Oriental Crime. Thai crime. Zabójstwo w kraju uśmiechu - Joanna Jodełka - ebook + audiobook

Oriental Crime. Thai crime. Zabójstwo w kraju uśmiechu ebook

Joanna Jodełka

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kryminał rozgrywający się w Tajlandii na tropikalnej bezludnej wyspie i w tętniącym życiem Bangkoku.

Z przepływającej przez Bangkok rzeki Chao Phraya zostają wyłowione zwłoki. Wkrótce siedem osób z całego świata otrzymuje tajemnicze koperty z zaproszeniem na rajską wyspę. Pozornie nic tych ludzi nie łączy: australijska studentka, instagramerka z Węgier, trenująca tajski boks Niemka, kucharz z Sycylii, jogin z Anglii, Polak z Siemiatycz i były detektyw z Belgii. Wśród nich jest morderca. Turyści nie mogą opuścić wyspy z powodu monsunowego wiatru zwanego przez miejscowych Dragon Wind. Czy Annie Strąg uda się przeprowadzić swój plan i wyjaśnić, kto zamordował jej byłego męża? Czy tajski policjant Surasak Jintana odnajdzie grupę, zanim jej członkowie wpadną w prawdziwe tarapaty? Czy bezwzględny chiński kolekcjoner kamieni Li Pangyu odnajdzie to, czego szuka? I kto jeszcze zginie w Kraju Uśmiechu? Książka, która pogodzi wielbicieli klasycznych kryminałów Agathy Christie z fanami serialu Biały Lotos.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 317

Oceny
4,2 (20 ocen)
8
7
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Patrycja_Szlachta1

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna i bardzo oryginalna
00
natiszon

Nie oderwiesz się od lektury

"W życiu już tak jest, że nie wszyst­ko da się prze­wi­dzieć." Odizolowana wyspa z podupadającym w ruinę resortem, wydaje się idealnym miejscem, by odnaleźć odpowiedzi na pytania, które dręczą Annę. Z chwilą, gdy otrzymała informację o śmierci byłego męża, przyrzeka sobie, że odkryje, co tak naprawdę wydarzyło się tragicznej nocy. Nie wierzy w ustalenia, ani zapewnienia policji o nieszczęśliwym wypadku. Nieprzypadkowo celem jej wyprawy jest Tajlandia. To właśnie o tym miejscu z takim zapałem opowiadał jej Martin, dzieląc się wrażeniami z podróży. Zdeterminowana stara się odtworzyć jego ostatnie dni i zaprasza na wyspę wszystkich, którzy kontaktowali się z nim przed jego śmiercią. Siedmioro obcych ludzi różnych narodowości.  Anna jest pewna, że to w tym gronie znajduje się morderca i zrobi wszystko, by odkryć, kto i dlaczego zabił człowieka, którego kochała. Już samo umiejscowienie akcji w opuszczonym i odciętym od świata resorcie, który staje się pułapką dla gości, robi odpowiedni...
00

Popularność




Część I. Szmaragdy w mleku

Część I SZMA­RAGDY W MLEKU

Rozdział 1

Luzi Lu

Luzi Lu bar­dzo ostroż­nie uło­żyła swoje krą­głe pośladki na kra­wę­dzi sta­rej, trzesz­czą­cej łódki. Miała na sobie złoty strój kąpie­lowy, który skła­dał się z kilku skraw­ków mate­riału i sznu­reczka wci­ska­ją­cego się pomię­dzy pośladki. Sie­dząc w miarę sta­bil­nie, popra­wiła maleń­kie trój­ką­ciki biu­sto­no­sza, tak by przy­sła­niały bro­dawki sprę­ży­stych niczym piłeczki teni­sowe piersi. Zado­wo­lona, zaczęła wygi­nać się, podzi­wia­jąc poły­sku­jącą w świe­tle zacho­dzą­cego słońca skórę. Dro­binki złota uto­pione w bal­sa­mie do ciała migo­tały, a wąska łódka sunęła, ledwo wysta­jąc nad powierzch­nię Mekongu, który roz­le­wał się leni­wie na laotań­skim rzecz­nym archi­pe­lagu zwa­nym Si Phan Don i pły­nął nie­spiesz­nie, opla­ta­jąc nie­zli­czo­nymi odno­gami mniej­sze i więk­sze wysepki.

Dwu­dzie­sto­jed­no­let­nia Węgierka sama ochrzciła się imie­niem Luzi, a kiedy miała dwa­na­ście lat, doło­żyła „Lu” dla ory­gi­nal­no­ści. Teraz balan­so­wała na kra­wę­dzi łódki i przyj­mo­wała wymyślne pozy do sel­fie – chciała zro­bić sobie jak naj­lep­sze zdję­cia. Uwa­żała przy tym, by nie wypaść z łódki, choć na tym odcinku mętna rzeka nie wyglą­dała zbyt groź­nie, a tafla wody marsz­czyła się led­wie zauwa­żal­nie. Nie było też zbyt głę­boko. Prze­pły­nęli obok bro­dzą­cych dzieci, które koszami wyła­wiały małe rybki, potem minęli pasące się rzeczne bawoły zanu­rza­jące swoje wiel­kie łby, by wyja­dać trawę z dna. Dostrze­gła też pół­to­ra­me­tro­wego węża, który z wysta­jącą ponad wodę głową pły­nął tuż pod powierzch­nią. Nie chciała zoba­czyć go po raz drugi. Zale­żało jej tylko na jed­nym. Na dobrych zdję­ciach samej sie­bie na tle rzeki, w Kra­inie Czte­rech Tysięcy Wysp.

Więk­szość tych wysp przy­po­mi­nała łaty ziemi z kępami wyso­kich traw, ale z oddali wyglą­dały malow­ni­czo z opły­wa­ją­cymi je łódecz­kami tubyl­ców w stoż­ko­wych cza­pecz­kach, na tle zachodu słońca, który nad bez­brzeż­nymi roz­le­wi­skami każ­dego dnia impro­wi­zo­wał kolejny spek­takl, roz­le­wa­jąc po nie­bie róże, poma­rań­cze i gasnące błę­kity.

Widoki były osza­ła­mia­jące, kolory spek­ta­ku­larne, a świa­tło odcho­dzą­cego dnia przy­da­wało skó­rze Węgierki wyjąt­ko­wego bla­sku. Jej kostium się mie­nił, odbi­ja­jąc ostat­nie pro­mie­nie słońca, a koń­cówki dłu­gich, ciem­nych wło­sów poły­ski­wały uno­szone przez wiatr. Luzi Lu odgar­niała je wdzięcz­nym gestem i robiła jedno zdję­cie za dru­gim. Każde kolejne było lep­sze od poprzed­niego. Wie­działa bez spraw­dza­nia, że żaden nawet naj­bar­dziej pro­fe­sjo­nalny filtr nie otuli jej tak natu­ral­nym, cie­płym bla­skiem jak świa­tło o tej magicz­nej, zło­tej godzi­nie.

Z poczu­cia satys­fak­cjo­nu­ją­cego samo­za­do­wo­le­nia wybiło ją gło­śne chrzą­ka­nie dobie­ga­jące z dru­giego końca łodzi.

– Za chwilę się ściemni. Możemy już wra­cać?

Luzi Lu ode­rwała wzrok od skie­ro­wa­nego na sie­bie wyświe­tla­cza tele­fonu i spod wście­kle zmru­żo­nych powiek rzu­ciła spoj­rze­nie w kie­runku Fina, który ste­ro­wał łódeczką. Zda­wała sobie sprawę, że jego zain­te­re­so­wa­nie zgrabną dziew­czyną ze zło­tym tele­fo­nem naj­now­szej gene­ra­cji i z pro­fe­sjo­nal­nym wysię­gni­kiem już dawno prze­ro­dziło się w znu­że­nie i praw­do­po­dob­nie chciał jak naj­szyb­ciej dobić do brzegu, odsta­wić i ją, i łódkę… Ale jej było zupeł­nie obo­jętne, czego chciał Fin.

Po to wyna­jęła Euro­pej­czyka, a nie Laotań­czyka, by dokład­nie wytłu­ma­czyć mu, jak ma się zacho­wy­wać: miał pły­nąć tak, by nie chla­pać, usta­wiać się ze słoń­cem, zatrzy­my­wać na każde zawo­ła­nie, pil­no­wać, by nie wypa­dła z łódki ani ona, ani jej złoty tele­fon, a przede wszyst­kim niczego nie komen­to­wać. Nie ocze­ki­wała zro­zu­mie­nia i uzna­nia dla swej cięż­kiej pracy, bo jego mało obcho­dziło, że robione wła­śnie zdję­cia zoba­czy jakieś pół miliona osób, a może i wię­cej. Obsta­wiała nawet rekord z racji pięk­nej przy­rody, nie­sa­mo­wi­tego kolo­rytu i nie­do­stęp­no­ści miej­sca.

Miała wyjąt­kowo pro­fe­sjo­nalne podej­ście do tła, na jakim się foto­gra­fo­wała. Bez zna­cze­nia, czy to pusty­nia, sawanna, czy lodowa kra, zawsze była dosko­nale przy­go­to­wana. Jeśli to był pia­sek, wie­działa, jaką ma gru­bość, jeśli trawa – jaką wyso­kość, jeśli kra – kiedy stop­nieje, a jeśli zachód słońca na sto pią­tym stop­niu dłu­go­ści geo­gra­ficz­nej – ile będzie trwał. Insta­gram nie był jej głów­nym źró­dłem dochodu, ale naj­bar­dziej ulu­bio­nym.

– Jesz­cze trzy­dzie­ści sześć minut do zachodu – oznaj­miła, zaszczy­ca­jąc go odpo­wie­dzią.

Nie miała zamiaru niczego wię­cej mu tłu­ma­czyć. Dosko­nale wie­działa, że tutaj słońce zacho­dzi tyleż spek­ta­ku­lar­nie, co szybko. Nie chciała więc zmar­no­wać ani minuty. I była zła na Fina, że jej prze­rwał, bo musiała ponow­nie uło­żyć troczki ze szkla­nymi kora­li­kami na udach, mając nadzieję, że jesz­cze chwycą tro­chę świa­tła, wygiąć ciało i zama­chać głową, tak by roz­wiać nie­dbale włosy. Zlek­ce­wa­żyła gło­śne wes­tchnie­nie znu­dzo­nego ster­nika. Była zde­ter­mi­no­wana, chciała udo­wod­nić całemu światu, że potrafi robić dobre zdję­cia.

Poznany w barze Fin jak do tej pory wywią­zy­wał się ze swego zada­nia w miarę popraw­nie. Miesz­kał na Don Det, jed­nej z wysp rzecz­nego archi­pe­lagu, pochwa­lił się, że ma wła­sną łódkę, i wyglą­dał dosyć sty­lowo. Miał chudą, prze­oraną zmarszcz­kami twarz. Nie­spre­cy­zo­wany wiek. Woj­skową koszulę, na szyi srebrne nie­śmier­tel­niki, a na rękach kolek­cję bran­so­le­tek: ze sznur­ków, z rze­my­ków, łań­cusz­ków i pru­ją­cych się tasie­mek, jakby wła­śnie wyszedł z laotań­skiej dżun­gli, nie wie­dząc, że skoń­czyła się któ­raś z wojen. Jego przed­wcze­śnie pod­sta­rzały wygląd dosko­nale kon­tra­sto­wał ze świe­żo­ścią i z mło­do­ścią Luzi. Udało się jej też uchwy­cić w kadrze jed­nego tubylca, który pod­pły­nął do nich w nasu­nię­tej na oczy stoż­ko­wej czapce z ryżo­wej słomy i krótką chwilę roz­ma­wiał z Finem. Od tego momentu jej ster­nik zaczął się wyraź­nie nie­cier­pli­wić.

Jed­nak Luzi Lu już dawno nauczyła się nie zwra­cać uwagi na pre­ten­sje ludzi, szcze­gól­nie tych, któ­rzy byli od niej dwa razy starsi, chęt­nie brali jej pie­nią­dze, osten­ta­cyj­nie lek­ce­wa­żąc jej pracę. Tak samo jak uwol­niła się od pazer­nej matki, która zara­biała na niej od dziecka. Raz na zawsze pozbyła się także jesz­cze bar­dziej chci­wego niż matka chło­paka, który zagar­nął i wydał wszyst­kie zara­biane przez nią pie­nią­dze. A pra­co­wała od dwu­na­stego roku życia, więc było tego nie­mało. Teraz nie zamie­rzała się już z nikim dzie­lić.

– Musimy wra­cać – powtó­rzył Fin, oglą­da­jąc się za sie­bie.

– Nie musimy – odparła Luzi, ukła­da­jąc się na drew­nia­nym zadar­tym dzio­bie, i wycią­gnęła przed sie­bie długi sta­tyw z tele­fo­nem. Wła­śnie patrzyła w wyświe­tlacz i pró­bo­wała ulo­ko­wać swój oboj­czyk tuż nad mie­niącą się set­kami reflek­sów taflą, gdy nagle poczuła silne szarp­nię­cie i zwrot łódki, która prze­stała dry­fo­wać, tylko pruła teraz z pełną mocą. Tele­fon wypadł z uchwytu i potur­lał się na dno łodzi. Mocna fala oblała jej twarz, a z wło­sów zaczęła ście­kać woda. Nie zdą­żyła zare­ago­wać, gdyż w ułamku sekundy stur­lała się z dziobu na dno, ude­rza­jąc głową o ławkę do sie­dze­nia.

– Co jest?! – wark­nęła, pró­bu­jąc pod­nieść się na koły­szą­cej łodzi.

Fin oglą­dał się za sie­bie i nie zwra­cał na nią uwagi. Pod­czoł­gała się w jego kie­runku, a gdy tylko do niego dotarła, zwol­nił.

– Prze­pra­szam – powie­dział. Luzi Lu skrzy­wiła się.

Schy­liła się, by pod­nieść tele­fon, zamie­rzała też wyrzu­cić z sie­bie wią­zankę prze­kleństw, ale wtedy Fin chwy­cił ją za ramię i jed­nym szyb­kim gestem wypchnął z łódki. Wylą­do­wała w wodzie i od razu poszła na dno. Zszo­ko­wana, zaczęła się sza­mo­tać, prze­bie­ra­jąc rękami i nogami. Z początku cha­otycz­nie, ale szybko wyczuła grunt, w któ­rym zaczęła grzę­znąć. Darła się wnie­bo­głosy, ale war­kot ści­ga­ją­cych się w pobliżu drew­nia­nych łóde­czek zagłu­szył jej krzyki. Wście­kle wal­nęła ręką o wodę i z tru­dem zaczęła iść w kie­runku odda­lo­nego o sto metrów brzegu. Po trzech kro­kach wpa­dła w jakąś dziurę, wydo­stała się. Wtedy spo­strze­gła, że zbliża się do cze­goś wiel­kiego i dziw­nego. Roz­po­znała dwa wiel­kie rzeczne bawoły. Pły­nęły, wysta­wia­jąc wiel­kie noz­drza ponad wodę. Ruszyła za nimi. Rogate stwory wystra­szone gonią­cym je czło­wie­kiem szybko wyszły na brzeg i natych­miast ucie­kły w gęste krzaki.

Kiedy Luzi Lu także wyszła na brzeg, odgar­nęła strąki oble­pio­nych mułem wło­sów, popra­wiła trój­ką­ciki biu­sto­no­sza i boso ruszyła dróżką w głąb lądu, macha­jąc rękami, by odgo­nić chmary koma­rów. Wście­kłość nie pozwa­lała się jej uspo­koić. Uciekł przed nią uja­da­jący wcze­śniej pies, ucie­kła także star­sza kobieta, uzna­jąc ją chyba za pół­na­giego ducha, który wynu­rzył się z zaro­śli, a prze­jeż­dża­jący motor­kiem chło­pak dodał gazu, nie oglą­da­jąc się za sie­bie.

Po godzi­nie dotarła do hostelu, a po dwóch była już w barze nad rzeką, w tym, w któ­rym poznała Fina. Poważ­nej postury bar­man z Holan­dii prze­tarł starą ścierką kon­tuar baru. Dobro­dusz­nie spoj­rzał na drob­nej postury Węgierkę i podra­pał się po łysej gło­wie ozdo­bio­nej kil­ku­na­stoma tatu­ażami.

– Nie radzę go szu­kać – powie­dział, sta­wia­jąc przed nią kie­li­szek z laotań­skim bim­brem, nala­nym wprost z pla­sti­ko­wej butelki.

– Nie potrze­buję rad – wark­nęła Luzi, oglą­da­jąc pora­nioną stopę, od któ­rej odkle­jał się pla­ster. – Gdzie go znajdę? – spy­tała i chlu­snęła alko­ho­lem na świeże rany.

– Nie znaj­dziesz – stwier­dził bar­man, wycie­ra­jąc ręce. – Zaszyje się gdzieś w dżun­gli.

– Nie ma takiej dżun­gli, w któ­rej by się przede mną ukrył. Ma mój tele­fon – dodała, patrząc na swoje udo, całe w czer­wo­nych pla­mach po ugry­zie­niach koma­rów.

– On dostał już ostrze­że­nie od laotań­skiej poli­cji, a i tak popły­nął pod gra­nicę z Kam­bo­dżą. Chyba myślał, że będziesz nie­złą przy­krywką dla tej eska­pady – Luzi Lu spoj­rzała na niego ze zdzi­wie­niem. Zaci­snęła usta i słu­chała dalej. – Na tej łodzi musiała być nie­zła ilość metam­fe­ta­miny. Nie wie­dzia­łaś, że ma z tym pro­blem?

– Nie inte­re­sują mnie pro­blemy innych ludzi – prych­nęła. – Ma mój tele­fon.

– Kupisz sobie nowy. Odpuść – wes­tchnął, dra­piąc się za uchem.

– Ja ni­gdy nie odpusz­czam – stwier­dziła Luzi Lu i popro­siła o kolejny kie­li­szek. Bar­man nalał i jej, i sobie. Tym razem wypiła.

– Aha, bym zapo­mniał – powie­dział, puka­jąc się ręką w wyta­tu­owaną łysinę. – Cze­kaj… – odwró­cił się i wyjął zardze­wiałą pine­skę z baro­wego słupka, uwal­nia­jąc przy­szpi­loną kopertę. – To dla cie­bie.

Zdzi­wiona wyjęła z rudej koperty rów­nie rudą kartkę i zaczęła czy­tać. Gdy skoń­czyła, prze­krę­ciła głowę, spoj­rzała w górę i zaczęła inten­syw­nie myśleć. Nad nią dyn­dała deko­ra­cja z pona­wle­ka­nych na sznurki zardze­wia­łych kap­sli od piwa. Ale nie widziała deko­ra­cji ani nie sły­szała jazgo­tli­wych dźwię­ków, inten­syw­nie myślała.

*

Nad mazur­ską Kra­iną Wiel­kich Jezior zapa­dał zmierzch i sypał śnieg. Lecące z nieba białe płatki lepiły się do zmar­z­nię­tej ziemi lub roz­pusz­czały w wiel­kich sta­wach peł­nych jesio­tra. W rezy­den­cji na wzgó­rzu paliło się świa­tło.

Nie­bie­ska, zimna poświata miga­ją­cego kom­pu­tera padała na twarz star­szej, drob­nej kobiety, która mia­rowo stu­kała pal­cami o blat maho­nio­wego biurka. Zadbane paznok­cie wybi­jały jed­no­stajny rytm, do momentu, w któ­rym jeden z pier­ścion­ków prze­krę­cił się oczkiem do wnę­trza dłoni. Wytrą­cona z zamy­śle­nia kobieta odwró­ciła pokaź­nych roz­mia­rów bursz­tyn, odgar­nęła pal­cami sre­brzy­sto­siwe włosy i klik­nęła w kla­wia­turę.

Twarz Luzi Lu znik­nęła z wiel­kiego ekranu. Zostało tylko małe zdję­cie w kółeczku i stresz­czone dane: ile osób lubi, ile śle­dzi, ile obser­wuje. Motto świad­czące o uwiel­bie­niu dla życia, podró­żo­wa­nia, łaciń­ska sen­ten­cja: navi­gare necesse est, vivere non est necesse1, kilka ser­du­szek i parę słów o braku chęci do jakich­kol­wiek kom­pro­mi­sów. Kobieta ode­pchnęła się od blatu. Kółka gabi­ne­to­wego fotela bez­dź­więcz­nie prze­su­nęły się po gład­kim par­kie­cie. Na dru­gim końcu leżała owalna pod­kładka z cie­lę­cej skóry chro­niąca cenne drewno. Teraz była tłem dla sied­miu roz­ło­żo­nych w kręgu foto­gra­fii. Każde ze zdjęć przed­sta­wiało inną postać: w innym wieku, innym ubra­niu, odmien­nej naro­do­wo­ści i kar­na­cji, o róż­nej posta­wie i gry­ma­sie, innym spoj­rze­niu, en face i z pro­filu.

– Ktoś z was… ale kto? – zapy­tała sie­bie, po czym wes­tchnęła i zmę­czo­nym gestem zrzu­ciła z zadar­tego nosa oku­lary. Ele­ganc­kie oprawki zawi­sły na ozdob­nym łań­cuszku, odbi­ja­jąc zimne świa­tło miga­ją­cego moni­tora.

Wstała. Pode­szła do para­petu, na któ­rym paliła się wąska świeczka wetknięta w srebrny świecz­nik. Pło­myk oświe­tlał zdję­cie star­szego pana, któ­rego twarz oka­lały sre­brzy­sta siwi­zna gęstych wło­sów i sta­ran­nie przy­cięta, pra­wie biała broda. Męż­czy­zna miał roze­śmiane oczy, rado­śnie unie­sione policzki i pogodne zmarszczki zado­wo­lo­nego z sie­bie czło­wieka.

Na twa­rzy Anny Strąg zatlił się uśmiech. Znikł, gdy tylko dotknęła ciem­nej aksa­mitki opa­su­ją­cej róg czarno-bia­łej foto­gra­fii.

Rozdział 2

Mia Jaco­bee

Khmer­ska dziew­czyna w przy­bru­dzo­nej cza­peczce z pru­ją­cym się logo Guc­ciego, popla­mio­nej lekko kurtce ozdo­bio­nej splą­ta­nymi lite­rami CC i leg­gin­sach w kratkę Bur­berry dostrze­gła zbli­ża­jącą się do przy­stanku młodą, pulchną blon­dynkę w oku­la­rach. Pode­rwała się z ziemi. Chwy­ciła różowe wia­dro wypeł­nione lakie­rami do paznokci, zmy­wa­czami i innymi akce­so­riami do pedi­cure’u. Pod­bie­gła do bia­łej dziew­czyny i poka­zała jej kilka sło­icz­ków, wska­zu­jąc na jej palce u stóp, ale ta odwró­ciła głowę i bez słowa ruszyła w kie­runku pla­sti­ko­wego, powy­gi­na­nego krze­sełka. Roz­grzane od upału sie­dzi­sko stało na przy­stanku w nie­wiel­kiej miej­sco­wo­ści na połu­dniu Kam­bo­dży. Miej­sco­wo­ści, któ­rej nazwy żaden cudzo­zie­miec nie potra­fił popraw­nie wypo­wie­dzieć.

Mia Jaco­bee była ładną dwu­dzie­stocz­te­ro­let­nią Austra­lijką, z lekką nad­wagą i sporą wadą wzroku. Miała splą­tane w kok blond włosy, zaró­żo­wione policzki i odbi­ja­jące tęczowe refleksy oku­lary w dru­cia­nych opraw­kach. Na ple­cach dźwi­gała ple­cak z przy­wią­za­nymi za sznu­rówki butami. Ubrana była w luźny, powy­cią­gany pod­ko­szu­lek, spodnie na gumce, któ­rych deseń two­rzyły trzy­ma­jące się za trąby sło­nie, oraz prze­wie­szoną przez ramię torbę z frędz­lami maj­ta­ją­cymi się gdzieś na wyso­ko­ści kolan. Mówiła sze­ścioma języ­kami z łaciną włącz­nie. Ale teraz nie szu­kała towa­rzy­stwa, chciała jedy­nie wydo­stać się z tego miej­sca i to jak naj­szyb­ciej, zanim ktoś się zorien­tuje, co zro­biła.

Od Khmerki, która sie­działa na kra­węż­niku u jej stóp, odwró­ciła się przede wszyst­kim dla­tego, że w każ­dej chwili mogła znowu się roz­pła­kać. Poza tym nie wie­działa, czy pod­su­nię­cie paznokci do malo­wa­nia jest wspar­ciem jej biz­nesu czy wyko­rzy­sta­niem swo­jej pozy­cji. Czy to dobre dzia­ła­nie, czy nie. Akcep­to­walne czy nie.

Zrzu­ciła na zie­mię torebkę i prze­su­nęła krze­sełko bli­żej filara. Oparła głowę, narzu­ciła na twarz chu­stę pofar­bo­waną w tęczowe wzory i zamknęła oczy. Chciała odpo­cząć. Cze­kały ją kolejne cztery godziny jazdy lokal­nym trans­por­tem. Tutaj dotarła po sze­ściu godzi­nach, z czego trzy wci­śnięta mię­dzy kil­ka­na­ście osób, z jaki­miś zwie­rzę­tami i wor­kami z ryżem pośrodku. Po drew­nia­nej ławce w auto­bu­sie pla­sti­kowe krze­sło zda­wało się jej sie­dzi­skiem mniej wię­cej tak samo wygod­nym jak skó­rzany, piko­wany fotel w wiel­kim gabi­ne­cie jej ojca.

Jesz­cze mie­siąc temu wie­działa, co chce robić przez resztę życia. Skoń­czyła liceum z inter­na­tem, stu­dia geo­lo­giczne na innym kon­ty­nen­cie i staż w jed­nej z kopalni, w któ­rej ojciec był więk­szo­ścio­wym udzia­łow­cem. Zro­biła wszystko, czego zażą­dał, tak jak było w umo­wie. Po czym osten­ta­cyj­nie trza­snęła drzwiami i wyje­chała. Obwi­niała go o ocie­ple­nie kli­matu, degra­da­cję śro­do­wi­ska i więk­szość nie­szczęść doty­ka­ją­cych lokalne spo­łecz­no­ści na wszyst­kich kon­ty­nen­tach. O zamia­rze eks­pan­sji w Ark­tyce i roz­wo­dzie z matką nie chciała nawet wspo­mi­nać.

Kie­dyś pokłó­ciła się z ojcem śmier­tel­nie i posta­no­wiła zająć się bez­in­te­re­sowną pracą w jed­nym z naj­bied­niej­szych kra­jów na świe­cie. Wszystko po to, by małymi krocz­kami napra­wiać to, co ojciec i jemu podobni zdą­żyli popsuć. Miała jasny, dobry plan.

Gdy była jesz­cze lice­alistką, poje­chała na waka­cyjny wolon­ta­riat do sie­ro­cińca w Kam­bo­dży. Posta­no­wiła tam powró­cić. Ale tam­ten wyjazd był zor­ga­ni­zo­wany, a teraz kupiła bilet i sama przy­le­ciała, bez żad­nego zapro­sze­nia. Wystar­czyło kilka roz­mów, by się zorien­to­wać, że w miej­scu, w któ­rym się zna­la­zła, więk­szość dzieci miała rodzi­ców, tylko oddali je za odpo­wied­nią opłatą, by przy­by­sze z bogat­szego świata mogli się nimi zaj­mo­wać. Cza­sami w dobrej wie­rze, cza­sami licząc na edu­ka­cję potom­stwa, cza­sami odpo­wied­nio namó­wieni i prze­ko­nani, nie mając poję­cia, na co się godzą. Prze­ciw­nie do zarzą­dza­ją­cych sie­ro­ciń­cem – oni dosko­nale wie­dzieli, co chcą uzy­skać. Zale­żało im, żeby ich pod­opieczni byli jak naj­bar­dziej obdarci i zabie­dzeni. Współ­czu­jący wolon­ta­riu­sze kupo­wali dzie­cia­kom w zaprzy­jaź­nio­nych skle­pach ubra­nia, zabawki, pomoce szkolne, a zaraz po ich wyjeź­dzie wszyst­kie te rze­czy wra­cały do tych skle­pów.

Mia Jaco­bee zoba­czyła to wszystko na wła­sne oczy. Zro­zu­miała, że została wma­ni­pu­lo­wana w sta­ran­nie zor­ga­ni­zo­wany amo­ralny pro­ce­der, do któ­rego się w swoim cza­sie doło­żyła. Było dokład­nie tak, jak ostrze­gał ją siwy, bro­daty Polak, któ­rego spo­tkała w Bang­koku. Miał rację! Ale wtedy ona nie chciała go słu­chać. Obra­ziła się, i to śmier­tel­nie. Popro­siła nawet, by wysiadł z tuk-tuka, bo dalej chce jechać sama. Za bar­dzo przy­po­mi­nał jej ojca. Myślała o tym po raz setny.

Nagle poczuła silne szarp­nię­cie. Krze­sło, na któ­rym sie­działa, zachwiało się. Sza­mo­cząc się z chustką na gło­wie, zwa­liła się na zie­mię, przy­du­sza­jąc nogę małego chłopca. Chudy dzie­ciak w poszar­pa­nej, brud­nej koszulce Emi­rate’s Flay cią­gle trzy­mał w rękach pasek od jej torebki. Mały zło­dziej musiał chwy­cić sznur­kowy worek, nie widząc, że wcze­śniej noga pla­sti­ko­wego sie­dzi­ska wplą­tała się w frędzle. Szarp­nię­cie spo­wo­do­wało, że zwa­liła się razem z krze­słem. Przytrzy­mała chłopca, chcąc z nim poroz­ma­wiać, ale zaczął się wić jak węgorz. Na chod­niku leżało szkło i, wierz­ga­jąc, roz­ciął sobie skórę na kola­nie i wcie­rał w nią brud z ulicy. Mia Jaco­bee pró­bo­wała trzy­mać go moc­niej, by prze­stał się rzu­cać i robić sobie krzywdę. Chciała zde­zyn­fe­ko­wać ranę, opa­trzyć, a potem poroz­ma­wiać z rodzi­cami dziecka. Nie zdą­żyła. Nad jej głową sta­nęła khmer­ska dziew­czyna i zaczęła nie­praw­do­po­dob­nie wrzesz­czeć na chło­paka, cią­gnąc go za włosy do góry. Mia Jaco­bee odru­chowo puściła jego nogę, a ten natych­miast uciekł. Uliczna pedi­cu­rzystka krzyk­nęła jesz­cze kilka razy za chło­pa­kiem, odgra­ża­jąc się w nie­zro­zu­mia­łych sło­wach, po czym nachy­liła się i pomo­gła jej wstać. Na koniec zaczęła zbie­rać z chod­nika rze­czy, które powy­pa­dały z torebki.

Jesz­cze mie­siąc temu to Mia Jaco­bee zaczę­łaby krzy­czeć: że to nie jej potrzebna jest pomoc, tylko dziecku, które naj­praw­do­po­dob­niej zmu­szone przez oko­licz­no­ści uszko­dziło się przy nie­uda­nej pró­bie kra­dzieży. Że to ono potrze­buje wspar­cia, a nie ona. Że sys­tem należy zmie­niać… Ale teraz było to ponad jej siły. Popa­trzyła na dziew­czynę zbie­ra­jącą jej rze­czy i roz­pła­kała się na dobre. Zano­sząc się pła­czem, kuc­nęła, wytarła ręka­wem zasmar­kany nos i zaczęła cho­wać do torebki poda­wane jej przez Khmerkę przed­mioty: płyn na komary, filtr prze­ciw­sło­neczny, grze­bień, spinkę do wło­sów… Jej uwagę zwró­cił teraz zmięty kawa­łek rudego papieru, któ­rego nie wyrzu­ciła wcze­śniej tylko dla­tego, że aku­rat nie mogła zna­leźć śmiet­nika. Z tego, co pamię­tała, było to jakieś zapro­sze­nie, ale nie zamie­rzała z niego korzy­stać. Zaczęła je czy­tać po raz drugi.

Po godzi­nie Mia Jaco­bee była już spo­kojna i miała cel. Patrzyła na swój ple­cak, który był wła­śnie przy­wią­zy­wany do dachu szy­ku­ją­cego się do drogi busika, oraz na swoje poma­lo­wane na poma­rań­czowo paznok­cie, z zado­wo­le­niem pod­ja­da­jąc zaku­pione na drogę sma­żone banany. W sznur­ko­wej tor­bie miała jesz­cze solidną por­cję okry w tem­pu­rze, kilka pącz­ków ze słod­kiego ziem­niaka i sma­żone warzywne spring rol­lsy z podwójną ilo­ścią słodko-kwa­śnego sosu. Zaja­dała więc i po raz kolejny czy­tała sta­ran­nie roz­pro­sto­wane zapro­sze­nie.

Wydru­ko­wane było na gru­bym, ład­nym papie­rze, w kolo­rze pasu­ją­cym do tre­ści, czyli w kolo­rze cyna­monu.

*

W tym samym cza­sie młody porucz­nik Sura­sak Jin­tana nabrał pałecz­kami pokaźną ilość maka­ronu z dzi­kiego ryżu i siorb­nął zupę. Sie­dział w nie­wiel­kiej, pra­wie pustej restau­ra­cji i czuł, że jest obser­wo­wany. Przed chwilą obsłu­gu­jąca go dziew­czyna usta­wiała przed nim miseczki i… pra­wie prze­wró­ciła się z wra­że­nia. Bie­giem wró­ciła za kon­tuar i już po sekun­dzie zaczęła pisz­czeć do ucha przy­wo­ła­nej kole­żanki. Porucz­nik Sura­sak Jin­tana jęk­nął pod nosem.

Jego kariera w poli­cji prze­bie­gała wprost odwrot­nie do suk­ce­sów zysku­ją­cego coraz więk­szą popu­lar­ność aktora tele­wi­zyj­nego, do któ­rego – zda­niem kobiet – był łudząco podobny. On sam miał na ten temat inne zda­nie, ale to nie miało więk­szego zna­cze­nia. Serial oka­zał się prze­bo­jem, co bar­dzo wyraź­nie zaczęło wpły­wać na jego życie oso­bi­ste. Nic dziw­nego. W miło­snej dra­mie śmier­tel­nie chory aktor, Joe Suk­ka­sem, umie­rał przez kil­ka­na­ście odcin­ków, a żona szefa nie była jedyną kobietą, która chciała się nim zaopie­ko­wać. Naj­praw­do­po­dob­niej dla­tego został odde­le­go­wany do tej sprawy.

Teraz usi­ło­wał w spo­koju zjeść, uda­jąc, że nie widzi star­szej kucharki, która wybie­gła z zaple­cza zwa­biona śmie­chami mło­dych dziew­czyn. Odwró­cił się do nich ple­cami i dopra­wił kom­po­zy­cję wywaru cukrem, octem i wędzoną pastą chili. Jadł, czu­jąc na sobie wzrok trzech kobiet. Ucie­szył się więc, gdy zadzwo­nił jego tele­fon. Ode­brał, słu­cha­jąc kątem ucha.

– Tak… Pamię­tam… – potwier­dził, wrzu­ca­jąc do zupy poodry­wane listki taj­skiej bazy­lii. – Ta z tym Pola­kiem, który uto­pił się w rzece. Aha. Jakie zapro­sze­nie? A… – prych­nął, wycie­ra­jąc brodę. – Nar­ko­tyki? Nie nar­ko­tyki… to i dobrze – ucie­szył się, dorzu­ca­jąc kieł­ków. – Nie mie­szamy się w sprawy faran­gów. Cudzo­ziemcy to nie nasza spe­cjal­ność. Chcą się roz­li­czać ze sobą, niech się roz­li­czają – prze­rwał sta­now­czo. – Dobrze, mów…

Słu­cha­jąc, chwy­cił pałecz­kami wijący się maka­ron, wcią­gnął na raz pęk cien­kich ryżo­wych nitek, nabrał łyżeczką wywaru i zaczął wysior­by­wać jej zawar­tość, gdy nagle prych­nął, oplu­wa­jąc pół sto­lika przed sobą.

– Ile?! – zapy­tał, prze­cie­ra­jąc twarz. – Dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć milio­nów… – powtó­rzył to, co usły­szał. – Aha… – wes­tchnął i rzu­cił ukrad­kowe spoj­rze­nie w kie­runku dziew­czyn. Te rów­nież otwo­rzyły usta z wra­że­nia. – Kto? Wymie­niaj! – zażą­dał dosad­nym tonem i słu­chał z wyjąt­kowo sku­pioną miną.

Rozdział 3

Lorenzzo Capella

Lorenzzo Capella, nie­spełna trzy­dzie­sto­letni Włoch z maleń­kiej miej­sco­wo­ści nie­opo­dal Palermo, wpadł do swo­jego pokoju hote­lo­wego. Zamknął za sobą drzwi i po sekun­dzie, szar­piąc za klamkę, spraw­dził jesz­cze raz, czy aby na pewno są zamknięte. Oparł ciężką głowę o futrynę, przy­mknął powieki, otarł ręką per­lący się na czole pot i odgar­nął pozle­piane czarne kędziory. Uspo­ko­jony, tępo patrzył na wielką prze­szkloną ścianę.

Widok na trzy­dzie­sto­mi­lio­nowy Bang­kok zapie­rał dech. Morze świa­teł na kil­ku­na­stu pozio­mach i wyso­ko­ściach cią­gnęło się po hory­zont. Gigan­tyczne reklamy pul­so­wały bajecz­nymi wizjami, pre­zen­tu­jąc raj­skie plaże, lśniące czer­wie­nią auta, dosko­nałe twa­rze z oczami wiel­ko­ści domów. Z tej wyso­ko­ści ulice wyglą­dały jak rzeki, po któ­rych maleń­kie samo­chody płyną nie­prze­rwa­nymi i nie­koń­czą­cymi się stru­mie­niami. Patrzył i ani drgnął. Do czasu…

W kie­szeni jego bia­łych lnia­nych spodni zaczął wibro­wać tele­fon. Nie chciał odbie­rać. Zdjął z sie­bie kanar­kową koszulę i zsu­nął z nogi jeden nie­bie­ski moka­syn, z dru­giej nogi nie miał co zsu­wać, bo stopa była bosa i brudna. Nie zwra­cał na to uwagi. Napił się wody z butelki, resztką oblał twarz i opadł na łóżko. Przy­krył głowę poduszką. Nie pomo­gło. Już po sekun­dzie znowu miał pod powie­kami, jak odkrawa maleń­kie kawałki caboz­zoli, roz­sma­ro­wuje gor­gon­zolę na cien­kiej grzance, odła­muje kawałki peco­rino Romano, kru­szy par­mi­giano reg­giano i to wszystko podaje wprost do ust roz­anie­lo­nej dziew­czyny. Ta roz­chyla słodko wargi i degu­stuje wło­skie sery, zachwy­ca­jąc się ich sma­kiem. Cza­sami śmiesz­nie krzywi nos, obli­zuje usta, prze­ciera wargi koniusz­kiem ser­decz­nego palca. A on natchnio­nym gło­sem opo­wiada jej o każ­dym z poda­wa­nych serów: z jakiego są regionu, jak długo doj­rze­wają i z czym naj­le­piej sma­kują.

Miała na imię Was­senna. Poznał ją w restau­ra­cji, w któ­rej pra­co­wał. Była prze­piękna. Nie mógł się docze­kać, kiedy prze­śle ich wspólne zdję­cie. I o mały włos do tego nie doszło… I to dokład­nie tego dnia! Od zawsze prze­śla­do­wał go pech. Gdyby przy­słała, nie miałby po co wra­cać nie tylko do pracy w Bang­koku, ale i do Włoch.

Wpadł do łazienki i wło­żył głowę pod kran. Po wiją­cych się strą­kach krę­co­nych wło­sów spły­wała woda, zale­wa­jąc mu oczy. Widział w lustrze swoją minę i był prze­ko­nany, że była podobna do tej, jaką miał wtedy w recep­cji, gdy ta śliczna dziew­czyna zapro­szona do pokoju poka­zała swój dowód. Na zdję­ciu z doku­mentu wid­niała twarz mło­dego chło­paka. „Brat bliź­niak?”, zaśmiał się. „Nie wie­dzia­łeś?!”, zapy­tała Was­senna, gniew­nie marsz­cząc czoło. Odniósł wra­że­nie, że powie­działa tonem o wiele niż­szym niż do tej pory. Spoj­rzał ponow­nie na zdję­cie. I znowu. I jesz­cze raz i cią­gle widział tam twarz chło­paka. W końcu zro­zu­miał. Zaczął się wyco­fy­wać, a potem ucie­kać. W dro­dze do drzwi swo­jego pokoju potknął się i roz­płasz­czył na gla­zu­ro­wej posadzce, jed­nak wstał rów­nie szybko, jak się prze­wró­cił. Biegł dalej przez śro­dek lobby, nie oglą­da­jąc się za sie­bie. Potrą­cił baga­żo­wego, z nogi zsu­nął mu się moka­syn, nie wró­cił po niego, gnał dalej…

Tele­fon zadzwo­nił po raz trzeci. Tym razem ode­brał. I nie tylko dla­tego, że uca­ło­wał por­ce­la­nową figurę sto­jącą w kamien­nej wnęce pięć­set­let­niej ściany, przy­rze­ka­jąc na świętą Madonnę z Fio­ren­tiny, że będzie odbie­rał.

– Lorenz­zito, dla­czego ty nie odpo­wia­dasz? – pytała roze­źlona matka.

– Byłem zajęty.

– Boże, do nocy? Żar­to­wa­łam! Przy­ślij mamusi zdję­cie tej dziew­czyny…

– Któ­rej? – wzdry­gnął się.

– Nie wygłu­piaj się! Prze­cież mówi­łeś, że idziesz na randkę.

– Nie mówi­łem!

– A… to twoi bra­cia mi powie­dzieli – matka się zaśmiała. – Wie­dzą, że muszą mieć na cie­bie oko, bo jak ci włos z głowy spad­nie… – Lorenzzo zesztyw­niał, po czym odru­chowo zaczął oglą­dać się dookoła sie­bie.

– Są na Sycy­lii – stwier­dził pyta­ją­cym tonem.

– I co z tego – prych­nęła dumna matka. – Oczy mają wszę­dzie.

– Dam sobie radę… – powie­dział, posta­na­wia­jąc wyje­chać z mia­sta cho­ciaż na jakiś czas. Na wszelki wypa­dek znik­nąć z tych oczu, które są wszę­dzie. Wysu­nął spod szafy walizkę.

– Nie martw się! Adwo­kat mówi, że już nie­długo będziesz mógł wró­cić do domu. Ugo­tuję ci coś dobrego. Może jed­nak przy­słać ci mąkę? Tam na pewno takiej mąki nie mają? A oliwa? Oliwa jest? Dobra oliwa to pod­stawa… No to jak się nazywa ta dziew­czyna?

– Nie pamię­tam.

– Nie oszu­kuj. Dobrze, że posze­dłeś na randkę. Wiem, że ci przy­kro. Bie­dac­two moje. Wczo­raj był jej ślub…

– Nie jest mi przy­kro! – krzyk­nął, otwie­ra­jąc szafę. Przy­kro by mu było, gdyby kto­kol­wiek się dowie­dział, że w dniu ślubu swo­jej byłej narze­czo­nej umó­wił się z dziew­czyną, która w dowo­dzie była chło­pa­kiem.

– Wiesz, że ta dzie­wu­cha wstydu nie ma, by iść do kościoła w sukience bez ple­ców. Ledwo wytrzy­ma­łam. Gdzie tam temu den­ty­ście do cie­bie. Szkoda, że zabro­ni­łeś bra­ciom się wtrą­cać.

– Poszłaś tam?!

– Co mówi­łeś?! Nie sły­szę… Nie martw się, znaj­dziesz ład­niej­szą.

– Jasne – mruk­nął do sie­bie, skła­da­jąc ubra­nia w jak naj­mniej­szą kostkę.

– I co z tego, że była Miss Sycy­lii… Wcale taka ładna nie była, ty jesteś przy­stoj­niej­szy…

– Pro­si­łem, żeby­ście dali mi święty spo­kój! – krzyk­nął i otwo­rzył sejf. Wyjął z niego pasz­port, pie­nią­dze i drew­nianą skrzynkę wiel­ko­ści wypcha­nej aktówki.

– Tylko nie myśl, że masz pecha – prze­strze­gała zatro­skana matka.

– Dla­czego mam tak myśleć?! Dla­tego, że to był mój den­ty­sta? – burk­nął Lorenzzo Capella.

– Dobrze już – przy­tak­nęła. – Wcze­śniej czy póź­niej poznasz kogoś, kto się mamusi spodoba. A ta z randki by się mamusi spodo­bała?

– Nie – wzdry­gnął się, przy­po­mi­na­jąc sobie wąskie bio­dra Was­senny, które rze­czy­wi­ście teraz wydały mu się za wąskie. – To skoń­czone.

– Szkoda – wes­tchnęła. – A poli­cji powie­dzia­łam, że wyje­cha­łeś i pra­cu­jesz w restau­ra­cji w Ame­ryce. Niech tam szu­kają… Pre­zent od braci jesz­cze masz? – zapy­tała matka w momen­cie, gdy otwie­rał skrzynkę.

W wyście­ła­nych atła­sem wnę­kach znaj­do­wała się kolek­cja noży. Były prze­piękne. Ostrza z naj­szla­chet­niej­szej stali, wzór z ada­maszku Bal­bach, ręko­je­ści z drzewa oliw­nego, ręcz­nie wyko­nane w Maniago, w ponad­stu­let­nim warsz­ta­cie Ori­vet­tiego. Długi, ostro zakoń­czony nóż, ide­alny do cię­cia. Drugi wystar­czyło umie­jęt­nie chwy­cić, by zamie­nić w mecha­niczną koły­skę. Kolej­nym z jubi­ler­ską pre­cy­zją dało się oddzie­lić mięso od skóry. Szpi­kul­cem mógł się wbić na każdą głę­bo­kość…

– Wolał­bym gitarę – wes­tchnął Lorenzzo, zatrza­sku­jąc wieko.

– Synu… prze­cież, wiesz, że ze względu na rodzinę lepiej trzy­mać się w cie­niu… a nie pchać na afisz. A ta dziew­czyna to taka ze sko­śnymi oczami, to jaka? – dopy­ty­wała matka przy­ci­szo­nym gło­sem. – Przy­znaj się, i tak będę wie­działa…

Oby nie, pomy­ślał, wycią­ga­jąc z szu­flady cyna­mo­nową kopertę zapra­sza­jącą do Cina­mon Sere­nity Spa Resort na jakiejś bez­lud­nej wyspie.

– Synku, a nikt cię o nic nie wypy­ty­wał?

– Nie – odpo­wie­dział, przy­po­mi­na­jąc sobie star­szego, siwo­wło­sego, bro­da­tego Polaka, który wyglą­dał jak kapi­tan stat­ków mor­skich i uto­pił się w rzece. Roz­po­znał go ze zdję­cia w gaze­cie. To kolejny powód, by wyje­chać na jakiś czas.

– Masz rację, nie ma co roz­ma­wiać przez tele­fon… Bo mi się w końcu te tele­fony pomylą.

– Nie dzwoń do mnie w naj­bliż­szym cza­sie, będę poza zasię­giem – oświad­czył zde­cy­do­wa­nym tonem.

Matka gło­śno pro­te­sto­wała, a Lorenzzo rzu­cił mówiący apa­rat na łóżko, a sam patrzył na miga­jący świa­tłami Bang­kok. Żal mu było wiel­kiego mia­sta, ale może taki jego pech, by prze­by­wać tam, gdzie się wszy­scy znają, gdzie wszy­scy kochają się pra­wie tak samo mocno, jak chcą poza­bi­jać. Znał małe miej­sco­wo­ści, a ta wyspa była bar­dzo mała. Poza tym kupił uku­lele, będzie mógł ćwi­czyć.

– Czy ty mnie w ogóle słu­chasz? – zapy­tała Signora Capella.

*

Anna Strąg zosta­wiła w kory­ta­rzu spa­ko­waną walizkę. Była gotowa do drogi. Przez szklaną ścianę zoba­czyła swo­jego dyrek­tora. Sie­dział w jej fotelu z nogami na biurku.

– Dzień dobry, panie Seba­stia­nie. Wypa­sto­wać panu buty? – zapy­tała zaraz po wkro­cze­niu do pomiesz­cze­nia.

Dyrek­tor Seba­stian Kirch pode­rwał się na równe nogi i blady jak ściana sta­nął obok fotela, wyraź­nie zdzi­wiony jej obec­no­ścią.

– Prze­pra­szam – jęk­nął. – Nie było pani od pogrze… Prze­pra­szam, nie wie­dzia­łem, że pani przy­je­chała – popra­wił się, widząc lekki gry­mas na twa­rzy sze­fo­wej.

– Tak. To bar­dzo dobre wyja­śnie­nie… hm… że pan nie wie­dział – stwier­dziła i usia­dła na wygrza­nym fotelu, patrząc, jak zde­ner­wo­wany dyrek­tor prze­ciera blat man­kie­tem bia­łej koszuli. Otwo­rzyła usta, aby to sko­men­to­wać, ale mach­nęła ręką. Wyjęła dłu­go­pis.

– Przy­go­to­wa­łem doku­menty… Czy na pewno chce pani to pod­pi­sać?

– A mam się czego oba­wiać? – zapy­tała, zer­ka­jąc na upo­waż­nie­nia, które dawały dyrek­to­rowi sporą wła­dzę.

– Nie, oczy­wi­ście, nie… – zaczął ner­wowo zaprze­czać, wsu­wa­jąc kartki do pod­pisu pod zawie­szony w powie­trzu dłu­go­pis.

– A tu zosta­wiam zestaw testowy – poka­zał na plik kar­tek na srebr­nej tacy. – Jesz­cze te nowe ety­kiety. Należy zatwier­dzić ten pro­jekt… jak uzgod­ni­li­śmy jesz­cze przed…

Anna Strąg popa­trzyła na kolo­rowe wydruki. Złote litery na czar­nym lśnią­cym tle. Zapę­tlony w prze­ni­ka­ją­cych się esach-flo­re­sach napis pre­zen­to­wał się świet­nie. Musiała to przy­znać. Logo firmy Mar­cus Caviar jesz­cze ni­gdy nie wyglą­dało tak dobrze… I jesz­cze ni­gdy nie było jej to tak obo­jętne.

– Może pan tu zostać i zająć gabi­net… pod moją nie­obec­ność – stwier­dziła, pod­pi­su­jąc pro­jekty. – Zdaje się wygod­nie się panu sie­działo – dyrek­tor nie ode­zwał się, pró­bu­jąc prze­łknąć ślinę. – Ale jeśli ma pan pro­blemy z krą­że­niem, to… – kon­ty­nu­owała w swoim stylu, spo­glą­da­jąc na zesztyw­nia­łego zastępcę, ale, ku swemu zdzi­wie­niu, nie chciało się jej koń­czyć zda­nia. Zamil­kła.

– Jak długo pani nie będzie? – zapy­tał dyrek­tor, prze­ry­wa­jąc nie­zręcz­nie prze­cią­ga­jącą się ciszę.

– Dokład­nie tyle, ile potrzeba.

– O wszystko zadbam. Czy mam w dal­szym ciągu opła­cać rachunki z Taj­lan­dii, czy sama pani się nimi zaj­mie?

– Nie, nie zamie­rzam zaj­mo­wać się płat­no­ściami – oświad­czyła po chwili namy­słu.

– Zro­zu­mia­łem…

Anna Strąg zdaw­kowo kiw­nęła głową i pocze­kała, aż wyj­dzie. Chciała jesz­cze chwilę pobyć sama.

Ze srebr­nej tacy wzięła jeden z dwóch małych szkla­nych sło­icz­ków. Sta­ran­nie zapro­jek­to­wane, grube szkło przy­po­mi­na­jące krysz­tał mie­ściło dokład­nie taką ilość ikry, jaką powinno. Wybrała ziarna o prze­kroju trzy prze­ci­nek dwa mili­me­tra. Otwo­rzyła leżący obok nie­wielki fute­rał z czar­nej laki i wyjęła małą łyżeczkę z masy per­ło­wej. Nabrała nie­wielką ilość. Wło­żyła do ust i ze sku­pioną miną cze­kała, aż ikra roz­pły­nie się po pod­nie­bie­niu, pozo­sta­wia­jąc w ustach słony smak.

Oce­niła go. Wysoko. Ale bez przy­jem­no­ści.

A gdy z jej oka spły­nęła stróżka łez wprost na zaci­śnięte usta, zli­zała je, dopra­wia­jąc kawior kolej­nym sło­nym sma­kiem. Teraz było go za dużo.

Rozdział 4

Scott Whi­tus

Scott Whi­tus, trzy­dzie­sto­pię­cio­letni Bry­tyj­czyk z Dura­ham, nie­wiel­kiego mia­sta w pół­nocno-wschod­niej Anglii, stał przy kon­tu­arze w por­to­wej knajpce i przy­glą­dał się kuchar­kom. Knajpka usy­tu­owana była na wyspie Pha­jam, jed­nej z naj­da­lej wysu­nię­tych na pół­noc taj­skich wysp Morza Anda­mań­skiego. W przej­rzy­ste dni widać było wybrzeże sąsied­niej Birmy. Ta bli­skość spra­wiała, że zaple­cza restau­ra­cji i hoteli oku­po­wali Bir­mań­czycy. Łatwo było ich roz­po­znać, szcze­gól­nie kobiety. Miały na policz­kach wiel­kie koła lub dłu­gie smugi, wyma­lo­wane sprosz­ko­waną jasną pastą, ucie­raną z drzewa Tha­naka – dla urody i ochrony skóry przed słoń­cem.

W knajpce krze­sła były nie do pary, stoły róż­nej wyso­ko­ści, plan­deka chro­niąca przed słoń­cem dziu­rawa w kilku miej­scach, ale mało kogo to obcho­dziło, klienci bar­dziej cenili sobie nie­wia­ry­god­nie piękny widok na plażę, morze i przy­stań, no i wspa­niałe aro­maty, jakie uno­siły się w pomiesz­cze­niu. Zapach wody mor­skiej i wodo­ro­stów mie­szał się z zapa­chem sosu ryb­nego, limo­nek, czer­wo­nego curry, liści kafiru i świ­dru­ją­cych nos sma­żo­nych papry­czek chili. Jedze­nie było prze­pyszne i nie­dro­gie. Nic więc dziw­nego, że od rana do wie­czora ścią­gało tu pełno ludzi. To miej­sce wybrał także Scott, nie tylko z racji dobrego jedze­nia. Za dwie godziny miał tutaj przy­bić do brzegu prom towa­rowy, na któ­rego pokła­dzie pla­no­wał dostać się na ląd.

Pal­cem poka­zał kucharce wybla­kłe zdję­cie bir­mań­skiej sałatki ze sfer­men­to­wa­nymi liśćmi her­baty. Nie omiesz­kał przy tym zło­żyć rąk w taj­skim geście Wai, który wyko­nał nie­zwy­kle sta­ran­nie: dło­nie jak do modli­twy, łok­cie przy sobie, palce wypro­sto­wane. Zło­żone ręce uniósł wysoko, tak że kciuki powę­dro­wały pra­wie do wyso­ko­ści nosa, i jed­no­cze­śnie ski­nął głową, nie za mocno, by nie stra­cić kon­taktu wzro­ko­wego. Podzię­ko­wał, choć dosko­nale wie­dział, że w taj­skim, zhie­rar­chi­zo­wa­nym spo­łe­czeń­stwie takie gesty nie należą się ani kel­ner­kom, ani kie­row­com, ani pro­sty­tut­kom, ani nikomu, kto wyko­nuje zle­coną pracę, a już na pewno przed jej roz­po­czę­ciem. Ale był faran­giem, cudzo­ziem­cem i było mu wolno znacz­nie wię­cej. Mógł peszyć i roz­ba­wiać kucharki do woli. Dla­tego powoli pod­no­sił głowę i z roz­my­słem łypał oczami, sze­roko się przy tym uśmie­cha­jąc i poka­zu­jąc rząd śnież­no­bia­łych zębów. Ale to nie jego uśmiech przy­ku­wał uwagę kobiet. Przy każ­dej oka­zji przy­glą­dały się jego błę­kit­nym tęczów­kom, a małe dzieci – jeśli tylko miały spo­sob­ność – wkła­dały palce do oczu Scotta, by spraw­dzić, czy aby na pewno są praw­dziwe. Rze­czy­wi­ście miał nie­zwy­kle duże błę­kitne oczy, które wyda­wały się jesz­cze więk­sze na tle jego bla­dej, pie­go­wa­tej twa­rzy, rzed­nie­ją­cych rudych wło­sów i rdza­wego kil­ku­dnio­wego zaro­stu. Po jego ubra­niu widać było zami­ło­wa­nie do wschod­niej kul­tury i lata spę­dzone w Azji Połu­dniowo-Wschod­niej. Strój dzi­waczny dla tubyl­ców odbie­rany był jako egzo­tyczny przez euro­pej­skich tury­stów: wypło­wiałe spodnie z sze­ro­kim pasem, opusz­czo­nym kro­kiem i luź­nymi nogaw­kami, biała koszula z orien­talną stójką i drew­nia­nymi guzi­kami oraz mnó­stwo kora­li­ków, rze­my­ków, sznu­recz­ków na szyi, nad­garst­kach i kost­kach. Ostat­nio w Bang­koku, gdzie wyra­biał wizę, wzbo­ga­cił się jesz­cze o nową male z czar­nych korali, sza­mań­ski pier­ścień z wiel­kim zie­lo­nym kamie­niem i dwa nowe tatu­aże na przed­ra­mie­niu.

Przy­by­cie do knajpki nie­bie­sko­okiego chło­paka wywo­ły­wało uśmiech kel­ne­rek i kucha­rek. On też się do nich uśmie­chał, wylew­nie dzię­ko­wał i miał wra­że­nie, że jego sałatka ze sfer­men­to­waną her­batą jest więk­sza, ma wię­cej chrup­kich dodat­ków i pla­ster­ków ogórka w deko­ra­cji. Było to dla niego ważne, bo nie wie­dział, czy tego dnia jesz­cze coś zje. Ilość taj­skich batów w jego kie­szeni zma­lała pra­wie do zera, a jesz­cze musiał wydo­stać się z tej wyspy. Do hotelu nie miał powrotu, bo o ile żona wła­ści­ciela była po jego stro­nie, o tyle już wła­ści­ciel zde­cy­do­wa­nie nie. Poże­gnał go wyjąt­kowo krót­kim ski­nie­niem głowy i nie powie­dział ani słowa. Na ile znał Tajów, zna­czyło to mniej wię­cej tyle, że ponowna próba powrotu do roz­mowy będzie co naj­mniej nie­ele­gancka. Nato­miast jego inno­wa­cyjne zaję­cia z autor­skiej jogi przy­no­siły nie­wielki dochód, bo przy­cho­dziło nie­wiele osób, szcze­gól­nie po tym, jak jedna z uczest­ni­czek naba­wiła się kon­tu­zji.

Teraz sie­dział w por­to­wej knajpce, patrzył w błę­kitne morze i zasta­na­wiał się, co mu przy­nie­sie życie. Znu­dzony, się­gnął do płó­cien­nego, poprze­cie­ra­nego worka, w któ­rym trzy­mał cały swój doby­tek. Odpiął kłódkę spi­na­jącą prze­wle­czony przez meta­lowe kółka drut i wyjął zło­żoną na cztery przy­bru­dzoną kopertę w poma­rań­czo­wo­brą­zo­wym kolo­rze. Nie musiał jej otwie­rać, by znać treść wia­do­mo­ści. Czy­tał już kil­ka­na­ście razy.

Obra­cał kopertę w rękach i patrzył na nią z takim samym nie­po­ko­jem jak na swoją przy­szłość. No bo co z tego, że potra­fił pero­ro­wać o wymia­nie ener­gii, o świe­cie, który układa się, tak jak powi­nien się ukła­dać, o kohe­ren­cji serca, magii wypo­wia­da­nych życzeń…, skoro dar­mowe obiady zda­rzają się bar­dzo rzadko, a jesz­cze rza­dziej są tak naprawdę dar­mowe. Nie wie­rzył, że ktoś tak po pro­stu go zapra­sza. I z natury nie ufał ludziom. Odbył, co prawda, prak­tykę na kur­sie masażu w naj­star­szej szkole przy świą­tyni Wat Po w Bang­koku, ale to było led­wie kil­ka­na­ście godzin i wię­cej już nie pró­bo­wał. O tych masa­żach mówił tylko temu Pola­kowi, z któ­rym jechał do Bang­koku. A może komuś jesz­cze powie­dział?

Do restau­ra­cji weszła wysoka dziew­czyna, sta­nęła pomię­dzy sto­li­kami i zaczęła się roz­glą­dać. Miała łysą głowę, wiel­kie złote koła w uszach i nie­zwy­kle umię­śnione ciało w odcie­niu głę­bo­kiego brązu. Ubrana była w białą, obci­słą, spor­tową koszulkę na ramiączka, się­ga­jącą naj­wy­żej pępka, i lśniące czer­wono-gra­na­towe spodenki do upra­wia­nia taj­skiego boksu. Strój pod­kre­ślał jej musku­la­turę i spor­tową syl­wetkę. Na rękach, od nad­garst­ków po ramiona, miała wyta­tu­owane gład­kie i smo­li­ście czarne obrę­cze. Z odpo­wied­nim maki­ja­żem i w innym stroju mogłaby wyglą­dać jak jakaś afry­kań­ska kró­lowa z hol­ly­wo­odz­kich fil­mów. Jej twarz rzeź­biły mocno zary­so­wane kości policz­kowe, dum­nie unie­siony pod­bró­dek i wład­cze spoj­rze­nie. Sprę­ży­stość ciała wska­zy­wała na szyb­kość, spodenki na bie­głość w sztu­kach walki, a spoj­rze­nie na nie­prze­wi­dy­wal­ność.

Scott Whi­tus, któ­rego postura przy­po­mi­nała raczej wygło­dzo­nego jogina, przy­glą­dał się jej z zain­te­re­so­wa­niem. W pew­nym momen­cie zorien­to­wał się, że dziew­czyna zmie­rza wyraź­nie w jego kie­runku. Szła, a jej spoj­rze­nie mówiło: „Idę do cie­bie. Ale nie ciesz się za bar­dzo”. Sta­nęła przy sto­liku, rzu­ciła żółtą spor­tową torbę na zie­mię, bez wysiłku odsu­nęła cięż­kie drew­niane krze­sło i bez pyta­nia usia­dła naprze­ciwko Scotta. W tym samym cza­sie kucharka posta­wiła przed nią talerz z kopia­stą górą sałatki. Dziew­czyna wzięła leżący na stole wide­lec i nabrała dużą por­cję. Zro­biła to, zanim Scott zdą­żył się zorien­to­wać, że to jego wide­lec i jego danie.

– Czy wiesz, że Birma jest jedy­nym kra­jem na świe­cie, w któ­rym je się her­batę? – zapy­tała, roz­gry­za­jąc chrup­kie kawałki.

Scott pra­wie zakrztu­sił się wła­sną śliną.

– Którą to her­batą podzielę się chęt­nie – wydu­kał, cedząc słowa. – Ale tylko wtedy, gdy ktoś mnie o nią poprosi – dodał, widząc, jak kolejna por­cja znika w ustach ciem­no­skó­rej dziew­czyny.

– Nie umiem pro­sić – odpo­wie­działa, obli­zu­jąc usta, a on wycią­gnął rękę, chcąc ode­brać swój sztu­ciec. Cof­nęła dłoń, spoj­rzała na leżącą na stole rdzawą kopertę i bły­ska­wicz­nym gestem wbiła w nią wide­lec.

– Skąd to masz? – zapy­tała, patrząc w zdzi­wione, nie­bie­skie oczy.

*

Anna Strąg leciała do Taj­lan­dii. Trzeci raz w życiu.

Pierw­szy był wiele lat temu. Domek na plaży. Łóżko, pia­sek, morze, morze, pia­sek, łóżko. Było cudow­nie. Obie­cali sobie to powtó­rzyć. Naj­pierw za rok, potem na dzie­siątą rocz­nicę ślubu, potem na dwu­dzie­stą, trzy­dzie­stą, ale praca, inte­resy, stawy… Kora­lo­wych godów już nie było. Trzy­dzie­sta piąta rocz­nica ślubu nie nade­szła. Ona chciała roz­wi­jać inte­res, on zwi­jać. Ona marzyła, by być naj­więk­szym pro­du­cen­tem kawioru w Euro­pie, on pra­gnął jeź­dzić po świe­cie z baga­żem pod­ręcz­nym. Każde dostało to, co chciało. Ona uru­cha­miała kolejną pro­duk­cję, on od roku był w podróży. Roz­wie­dzeni, dzwo­nili do sie­bie i roz­ma­wiali czę­ściej niż przez ostat­nie lata mał­żeń­stwa. Ona wysy­łała mu czarne złoto pako­wane do maleń­kich sło­icz­ków, a on jej pia­sek i ręcz­nik suszący się pod palmą. Ona zdję­cia z wigi­lii pra­cow­ni­czej, on przy­pad­kowo pozna­nych ludzi. Uma­wiali się, że nawet zrobi sobie zimową prze­rwę i do niego przy­leci. Zarze­kała się, że będzie mogła urwać naj­wy­żej tydzień…

Nie myślała, że to będą tylko dwa dni… tyle wystar­czyło, by zor­ga­ni­zo­wać trans­port jego zwłok.

Teraz był ten trzeci raz.

Wes­tchnęła, zasu­wa­jąc prze­słonę samo­lo­to­wego okienka w kla­sie biz­nes pre­mium. Wyjęła notes i zaczęła ryso­wać plan. Cina­mon Sere­nity Spa Resort. Ide­alne miej­sce. Osiem bun­ga­lo­wów… Jeden skrajny dla Węgierki, zaraz za nią dla Austra­lijki, w środku Włoch. Anglik i Niemka obok sie­bie…

Z pla­no­wa­nia wyrwał ją głos mło­dego ste­warda, który przy­niósł drinka.

– Mai Tai – dla pani.

Anna Strąg popa­trzyła na wysoką szklankę. Zabeł­tała meta­lową słomką.

– Nie uwie­rzył­byś, że kupi­łam bilet tylko w jedną stronę. Nie… nie wrócę, póki tego nie wyja­śnię… Póki winni nie zostaną uka­rani… To ci mogę obie­cać…

– Czy chce pani zamó­wić coś jesz­cze? – zapy­tał zdez­o­rien­to­wany ste­ward, nie będąc pew­nym, czy słowa pły­nące z zaci­śnię­tych ust star­szej, siwo­wło­sej, ele­ganc­kiej pani są skie­ro­wane do niego czy do pustej prze­strzeni, w którą patrzy.

Rozdział 5

Ana­bell Seseke

Wie­działa, jakie wywo­łuje wra­że­nie na ludziach. Gdzie­kol­wiek się tutaj poja­wiała, wszy­scy na nią patrzyli. Tro­chę ją to wku­rzało, ale przy­zwy­cza­iła się. Ale jeśli ktoś patrzył zbyt długo, reago­wała. Nie bała się kon­fron­ta­cji. I tak­tykę wyprze­dza­ją­cego ataku sto­so­wała czę­sto. Ta trzy­dzie­sto­dzie­wię­cio­let­nia Niemka, Ana­bell Seseke, nie zamie­rzała też patycz­ko­wać się z chu­dym Angli­kiem z rzę­sami jak u lalki.

– To skąd to masz? – powtó­rzyła pyta­nie. Scott Whi­tus onie­mia­łym wzro­kiem patrzył na powy­gi­nane szpi­kulce alu­mi­nio­wego widelca, które natra­fiły na szparę w stole, wci­snęły się w nią i tylko tym spo­so­bem prze­trwały. Wycią­gnął sztu­ciec i przy­su­nął talerz do sie­bie.

– A niby dla­czego miał­bym ci odpo­wie­dzieć – odparł po chwili. – Czyżby dla­tego, że jesteś prze­sad­nie miła? – dodał, na wszelki wypa­dek zasła­nia­jąc ręką swoje jedze­nie.

Ana­bell Seseke wypięła klatkę pier­siową, naprę­żyła muskuły i nachy­liła się w jego kie­runku.

– Posłu­chaj, jogi­nie, uważ­nie – syk­nęła. – Odbę­dziemy wspól­nie długą, bar­dzo długą podróż. Razem – oświad­czyła, zapla­ta­jąc ręce na pier­siach.

Scott Whi­tus powoli odzy­ski­wał rów­no­wagę.

– Zdaje się, że cała przy­jem­ność po mojej stro­nie – stwier­dził, wzdy­cha­jąc.

– Nie inte­re­suje mnie twoja przy­jem­ność. Ktoś już za nas zade­cy­do­wał wcze­śniej.

– Nie przy­po­mi­nam sobie, aby nasze drogi się kie­dyś krzy­żo­wały. Ani w tym, ani w żad­nym wcze­śniej­szym życiu – stwier­dził Anglik, roz­gry­za­jąc pra­żone nasiona, które tra­fiły do jego ust wraz z poszat­ko­wa­nymi warzy­wami i liśćmi sfer­men­to­wa­nej her­baty. – Zapa­mię­tał­bym taką kobietę… – dodał po chwili, mru­ga­jąc gęstymi rzę­sami. Ana­bell Seseke bez­wied­nie wstrzy­mała oddech i naprę­żyła mię­śnie. – Czuję pokłady agre­sji, dorów­nu­jące zło­żom kamieni szla­chet­nych w Bir­mie – stwier­dził spo­koj­nym gło­sem, jedząc dalej.

– To ci przy­po­mnę. Byłeś na dworcu auto­bu­so­wym w Bang­koku. Przy­by­łeś razem z takim star­szym, siwym Pola­kiem z brodą. Szu­ka­li­ście tak­sówki, by się dostać na Ram­but­tri. Też jecha­łam w tę stronę. Zapro­po­no­wa­łeś, byśmy poje­chali razem i podzie­lili koszty na trójkę, a gdy doje­cha­li­śmy, mach­ną­łeś ręką i ucie­kłeś.

– Pomy­li­łaś mnie z kimś – oświad­czył, gło­śno prze­ły­ka­jąc.

– Nie pomy­li­łam! – syk­nęła przez zaci­śnięte zęby.

– Chcesz, żebym ci zwró­cił za czy­jąś tak­sówkę? Naprawdę? Bo jeśli ist­nieje cień szansy, że się mylisz, to pomyśl, jakie to głu­pie. A myśląc o tym, zaj­mij jakiś inny sto­lik.

– Nie­stety, nawet jeśli ty to nie ty – prych­nęła, krę­cąc z powąt­pie­wa­niem głową – to nasze drogi skrzy­żują się po raz drugi.

– Pra­gnął­bym z całych sił, ale nie sądzę – oświad­czył z obo­jętną miną.

– Też się cie­szę – odpa­ro­wała Ana­bell, odchy­la­jąc się na krze­śle. – I powiem ci coś jesz­cze. Po twoim wygłod­nia­łym wzroku, twoim obie­dzie, twoim życio­wym pakunku… – pry­cha­jąc, wska­zała ręką na wytarty worek, który przy jej tor­bie wyglą­dał szcze­gól­nie żało­śnie – to nie jedziesz spe­ed­bo­tem do Ranongu, tylko cze­kasz na wolny prom towa­rowy. Nie masz się co spie­szyć. I tak zdą­żysz na ostatni nocny auto­bus do Bang­koku. Potem weź­miesz pierw­szy do Tratu i dalej prom też towa­rowy. Bo musisz prze­je­chać…

– Kim ty jesteś?

Ana­bell Seseke była w Taj­lan­dii czwarty mie­siąc, zamie­rzała zostać jesz­cze kilka. W Ber­li­nie wraz ze wspól­ni­kiem pro­wa­dziła zaję­cia z kick-boxingu i doro­biła się wła­snego klubu. Szło nie­źle, ale poróż­niła się z part­ne­rem i całą kra­jową fede­ra­cją. Doszło nawet do ręko­czy­nów. Sprze­dała więc swoje udziały i posta­no­wiła zacząć wszystko od nowa. Z inną sztuką walki. Padło na taj­ski boks. Naj­pierw była w Chiang Mai, potem chwilę w Bang­koku. Na wyspie zdą­żyła wziąć kilka lek­cji i obser­wo­wać przy­go­to­wa­nia do wiel­kiej gali z udzia­łem wielu zawod­ni­ków w kilku kate­go­riach, od naj­młod­szych i naj­lżej­szych do star­szych i cięż­szych. Usil­nie sta­rała się pokłó­cić z pro­mo­to­rem zaaran­żo­wa­nych walk. I nie cho­dziło o to, że zaczy­nało się od bar­dzo małych chłop­ców, któ­rzy kopią się kola­nami w pod­brzu­sze i robią to nie na żarty. Wprost prze­ciw­nie – podzi­wiała ich szyb­kość, spryt i oby­cie w ringu. Swego czasu tłu­ma­czyła temu siwemu Pola­kowi, że zanim jeden z dru­gim osią­gnie peł­no­let­niość, będzie miał tych walk chyba ze sto. I to wszystko wśród pisz­cza­łek, krzy­czą­cej publicz­no­ści, ryku tre­ne­rów, wrza­sku zagrze­wa­ją­cych do walki hazar­dzi­stów, zakła­dów przyj­mo­wa­nych do ostat­niej chwili.

Na gali nie podo­bało się jej, że przy wadze do trzy­dzie­stu dwóch kilo szanse zawod­ni­ków nie były równe, jeden był o co naj­mniej cztery kilo cięż­szy od dru­giego. Chło­pak, który lepiej wypro­wa­dzał natar­cia, bar­dziej kon­tro­lo­wał grę, zada­wał szyb­sze ciosy, nie ustrzegł się błędu i został zno­kau­to­wany. Pró­bo­wała inter­we­nio­wać. Naj­pierw ją uprzej­mie zby­wano i popro­szono, żeby opu­ściła ogro­dzony teren. Ale tak samo jak nie­ła­two wypro­wa­dzić Tajów z rów­no­wagi, tak nie­ła­two było wypro­sić Ana­bell Seseke skąd­kol­wiek. Za któ­rymś razem prze­lało się naga­by­wa­nym orga­ni­za­to­rom. I to wszyst­kim. Wście­kły był pre­zy­dent fede­ra­cji, wła­ści­ciel ringu, szef Bok­sing Clubu, pro­mo­tor walk, szef wio­ski i nawet sam chło­pak, który ock­nął się po nokau­cie i nie za bar­dzo wie­dział, co się dzieje. Jed­nego z nich tylko popchnęła… to wystar­czyło, by wszel­kie obiet­nice, jakie skła­dała na przy­mu­so­wej tera­pii, na którą skie­ro­wano ją jesz­cze w Niem­czech, musiała zło­żyć ponow­nie.

Nie­chęć co do jej obec­no­ści na wyspie Pha­jam nie byłaby powo­dem, by wyjeż­dżać, jed­nak sytu­ację zmie­nił list, który wsu­nięto pod drzwi jej bun­ga­lowu. W dokład­nie takiej samej koper­cie, jaką obra­cał teraz w rękach szy­ku­jący się do drogi Anglik. Iden­tyczny kształt i kolor. Iden­tycz­nie wyka­li­gra­fo­wane litery.

– Skąd ją masz! – powtó­rzyła pyta­nie, patrząc w jego cha­browe oczy.

– Widzę, że nie udzie­lił ci się waka­cyjny nastrój ogól­no­ludz­kiej otwar­to­ści – oświad­czył Scott, który zdą­żył już ochło­nąć. – Ani nie przy­wy­kłaś do wschod­niej powścią­gli­wo­ści w fero­wa­niu ocen. Żałuj – pod­su­mo­wał, nabie­ra­jąc widel­cem kopia­stą por­cję sałatki, osten­ta­cyj­nie wło­żył do ust i mię­dlił w policz­kach z wyraź­nym zado­wo­le­niem.

– Skąd ją masz? – Ana­bell jesz­cze raz poka­zała pal­cem na rudą kopertę.

– Jeśli pla­nu­jesz odbyć podróż tym samym pro­mem… – zaczął, obli­zu­jąc usta – i z jakie­goś powodu w tym samym kie­runku… – kon­ty­nu­ował, wyraź­nie odzy­sku­jąc pew­ność sie­bie – to jest nad nami ogromny nie­bo­skłon, pomie­ścimy się. Tym­cza­sem przy tym sto­liku chciał­bym zostać sam. Oczy­wi­ście, jeśli pozwo­lisz. Pytam, ponie­waż nie odważę się ci sprze­ci­wić – stwier­dził, wyszcze­rza­jąc zęby w sze­ro­kim uśmie­chu. – Ten, który się odwa­żył, pew­nie już nie żyje – dodał, ście­ra­jąc pal­cem z tale­rza resztki oleju prze­siąk­nię­tego sma­kiem chili, czosnku i kwa­sko­watą nutą sfer­men­to­wa­nych liści her­baty.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Sen­ten­cja wypo­wie­dziana przez Pom­pe­ju­sza wcho­dzą­cego na sta­tek: „Żeglar­stwo jest rze­czą konieczną, życie nie jest”. [wróć]