Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kryminał rozgrywający się w Tajlandii na tropikalnej bezludnej wyspie i w tętniącym życiem Bangkoku.
Z przepływającej przez Bangkok rzeki Chao Phraya zostają wyłowione zwłoki. Wkrótce siedem osób z całego świata otrzymuje tajemnicze koperty z zaproszeniem na rajską wyspę. Pozornie nic tych ludzi nie łączy: australijska studentka, instagramerka z Węgier, trenująca tajski boks Niemka, kucharz z Sycylii, jogin z Anglii, Polak z Siemiatycz i były detektyw z Belgii. Wśród nich jest morderca. Turyści nie mogą opuścić wyspy z powodu monsunowego wiatru zwanego przez miejscowych Dragon Wind. Czy Annie Strąg uda się przeprowadzić swój plan i wyjaśnić, kto zamordował jej byłego męża? Czy tajski policjant Surasak Jintana odnajdzie grupę, zanim jej członkowie wpadną w prawdziwe tarapaty? Czy bezwzględny chiński kolekcjoner kamieni Li Pangyu odnajdzie to, czego szuka? I kto jeszcze zginie w Kraju Uśmiechu? Książka, która pogodzi wielbicieli klasycznych kryminałów Agathy Christie z fanami serialu Biały Lotos.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 317
Część I SZMARAGDY W MLEKU
Luzi Lu
Luzi Lu bardzo ostrożnie ułożyła swoje krągłe pośladki na krawędzi starej, trzeszczącej łódki. Miała na sobie złoty strój kąpielowy, który składał się z kilku skrawków materiału i sznureczka wciskającego się pomiędzy pośladki. Siedząc w miarę stabilnie, poprawiła maleńkie trójkąciki biustonosza, tak by przysłaniały brodawki sprężystych niczym piłeczki tenisowe piersi. Zadowolona, zaczęła wyginać się, podziwiając połyskującą w świetle zachodzącego słońca skórę. Drobinki złota utopione w balsamie do ciała migotały, a wąska łódka sunęła, ledwo wystając nad powierzchnię Mekongu, który rozlewał się leniwie na laotańskim rzecznym archipelagu zwanym Si Phan Don i płynął niespiesznie, oplatając niezliczonymi odnogami mniejsze i większe wysepki.
Dwudziestojednoletnia Węgierka sama ochrzciła się imieniem Luzi, a kiedy miała dwanaście lat, dołożyła „Lu” dla oryginalności. Teraz balansowała na krawędzi łódki i przyjmowała wymyślne pozy do selfie – chciała zrobić sobie jak najlepsze zdjęcia. Uważała przy tym, by nie wypaść z łódki, choć na tym odcinku mętna rzeka nie wyglądała zbyt groźnie, a tafla wody marszczyła się ledwie zauważalnie. Nie było też zbyt głęboko. Przepłynęli obok brodzących dzieci, które koszami wyławiały małe rybki, potem minęli pasące się rzeczne bawoły zanurzające swoje wielkie łby, by wyjadać trawę z dna. Dostrzegła też półtorametrowego węża, który z wystającą ponad wodę głową płynął tuż pod powierzchnią. Nie chciała zobaczyć go po raz drugi. Zależało jej tylko na jednym. Na dobrych zdjęciach samej siebie na tle rzeki, w Krainie Czterech Tysięcy Wysp.
Większość tych wysp przypominała łaty ziemi z kępami wysokich traw, ale z oddali wyglądały malowniczo z opływającymi je łódeczkami tubylców w stożkowych czapeczkach, na tle zachodu słońca, który nad bezbrzeżnymi rozlewiskami każdego dnia improwizował kolejny spektakl, rozlewając po niebie róże, pomarańcze i gasnące błękity.
Widoki były oszałamiające, kolory spektakularne, a światło odchodzącego dnia przydawało skórze Węgierki wyjątkowego blasku. Jej kostium się mienił, odbijając ostatnie promienie słońca, a końcówki długich, ciemnych włosów połyskiwały unoszone przez wiatr. Luzi Lu odgarniała je wdzięcznym gestem i robiła jedno zdjęcie za drugim. Każde kolejne było lepsze od poprzedniego. Wiedziała bez sprawdzania, że żaden nawet najbardziej profesjonalny filtr nie otuli jej tak naturalnym, ciepłym blaskiem jak światło o tej magicznej, złotej godzinie.
Z poczucia satysfakcjonującego samozadowolenia wybiło ją głośne chrząkanie dobiegające z drugiego końca łodzi.
– Za chwilę się ściemni. Możemy już wracać?
Luzi Lu oderwała wzrok od skierowanego na siebie wyświetlacza telefonu i spod wściekle zmrużonych powiek rzuciła spojrzenie w kierunku Fina, który sterował łódeczką. Zdawała sobie sprawę, że jego zainteresowanie zgrabną dziewczyną ze złotym telefonem najnowszej generacji i z profesjonalnym wysięgnikiem już dawno przerodziło się w znużenie i prawdopodobnie chciał jak najszybciej dobić do brzegu, odstawić i ją, i łódkę… Ale jej było zupełnie obojętne, czego chciał Fin.
Po to wynajęła Europejczyka, a nie Laotańczyka, by dokładnie wytłumaczyć mu, jak ma się zachowywać: miał płynąć tak, by nie chlapać, ustawiać się ze słońcem, zatrzymywać na każde zawołanie, pilnować, by nie wypadła z łódki ani ona, ani jej złoty telefon, a przede wszystkim niczego nie komentować. Nie oczekiwała zrozumienia i uznania dla swej ciężkiej pracy, bo jego mało obchodziło, że robione właśnie zdjęcia zobaczy jakieś pół miliona osób, a może i więcej. Obstawiała nawet rekord z racji pięknej przyrody, niesamowitego kolorytu i niedostępności miejsca.
Miała wyjątkowo profesjonalne podejście do tła, na jakim się fotografowała. Bez znaczenia, czy to pustynia, sawanna, czy lodowa kra, zawsze była doskonale przygotowana. Jeśli to był piasek, wiedziała, jaką ma grubość, jeśli trawa – jaką wysokość, jeśli kra – kiedy stopnieje, a jeśli zachód słońca na sto piątym stopniu długości geograficznej – ile będzie trwał. Instagram nie był jej głównym źródłem dochodu, ale najbardziej ulubionym.
– Jeszcze trzydzieści sześć minut do zachodu – oznajmiła, zaszczycając go odpowiedzią.
Nie miała zamiaru niczego więcej mu tłumaczyć. Doskonale wiedziała, że tutaj słońce zachodzi tyleż spektakularnie, co szybko. Nie chciała więc zmarnować ani minuty. I była zła na Fina, że jej przerwał, bo musiała ponownie ułożyć troczki ze szklanymi koralikami na udach, mając nadzieję, że jeszcze chwycą trochę światła, wygiąć ciało i zamachać głową, tak by rozwiać niedbale włosy. Zlekceważyła głośne westchnienie znudzonego sternika. Była zdeterminowana, chciała udowodnić całemu światu, że potrafi robić dobre zdjęcia.
Poznany w barze Fin jak do tej pory wywiązywał się ze swego zadania w miarę poprawnie. Mieszkał na Don Det, jednej z wysp rzecznego archipelagu, pochwalił się, że ma własną łódkę, i wyglądał dosyć stylowo. Miał chudą, przeoraną zmarszczkami twarz. Niesprecyzowany wiek. Wojskową koszulę, na szyi srebrne nieśmiertelniki, a na rękach kolekcję bransoletek: ze sznurków, z rzemyków, łańcuszków i prujących się tasiemek, jakby właśnie wyszedł z laotańskiej dżungli, nie wiedząc, że skończyła się któraś z wojen. Jego przedwcześnie podstarzały wygląd doskonale kontrastował ze świeżością i z młodością Luzi. Udało się jej też uchwycić w kadrze jednego tubylca, który podpłynął do nich w nasuniętej na oczy stożkowej czapce z ryżowej słomy i krótką chwilę rozmawiał z Finem. Od tego momentu jej sternik zaczął się wyraźnie niecierpliwić.
Jednak Luzi Lu już dawno nauczyła się nie zwracać uwagi na pretensje ludzi, szczególnie tych, którzy byli od niej dwa razy starsi, chętnie brali jej pieniądze, ostentacyjnie lekceważąc jej pracę. Tak samo jak uwolniła się od pazernej matki, która zarabiała na niej od dziecka. Raz na zawsze pozbyła się także jeszcze bardziej chciwego niż matka chłopaka, który zagarnął i wydał wszystkie zarabiane przez nią pieniądze. A pracowała od dwunastego roku życia, więc było tego niemało. Teraz nie zamierzała się już z nikim dzielić.
– Musimy wracać – powtórzył Fin, oglądając się za siebie.
– Nie musimy – odparła Luzi, układając się na drewnianym zadartym dziobie, i wyciągnęła przed siebie długi statyw z telefonem. Właśnie patrzyła w wyświetlacz i próbowała ulokować swój obojczyk tuż nad mieniącą się setkami refleksów taflą, gdy nagle poczuła silne szarpnięcie i zwrot łódki, która przestała dryfować, tylko pruła teraz z pełną mocą. Telefon wypadł z uchwytu i poturlał się na dno łodzi. Mocna fala oblała jej twarz, a z włosów zaczęła ściekać woda. Nie zdążyła zareagować, gdyż w ułamku sekundy sturlała się z dziobu na dno, uderzając głową o ławkę do siedzenia.
– Co jest?! – warknęła, próbując podnieść się na kołyszącej łodzi.
Fin oglądał się za siebie i nie zwracał na nią uwagi. Podczołgała się w jego kierunku, a gdy tylko do niego dotarła, zwolnił.
– Przepraszam – powiedział. Luzi Lu skrzywiła się.
Schyliła się, by podnieść telefon, zamierzała też wyrzucić z siebie wiązankę przekleństw, ale wtedy Fin chwycił ją za ramię i jednym szybkim gestem wypchnął z łódki. Wylądowała w wodzie i od razu poszła na dno. Zszokowana, zaczęła się szamotać, przebierając rękami i nogami. Z początku chaotycznie, ale szybko wyczuła grunt, w którym zaczęła grzęznąć. Darła się wniebogłosy, ale warkot ścigających się w pobliżu drewnianych łódeczek zagłuszył jej krzyki. Wściekle walnęła ręką o wodę i z trudem zaczęła iść w kierunku oddalonego o sto metrów brzegu. Po trzech krokach wpadła w jakąś dziurę, wydostała się. Wtedy spostrzegła, że zbliża się do czegoś wielkiego i dziwnego. Rozpoznała dwa wielkie rzeczne bawoły. Płynęły, wystawiając wielkie nozdrza ponad wodę. Ruszyła za nimi. Rogate stwory wystraszone goniącym je człowiekiem szybko wyszły na brzeg i natychmiast uciekły w gęste krzaki.
Kiedy Luzi Lu także wyszła na brzeg, odgarnęła strąki oblepionych mułem włosów, poprawiła trójkąciki biustonosza i boso ruszyła dróżką w głąb lądu, machając rękami, by odgonić chmary komarów. Wściekłość nie pozwalała się jej uspokoić. Uciekł przed nią ujadający wcześniej pies, uciekła także starsza kobieta, uznając ją chyba za półnagiego ducha, który wynurzył się z zarośli, a przejeżdżający motorkiem chłopak dodał gazu, nie oglądając się za siebie.
Po godzinie dotarła do hostelu, a po dwóch była już w barze nad rzeką, w tym, w którym poznała Fina. Poważnej postury barman z Holandii przetarł starą ścierką kontuar baru. Dobrodusznie spojrzał na drobnej postury Węgierkę i podrapał się po łysej głowie ozdobionej kilkunastoma tatuażami.
– Nie radzę go szukać – powiedział, stawiając przed nią kieliszek z laotańskim bimbrem, nalanym wprost z plastikowej butelki.
– Nie potrzebuję rad – warknęła Luzi, oglądając poranioną stopę, od której odklejał się plaster. – Gdzie go znajdę? – spytała i chlusnęła alkoholem na świeże rany.
– Nie znajdziesz – stwierdził barman, wycierając ręce. – Zaszyje się gdzieś w dżungli.
– Nie ma takiej dżungli, w której by się przede mną ukrył. Ma mój telefon – dodała, patrząc na swoje udo, całe w czerwonych plamach po ugryzieniach komarów.
– On dostał już ostrzeżenie od laotańskiej policji, a i tak popłynął pod granicę z Kambodżą. Chyba myślał, że będziesz niezłą przykrywką dla tej eskapady – Luzi Lu spojrzała na niego ze zdziwieniem. Zacisnęła usta i słuchała dalej. – Na tej łodzi musiała być niezła ilość metamfetaminy. Nie wiedziałaś, że ma z tym problem?
– Nie interesują mnie problemy innych ludzi – prychnęła. – Ma mój telefon.
– Kupisz sobie nowy. Odpuść – westchnął, drapiąc się za uchem.
– Ja nigdy nie odpuszczam – stwierdziła Luzi Lu i poprosiła o kolejny kieliszek. Barman nalał i jej, i sobie. Tym razem wypiła.
– Aha, bym zapomniał – powiedział, pukając się ręką w wytatuowaną łysinę. – Czekaj… – odwrócił się i wyjął zardzewiałą pineskę z barowego słupka, uwalniając przyszpiloną kopertę. – To dla ciebie.
Zdziwiona wyjęła z rudej koperty równie rudą kartkę i zaczęła czytać. Gdy skończyła, przekręciła głowę, spojrzała w górę i zaczęła intensywnie myśleć. Nad nią dyndała dekoracja z ponawlekanych na sznurki zardzewiałych kapsli od piwa. Ale nie widziała dekoracji ani nie słyszała jazgotliwych dźwięków, intensywnie myślała.
*
Nad mazurską Krainą Wielkich Jezior zapadał zmierzch i sypał śnieg. Lecące z nieba białe płatki lepiły się do zmarzniętej ziemi lub rozpuszczały w wielkich stawach pełnych jesiotra. W rezydencji na wzgórzu paliło się światło.
Niebieska, zimna poświata migającego komputera padała na twarz starszej, drobnej kobiety, która miarowo stukała palcami o blat mahoniowego biurka. Zadbane paznokcie wybijały jednostajny rytm, do momentu, w którym jeden z pierścionków przekręcił się oczkiem do wnętrza dłoni. Wytrącona z zamyślenia kobieta odwróciła pokaźnych rozmiarów bursztyn, odgarnęła palcami srebrzystosiwe włosy i kliknęła w klawiaturę.
Twarz Luzi Lu zniknęła z wielkiego ekranu. Zostało tylko małe zdjęcie w kółeczku i streszczone dane: ile osób lubi, ile śledzi, ile obserwuje. Motto świadczące o uwielbieniu dla życia, podróżowania, łacińska sentencja: navigare necesse est, vivere non est necesse1, kilka serduszek i parę słów o braku chęci do jakichkolwiek kompromisów. Kobieta odepchnęła się od blatu. Kółka gabinetowego fotela bezdźwięcznie przesunęły się po gładkim parkiecie. Na drugim końcu leżała owalna podkładka z cielęcej skóry chroniąca cenne drewno. Teraz była tłem dla siedmiu rozłożonych w kręgu fotografii. Każde ze zdjęć przedstawiało inną postać: w innym wieku, innym ubraniu, odmiennej narodowości i karnacji, o różnej postawie i grymasie, innym spojrzeniu, en face i z profilu.
– Ktoś z was… ale kto? – zapytała siebie, po czym westchnęła i zmęczonym gestem zrzuciła z zadartego nosa okulary. Eleganckie oprawki zawisły na ozdobnym łańcuszku, odbijając zimne światło migającego monitora.
Wstała. Podeszła do parapetu, na którym paliła się wąska świeczka wetknięta w srebrny świecznik. Płomyk oświetlał zdjęcie starszego pana, którego twarz okalały srebrzysta siwizna gęstych włosów i starannie przycięta, prawie biała broda. Mężczyzna miał roześmiane oczy, radośnie uniesione policzki i pogodne zmarszczki zadowolonego z siebie człowieka.
Na twarzy Anny Strąg zatlił się uśmiech. Znikł, gdy tylko dotknęła ciemnej aksamitki opasującej róg czarno-białej fotografii.
Mia Jacobee
Khmerska dziewczyna w przybrudzonej czapeczce z prującym się logo Gucciego, poplamionej lekko kurtce ozdobionej splątanymi literami CC i legginsach w kratkę Burberry dostrzegła zbliżającą się do przystanku młodą, pulchną blondynkę w okularach. Poderwała się z ziemi. Chwyciła różowe wiadro wypełnione lakierami do paznokci, zmywaczami i innymi akcesoriami do pedicure’u. Podbiegła do białej dziewczyny i pokazała jej kilka słoiczków, wskazując na jej palce u stóp, ale ta odwróciła głowę i bez słowa ruszyła w kierunku plastikowego, powyginanego krzesełka. Rozgrzane od upału siedzisko stało na przystanku w niewielkiej miejscowości na południu Kambodży. Miejscowości, której nazwy żaden cudzoziemiec nie potrafił poprawnie wypowiedzieć.
Mia Jacobee była ładną dwudziestoczteroletnią Australijką, z lekką nadwagą i sporą wadą wzroku. Miała splątane w kok blond włosy, zaróżowione policzki i odbijające tęczowe refleksy okulary w drucianych oprawkach. Na plecach dźwigała plecak z przywiązanymi za sznurówki butami. Ubrana była w luźny, powyciągany podkoszulek, spodnie na gumce, których deseń tworzyły trzymające się za trąby słonie, oraz przewieszoną przez ramię torbę z frędzlami majtającymi się gdzieś na wysokości kolan. Mówiła sześcioma językami z łaciną włącznie. Ale teraz nie szukała towarzystwa, chciała jedynie wydostać się z tego miejsca i to jak najszybciej, zanim ktoś się zorientuje, co zrobiła.
Od Khmerki, która siedziała na krawężniku u jej stóp, odwróciła się przede wszystkim dlatego, że w każdej chwili mogła znowu się rozpłakać. Poza tym nie wiedziała, czy podsunięcie paznokci do malowania jest wsparciem jej biznesu czy wykorzystaniem swojej pozycji. Czy to dobre działanie, czy nie. Akceptowalne czy nie.
Zrzuciła na ziemię torebkę i przesunęła krzesełko bliżej filara. Oparła głowę, narzuciła na twarz chustę pofarbowaną w tęczowe wzory i zamknęła oczy. Chciała odpocząć. Czekały ją kolejne cztery godziny jazdy lokalnym transportem. Tutaj dotarła po sześciu godzinach, z czego trzy wciśnięta między kilkanaście osób, z jakimiś zwierzętami i workami z ryżem pośrodku. Po drewnianej ławce w autobusie plastikowe krzesło zdawało się jej siedziskiem mniej więcej tak samo wygodnym jak skórzany, pikowany fotel w wielkim gabinecie jej ojca.
Jeszcze miesiąc temu wiedziała, co chce robić przez resztę życia. Skończyła liceum z internatem, studia geologiczne na innym kontynencie i staż w jednej z kopalni, w której ojciec był większościowym udziałowcem. Zrobiła wszystko, czego zażądał, tak jak było w umowie. Po czym ostentacyjnie trzasnęła drzwiami i wyjechała. Obwiniała go o ocieplenie klimatu, degradację środowiska i większość nieszczęść dotykających lokalne społeczności na wszystkich kontynentach. O zamiarze ekspansji w Arktyce i rozwodzie z matką nie chciała nawet wspominać.
Kiedyś pokłóciła się z ojcem śmiertelnie i postanowiła zająć się bezinteresowną pracą w jednym z najbiedniejszych krajów na świecie. Wszystko po to, by małymi kroczkami naprawiać to, co ojciec i jemu podobni zdążyli popsuć. Miała jasny, dobry plan.
Gdy była jeszcze licealistką, pojechała na wakacyjny wolontariat do sierocińca w Kambodży. Postanowiła tam powrócić. Ale tamten wyjazd był zorganizowany, a teraz kupiła bilet i sama przyleciała, bez żadnego zaproszenia. Wystarczyło kilka rozmów, by się zorientować, że w miejscu, w którym się znalazła, większość dzieci miała rodziców, tylko oddali je za odpowiednią opłatą, by przybysze z bogatszego świata mogli się nimi zajmować. Czasami w dobrej wierze, czasami licząc na edukację potomstwa, czasami odpowiednio namówieni i przekonani, nie mając pojęcia, na co się godzą. Przeciwnie do zarządzających sierocińcem – oni doskonale wiedzieli, co chcą uzyskać. Zależało im, żeby ich podopieczni byli jak najbardziej obdarci i zabiedzeni. Współczujący wolontariusze kupowali dzieciakom w zaprzyjaźnionych sklepach ubrania, zabawki, pomoce szkolne, a zaraz po ich wyjeździe wszystkie te rzeczy wracały do tych sklepów.
Mia Jacobee zobaczyła to wszystko na własne oczy. Zrozumiała, że została wmanipulowana w starannie zorganizowany amoralny proceder, do którego się w swoim czasie dołożyła. Było dokładnie tak, jak ostrzegał ją siwy, brodaty Polak, którego spotkała w Bangkoku. Miał rację! Ale wtedy ona nie chciała go słuchać. Obraziła się, i to śmiertelnie. Poprosiła nawet, by wysiadł z tuk-tuka, bo dalej chce jechać sama. Za bardzo przypominał jej ojca. Myślała o tym po raz setny.
Nagle poczuła silne szarpnięcie. Krzesło, na którym siedziała, zachwiało się. Szamocząc się z chustką na głowie, zwaliła się na ziemię, przyduszając nogę małego chłopca. Chudy dzieciak w poszarpanej, brudnej koszulce Emirate’s Flay ciągle trzymał w rękach pasek od jej torebki. Mały złodziej musiał chwycić sznurkowy worek, nie widząc, że wcześniej noga plastikowego siedziska wplątała się w frędzle. Szarpnięcie spowodowało, że zwaliła się razem z krzesłem. Przytrzymała chłopca, chcąc z nim porozmawiać, ale zaczął się wić jak węgorz. Na chodniku leżało szkło i, wierzgając, rozciął sobie skórę na kolanie i wcierał w nią brud z ulicy. Mia Jacobee próbowała trzymać go mocniej, by przestał się rzucać i robić sobie krzywdę. Chciała zdezynfekować ranę, opatrzyć, a potem porozmawiać z rodzicami dziecka. Nie zdążyła. Nad jej głową stanęła khmerska dziewczyna i zaczęła nieprawdopodobnie wrzeszczeć na chłopaka, ciągnąc go za włosy do góry. Mia Jacobee odruchowo puściła jego nogę, a ten natychmiast uciekł. Uliczna pedicurzystka krzyknęła jeszcze kilka razy za chłopakiem, odgrażając się w niezrozumiałych słowach, po czym nachyliła się i pomogła jej wstać. Na koniec zaczęła zbierać z chodnika rzeczy, które powypadały z torebki.
Jeszcze miesiąc temu to Mia Jacobee zaczęłaby krzyczeć: że to nie jej potrzebna jest pomoc, tylko dziecku, które najprawdopodobniej zmuszone przez okoliczności uszkodziło się przy nieudanej próbie kradzieży. Że to ono potrzebuje wsparcia, a nie ona. Że system należy zmieniać… Ale teraz było to ponad jej siły. Popatrzyła na dziewczynę zbierającą jej rzeczy i rozpłakała się na dobre. Zanosząc się płaczem, kucnęła, wytarła rękawem zasmarkany nos i zaczęła chować do torebki podawane jej przez Khmerkę przedmioty: płyn na komary, filtr przeciwsłoneczny, grzebień, spinkę do włosów… Jej uwagę zwrócił teraz zmięty kawałek rudego papieru, którego nie wyrzuciła wcześniej tylko dlatego, że akurat nie mogła znaleźć śmietnika. Z tego, co pamiętała, było to jakieś zaproszenie, ale nie zamierzała z niego korzystać. Zaczęła je czytać po raz drugi.
Po godzinie Mia Jacobee była już spokojna i miała cel. Patrzyła na swój plecak, który był właśnie przywiązywany do dachu szykującego się do drogi busika, oraz na swoje pomalowane na pomarańczowo paznokcie, z zadowoleniem podjadając zakupione na drogę smażone banany. W sznurkowej torbie miała jeszcze solidną porcję okry w tempurze, kilka pączków ze słodkiego ziemniaka i smażone warzywne spring rollsy z podwójną ilością słodko-kwaśnego sosu. Zajadała więc i po raz kolejny czytała starannie rozprostowane zaproszenie.
Wydrukowane było na grubym, ładnym papierze, w kolorze pasującym do treści, czyli w kolorze cynamonu.
*
W tym samym czasie młody porucznik Surasak Jintana nabrał pałeczkami pokaźną ilość makaronu z dzikiego ryżu i siorbnął zupę. Siedział w niewielkiej, prawie pustej restauracji i czuł, że jest obserwowany. Przed chwilą obsługująca go dziewczyna ustawiała przed nim miseczki i… prawie przewróciła się z wrażenia. Biegiem wróciła za kontuar i już po sekundzie zaczęła piszczeć do ucha przywołanej koleżanki. Porucznik Surasak Jintana jęknął pod nosem.
Jego kariera w policji przebiegała wprost odwrotnie do sukcesów zyskującego coraz większą popularność aktora telewizyjnego, do którego – zdaniem kobiet – był łudząco podobny. On sam miał na ten temat inne zdanie, ale to nie miało większego znaczenia. Serial okazał się przebojem, co bardzo wyraźnie zaczęło wpływać na jego życie osobiste. Nic dziwnego. W miłosnej dramie śmiertelnie chory aktor, Joe Sukkasem, umierał przez kilkanaście odcinków, a żona szefa nie była jedyną kobietą, która chciała się nim zaopiekować. Najprawdopodobniej dlatego został oddelegowany do tej sprawy.
Teraz usiłował w spokoju zjeść, udając, że nie widzi starszej kucharki, która wybiegła z zaplecza zwabiona śmiechami młodych dziewczyn. Odwrócił się do nich plecami i doprawił kompozycję wywaru cukrem, octem i wędzoną pastą chili. Jadł, czując na sobie wzrok trzech kobiet. Ucieszył się więc, gdy zadzwonił jego telefon. Odebrał, słuchając kątem ucha.
– Tak… Pamiętam… – potwierdził, wrzucając do zupy poodrywane listki tajskiej bazylii. – Ta z tym Polakiem, który utopił się w rzece. Aha. Jakie zaproszenie? A… – prychnął, wycierając brodę. – Narkotyki? Nie narkotyki… to i dobrze – ucieszył się, dorzucając kiełków. – Nie mieszamy się w sprawy farangów. Cudzoziemcy to nie nasza specjalność. Chcą się rozliczać ze sobą, niech się rozliczają – przerwał stanowczo. – Dobrze, mów…
Słuchając, chwycił pałeczkami wijący się makaron, wciągnął na raz pęk cienkich ryżowych nitek, nabrał łyżeczką wywaru i zaczął wysiorbywać jej zawartość, gdy nagle prychnął, opluwając pół stolika przed sobą.
– Ile?! – zapytał, przecierając twarz. – Dziewięćdziesiąt dziewięć milionów… – powtórzył to, co usłyszał. – Aha… – westchnął i rzucił ukradkowe spojrzenie w kierunku dziewczyn. Te również otworzyły usta z wrażenia. – Kto? Wymieniaj! – zażądał dosadnym tonem i słuchał z wyjątkowo skupioną miną.
Lorenzzo Capella
Lorenzzo Capella, niespełna trzydziestoletni Włoch z maleńkiej miejscowości nieopodal Palermo, wpadł do swojego pokoju hotelowego. Zamknął za sobą drzwi i po sekundzie, szarpiąc za klamkę, sprawdził jeszcze raz, czy aby na pewno są zamknięte. Oparł ciężką głowę o futrynę, przymknął powieki, otarł ręką perlący się na czole pot i odgarnął pozlepiane czarne kędziory. Uspokojony, tępo patrzył na wielką przeszkloną ścianę.
Widok na trzydziestomilionowy Bangkok zapierał dech. Morze świateł na kilkunastu poziomach i wysokościach ciągnęło się po horyzont. Gigantyczne reklamy pulsowały bajecznymi wizjami, prezentując rajskie plaże, lśniące czerwienią auta, doskonałe twarze z oczami wielkości domów. Z tej wysokości ulice wyglądały jak rzeki, po których maleńkie samochody płyną nieprzerwanymi i niekończącymi się strumieniami. Patrzył i ani drgnął. Do czasu…
W kieszeni jego białych lnianych spodni zaczął wibrować telefon. Nie chciał odbierać. Zdjął z siebie kanarkową koszulę i zsunął z nogi jeden niebieski mokasyn, z drugiej nogi nie miał co zsuwać, bo stopa była bosa i brudna. Nie zwracał na to uwagi. Napił się wody z butelki, resztką oblał twarz i opadł na łóżko. Przykrył głowę poduszką. Nie pomogło. Już po sekundzie znowu miał pod powiekami, jak odkrawa maleńkie kawałki cabozzoli, rozsmarowuje gorgonzolę na cienkiej grzance, odłamuje kawałki pecorino Romano, kruszy parmigiano reggiano i to wszystko podaje wprost do ust rozanielonej dziewczyny. Ta rozchyla słodko wargi i degustuje włoskie sery, zachwycając się ich smakiem. Czasami śmiesznie krzywi nos, oblizuje usta, przeciera wargi koniuszkiem serdecznego palca. A on natchnionym głosem opowiada jej o każdym z podawanych serów: z jakiego są regionu, jak długo dojrzewają i z czym najlepiej smakują.
Miała na imię Wassenna. Poznał ją w restauracji, w której pracował. Była przepiękna. Nie mógł się doczekać, kiedy prześle ich wspólne zdjęcie. I o mały włos do tego nie doszło… I to dokładnie tego dnia! Od zawsze prześladował go pech. Gdyby przysłała, nie miałby po co wracać nie tylko do pracy w Bangkoku, ale i do Włoch.
Wpadł do łazienki i włożył głowę pod kran. Po wijących się strąkach kręconych włosów spływała woda, zalewając mu oczy. Widział w lustrze swoją minę i był przekonany, że była podobna do tej, jaką miał wtedy w recepcji, gdy ta śliczna dziewczyna zaproszona do pokoju pokazała swój dowód. Na zdjęciu z dokumentu widniała twarz młodego chłopaka. „Brat bliźniak?”, zaśmiał się. „Nie wiedziałeś?!”, zapytała Wassenna, gniewnie marszcząc czoło. Odniósł wrażenie, że powiedziała tonem o wiele niższym niż do tej pory. Spojrzał ponownie na zdjęcie. I znowu. I jeszcze raz i ciągle widział tam twarz chłopaka. W końcu zrozumiał. Zaczął się wycofywać, a potem uciekać. W drodze do drzwi swojego pokoju potknął się i rozpłaszczył na glazurowej posadzce, jednak wstał równie szybko, jak się przewrócił. Biegł dalej przez środek lobby, nie oglądając się za siebie. Potrącił bagażowego, z nogi zsunął mu się mokasyn, nie wrócił po niego, gnał dalej…
Telefon zadzwonił po raz trzeci. Tym razem odebrał. I nie tylko dlatego, że ucałował porcelanową figurę stojącą w kamiennej wnęce pięćsetletniej ściany, przyrzekając na świętą Madonnę z Fiorentiny, że będzie odbierał.
– Lorenzzito, dlaczego ty nie odpowiadasz? – pytała rozeźlona matka.
– Byłem zajęty.
– Boże, do nocy? Żartowałam! Przyślij mamusi zdjęcie tej dziewczyny…
– Której? – wzdrygnął się.
– Nie wygłupiaj się! Przecież mówiłeś, że idziesz na randkę.
– Nie mówiłem!
– A… to twoi bracia mi powiedzieli – matka się zaśmiała. – Wiedzą, że muszą mieć na ciebie oko, bo jak ci włos z głowy spadnie… – Lorenzzo zesztywniał, po czym odruchowo zaczął oglądać się dookoła siebie.
– Są na Sycylii – stwierdził pytającym tonem.
– I co z tego – prychnęła dumna matka. – Oczy mają wszędzie.
– Dam sobie radę… – powiedział, postanawiając wyjechać z miasta chociaż na jakiś czas. Na wszelki wypadek zniknąć z tych oczu, które są wszędzie. Wysunął spod szafy walizkę.
– Nie martw się! Adwokat mówi, że już niedługo będziesz mógł wrócić do domu. Ugotuję ci coś dobrego. Może jednak przysłać ci mąkę? Tam na pewno takiej mąki nie mają? A oliwa? Oliwa jest? Dobra oliwa to podstawa… No to jak się nazywa ta dziewczyna?
– Nie pamiętam.
– Nie oszukuj. Dobrze, że poszedłeś na randkę. Wiem, że ci przykro. Biedactwo moje. Wczoraj był jej ślub…
– Nie jest mi przykro! – krzyknął, otwierając szafę. Przykro by mu było, gdyby ktokolwiek się dowiedział, że w dniu ślubu swojej byłej narzeczonej umówił się z dziewczyną, która w dowodzie była chłopakiem.
– Wiesz, że ta dziewucha wstydu nie ma, by iść do kościoła w sukience bez pleców. Ledwo wytrzymałam. Gdzie tam temu dentyście do ciebie. Szkoda, że zabroniłeś braciom się wtrącać.
– Poszłaś tam?!
– Co mówiłeś?! Nie słyszę… Nie martw się, znajdziesz ładniejszą.
– Jasne – mruknął do siebie, składając ubrania w jak najmniejszą kostkę.
– I co z tego, że była Miss Sycylii… Wcale taka ładna nie była, ty jesteś przystojniejszy…
– Prosiłem, żebyście dali mi święty spokój! – krzyknął i otworzył sejf. Wyjął z niego paszport, pieniądze i drewnianą skrzynkę wielkości wypchanej aktówki.
– Tylko nie myśl, że masz pecha – przestrzegała zatroskana matka.
– Dlaczego mam tak myśleć?! Dlatego, że to był mój dentysta? – burknął Lorenzzo Capella.
– Dobrze już – przytaknęła. – Wcześniej czy później poznasz kogoś, kto się mamusi spodoba. A ta z randki by się mamusi spodobała?
– Nie – wzdrygnął się, przypominając sobie wąskie biodra Wassenny, które rzeczywiście teraz wydały mu się za wąskie. – To skończone.
– Szkoda – westchnęła. – A policji powiedziałam, że wyjechałeś i pracujesz w restauracji w Ameryce. Niech tam szukają… Prezent od braci jeszcze masz? – zapytała matka w momencie, gdy otwierał skrzynkę.
W wyściełanych atłasem wnękach znajdowała się kolekcja noży. Były przepiękne. Ostrza z najszlachetniejszej stali, wzór z adamaszku Balbach, rękojeści z drzewa oliwnego, ręcznie wykonane w Maniago, w ponadstuletnim warsztacie Orivettiego. Długi, ostro zakończony nóż, idealny do cięcia. Drugi wystarczyło umiejętnie chwycić, by zamienić w mechaniczną kołyskę. Kolejnym z jubilerską precyzją dało się oddzielić mięso od skóry. Szpikulcem mógł się wbić na każdą głębokość…
– Wolałbym gitarę – westchnął Lorenzzo, zatrzaskując wieko.
– Synu… przecież, wiesz, że ze względu na rodzinę lepiej trzymać się w cieniu… a nie pchać na afisz. A ta dziewczyna to taka ze skośnymi oczami, to jaka? – dopytywała matka przyciszonym głosem. – Przyznaj się, i tak będę wiedziała…
Oby nie, pomyślał, wyciągając z szuflady cynamonową kopertę zapraszającą do Cinamon Serenity Spa Resort na jakiejś bezludnej wyspie.
– Synku, a nikt cię o nic nie wypytywał?
– Nie – odpowiedział, przypominając sobie starszego, siwowłosego, brodatego Polaka, który wyglądał jak kapitan statków morskich i utopił się w rzece. Rozpoznał go ze zdjęcia w gazecie. To kolejny powód, by wyjechać na jakiś czas.
– Masz rację, nie ma co rozmawiać przez telefon… Bo mi się w końcu te telefony pomylą.
– Nie dzwoń do mnie w najbliższym czasie, będę poza zasięgiem – oświadczył zdecydowanym tonem.
Matka głośno protestowała, a Lorenzzo rzucił mówiący aparat na łóżko, a sam patrzył na migający światłami Bangkok. Żal mu było wielkiego miasta, ale może taki jego pech, by przebywać tam, gdzie się wszyscy znają, gdzie wszyscy kochają się prawie tak samo mocno, jak chcą pozabijać. Znał małe miejscowości, a ta wyspa była bardzo mała. Poza tym kupił ukulele, będzie mógł ćwiczyć.
– Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – zapytała Signora Capella.
*
Anna Strąg zostawiła w korytarzu spakowaną walizkę. Była gotowa do drogi. Przez szklaną ścianę zobaczyła swojego dyrektora. Siedział w jej fotelu z nogami na biurku.
– Dzień dobry, panie Sebastianie. Wypastować panu buty? – zapytała zaraz po wkroczeniu do pomieszczenia.
Dyrektor Sebastian Kirch poderwał się na równe nogi i blady jak ściana stanął obok fotela, wyraźnie zdziwiony jej obecnością.
– Przepraszam – jęknął. – Nie było pani od pogrze… Przepraszam, nie wiedziałem, że pani przyjechała – poprawił się, widząc lekki grymas na twarzy szefowej.
– Tak. To bardzo dobre wyjaśnienie… hm… że pan nie wiedział – stwierdziła i usiadła na wygrzanym fotelu, patrząc, jak zdenerwowany dyrektor przeciera blat mankietem białej koszuli. Otworzyła usta, aby to skomentować, ale machnęła ręką. Wyjęła długopis.
– Przygotowałem dokumenty… Czy na pewno chce pani to podpisać?
– A mam się czego obawiać? – zapytała, zerkając na upoważnienia, które dawały dyrektorowi sporą władzę.
– Nie, oczywiście, nie… – zaczął nerwowo zaprzeczać, wsuwając kartki do podpisu pod zawieszony w powietrzu długopis.
– A tu zostawiam zestaw testowy – pokazał na plik kartek na srebrnej tacy. – Jeszcze te nowe etykiety. Należy zatwierdzić ten projekt… jak uzgodniliśmy jeszcze przed…
Anna Strąg popatrzyła na kolorowe wydruki. Złote litery na czarnym lśniącym tle. Zapętlony w przenikających się esach-floresach napis prezentował się świetnie. Musiała to przyznać. Logo firmy Marcus Caviar jeszcze nigdy nie wyglądało tak dobrze… I jeszcze nigdy nie było jej to tak obojętne.
– Może pan tu zostać i zająć gabinet… pod moją nieobecność – stwierdziła, podpisując projekty. – Zdaje się wygodnie się panu siedziało – dyrektor nie odezwał się, próbując przełknąć ślinę. – Ale jeśli ma pan problemy z krążeniem, to… – kontynuowała w swoim stylu, spoglądając na zesztywniałego zastępcę, ale, ku swemu zdziwieniu, nie chciało się jej kończyć zdania. Zamilkła.
– Jak długo pani nie będzie? – zapytał dyrektor, przerywając niezręcznie przeciągającą się ciszę.
– Dokładnie tyle, ile potrzeba.
– O wszystko zadbam. Czy mam w dalszym ciągu opłacać rachunki z Tajlandii, czy sama pani się nimi zajmie?
– Nie, nie zamierzam zajmować się płatnościami – oświadczyła po chwili namysłu.
– Zrozumiałem…
Anna Strąg zdawkowo kiwnęła głową i poczekała, aż wyjdzie. Chciała jeszcze chwilę pobyć sama.
Ze srebrnej tacy wzięła jeden z dwóch małych szklanych słoiczków. Starannie zaprojektowane, grube szkło przypominające kryształ mieściło dokładnie taką ilość ikry, jaką powinno. Wybrała ziarna o przekroju trzy przecinek dwa milimetra. Otworzyła leżący obok niewielki futerał z czarnej laki i wyjęła małą łyżeczkę z masy perłowej. Nabrała niewielką ilość. Włożyła do ust i ze skupioną miną czekała, aż ikra rozpłynie się po podniebieniu, pozostawiając w ustach słony smak.
Oceniła go. Wysoko. Ale bez przyjemności.
A gdy z jej oka spłynęła stróżka łez wprost na zaciśnięte usta, zlizała je, doprawiając kawior kolejnym słonym smakiem. Teraz było go za dużo.
Scott Whitus
Scott Whitus, trzydziestopięcioletni Brytyjczyk z Duraham, niewielkiego miasta w północno-wschodniej Anglii, stał przy kontuarze w portowej knajpce i przyglądał się kucharkom. Knajpka usytuowana była na wyspie Phajam, jednej z najdalej wysuniętych na północ tajskich wysp Morza Andamańskiego. W przejrzyste dni widać było wybrzeże sąsiedniej Birmy. Ta bliskość sprawiała, że zaplecza restauracji i hoteli okupowali Birmańczycy. Łatwo było ich rozpoznać, szczególnie kobiety. Miały na policzkach wielkie koła lub długie smugi, wymalowane sproszkowaną jasną pastą, ucieraną z drzewa Thanaka – dla urody i ochrony skóry przed słońcem.
W knajpce krzesła były nie do pary, stoły różnej wysokości, plandeka chroniąca przed słońcem dziurawa w kilku miejscach, ale mało kogo to obchodziło, klienci bardziej cenili sobie niewiarygodnie piękny widok na plażę, morze i przystań, no i wspaniałe aromaty, jakie unosiły się w pomieszczeniu. Zapach wody morskiej i wodorostów mieszał się z zapachem sosu rybnego, limonek, czerwonego curry, liści kafiru i świdrujących nos smażonych papryczek chili. Jedzenie było przepyszne i niedrogie. Nic więc dziwnego, że od rana do wieczora ściągało tu pełno ludzi. To miejsce wybrał także Scott, nie tylko z racji dobrego jedzenia. Za dwie godziny miał tutaj przybić do brzegu prom towarowy, na którego pokładzie planował dostać się na ląd.
Palcem pokazał kucharce wyblakłe zdjęcie birmańskiej sałatki ze sfermentowanymi liśćmi herbaty. Nie omieszkał przy tym złożyć rąk w tajskim geście Wai, który wykonał niezwykle starannie: dłonie jak do modlitwy, łokcie przy sobie, palce wyprostowane. Złożone ręce uniósł wysoko, tak że kciuki powędrowały prawie do wysokości nosa, i jednocześnie skinął głową, nie za mocno, by nie stracić kontaktu wzrokowego. Podziękował, choć doskonale wiedział, że w tajskim, zhierarchizowanym społeczeństwie takie gesty nie należą się ani kelnerkom, ani kierowcom, ani prostytutkom, ani nikomu, kto wykonuje zleconą pracę, a już na pewno przed jej rozpoczęciem. Ale był farangiem, cudzoziemcem i było mu wolno znacznie więcej. Mógł peszyć i rozbawiać kucharki do woli. Dlatego powoli podnosił głowę i z rozmysłem łypał oczami, szeroko się przy tym uśmiechając i pokazując rząd śnieżnobiałych zębów. Ale to nie jego uśmiech przykuwał uwagę kobiet. Przy każdej okazji przyglądały się jego błękitnym tęczówkom, a małe dzieci – jeśli tylko miały sposobność – wkładały palce do oczu Scotta, by sprawdzić, czy aby na pewno są prawdziwe. Rzeczywiście miał niezwykle duże błękitne oczy, które wydawały się jeszcze większe na tle jego bladej, piegowatej twarzy, rzedniejących rudych włosów i rdzawego kilkudniowego zarostu. Po jego ubraniu widać było zamiłowanie do wschodniej kultury i lata spędzone w Azji Południowo-Wschodniej. Strój dziwaczny dla tubylców odbierany był jako egzotyczny przez europejskich turystów: wypłowiałe spodnie z szerokim pasem, opuszczonym krokiem i luźnymi nogawkami, biała koszula z orientalną stójką i drewnianymi guzikami oraz mnóstwo koralików, rzemyków, sznureczków na szyi, nadgarstkach i kostkach. Ostatnio w Bangkoku, gdzie wyrabiał wizę, wzbogacił się jeszcze o nową male z czarnych korali, szamański pierścień z wielkim zielonym kamieniem i dwa nowe tatuaże na przedramieniu.
Przybycie do knajpki niebieskookiego chłopaka wywoływało uśmiech kelnerek i kucharek. On też się do nich uśmiechał, wylewnie dziękował i miał wrażenie, że jego sałatka ze sfermentowaną herbatą jest większa, ma więcej chrupkich dodatków i plasterków ogórka w dekoracji. Było to dla niego ważne, bo nie wiedział, czy tego dnia jeszcze coś zje. Ilość tajskich batów w jego kieszeni zmalała prawie do zera, a jeszcze musiał wydostać się z tej wyspy. Do hotelu nie miał powrotu, bo o ile żona właściciela była po jego stronie, o tyle już właściciel zdecydowanie nie. Pożegnał go wyjątkowo krótkim skinieniem głowy i nie powiedział ani słowa. Na ile znał Tajów, znaczyło to mniej więcej tyle, że ponowna próba powrotu do rozmowy będzie co najmniej nieelegancka. Natomiast jego innowacyjne zajęcia z autorskiej jogi przynosiły niewielki dochód, bo przychodziło niewiele osób, szczególnie po tym, jak jedna z uczestniczek nabawiła się kontuzji.
Teraz siedział w portowej knajpce, patrzył w błękitne morze i zastanawiał się, co mu przyniesie życie. Znudzony, sięgnął do płóciennego, poprzecieranego worka, w którym trzymał cały swój dobytek. Odpiął kłódkę spinającą przewleczony przez metalowe kółka drut i wyjął złożoną na cztery przybrudzoną kopertę w pomarańczowobrązowym kolorze. Nie musiał jej otwierać, by znać treść wiadomości. Czytał już kilkanaście razy.
Obracał kopertę w rękach i patrzył na nią z takim samym niepokojem jak na swoją przyszłość. No bo co z tego, że potrafił perorować o wymianie energii, o świecie, który układa się, tak jak powinien się układać, o koherencji serca, magii wypowiadanych życzeń…, skoro darmowe obiady zdarzają się bardzo rzadko, a jeszcze rzadziej są tak naprawdę darmowe. Nie wierzył, że ktoś tak po prostu go zaprasza. I z natury nie ufał ludziom. Odbył, co prawda, praktykę na kursie masażu w najstarszej szkole przy świątyni Wat Po w Bangkoku, ale to było ledwie kilkanaście godzin i więcej już nie próbował. O tych masażach mówił tylko temu Polakowi, z którym jechał do Bangkoku. A może komuś jeszcze powiedział?
Do restauracji weszła wysoka dziewczyna, stanęła pomiędzy stolikami i zaczęła się rozglądać. Miała łysą głowę, wielkie złote koła w uszach i niezwykle umięśnione ciało w odcieniu głębokiego brązu. Ubrana była w białą, obcisłą, sportową koszulkę na ramiączka, sięgającą najwyżej pępka, i lśniące czerwono-granatowe spodenki do uprawiania tajskiego boksu. Strój podkreślał jej muskulaturę i sportową sylwetkę. Na rękach, od nadgarstków po ramiona, miała wytatuowane gładkie i smoliście czarne obręcze. Z odpowiednim makijażem i w innym stroju mogłaby wyglądać jak jakaś afrykańska królowa z hollywoodzkich filmów. Jej twarz rzeźbiły mocno zarysowane kości policzkowe, dumnie uniesiony podbródek i władcze spojrzenie. Sprężystość ciała wskazywała na szybkość, spodenki na biegłość w sztukach walki, a spojrzenie na nieprzewidywalność.
Scott Whitus, którego postura przypominała raczej wygłodzonego jogina, przyglądał się jej z zainteresowaniem. W pewnym momencie zorientował się, że dziewczyna zmierza wyraźnie w jego kierunku. Szła, a jej spojrzenie mówiło: „Idę do ciebie. Ale nie ciesz się za bardzo”. Stanęła przy stoliku, rzuciła żółtą sportową torbę na ziemię, bez wysiłku odsunęła ciężkie drewniane krzesło i bez pytania usiadła naprzeciwko Scotta. W tym samym czasie kucharka postawiła przed nią talerz z kopiastą górą sałatki. Dziewczyna wzięła leżący na stole widelec i nabrała dużą porcję. Zrobiła to, zanim Scott zdążył się zorientować, że to jego widelec i jego danie.
– Czy wiesz, że Birma jest jedynym krajem na świecie, w którym je się herbatę? – zapytała, rozgryzając chrupkie kawałki.
Scott prawie zakrztusił się własną śliną.
– Którą to herbatą podzielę się chętnie – wydukał, cedząc słowa. – Ale tylko wtedy, gdy ktoś mnie o nią poprosi – dodał, widząc, jak kolejna porcja znika w ustach ciemnoskórej dziewczyny.
– Nie umiem prosić – odpowiedziała, oblizując usta, a on wyciągnął rękę, chcąc odebrać swój sztuciec. Cofnęła dłoń, spojrzała na leżącą na stole rdzawą kopertę i błyskawicznym gestem wbiła w nią widelec.
– Skąd to masz? – zapytała, patrząc w zdziwione, niebieskie oczy.
*
Anna Strąg leciała do Tajlandii. Trzeci raz w życiu.
Pierwszy był wiele lat temu. Domek na plaży. Łóżko, piasek, morze, morze, piasek, łóżko. Było cudownie. Obiecali sobie to powtórzyć. Najpierw za rok, potem na dziesiątą rocznicę ślubu, potem na dwudziestą, trzydziestą, ale praca, interesy, stawy… Koralowych godów już nie było. Trzydziesta piąta rocznica ślubu nie nadeszła. Ona chciała rozwijać interes, on zwijać. Ona marzyła, by być największym producentem kawioru w Europie, on pragnął jeździć po świecie z bagażem podręcznym. Każde dostało to, co chciało. Ona uruchamiała kolejną produkcję, on od roku był w podróży. Rozwiedzeni, dzwonili do siebie i rozmawiali częściej niż przez ostatnie lata małżeństwa. Ona wysyłała mu czarne złoto pakowane do maleńkich słoiczków, a on jej piasek i ręcznik suszący się pod palmą. Ona zdjęcia z wigilii pracowniczej, on przypadkowo poznanych ludzi. Umawiali się, że nawet zrobi sobie zimową przerwę i do niego przyleci. Zarzekała się, że będzie mogła urwać najwyżej tydzień…
Nie myślała, że to będą tylko dwa dni… tyle wystarczyło, by zorganizować transport jego zwłok.
Teraz był ten trzeci raz.
Westchnęła, zasuwając przesłonę samolotowego okienka w klasie biznes premium. Wyjęła notes i zaczęła rysować plan. Cinamon Serenity Spa Resort. Idealne miejsce. Osiem bungalowów… Jeden skrajny dla Węgierki, zaraz za nią dla Australijki, w środku Włoch. Anglik i Niemka obok siebie…
Z planowania wyrwał ją głos młodego stewarda, który przyniósł drinka.
– Mai Tai – dla pani.
Anna Strąg popatrzyła na wysoką szklankę. Zabełtała metalową słomką.
– Nie uwierzyłbyś, że kupiłam bilet tylko w jedną stronę. Nie… nie wrócę, póki tego nie wyjaśnię… Póki winni nie zostaną ukarani… To ci mogę obiecać…
– Czy chce pani zamówić coś jeszcze? – zapytał zdezorientowany steward, nie będąc pewnym, czy słowa płynące z zaciśniętych ust starszej, siwowłosej, eleganckiej pani są skierowane do niego czy do pustej przestrzeni, w którą patrzy.
Anabell Seseke
Wiedziała, jakie wywołuje wrażenie na ludziach. Gdziekolwiek się tutaj pojawiała, wszyscy na nią patrzyli. Trochę ją to wkurzało, ale przyzwyczaiła się. Ale jeśli ktoś patrzył zbyt długo, reagowała. Nie bała się konfrontacji. I taktykę wyprzedzającego ataku stosowała często. Ta trzydziestodziewięcioletnia Niemka, Anabell Seseke, nie zamierzała też patyczkować się z chudym Anglikiem z rzęsami jak u lalki.
– To skąd to masz? – powtórzyła pytanie. Scott Whitus oniemiałym wzrokiem patrzył na powyginane szpikulce aluminiowego widelca, które natrafiły na szparę w stole, wcisnęły się w nią i tylko tym sposobem przetrwały. Wyciągnął sztuciec i przysunął talerz do siebie.
– A niby dlaczego miałbym ci odpowiedzieć – odparł po chwili. – Czyżby dlatego, że jesteś przesadnie miła? – dodał, na wszelki wypadek zasłaniając ręką swoje jedzenie.
Anabell Seseke wypięła klatkę piersiową, naprężyła muskuły i nachyliła się w jego kierunku.
– Posłuchaj, joginie, uważnie – syknęła. – Odbędziemy wspólnie długą, bardzo długą podróż. Razem – oświadczyła, zaplatając ręce na piersiach.
Scott Whitus powoli odzyskiwał równowagę.
– Zdaje się, że cała przyjemność po mojej stronie – stwierdził, wzdychając.
– Nie interesuje mnie twoja przyjemność. Ktoś już za nas zadecydował wcześniej.
– Nie przypominam sobie, aby nasze drogi się kiedyś krzyżowały. Ani w tym, ani w żadnym wcześniejszym życiu – stwierdził Anglik, rozgryzając prażone nasiona, które trafiły do jego ust wraz z poszatkowanymi warzywami i liśćmi sfermentowanej herbaty. – Zapamiętałbym taką kobietę… – dodał po chwili, mrugając gęstymi rzęsami. Anabell Seseke bezwiednie wstrzymała oddech i naprężyła mięśnie. – Czuję pokłady agresji, dorównujące złożom kamieni szlachetnych w Birmie – stwierdził spokojnym głosem, jedząc dalej.
– To ci przypomnę. Byłeś na dworcu autobusowym w Bangkoku. Przybyłeś razem z takim starszym, siwym Polakiem z brodą. Szukaliście taksówki, by się dostać na Rambuttri. Też jechałam w tę stronę. Zaproponowałeś, byśmy pojechali razem i podzielili koszty na trójkę, a gdy dojechaliśmy, machnąłeś ręką i uciekłeś.
– Pomyliłaś mnie z kimś – oświadczył, głośno przełykając.
– Nie pomyliłam! – syknęła przez zaciśnięte zęby.
– Chcesz, żebym ci zwrócił za czyjąś taksówkę? Naprawdę? Bo jeśli istnieje cień szansy, że się mylisz, to pomyśl, jakie to głupie. A myśląc o tym, zajmij jakiś inny stolik.
– Niestety, nawet jeśli ty to nie ty – prychnęła, kręcąc z powątpiewaniem głową – to nasze drogi skrzyżują się po raz drugi.
– Pragnąłbym z całych sił, ale nie sądzę – oświadczył z obojętną miną.
– Też się cieszę – odparowała Anabell, odchylając się na krześle. – I powiem ci coś jeszcze. Po twoim wygłodniałym wzroku, twoim obiedzie, twoim życiowym pakunku… – prychając, wskazała ręką na wytarty worek, który przy jej torbie wyglądał szczególnie żałośnie – to nie jedziesz speedbotem do Ranongu, tylko czekasz na wolny prom towarowy. Nie masz się co spieszyć. I tak zdążysz na ostatni nocny autobus do Bangkoku. Potem weźmiesz pierwszy do Tratu i dalej prom też towarowy. Bo musisz przejechać…
– Kim ty jesteś?
Anabell Seseke była w Tajlandii czwarty miesiąc, zamierzała zostać jeszcze kilka. W Berlinie wraz ze wspólnikiem prowadziła zajęcia z kick-boxingu i dorobiła się własnego klubu. Szło nieźle, ale poróżniła się z partnerem i całą krajową federacją. Doszło nawet do rękoczynów. Sprzedała więc swoje udziały i postanowiła zacząć wszystko od nowa. Z inną sztuką walki. Padło na tajski boks. Najpierw była w Chiang Mai, potem chwilę w Bangkoku. Na wyspie zdążyła wziąć kilka lekcji i obserwować przygotowania do wielkiej gali z udziałem wielu zawodników w kilku kategoriach, od najmłodszych i najlżejszych do starszych i cięższych. Usilnie starała się pokłócić z promotorem zaaranżowanych walk. I nie chodziło o to, że zaczynało się od bardzo małych chłopców, którzy kopią się kolanami w podbrzusze i robią to nie na żarty. Wprost przeciwnie – podziwiała ich szybkość, spryt i obycie w ringu. Swego czasu tłumaczyła temu siwemu Polakowi, że zanim jeden z drugim osiągnie pełnoletniość, będzie miał tych walk chyba ze sto. I to wszystko wśród piszczałek, krzyczącej publiczności, ryku trenerów, wrzasku zagrzewających do walki hazardzistów, zakładów przyjmowanych do ostatniej chwili.
Na gali nie podobało się jej, że przy wadze do trzydziestu dwóch kilo szanse zawodników nie były równe, jeden był o co najmniej cztery kilo cięższy od drugiego. Chłopak, który lepiej wyprowadzał natarcia, bardziej kontrolował grę, zadawał szybsze ciosy, nie ustrzegł się błędu i został znokautowany. Próbowała interweniować. Najpierw ją uprzejmie zbywano i poproszono, żeby opuściła ogrodzony teren. Ale tak samo jak niełatwo wyprowadzić Tajów z równowagi, tak niełatwo było wyprosić Anabell Seseke skądkolwiek. Za którymś razem przelało się nagabywanym organizatorom. I to wszystkim. Wściekły był prezydent federacji, właściciel ringu, szef Boksing Clubu, promotor walk, szef wioski i nawet sam chłopak, który ocknął się po nokaucie i nie za bardzo wiedział, co się dzieje. Jednego z nich tylko popchnęła… to wystarczyło, by wszelkie obietnice, jakie składała na przymusowej terapii, na którą skierowano ją jeszcze w Niemczech, musiała złożyć ponownie.
Niechęć co do jej obecności na wyspie Phajam nie byłaby powodem, by wyjeżdżać, jednak sytuację zmienił list, który wsunięto pod drzwi jej bungalowu. W dokładnie takiej samej kopercie, jaką obracał teraz w rękach szykujący się do drogi Anglik. Identyczny kształt i kolor. Identycznie wykaligrafowane litery.
– Skąd ją masz! – powtórzyła pytanie, patrząc w jego chabrowe oczy.
– Widzę, że nie udzielił ci się wakacyjny nastrój ogólnoludzkiej otwartości – oświadczył Scott, który zdążył już ochłonąć. – Ani nie przywykłaś do wschodniej powściągliwości w ferowaniu ocen. Żałuj – podsumował, nabierając widelcem kopiastą porcję sałatki, ostentacyjnie włożył do ust i międlił w policzkach z wyraźnym zadowoleniem.
– Skąd ją masz? – Anabell jeszcze raz pokazała palcem na rudą kopertę.
– Jeśli planujesz odbyć podróż tym samym promem… – zaczął, oblizując usta – i z jakiegoś powodu w tym samym kierunku… – kontynuował, wyraźnie odzyskując pewność siebie – to jest nad nami ogromny nieboskłon, pomieścimy się. Tymczasem przy tym stoliku chciałbym zostać sam. Oczywiście, jeśli pozwolisz. Pytam, ponieważ nie odważę się ci sprzeciwić – stwierdził, wyszczerzając zęby w szerokim uśmiechu. – Ten, który się odważył, pewnie już nie żyje – dodał, ścierając palcem z talerza resztki oleju przesiąkniętego smakiem chili, czosnku i kwaskowatą nutą sfermentowanych liści herbaty.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Sentencja wypowiedziana przez Pompejusza wchodzącego na statek: „Żeglarstwo jest rzeczą konieczną, życie nie jest”. [wróć]