Pamiętnik karła - Joanna Jodełka - ebook + książka

Pamiętnik karła ebook

Joanna Jodełka

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Siostry Raj – kryminalny duet w nowej odsłonie!

Nowe śledztwo niebanalnego duetu sióstr Raj!

Ledwie poznały się na pogrzebie ojca, o mały włos nie zginęły, szukając mordercy – już popadają w kolejne tarapaty.

Angelina, nie zważając na przestrogi Tycjany, bierze udział w pozornie niegroźnej maskaradzie. Prowokacja niespecjalnie się udaje i sprawy się komplikują. Umiera Nina Solis, właścicielka niemałej fortuny. Podejrzane są jej dzieci, nowy mąż i pasierb. Śmierć może wydawać się tragicznym wypadkiem, ale ofiara przeczuwała, że grozi jej niebezpieczeństwo. Siostry zmuszone są przeprowadzić śledztwo, tym bardziej że jedna z nich zostaje aresztowana. Pomaga im były policjant Jarota, który wie znacznie więcej, niż mogłoby się wydawać.

Czy cenny pamiętnik siedemnastowiecznego celebryty bardzo niskiego wzrostu może komuś pomóc? Czy rękopisy jednak płoną? Czy wygra miłość?

O tym w nowym kryminale Joanny Jodełki – Pamiętnik karła.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 323

Oceny
4,4 (74 oceny)
39
24
9
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agata717171

Dobrze spędzony czas

Kolejne spotkanie z niezwykłymi siostrami Raj. Żyć bez siebie i ze sobą nie mogą. Znów są w centrum sprawy kryminalnej.
00
alakad

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, chociaż lepsza była Polichromia, czytało się dobrze.
00

Popularność




MĘŻCZY­ZNA ODGAR­NĄŁ SIWIE­JĄCE WŁOSY Z CZOŁA, zro­bił kilka kro­ków w tę i we w tę, po czym zatrzy­mał się i zapa­trzył na bruk ulicy Ślu­sar­skiej. Po dłuż­szej chwili pod­niósł głowę, zer­k­nął na szyld intro­li­ga­torni, kilka razy głę­boko ode­tchnął i wró­cił do pra­cowni. Prze­krę­cił klucz w drzwiach. Jesz­cze dla pew­no­ści szarp­nął za klamkę. Zamknięte, tak jak powinno być. Został sam. Wybrał dzień i porę, tak by w zakła­dzie nie było żad­nych pra­cowników, klien­tów czy gości. Żad­nych pil­nych spraw, żad­nego pośpie­chu, żad­nego roz­pra­sza­nia. Wyci­szył tele­fon i wyłą­czył lampę w oknie. Oświe­tlona witryna mogła przy­cią­gnąć kogoś ze zna­jo­mych włó­czą­cych się wokół Sta­rego Rynku. Nie chciał, by kto­kol­wiek dzwo­nił albo pukał w okno.

Udał się w głąb pra­cowni. Uprząt­nął potrzebny mu stół. Prze­tarł go wil­gotną, a potem suchą ście­reczką. Na koniec wygła­dził drew­niany blat grzbie­tem dłoni. Oczy­ścił jesz­cze – wcale nie­za­ku­rzoną – stu­let­nią gilo­tynę, nie mniej wie­kowe ręczne prasy śru­bowe i starą zło­ciarkę. Miała dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć lat, czyli dokład­nie tyle, ile pra­cownia. Pogła­skał ją z ufno­ścią, po czym zlu­stro­wał pozo­stałą prze­strzeń. Wszystko już było gotowe, ale prze­su­nął jesz­cze kilka rulo­nów. Taśmy, grzbie­tówki, sznurki, nici pocho­wał na swoje miej­sce, choć nie zawa­dzały, tak samo jak bibułki japoń­skie i klaj­ster. Pano­wał ład i porzą­dek. Mimo­wol­nie po raz kolejny rozej­rzał się wokół. Jakby szu­kał kogoś, kogo tu nie było.

– Tak. Patrzą mi teraz na ręce – odgadł w końcu, zer­ka­jąc na zdję­cia ojca i dziadka zro­bione lata temu, na tle tych samych maszyn. Wisiały na ścia­nie pra­cowni zawsze, ale nie pamię­tał, kiedy ostat­nio odczuł ich obec­ność. Może wtedy, gdy do oprawy tra­fiła książka, którą napra­wiał już i jeden, i drugi. Roz­po­znał wkle­jone przez nich znaczki.

Uśmiech­nął się do por­tre­tów i poszedł do swo­jego gabi­netu. Wysu­nął ostat­nią szu­fladę w biurku i ostroż­nie wyjął sta­ro­druk. Zaniósł na stół.

Książka, która przed nim leżała, nie była naj­star­sza, z jaką miał do czy­nie­nia.

– Lekko ponad dwie­ście – mruk­nął pod nosem, gła­dząc przy­jemne w dotyku kartki. – Ale udało się jej – powie­dział już gło­śno.

Papier był ręcz­nie robiony. Pocho­dził z ostat­niego okresu, nim wpro­wa­dzono maszy­nową pro­duk­cję i zaczęto uży­wać sta­rych, byle jakich szmat. Włókna, z któ­rych powstały te kartki, były z czy­stej bawełny, a może z lnu lub konopi. Nie kru­szyły się po brze­gach, nie ście­rały od prze­kła­da­nia. Były miłe w dotyku. Nawet jeśli miały gdzie­nie­gdzie plamki i prze­bar­wie­nia, to patyna czasu doda­wała uroku zadru­ko­wa­nej prze­strzeni. Prze­glą­dał kolejne strony, na któ­rych usta­wiały się w rząd­kach litery wyróż­nia­jące się akcen­tami.

Była po fran­cu­sku, nie znał jej tre­ści. Prze­tłu­ma­czył tylko tytuł i to wystar­czyło, by wie­dział, że ma do czy­nie­nia z wyjąt­kową pozy­cją. A jesz­cze bar­dziej nie­zwy­kłe było zamó­wie­nie.

Klient dostar­czył czy­ste kartki, które pole­cił wszyć do środka. Czy­ste, nie­za­pi­sane, z nie­mal iden­tycz­nego papieru. Też miały ponad dwie­ście lat. Znak wodny świad­czył, że powstały w któ­rymś z fran­cu­skich mły­nów. Intro­li­ga­tor wie­dział, że na świe­cie cią­gle odby­wają się aukcje sta­rego papieru. Kolek­cjo­ne­rzy płacą bajoń­skie sumy za poje­dyn­cze kartki. Poję­cia nie miał, ile mogło kosz­to­wać te kil­ka­na­ście sztuk. Na pewno for­tunę. A on miał je skleić w spe­cy­ficzny spo­sób. I zro­bił to. Udało mu się. Były nie do odróż­nie­nia.

Tak jak miało być, myślał, wodząc po grzbie­cie pal­cem. Kil­ka­na­ście godzin pracy. Dobrej pracy. Poki­wał głową, spo­glą­da­jąc na swo­ich ante­na­tów. Pochwa­li­liby. Ski­nę­liby z uzna­niem. Ale nie roz­pły­wał się już dłu­żej we wła­snym zado­wo­le­niu. Cze­kało go jesz­cze dokoń­cze­nie oprawy… ją rów­nież wyko­nał na szcze­gólne zamó­wie­nie. Za sam mate­riał zapła­cił nie­bo­tyczną kwotę. A i zada­nie nie było łatwe.

W per­ga­mi­nową, dosko­nałą, naj­cie­niej wypra­wioną koźlą skórę miał wto­pić złote litery i ozdoby. Wokół brze­gów i na grzbie­cie. Nie ze zwy­kłej, poły­sku­ją­cej pig­men­tem folii, lecz z płat­ków praw­dzi­wego dwu­dzie­stocz­te­ro­ka­ra­to­wego złota.

Miał już przy­go­to­wane sta­ran­nie dobrane i uło­żone czcionki skła­da­jące się na tytuł. Jesz­cze raz je spraw­dził i roz­grzał pra­wie stu­let­nią zło­ciarkę. Ni­gdy go wcze­śniej nie zawio­dła.

I tym razem też nie! Gdy skoń­czył, otarł pot z czoła i wes­tchnął, patrząc na złoto, które ide­al­nie wto­piło się w skórę, two­rząc spek­ta­ku­larny napis.

– Może­cie być dumni – powie­dział, choć nie odwa­żył się spoj­rzeć na por­trety. Cze­kały go jesz­cze zdo­bie­nia. Z tego samego złota. Na tę oko­licz­ność zamó­wił nową, ory­gi­nalną filetę intro­li­ga­tor­ską. Rodzaj stem­pla o podłuż­nym, sier­po­wa­tym kształ­cie, który po roz­grza­niu mógł wgnieść w skórę wyżło­biony wcze­śniej szla­czek. Ten miał się skła­dać z powta­rzal­nych maleń­kich słońc. Skrząc się, obwio­dły przed­nią i tylną okładkę. W ide­al­nie rów­nych liniach. Dla grzbietu wyko­nany został oddzielny okrą­gły stem­pel przed­sta­wia­jący sym­bol zaćmie­nia Słońca. Nie zadrżała mu ręka, gdy przy­pie­czę­to­wał nim bok książki, a potem umie­ścił jesz­cze pod tytu­łem, w samym cen­trum.

Dopiero wtedy ode­tchnął z ulgą i kla­snął z zado­wo­le­niem, patrząc na ścianę.

– Dobra robota – szep­nął pod adre­sem swo­ich mistrzów.

Długo jesz­cze oglą­dał swe dzieło z każ­dej strony. Prze­kła­dał je z ręki do ręki, gła­dził i gła­skał, nim zadzwo­nił do klienta, że zle­ce­nie wyko­nane. Ku jego zdzi­wie­niu zle­ce­nio­dawca co prawda podzię­ko­wał, ale nie zamie­rzał sam ode­brać. Przy­śle kuriera. Popro­sił tylko o doło­że­nie bile­ciku z dedy­ka­cją. Intro­li­ga­tor lekko zawie­dziony wziął ołó­wek i zano­to­wał.

Po skoń­czo­nej roz­mo­wie nie­zwy­kle długo wpa­try­wał się w książkę, na któ­rej okładce zło­cił się tytuł – PAMIĘT­NIK KARŁA. Doło­żył małą kartkę z dopi­skiem: Kłam­stwo ma krót­kie nogi.

Zapa­ko­wał prze­syłkę.

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Ange­lina

JEDYNE ŚWIA­TŁO, jakie paliło się na poznań­skim Soła­czu o w pół do czwar­tej nad ranem, padało z lampki na pię­trze willi przy placu Spi­skim.

Ange­lina Raj sie­działa na łóżku i pró­bo­wała się obu­dzić. Zie­wała, prze­cie­rała zaspane oczy i krę­ciła z nie­do­wie­rza­niem głową. Zasta­na­wiała się, jak mogła się na to zgo­dzić. Alarm w tele­fo­nie włą­czył się już o trze­ciej pięt­na­ście. Zrzu­ciła apa­rat z łóżka, ale on dalej grał jakąś melo­dyjkę z pod­łogi pod sto­łem. Nie­stety nie nasta­wiła go bez powodu. Musiała wyje­chać z domu przed czwartą, by dotrzeć nad Wartę i zdą­żyć przy­go­to­wać modelkę do zdjęć. Foto­graf chciał ją przed­sta­wić jako zjawę snu­jącą się o świ­cie nad brze­giem rzeki. Ange­lina pra­co­wała w teatrze jako cha­rak­te­ry­za­torka na zastęp­stwie, ale dora­biała, i to bar­dzo dobrze, jako maki­ja­żystka. Zada­nie było pro­ste i nawet cie­kawe, ale pora kosz­marna. Jej wina. Gdy przyj­mo­wała to zle­ce­nie, myślała, że wystar­czy być o siód­mej rano, co rów­nież nie było wyma­rzoną porą, ale nie środ­kiem nocy. Dosyć późno zdała sobie sprawę, że w poło­wie lipca słońce wyła­nia się zza hory­zontu przed piątą. Oczy­wi­ście nie­raz zda­rzało się jej wra­cać do domu o tej porze, ale co innego wra­cać, a co innego wycho­dzić.

Pra­wie po omacku nacią­gnęła długą, sze­roką kwia­cia­stą spód­nicę z cien­kiego jedwa­biu, cie­sząc się, że jest na gumkę i nie musi zapi­nać żad­nych guzi­ków. Wło­żyła troszkę grub­szą białą koszulę odsła­nia­jącą całe ramię. Włosy prze­cze­sała pal­cami, wycią­ga­jąc różowe koń­cówki z cha­otycz­nie splą­ta­nych gra­na­to­wych strą­ków, w jakie ukła­dały się ledwo roz­cze­sane dwu­ko­lo­rowe pasemka. Prze­wią­zała je jesz­cze apaszką. Spoj­rzała w sto­jące na środku pokoju lustro i uspo­ko­iła się. Szału nie było, ale dra­matu też nie.

Zresztą kto mnie będzie o tej porze widział? – pomy­ślała, paku­jąc do wiel­kiej sznur­ko­wej torby wszystko, co mogło być potrzebne. Lakiery, grze­bie­nie, poroz­rzu­cane pędzle wraz z paskiem na bio­dra, w który nale­żało je powci­skać, a czego nie robiła. Kilka pale­tek cieni, roz­świe­tla­czy, brą­ze­rów, pod­kła­dów, flu­idów i wielką kosme­tyczkę, w któ­rej było wszyst­kiego po tro­chu. Wypa­ko­wała torbę po brzegi, wci­ska­jąc jesz­cze inne potrzebne i nie­po­trzebne rze­czy.

Wyszła na pal­cach. Nie chciała budzić śpią­cej w sąsied­nim pokoju Tycjany. Miała z nią na pieńku. Szcze­gól­nie po ostat­niej spon­ta­nicz­nej impre­zie, do któ­rej przy­rod­nia sio­stra nie zamie­rzała się przy­łą­czyć. Poję­cia nie miała dla­czego. Oka­zja była wyjąt­kowa i jed­no­ra­zowa. Na deski rodzi­mego teatru wró­ciła z zagra­nicy nie­gdy­siej­sza jego ozdoba. Dzi­siaj już ponad­pięć­dzie­się­cio­let­nia aktorka. Nie byłoby to tak eks­cy­tu­jące, gdyby nie przy­wio­zła z sobą świeżo poślu­bio­nego, dużo młod­szego i bar­dzo przy­stoj­nego Fran­cuza. Na tę oko­licz­ność odbyło się powtórne przy­ję­cie weselne, na któ­rym mło­dzi, przy­naj­mniej w poło­wie, mał­żon­ko­wie urzą­dzili sobie pie­kielną awan­turę, tym samym koń­cząc świę­to­wa­nie. Ange­lina zapro­siła do sie­bie co bar­dziej roz­ba­wio­nych i żąd­nych plo­tek gości. Było faj­nie. Dopóki awan­tury dla odmiany nie zro­biła Tycjana.

Pokłó­ciły się. Teraz udało się Ange­li­nie przejść bez­gło­śnie przez kory­tarz, ale już przy samych drzwiach odpięło się ucho od torby. Aero­zole poto­czyły się w jed­nym kie­runku, a sło­iczki i pudełka w dru­gim. Zaklęła pod nosem. Opa­dła na kolana i zaczęła zbie­rać wszystko z pod­łogi. Łóżko w pokoju Tycjany zatrzesz­czało, ale drzwi się nie otwo­rzyły. Obu­dzi się i zaśnie sobie! Zła na sie­bie, że się tym przej­muje, wyszła z miesz­ka­nia.

Już bez nie­spo­dzia­nek zatrza­snęła skrzy­piącą furtkę przed starą willą i zna­la­zła się na wąskiej uliczce przy placu Spi­skim. Aż się zatrzę­sła. Dzień miał być upalny, ale teraz pano­wał jesz­cze ziąb. Z obrzy­dze­niem dotknęła chłod­nej, wil­got­nej klamki. Wytarła dłoń o spód­nicę, ziew­nęła sze­roko, wsia­dła do samo­chodu i rzu­ciw­szy wielką torbę na sie­dze­nie, bez­wied­nie ruszyła. Było pusto i szaro. Radio zagrało ni to na dobra­noc, ni to na dzień dobry.

Przy skrę­cie w drogę pro­wa­dzącą wzdłuż parku chwy­ciła za lusterko wsteczne i skie­ro­wała je sobie na twarz. Wypa­trzyła sińce pod oczami i zaczęła jedną ręką grze­bać w tor­bie, usi­łu­jąc nama­cać jakiś korek­tor, w żaden spo­sób jed­nak nie mogła namie­rzyć mniej­szej kosme­tyczki. Zaczęła wyrzu­cać jedną rzecz po dru­giej i naje­chała na kra­węż­nik, tak wysoki, że aż pod­sko­czyła. Zaha­mo­wała w ostat­niej chwili. O mały włos…

– Ożeż! – Udało się. Urwane ucho torebki i tur­la­jące się po kory­ta­rzu lakiery pod­nio­sły jej ciśnie­nie, ale teraz zro­biło jej się gorąco.

Tylko tego bra­ko­wało, by starą lampą wie­ko­wego pojazdu zary­so­wać lśniącą karo­se­rię auta, któ­rego zde­rzak mógł kosz­to­wać tyle, co pół jej samo­chodu. Ode­tchnęła z ulgą, widząc, że cen­ty­me­try dzielą ją od dum­nie pre­zen­tu­ją­cej się limu­zyny.

– Garażu nie mają czy co! – prych­nęła, patrząc na wielką willę za fan­ta­zyj­nie przy­cię­tym żywo­pło­tem.

Uchy­liła szybę, by wpu­ścić tro­chę powie­trza i ochło­nąć. Wtedy na skraju parku zoba­czyła jakiś rusza­jący się cień. Po sekun­dzie prze­miesz­cza­ją­cej się smugi już nie było. Roz­pły­nęła się albo znik­nęła gdzieś za zaro­ślami. Ange­lina zamie­rzała ruszyć dalej, nawet zje­chała z kra­węż­nika i poko­nała kilka metrów, ale cień nie dawał jej spo­koju. Była pra­wie pewna, że jej się przy­wi­działo. Wrzu­ciła wsteczny bieg, w ostat­niej chwili prze­kie­ro­wu­jąc lusterko z twa­rzy na tylną szybę. Zatrzy­mała się tak, by mieć przed oczami lukę mię­dzy zaro­ślami. Począt­kowo nic nie widziała, po chwili jed­nak zama­ja­czył zarys postaci, która odwró­ciła się na chwilę, po czym ruszyła w kie­runku stawu. Zazwy­czaj spa­ce­ro­wali tutaj ludzie, ale za dnia i do póź­nej nocy, a nie przed świ­tem. Przy­naj­mniej tak się jej wyda­wało. Cho­ciaż z dru­giej strony, skąd mogła wie­dzieć. Może ludzie kar­mią kaczki o świ­cie? Po par­ko­wym sta­wie pły­wały nawet łabę­dzie. Może ktoś wypro­wa­dza psa cier­pią­cego na bez­sen­ność? Takie wytłu­ma­cze­nie byłoby satys­fak­cjo­nu­jące, gdyby nie to, że mimo odle­gło­ści zauwa­żyła, iż poru­sza­jąca się syl­wetka jest bar­dzo mała. Pró­bo­wała zna­leźć jakiś punkt odnie­sie­nia, gdy postać przy­cup­nęła w miej­scu. Wyglą­dała teraz jak kropka. Ange­lina wycią­gnęła głowę pod sam sufit auta.

Może się zała­twia? – pomy­ślała, wzdry­ga­jąc się z obrzy­dze­niem, i już chciała ruszyć, gdy drobna syl­wetka się pod­nio­sła. Zdjęła mary­narkę albo kurtkę i poło­żyła obok na tra­wie.

Teraz Ange­lina widziała dosko­nale czarne spodenki i białą koszulę. Nie­wielki roz­miar! Tego była już pewna.

– To dziecko! – krzyk­nęła, widząc, jak nie­zna­jomy ściąga buty i kie­ruje się wprost do stawu.

Wyłą­czyła sil­nik samo­chodu i wybie­gła. Nim to zro­biła, dziecko było już po kolana w wodzie. Naj­krót­sza droga pro­wa­dziła przez krze­wia­ste zaro­śla. Rzu­ciła się mię­dzy zie­lone badyle. Sze­roka spód­nica zaplą­tała się mię­dzy gałę­ziami. Chwilę się szar­pała, cią­gnąc ją z każ­dej strony, w końcu się udało, choć nacią­gnięta gumka bole­śnie strze­liła ją w plecy. Jęk­nęła tylko i pobie­gła w kie­runku dziecka, które było już po pas w wodzie. Chciała jak naj­szyb­ciej omi­nąć dwa drzewa, gdy wpa­dła stopą w jakiś dołek i wywró­ciła się ide­al­nie na pła­sko. Pod­nio­sła się szybko, strze­pu­jąc w biegu źdźbła świeżo ścię­tej trawy, które oble­piły jej twarz, ale zoba­czyła już tylko głowę wysta­jącą nad taflą.

– Cze­kaj! – wrza­snęła. W tym samym momen­cie uszy dziecka zni­kły pod wodą. Widziała tylko czu­bek głowy. – Dżi­zas! – syk­nęła, roz­glą­da­jąc się wokół w nadziei, że ktoś jesz­cze to widzi, ale nikogo nie było.

No nie!

Skrzy­wiła się, patrząc na roz­cią­ga­jące się przed nią bajoro. Dla­czego ja! Nie cier­piała jezior ani żad­nych zaro­śnię­tych zbior­ni­ków. Do wody wcho­dziła tylko wtedy, gdy na dnie widziała nie­bie­ską gla­zurę, a w powie­trzu roz­no­sił się zapach chloru.

– Nie! Tylko nie to! – jęk­nęła, zrzu­ciła buty i weszła do stawu. Głowa dziecka była już pod wodą, drogę wska­zy­wały jej powoli nik­nące fale. Grzę­znąc sto­pami w mule, szła ich śla­dem i patrzyła przed sie­bie z odrazą i prze­ra­że­niem. Uszła dosyć daleko, a woda się­gała jej ledwo do bio­der. Spód­nica uno­siła się wokół niej jak balon. Głę­bo­kość była taka, że szło się ciężko, ale pły­nąć też było bez sensu. Woda była ciemna i mętna. Co chwilę coś przy­le­piało się jej do nóg, ale nie miała czasu się schy­lić. Fale wyzna­cza­jące ślad powoli zni­kały. Poza tym ona sama, mio­ta­jąc się, robiła więk­sze. Na oko powinna być już pra­wie w miej­scu, gdzie scho­wała się głowa, choć woda się­gała jej tro­chę powy­żej pasa. Zaczęła cha­otycz­nie machać rękami przed sobą i wokół sie­bie. Krę­ciła się w kółko, mącąc wodę. Nic nie widziała.

– Ratunku! – wrza­snęła. – Niech mi ktoś pomoże – jęk­nęła bez­rad­nie. Nagle, gdy roz­glą­dała się wokół, poczuła, że coś cią­gnie ją za spód­nicę. Wrza­snęła jesz­cze gło­śniej, chciała to coś strzep­nąć z sie­bie, zoba­czyła jed­nak pod wodą małe ręce. Prze­le­ciała jej przez głowę myśl, że topie­lec może pocią­gnąć za sobą ratu­ją­cego go czło­wieka, ale ona prze­cież stała i miała wodę pod biu­stem. Namie­rzyła palce. Chwy­ciła za nad­gar­stek i zaczęła cią­gnąć.

– Już dobrze, dzie­ciaku! Już dobrze – powta­rzała. Wyma­cała pod wodą ramiona, chwy­ciła pod nie. – Już dobrze. – Uno­siła ciało, oddy­cha­jąc z ulgą na widok czubka głowy i ciem­nych wło­sów. Wycią­gała dalej. Kosz­to­wało ją to sporo wysiłku. Zamknęła oczy i otwo­rzyła je dopiero wtedy, gdy poczuła dobrze chwy­cony cię­żar. A gdy otwo­rzyła, krzyk­nęła wnie­bo­głosy.

Miała przed sobą mokrą, pomarsz­czoną twarz. Wiel­kie, wystra­szone oczy i mię­si­ste usta chwy­ta­jące powie­trze niczym karp. To nie było dziecko! To star­szy męż­czy­zna! Po sekun­dzie para­li­żu­ją­cego odrę­twie­nia odrzu­ciła go z powro­tem w wodę. Naj­da­lej jak potra­fiła.

Chwilę trwało, nim ochło­nęła i znowu pocią­gnęła za wysta­jące z wody ręce. Już nie pró­bo­wała poło­żyć sobie topielca na pier­siach, tylko chwy­ciła pod ramiona od strony ple­ców. Szła tyłem. I tak wytar­gała go z sołac­kiego stawu.

– Nie wie­rzę! Nie wie­rzę! – powta­rzała pod nosem, krę­cąc głową.

Opa­dła na trawę, zosta­wia­jąc obok cią­gle krztu­szą­cego się męż­czy­znę. Mógł mieć pięć­dzie­siąt lat albo i wię­cej. Twarz miał okrą­głą i pomarsz­czoną. Nie patrzył w jej stronę, tylko drob­nymi pal­cami prze­cze­sy­wał mokrą grzywkę. Po chwili pod­ku­lił nogi i scho­wał głowę mię­dzy kolana. Wycho­dząc ze stawu, miała w pla­nie nawrzesz­czeć na niego za to, że zmu­sił ją do bro­dze­nia w oble­śnej wodzie, ale na ten żało­sny widok zmie­niła zda­nie, jesz­cze zanim uspo­ko­iła oddech. Mach­nęła ręką i popa­trzyła po sobie.

– Jesssu, jak ja wyglą­dam – jęk­nęła.

Do uty­tła­nej spód­nicy w kilku miej­scach przy­le­piły się jakieś wodo­ro­sty. Zgniłe źdźbło dłu­giej trawy odle­piła też od koszuli i gołego ramie­nia. Wes­tchnęła i spoj­rzała na parę butów rów­niutko usta­wio­nych nad brze­giem stawu. Skó­rzane, brą­zowe, wyjąt­kowo ele­ganc­kie i dzie­cię­cego roz­miaru. Na zamó­wie­nie czy od komu­nii? – prze­bie­gło jej przez myśl.

– Dla­czego pan to zro­bił? – zapy­tała po chwili, patrząc na sku­lone, mokre nie­szczę­ście.

Spoj­rzał na nią spode łba.

– Pew­nie mia­łem jakiś powód – stwier­dził, wzru­sza­jąc ramio­nami.

– Pew­nie tak – zgo­dziła się i spoj­rzała na zega­rek. – Odwiozę pana do domu.

– Nie, nie chcę – zapro­te­sto­wał rap­tow­nie. – Pora­dzę sobie – dodał, opusz­cza­jąc głowę mię­dzy kolana.

Ange­lina się pod­nio­sła.

– Wła­śnie widzia­łam, jak pan sobie radzi – skwi­to­wała i dopiero w tej chwili poczuła, że się na dobre obu­dziła. – Niech pan wstaje – pole­ciła kate­go­rycz­nie. – Spie­szę się do pracy. – Strzep­nęła mokrą spód­nicę tak, by ochla­pać sie­dzą­cego męż­czy­znę.

– Nie… co pani robi – zapro­te­sto­wał, ocie­ra­jąc twarz ręka­wem mokrej koszuli.

– Naprawdę nie mogę cze­kać – oświad­czyła, trze­po­cząc ocie­ka­ją­cym mate­ria­łem tuż przed jego nosem.

– To pro­szę jechać. – Skrzy­wił się i zasło­nił łok­ciem.

– Mam taką zasadę, że takich jak pan odsta­wiam jak naj­da­lej od zbior­nika z wodą.

– Pro­szę odejść – jęk­nął bez­rad­nie.

– Będę musiała zadzwo­nić po karetkę, nie wiem, może po poli­cję – zaczęła wymie­niać Ange­lina. – Straż miej­ską? Wodną? Co się robi w takich przy­pad­kach? – zapy­tała, patrząc w niebo. – Tele­fon zaufa­nia… Psy­cho­log, psy­chia­tra, kon­takt z rodziną…

Męż­czy­zna wes­tchnął głę­boko, popa­trzył na nią i zaczął się zbie­rać z ziemi. Robił to powoli, ale nie poga­niała go. Wstał i ocią­ga­jąc się, pod­szedł do zosta­wio­nej pod drze­wem mary­narki. Pod nią leżał gruby bru­lion w tek­tu­ro­wej okładce. Pod­niósł jedno i dru­gie, wsu­nął pod pachę, po czym z opusz­czoną głową ruszył w kie­runku ulicy. Szła za nim, mie­rząc go wzro­kiem. Sięga mi do pasa, czyli ledwo…

– Tam mam samo­chód. – Poka­zała ręką. – Daleko pan mieszka?

– Nie. Za rogiem – odparł, dro­biąc i tak małe kroki.

– Ten. – Ange­lina pode­szła do wozu.

– Ten? – powtó­rzył męż­czy­zna i otwo­rzył usta.

Każdy się dzi­wił. Mer­ce­desa, wer­sja kara­wan, prze­jęła od zna­jo­mego z firmy pogrze­bo­wej. Dobry stan, nie­zbyt duży prze­bieg jak na ten wiek. Zawsze budził zain­te­re­so­wa­nie, ale rze­czy­wi­ście poten­cjalny samo­bójca mógł się dzi­wić naj­bar­dziej, patrząc na firanki, które cią­gle przy­sła­niały dłu­gie boczne szyby. Nie wspo­mi­na­jąc o gumo­wym kościo­tru­pie, który zawie­szony jako bre­lo­czek dyn­dał na tyl­nej szy­bie.

– Nie myśla­łem, że pojadę nim za życia – prych­nął nie­do­szły topie­lec.

Ange­lina była pra­wie pewna, że dostrze­gła coś na kształt led­wie zauwa­żal­nego uśmie­chu na jego twa­rzy.

– Przy­naj­mniej spraw­dzi pan, czy wygodny – stwier­dziła z zado­wo­le­niem. – Zapra­szam. – Zabrała mu z rąk mary­narkę i bru­lion i rzu­ciła na tył samo­chodu. Przerzu­ciła tam rów­nież sznur­kową torbę, robiąc miej­sce na sie­dze­niu pasa­żera. Wsiadł nie­pew­nie, zer­ka­jąc na tył auta. – Niech pan pokaże drogę – popro­siła.

Ski­nął głową, nie­pew­nie roz­glą­da­jąc się wokół.

Skrę­cili parę razy to w jedną, to w drugą stronę, aż w końcu zatrzy­mali się przed jed­nym z więk­szych domów w oko­licy.

– Dzię­kuję – wyszep­tał męż­czy­zna, otwie­ra­jąc drzwi. Pra­wie nie patrzył w jej kie­runku.

– Może przy­jadę do pana za parę godzin? – zapro­po­no­wała. – Teraz nie mogę. Cze­kają na mnie. Nad Wartą. Kolejni…

– Nie trzeba – odparł nie­pew­nie, patrząc na nią sze­roko otwar­tymi, choć ledwo przy­tom­nymi oczami.

– Ale…

– Na dziś mi wystar­czy – dodał.

– Przy­rzeka pan?

– Tak. Ina­czej się pani nie pozbędę – stwier­dził i wysiadł.

– Ale na pewno?

– Tak. – Odwró­cił się ple­cami.

Ange­lina patrzyła, jak wystu­kuje kod w nowo­cze­snej furtce. Otwo­rzyła się auto­ma­tycz­nie. Nie oglą­da­jąc się za sie­bie, znik­nął za szpa­le­rem gęsto nasa­dzo­nych wie­ko­wych tui. Two­rzyły nie­prze­bytą kur­tynę, przez którą nie dało się też nic doj­rzeć. Furtka rów­nież nie była ażu­rowa, jedy­nie jakiś szla­czek wycięty w metalu wił się przy gór­nej kra­wę­dzi. Żeby przez niego coś zoba­czyć, musia­łaby wyjść i wspiąć się na palce, a nie miała już na to czasu.

Chwilę jesz­cze pocze­kała, ale było cicho i spo­koj­nie. Jedy­nie ptaki zaczy­nały ćwier­kać coraz gło­śniej. W oddali usły­szała odgłos prze­jeż­dża­ją­cego samo­chodu. Robiło się jaśniej i przy­jaź­niej. Można by pomy­śleć, że to wszystko w ogóle się nie zda­rzyło, gdyby nie mokra plama na sie­dze­niu pasa­żera. I mate­riał lepiący jej się do ud.

Rozej­rzała się. Nikt nie szedł chod­ni­kiem. Zdjęła spód­nicę. Otwo­rzyła okno, wysta­wiła ręce i wykrę­ciła ją, po czym zamknęła szybę, tak by spód­nica wysta­wała na zewnątrz. Ruszyła szybko, a kwie­ci­sty jedwab zaczął fur­ko­tać w powie­trzu jak sza­lik kibica.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Text copy­ri­ght © by Joanna Jodełka 2021

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Mał­go­rzata Chwa­łek

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki, ilu­stra­cja na okładce oraz logo serii: Zuzanna Miśko

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Pamięt­nik karła, wyd. I, Poznań 2021)

ISBN 978-83-8188-853-0

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer