Stara Kobieta.
– Powiedz mi przynajmniej, jak mam na imię. Wszyscy mają jakieś imiona!
– Jeszcze nie czas – powiedziała Opiekunka. – Poznasz swoje imię, gdy będziesz starsza.
Nie każda zmiana siedziby odbywała się tak spokojnie, choć pospiesznie. Wówczas to Stara Kobieta i Dziecko szybkim krokiem mijały Wieś, a potem pnąc się pod górę, w stronę czerniejących na horyzoncie najbliższych Lasów, zwalniały kroku, a nawet odpoczywały po drodze, przysiadając w cieniu drzew.
Bywało jednak i tak, że opuszczenie domu przypominało p r a w d z i w ą ucieczkę. Paniczną i pełną lęku, z widmem równie prawdziwej grozy.
Tak było przy ostatniej zmianie miejsca pobytu. Udało się im akurat trafić na dobry, wygodny dom. Ani deszcz, ani wicher jeszcze nie zdołały przeniknąć do jego wnętrza; dach, choć kryty słomą, długo jeszcze mógł stawiać im opór, a wnętrze nie było zrujnowane.
– Chyba tu przezimujemy – powiedziała z zadowoleniem Stara Kobieta. – Tylko, proszę cię, unikaj innych dzieci. Są bardziej gadatliwe niż dorośli i choć nie tak fałszywe, jak niektórzy z nich, jednak mówią o wiele za dużo. Pamiętaj, że nikt nie może cię widzieć.
To zdanie: „Pamiętaj, że nikt nie może cię widzieć” – towarzyszyło Dziecku od najwcześniejszych zapamiętanych lat. Lecz nie znając innych dzieci i niemal nie rozmawiając z nimi, Mała rosła w przekonaniu, że tak właśnie powinno być. Sądziła, że wszyscy ludzie, duzi i mali, żyją z dala od siebie, obcy sobie wzajem, odlegli ciałem i duchem, unikając siebie lub wręcz przed sobą uciekając.
Tym razem żadne dziecko ze Wsi nie zakłóciło spokoju nowych mieszkanek opuszczonego domu. I choć Stara Kobieta raz na parę dni szła do ludzi po chleb, mleko, a gdy miała szczęście, otrzymywała nawet jajka czy kawałek mięsa – zdawało się, że nikt nie interesuje się bliżej obcą żebraczką, że wszyscy traktują jej pobyt za Wsią jak coś naturalnego. Na ogół wszyscy też chętnie obiecywali jej żywność, wierząc – w zgodzie z Pradawnymi Obyczajami – że nakarmienie głodnego przyniesie obfitość pożywienia ofiarodawcy. Ten dobry, stary obyczaj pozwalał Dziecku i jego Opiekunce żyć względnie dostatnio w niemal każdej z napotkanych Wsi. Stara żebraczka nie wzbudzała niczyjego zaciekawienia ani niespokojnych domysłów; była postacią nader zwyczajną na wszystkich drogach tej krainy. O Dziecku – ukrytym w głębi opuszczonego domu, zdawało się, nie wiedział nikt.
Mimo to pewnego ranka do chaty przybiegł zdyszany Wieśniak. Ponieważ już z daleka słychać było jego ciężkie kroki i zasapany oddech, Stara Kobieta zdążyła w milczeniu wskazać Dziecku róg izby, gdzie stała duża, zniszczona komoda. Dziecko skryło się w jej wnętrzu.
– Nie jesteście tu sama! – zawołał Wieśniak od progu. – Jest z wami o n o, prawda?
Wieśniak dyszał ciężko i niespokojnie; widać było, że musiał biec przez całą długą drogę ze Wsi. Stara Kobieta patrzyła na niego w milczeniu, szarymi, spokojnymi oczami o nieruchomych powiekach.
– Nie udawajcie! – zamachał Wieśniak rękami. – Większość zaczyna się domyślać, kim jesteście, i nie zawsze ci, którzy powinni. Musicie uciekać, bo we Wsi pokazali się Najeźdźcy. Spieszcie się! I... i tylko jedno... Czy mógłbym choć rzucić okiem na... na...
– Chodź tu – powiedziała Stara Kobieta, wyjmując równocześnie worek spod łóżka i wrzucając do niego skromne rzeczy. – Pokaż się temu dobremu człowiekowi, musimy uciekać.
Dziecko wyszło z komody i stanęło na środku izby w promieniach wpadającego oknem słońca. Jego włosy, zazwyczaj ukryte pod chustką, która teraz zsunęła się z głowy, zalśniły ciepłym, starym złotem. Z zasmarowanej sadzą buzi wyzierały ogromne niebieskoszare oczy, spoglądając nieruchomo na Wieśniaka.
– ...a włosy jak złoto tego kraju, pszenica, a oczy jak niebo przed burzą... Dobre Bogi, pomagajcie, niech się spełni... – westchnął Wieśniak. – A teraz uciekajcie, ale szybko. O n i mają konie.
Stara Kobieta i Dziecko uciekały sadami okalającymi Wieś, wyglądającymi jak wielki rozkwiecony, bladoróżowy park. Zbawczy Las tym razem nie był daleko. Wystarczyło pokonać kilka małych pagórków. Kobieta i Dziecko znajdowały się właśnie na ostatnim z nich, gdy ich uszu dobiegł tętent koni. Dziecko obejrzało się i przystanęło na moment, uwiedzione niezamierzonym pięknem tego obrazu. Ogromne, gniade, wspaniałe konie gnały po stoku w ślad za nimi, a na nich siedzieli jeźdźcy w połyskliwych zbrojach, które w promieniach porannego słońca lśniły srebrzyście.
– Jacy piękni! – zawołało Dziecko, przystając.
– Są okrutni i pragną cię zabić! – krzyknęła Stara Kobieta i pociągnęła je brutalnie za rękę.
Do zbawczego Lasu brakowało jeszcze kilkunastu metrów. Konie gnały coraz szybciej, a ich chrapliwy oddech i głuche parskanie słychać było coraz wyraźniej w uszach Dziecka. Jeźdźcy w zbrojach wydawali groźne, lecz zarazem radosne okrzyki myśliwych, którzy są pewni, że tropiona zwierzyna im nie ujdzie. Rozsypali się w szyku, zataczając koło i śmiejąc się donośnie. Widoczne było, że bawi ich ta sytuacja, że serca ich raduje widok uciekającej Starej Kobiety z małym dzieckiem; mieli pewność, że ucieczka nie może się powieść.
– Ho! Ho! Hiii! Ho! Ho! Hiii! – krzyczeli donośnie, zaganiając swe ofiary jak zające do lasu, którego czarna ściana, choć tak bliska, nie stanowiła już jednak żadnej ochrony wobec bliskości polujących.
– Wyczha! Bierz je! – ryczeli jak na prawdziwym polowaniu, upojeni bliskością momentu, w którym zapędzą Starą Kobietę i Dziecko w ciasny, zbity od końskich cielsk krąg.
Uciekające wbiegły w Las. Jednak tu, na samym początku, tworzył on raptem skromny zagajniczek.
– Za nimi! Dokoła! Dokoła! – wrzeszczał przywódca tropiących, którzy rozsypywali się teraz w szeroką, okrążającą tyralierę.
Dziecko, biegnąc, słyszało przyspieszony oddech Starej Kobiety, czuło, jak krok za krokiem ich bieg zwalnia swe tempo, aż wreszcie uciekające, dysząc ciężko, przystanęły w gęstych, szeroko rozrośniętych krzakach, które jednak niezdolne były dać żadnej osłony.
...i nagle Stara Kobieta energicznie odsunęła od siebie Dziecko i wymamrotała coś niezrozumiale, wyciągając przed siebie rozcapierzone palce.
...wtedy pomiędzy gąszcz krzewów wjechali zbrojni Jeźdźcy. Dziecko poczuło ostry zapach końskiego potu i ujrzało, że piękni z oddali żołnierze są z bliska straszni, że niosą ze sobą Śmierć. Dziecko zapragnęło wyciągnąć rączkę, by uchwycić się bezpiecznej i swojskiej, ciepłej i dużej dłoni Starej Kobiety – i wówczas ze zdziwieniem poczuło, iż nie jest w stanie tego zrobić. Jego ręka nie poddawała się woli. Starej Kobiety też nie było w pobliżu, wszędzie wokół kłębili się tylko, wrzeszcząc donośnie, okrutni jeźdźcy na swych spienionych koniach.
– O n a mnie zostawiła i uciekła – pomyślało śmiertelnie przerażone Dziecko i jeszcze raz spróbowało wyciągnąć rączkę, by odepchnąć nacierające na nie końskie zady. I gdy już włożyło w tę czynność ostateczny wysiłek – ujrzało, że z a m i a s t r ę k i w y c i ą g a s r e b r z y s t ą, p e ł n ą s z p i l e k g a ł ą z k ę...
– J e s t e m c h o i n k ą – pomyślało bez zdziwienia i z ciekawością. – Skoro tak, to ta druga, wysoka, srebrna choinka obok mnie jest Starą Kobietą, gdyż jeszcze przed chwilą jej tu nie było...
...i zdawało mu się w tym momencie, że w nieregularnym kształcie srebrzystej, wysokiej choinki dostrzega na poły zgarbioną sylwetkę Starej Kobiety z zarzuconym na plecy workiem.
Jeźdźcy krzyczeli coraz głośniej. Tym razem w ich wrzaskach nie słychać było okrutnego szczęścia myśliwych, którzy dogonili zwierzynę i mają pewność, że już im nie umknie. Ich wrzask był pełen rozpaczliwego, przepojonego tajemniczym lękiem zawodu; był to wrzask przerażonej wściekłości.
– Przeklęta Czarownica! – zawołał któryś z nich, a jego słowa głębokim, ostrym echem obijały się wśród drzew: „...ęta ...wnica!...”
Po chwili konie niosły ich z powrotem w stronę Wsi, a donośny tętent powoli cichł, by wreszcie zapanowała cisza.
– Naprawdę jesteś Czarownicą? – spytało Dziecko wysokiej srebrzystej choinki, spod której szpilek powoli wyłaniał się znajomy, nieco zgarbiony kształt Starej Kobiety.
– Tak, jestem Czarownicą – odparła Stara i po raz pierwszy w swym krótkim życiu Dziecko ujrzało, jak jej wąskie wargi rozciągają się w uśmiechu. I wtedy Dziecko, nie wiedzące do tej pory, czym jest uśmiech, naśladując swą Opiekunkę, również uśmiechnęło się do niej z uznaniem.
– Więc jednak jesteś Czarownicą – powtórzyło jakby z upodobaniem. – I dużo umiesz takich sztuk?
– Dużo – odparła Czarownica, a jej uśmiech z triumfalnego przemienił się w ironiczno-smutny, by wreszcie skryć się w opuszczonych kącikach wąskich warg. – Bardzo dużo, moja Mała, ale pamiętaj, że mamy prawo tylko do trzech takich sztuczek, by siebie ratować. Czwarta już by się nie udała. Tak głoszą Prawa Odwiecznych Praw, spisane w Wielkich Magicznych Księgach.
I w ten sposób Dziecko, mając pięć lat, dowiedziało się paru dla siebie nowych, a ważnych spraw: że jego Opiekunka jest Czarownicą; że tropią je okrutni rycerze w zbrojach, gotowi w każdej chwili zabić; że niektórzy ludzie gotowi są im pomóc, choć nie wszyscy. I że prawdopodobnie pozostałe dzieci żyją nieco inaczej, mają swe stałe domy, mamę, tatę – i własne imię. Ale wbrew pozorom Dziecko nie myślało o tym z żalem, wręcz z pewną dumą z powodu swej odrębności.
Skoro tylko – już całkiem bezpieczne – zagłębiły się w ciemną, głęboką leśną gęstwinę, która jednak dla nich była swojska, Czarownica odwróciła się, wyciągając do Dziecka swą dużą dłoń – i wówczas Małej wydało się, że przez ułamek sekundy w oczach jej Opiekunki mignęło coś dziwnego, coś, co nazywa się Miłością i co Dziecko znało jedynie instynktownie. Ale samo Dziecko nie umiało t e g o odczuć ani odpowiedzieć spojrzeniem – gdyż nikt nigdy nie przytulił go, nie pocałował, nie pogłaskał po jasnych włosach. Więc Dziecko nie wiedziało, że Miłość jest czymś, co rozjaśnia wnętrze Człowieka. Czarownica zaś, choć była p r a w d z i w ą Czarownicą, nie wyczuła, że ten moment jest najlepszy, żeby tę malutką, ledwie tlącą się iskierkę rozdmuchać w ciepły, żywy ogień.