Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Krótka baśń, wprowadzająca młodego czytelnika w przygodowy sposób w ideę totalitarnej władzy. Tytułowy Lewaw to odwrócony Wawel, gdyż akcja opowieści toczy się w Krakowie zniewolonym przez absolutnego, choć niewidocznego tyrana, którego pokona dopiero trzynastoletni Bartek z Krakowa.
Lektura uzupełniająca dla klasy VI.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 135
...Gdy po raz pierwszy usłyszałam tę historię, zachowałam się dość niepoważnie, czyli jak niemal każdy dorosły człowiek. Zaczęłam po prostu zastanawiać się nad tym, czy ona jest, czy też nie jest prawdopodobna. A tymczasem w t a k i c h historiach w ogóle nie o to idzie. One zdarzają się. I tyle. Co prawda nie każdemu.
Kiedy zatem Bartek opowiedział mi tę historię, to choć była ona jego własnym, najprawdziwszym przeżyciem, wykrzyknęłam z tą okropną, pełną obrzydliwej logiki powago-niepowagą ludzi dorosłych:
– To niemożliwe, Bartku! Coś takiego może się zdarzyć w baśni, w przygodowej książce, w filmie... ale w życiu? Nie! Nigdy!
– A jednak, proszę pani, to wszystko jest prawdą – odparł spokojnie chłopiec.
Nie od razu mu uwierzyłam. Ale wreszcie pojęłam, że pewnym osobom może się zdarzyć w s z y s t k o , a innym życie zawsze płynie jednako, od poniedziałku do niedzieli, bez względu na porę roku, układ gwiazd czy plam na słońcu. Bartek należał do tych pierwszych osób, a dzięki jego opowieści mogłam spisać niezwykłe dzieje tajemniczych Allian i ich miasta, Wokarku.
Najpierw powiem kilka słów o Bartku: ma trzynaście lat i podobno urodził się w Krakowie, w domu przy ulicy Skałecznej. Jest jednak zupełnie, ale to zupełnie sam na świecie. Jak daleko sięga pamięcią, zawsze mieszkał w domu dziecka. Gdy miał pięć lat, wychowawcy powiedzieli mu, że jego mama i tato w dziwny sposób zniknęli bez wieści. Chłopiec nigdy w to nie uwierzył. Tkwiła w nim jakaś nieokreślona, ale bardzo głęboka wiara, że jego rodzice się odnajdą. I nikt ani nic nie mogło mu tej wiary odebrać.
I właśnie dlatego Bartek co jakiś czas uciekał z domu dziecka, mimo że nie było mu tam najgorzej. Ani najlepiej. Ot, tak sobie, „do wytrzymania", jak mówił. Wtedy gdy uciekał, szukał mamy. Szukał jej po całym Krakowie, najczęściej jednak w pobliżu Wawelu i ulicy Skałecznej. Dlaczego akurat tam? Nie wiedział, ale tak nakazywał mu instynkt. Trwało to już osiem lat, i bezskutecznie. Mimo to nie wątpił, że kiedyś odnajdzie mamę i rozpozna ją, choć nie zapamiętał nawet jej twarzy.
Cała ta nieprawdopodobna przygoda, w którą nie mogłam uwierzyć, nie zdarzyłaby się, oczywiście, gdyby Bartek nie był sierotą. Myślę, że mając mamę, tatę i normalny rodzinny dom, nigdy nie trafiłby do Wokarku, tajemniczego miasta Allian. Zaprowadziły go tam tęsknota i marzenie. I dlatego niekiedy zastanawiam się, czy Wokark nie był miastem utkanym z tęsknoty i marzeń tego chłopca.
...stało się to podczas trzynastej ucieczki Bartka z domu dziecka. Trzynasta Podróż w Poszukiwaniu Mamy... Bartek jak zwykle najpierw pobiegł na ulicę Skałeczną. Pokręcił się koło starej kamienicy, która podobno jeszcze przed dziesięciu laty była jego rodzinnym domem. Na liście lokatorów od dawna nie było jego nazwiska. A tamto mieszkanie już od siedmiu lat zajmowałam ja. I tylko dlatego poznaliśmy się z Bartkiem, a nawet polubili. Jednak tego dnia chłopiec nie zastał mnie w domu, więc obrócił się na pięcie i ruszył w stronę Wawelu.
Wątpię, czy istnieje w Krakowie drugi chłopak, który znałby Wawel tak doskonale jak Bartek. Ile razy uciekał, zawsze tu trafiał. Jakby jakaś tajemna moc promieniująca z królewskiego zamku przyzywała go do siebie. Lecz tego dnia chłopiec nie wszedł na zamkowe wzgórze. Zatrzymał się u jego stóp, koło Smoczej Jamy. Nie miał pieniędzy na bilet wstępu, więc rozglądał się przez chwilę, medytując, jak dostać się do środka. Powietrze tego dnia było parne i chłód Smoczej Jamy wabił chłopca. Smok ustawiony przed wejściem ział co jakiś czas prawdziwym ogniem, budząc podziw sporej grupy turystów. W pewnej chwili jakaś wycieczka, chichocząc i głośno rozmawiając, skierowała się w stronę wejścia. Bartek, niby przypadkiem, znalazł się w środku grupy, i tym sposobem udało mu się uniknąć kontroli biletów. Gdy wycieczka weszła w głąb skalnego korytarza, Bartek postarał się jak najszybciej od niej odłączyć.
Skalny korytarz, wyżłobiony przed wiekami w wapiennym wzgórzu, skrywającym legendarne schronienie wawelskiego smoka, skręcał w lewo, w prawo, wił się, raz był mocniej, raz słabiej oświetlony. Ponieważ Bartek znał to miejsce doskonale, od razu zaczął myszkować po zakamarkach Jamy. Był tu wiele razy, ale nigdy sam, zawsze z grupami zwiedzających, a często nawet z przewodnikiem, którego donośny głos odbierał Smoczej Jamie cały urok tajemniczości. Tym razem udało mu się zostawić grupę daleko z tyłu. Nareszcie był sam. Przyglądał się więc pieczarze uważnie i jakby innymi oczami. Dostrzegał ciemne i wąskie otwory w jej ścianach, to wysoko, to znowu nisko, przy samej ziemi, i zastanawiał się, czy nie mógłby odkryć całkiem nowych, nikomu nie znanych przejść, gdyby tylko nikt z dorosłych mu w tym nie przeszkodził.
W pewnej chwili korytarz rozdzielił się i oprócz głównej odnogi ukazała się mała ślepa dróżka, która gwałtownie kończyła się kamienną ścianą. I właśnie w niej, gdzieś tak w połowie wysokości, ział ciemny otwór. Nieduży. Ot, akurat taki, by zmieścił się w nim szczupły, drobny chłopiec.
Bartek nie namyślał się ani sekundy. Z trudem, kalecząc kolana i ręce, wspiął się po stromej ścianie i już po chwili znalazł się w otworze. Musiał się śpieszyć. Zza zakrętu dobiegał gwar hałaśliwych głosów. Jeszcze pięć, jeszcze trzy energiczne, choć nieco bolesne ruchy i chłopiec wreszcie w nim znikł. Wycieczka przeszła obok, chichocząc. Jej uczestnicy jedli kanapki i rzucali na ziemię papierki z cukierków. Gdy głosy oddaliły się na tyle, że już tylko echo je powtarzało – Bartek odetchnął i rozejrzał się wokół.
Niewiele jednak dojrzał. W dziurze, w której się znalazł, było tak ciemno, że musiał macać rękami po skalnej ścianie, by zorientować się, jakiego jest kształtu. Poruszać się mógł tylko na czworakach. W pewnej chwili jego ręce trafiły w pustkę. Chłopiec podczołgał się w tę stronę. Przebywszy parę metrów, stwierdził, że znajduje się w ciasnym korytarzyku, który wijąc się, prowadzi w nieznanym kierunku, lecz najwyraźniej gdzieś w dół.
Mniej więcej po dziesięciu minutach upartego czołgania się Bartek zauważył, że korytarzyk zrobił się bardziej przestronny, a po dalszych kilku minutach dało się już stanąć na nogi. Skądś sączyło się szare światło, czyniąc wnętrze korytarza wprawdzie mrocznym, lecz już nie czarnym. Bartek zaczął się rozglądać. Wapienno białe ściany były wysokie, pokryte jakimiś rysunkami, których sensu nie umiał dociec z powodu panującego mroku. Wpatrzony w nie, chłopiec zbyt późno dostrzegł, że pod jego nogami rozwarła się przepaść. Była to niemal idealnie okrągła, ziejąca czernią studnia. Nie udało się już złapać równowagi ani uchwycić się wystającej krawędzi.
...i teraz spadał. Ale spadał w jakimś dziwnym, spowolnionym tempie. Nie jak kamień lecący w głąb studni, lecz jak ptak ze zranionymi skrzydłami, które mimo to wciąż stawiają opór powietrzu.
To koniec! – myślał gorączkowo i czuł, jak obija się o kamienne ściany. – Co tam jest na dole? Rozbije się!
Upadek nastąpił po chwili. Ale był inny, niż Bartek przypuszczał. Zamiast rozbić się o twardą skałę, chłopiec poczuł, że zanurza się w coś miękkiego, gęstego, a zarazem obrzydliwie lepkiego.
Jakbym wpadł w wielki stos cukrowej waty... – pomyślał chaotycznie. Przerażony, wykonywał równocześnie gwałtowne ruchy rękami i nogami, jak pływak, ale w niczym nie poprawiało to jego rozpaczliwej sytuacji. Wyglądało na to, że tkwił w jakimś ogromnym kłębie mocnych, lecz miękkich i ohydnie lepiących się nici.
Powoli jego oczy przyzwyczajały się do ciemności. Zaczął rozróżniać grube, pojedyncze zwoje czegoś, co mocno krępowało go całego. Najgorsze było to, że nie mógł znaleźć żadnego oparcia dla nóg. Jakby go wcale nie było. I wtedy w pewnej odległości dostrzegł wyraźnie świecące oczy. Jedna para... druga... kawałek dalej trzecia. Błyszczały w mroku jak rubiny. Piąta... ósma... dziesiąta... Poruszały się, coraz to zmieniając położenie.
Bartek poczuł, że dopiero teraz naprawdę sztywnieje ze strachu. Wytężył wzrok, usiłując dostrzec, co to takiego. Zdawało mu się, że zaczyna rozróżniać dziwnie znajome, ale obrzydliwe kształty. Znajome – lecz nadzwyczaj powiększone! Powiększone doprawdy monstrualnie!
...to przypomina olbrzymie pająki! – uprzytomnił sobie wreszcie ze zgrozą.
I nagle zrozumiał, że tkwi w ogromnej, grubej pajęczynie; że te nici, miękkie i lepkie, to gęsta pajęcza sieć, niezwyczajnie duża i mocna, gdyż utkał ją pająk gigant. A za siecią poruszały się bezszelestnie wstrętne stwory na wysokich, owłosionych nogach, z wypukłymi, błyszczącymi oczami. I oczy te – czarne z rubinowym odblaskiem – wpatrywały się w niego z uwagą. Zaś misterna, choć gruba sieć oplatała go coraz ciaśniej i ciaśniej...
– O rany! One mnie uduszą lub zjedzą jak muchę! – szepnął sam do siebie i nagle przypomniał sobie o fince, harcerskim nożu, który dostał na imieniny (skądinąd akurat ode mnie). Rozpaczliwie szybkimi ruchami zaczął ciąć miękkie, choć grube nici. O dziwo, poddawały się nadzwyczaj łatwo. Ale było ich dużo, bardzo dużo. Bartek, tnąc sieć, równocześnie posuwał się w niewiadomym kierunku, centymetr po centymetrze, wytrwale, uporczywie, byle dalej od straszliwych rubinowych oczu. Cały czas nie czuł gruntu pod nogami. Zawieszony był na tej ogromnej pajęczynie jak mucha i chyba sądzony był mu los muchy.
Lepsza przepaść niż śmierć w pajęczej sieci – pomyślał i ciął coraz energiczniej. – O rany! W życiu nie widziałem czegoś tak ohydnego.
Jeszcze chwila, dwie – i upadł, wolny, na kamienną platformę. W bezpiecznej, choć tak niepokojąco bliskiej odległości, tuż za zniszczoną siecią, poruszały się leniwie wielkie, wstrętne pająki. Miał wrażenie, że go widzą – a jednak nie uczyniły nic, aby go schwytać.
Oczy chłopca, przyzwyczajone już do ciemności, rozróżniły teraz wąskie kamienne schodki prowadzące w dół. Bez namysłu dopadł do nich i zaczął nimi schodzić. Innej drogi zresztą nie było.
Marsz schodkami trwał długo. Prowadziły raz w dół, to znowu pod górę, wiły się gdzieś, skręcały w lewo, w prawo, i nagle Bartek znalazł się w Smoczej Jamie. Poznał korytarz, którym szła przedtem grupa turystów. Było pusto i prawie całkiem ciemno. Pobiegł w kierunku wyjścia. Korytarz rozszerzał się, rozjaśniał...
Gdy chłopiec wybiegł wreszcie przed Smoczą Jamę, stanął jak wryty. Zniknął smok ziejący ogniem! Nie było także pana sprawdzającego bilety! Nie było w ogóle nikogo! Całe otoczenie Wawelu, łącznie z tak zatłoczonymi zazwyczaj bulwarami nad Wisłą, było puste! Puściuteńkie! Ba! Nie było żadnych bulwarów! Gąszcz krzewów, drzew i nieznanych wielkich kwiatów porastał brzegi tej królewskiej ongiś rzeki, niby dżungla. Dziś, niestety, Wisła była ściekiem, ale...
Co? – zdumiał się ponownie chłopiec. Miejscami wśród drzew i krzewów prześwitywały modrozielone fale. Prawdziwa czysta rzeka? Za to sam Wawel, tak ukochany Wawel, robił wrażenie dziwnie ponure i groźne.
Bartek, którego po niedawnej szamotaninie z pajęczą siecią bolały jeszcze ręce i nogi, przeciągnął się i z ulgą zaczerpnął haust powietrza. Stał z otwartymi ustami. T o b y ł o p o w i e t r z e, a nie mieszanina przemysłowych pyłów, siarki, ołowiu i dwutlenku węgla. Było ostre jak w górach, a zarazem czyste jak kryształ. – Spojrzał w niebo nad miastem, na ogół zasnute ponurą mgłą. Przejrzysty, wesoły błękit poraził mu oczy. – Możliwe, że tak błękitne niebo bywa wysoko w górach lub na jakiejś bezludnej wyspie! Ale tu?
Nagle usłyszał szmer. Obejrzał się i ujrzał ogromnego, szpetnego pająka, sięgającego mu wypukłym tułowiem niemal do pasa! Pająk przemknął cicho i znikł w pobliskich krzakach. Teraz Bartek spostrzegł ich wiele, dziesiątki, setki; poruszały się szybko i bezszelestnie na długich owłosionych kończynach. Chłopiec przeraził się, lecz pająki jakby w ogóle nie zwracały na niego uwagi! Bartek był z natury odważny, ale to, co zobaczył, obudziło w nim jakiś dziwny niepokój.
Co się stało z Krakowem? – myślał gorączkowo. – Niby ten sam, lecz całkiem inny! I te obrzydliwe pająki... Gdzie podziali się ludzie?!
Po krótkim namyśle chłopiec szybkim krokiem ruszył w stronę miasta. Pierwsze kamienice, między którymi się znalazł, wydawały się jakby czystsze, najwyraźniej świeżo pomalowane, i jakieś mniejsze. Nie było też widać nowych osiedli za Wisłą. Jakby zapadły się pod ziemię... Lecz stary Kraków trwał na swoim miejscu, tajemniczym jakimś sposobem oczyszczony z pyłów, kurzu i brudu, które od wielu lat nieprzerwanie przysypywały go szarą patyną.
Ludzi nadal nie było widać. Za to pająków było coraz mniej. Gdy Bartek oddalił się od Wawelu, pająki znikły zupełnie i spotkał pierwszych ludzi.