41,50 zł
Zwłoki Jürgena von Geyersberga, bogatego dziedzica rodu ze Szwabii, odnaleziono w lesie. Morderca wykastrował ofiarę i odciął jej głowę. Do współpracy z niemiecką policją wyznaczono komendanta Pierre’a Niémansa i jego partnerkę Ivanę Bogdanović. Znany z Purpurowych rzek policjant wyrusza ze swoją nietuzinkową podwładną do Schwarzwaldu. Tam czeka ich wiele dziwnych spotkań – z kapłanką wód termalnych, hodowcami psów, uzdrowicielem… Wszystko po to, by dotrzeć do czarnych myśliwych, którzy kontynuują tradycje kryminalistów zmobilizowanych przez Himmlera do tropienia i mordowania Żydów. Zupełnie jakby zbrodniarze i ich krwiożercze psy powrócili z zaświatów. Idealnie skonstruowana fabuła, solidna konstrukcja. Autor od razu przechodzi do sedna, skutecznie unikając martwych fragmentów. „Le Figaro”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 360
La dernière chasse
© Editions Albin Michel – Paris 2019
Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2022 for the Polish translation by Krystyna Szeżyńska-Maćkowiak
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie autora: © Richard Dumas
Redakcja: Magdalena Stec
Korekta: Edyta Malinowska-Klimiuk, Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska
ISBN: 978-83-8230-302-5
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E - wydanie 2022
Żadnych wspomnień, no… prawie.
Kiedy wyłowiono go z rwącego potoku, rozpłatanego od góry do dołu, wykrwawionego, był pełen wody jak bukłak trapera. Wtedy był jeszcze przytomny, zastanawiano się tylko, co też mogło utkwić w jego świadomości.
W karetce zapadł w śpiączkę. Tak minęły dwa tygodnie. Dwa tygodnie w nicości, zanim rozbłysło światełko w głębi jego mózgu. Czuł się tak, jakby zaglądał do mlecznej studni, z której wynurzały się zamazane obrazy rzeczy, bezkształtne stwory, strzępy życia… Na tamtym etapie dominowała wizja spermy.
Skojarzenie z mlekiem przyszło później. Rozmyślał o znanym epizodzie hinduskiej kosmogonii. O freskach, które podziwiał niegdyś w świątyniach Angkoru: bogowie i demony ubijali morze mleka, żeby wyłonić z niego cudowne stworzenia. W jego mózgu ten taniec tworzył wyłącznie brutalne sceny, gęby morderców, trudne do przyjęcia klęski… Pojawiało się wszystko, co kryła pamięć gliniarza z kryminalnej.
W końcu, ku wielkiemu zdumieniu lekarzy, odzyskał przytomność. To było jak ciąg dalszy tańca bogów, ale w realnym życiu, czas przeciekał przez niego niczym woda przez dziurawy bukłak, noce przemieniały się w dnie, doznania pozostawały pogrzebane na zawsze pod gipsem i znieczulone. Zdaniem lekarzy to był dobry znak.
Później zaczął siadać w łóżku i pytać o nowiny. Ale o kogo pytał? O co?
Przede wszystkim o Fanny Ferreirę, tę, która rozpruła go aż po gardło. Nie przeżyła tanga, które tańczyli we dwoje w lodowatym strumieniu. Pogrzebano ją wraz z siostrą bliźniaczką w nieujawnionym miejscu, kilka kilometrów od Guernon. Dla złowieszczych sióstr nie było miejsca na cmentarzu…
I o Karima Abdoufa, partnera w tym makabrycznym śledztwie. Abdouf spisał w krótkich słowach wnioski w sprawie, cisnął je żandarmom w twarz i odszedł z pracy. „Wrócił do kraju”. Niémans o nic więcej nie pytał – wiedział, że Karim to bezpaństwowiec. Nie próbował się z nim skontaktować. Przecież nie łączyło ich nic prócz złych wspomnień.
Nadszedł czas, by powrócić do świata zwykłych ludzi. W szpitalnym pokoju zaczęły odwiedzać go grube ryby z policji kryminalnej, pojawiali się wysocy rangą oficerowie żandarmerii narodowej. W piżamie odznaczony medalem poczuł się jak martwy motyl przyszpilony do korkowej tablicy. Podobny smak, podobny kolor.
Uznano go także za „inwalidę pierwszego stopnia” – to według ubezpieczeń społecznych. Nie mógł już wykonywać zawodu policjanta terenowego, przyznano mu rentę inwalidzką. Niémans zastanawiał się nawet, czy nie byłoby lepiej, gdyby zginął wraz z Fanny w wodach lodowca.
Ale francuska administracja nie pozostawia ludzi na pastwę losu – poddaje ich recyklingowi. Po rekonwalescencji zaproponowano mu pracę wykładowcy w szkole policyjnej w Cannes-Écluse. Dlaczego nie? Sądził, że jego doświadczenie może posłużyć kandydatom na policjantów.
Jednak po trzech latach pracy dano mu do zrozumienia, że jego wizja zawodu nie przystaje – by tak to ująć – do przyjętych kryteriów i roli policjanta. Wrócił do czynnej służby, choć na marginesie – jako konsultant, doradca, mediator – wszystko, byle zostać w obiegu.
Odzyskał pełną sprawność fizyczną. Gorzej z psychiką. Żył, jakby stale miał na grzbiecie mokre palto, jakby dźwigał brzemię powszechnie zwane „depresją”. Typowe oznaki: ściskanie w żołądku, konwulsyjne dreszcze, dławienie w gardle… Wciąż chciało mu się wyć, nieustannie odczuwał niepohamowaną chęć, żeby spać, bo była to świetna metoda ucieczki przed własną degrengoladą.
Tak upłynęły kolejne dwa lata wycieńczenia i frustracji, poniżeń i zobojętnienia, aż do dnia, gdy dawni koledzy – ci, którzy potrafili piąć się po szczeblach kariery policyjnej – przypomnieli sobie o nim.
– Sytuacja wygląda następująco – powiedziano mu na wstępie – w różnych zakątkach Francji zdarza się coraz więcej zbrodni popełnianych przez świrów, miejscowi gliniarze sobie z tym nie radzą. Zamierzamy powołać centralne biuro, które będzie wysyłać ludzi z Paryża do tych dziur zabitych dechami. To muszą być doświadczeni policjanci, którzy będą przydzielani do poszczególnych spraw jako wsparcie dla służb żandarmerii.
– Super. Ilu nas jest?
– Na razie jesteś sam. To raczej test niż oficjalny projekt.
Niezły numer. Pomysł, żeby wysyłać policjantów na pomoc żandarmom, kłócił się ze zdrowym rozsądkiem. Nikt w takie cuda nie wierzył i nikt nie potrafiłby nawet powiedzieć, w której ministerialnej głowie zaświtała taka myśl.
Któż mógłby lepiej realizować projekt skazany na porażkę i zapomnienie, zanim na dobre się narodził, niż zjawa? Kłopot w tym, że Niémans wziął ten dowcip na serio. Poprosił nawet, żeby dano mu kogoś do pomocy.
– Zatankowałeś do pełna?
Ivana pochyliła się do okna volva, obładowana sałatkami, paczkami ziaren, butelkami wody mineralnej – wszystkim, co kapryśna weganka może kupić na stacji benzynowej.
Niémans otrząsnął się i wysiadł z auta. Napełniając bak, szybko powrócił do rzeczywistości: na niemiecką autostradę wczesną jesienią, w to popołudnie czerwone jak obrazy Marka Rothko. Nic przykrego, ale też nic szczególnie przyjemnego.
Poszedł do kasy. Powinien być w dobrym nastroju: po miesiącach ślęczenia nad papierami, statystykami i raportami oszczędnie przesyłanymi przez żandarmerię narodową nareszcie wyruszył w teren.
Dziwne tylko, że wysłano ich do Niemiec, do Fryburga Bryzgowijskiego w tak znanym regionie Schwarzwaldu, czyli Czarnego Lasu. Wyjechali o świcie i o dziesiątej rano dotarli do Colmar – Niémans nigdy nie przestrzegał ograniczeń prędkości, można powiedzieć, że dla zasady.
Prokurator Republiki wyjaśnił mu, że interesujące ich morderstwo zostało popełnione w lesie w Trusheim w Alzacji, jednak ofiara, podejrzani, świadkowie i cała reszta są Niemcami. Jednostka żandarmerii z departamentu Górnego Renu zajmowała się częścią francuską, policja niemiecka zaś prowadziła część niemiecką.
Potem nastąpił długi wykład na temat umów pomiędzy europejskimi policjami, umożliwiających działanie na terytorium teutońskim we współpracy z LKA, Landeskriminalamtem Badenii-Wirtembergii.
Niémans nic z tego nie zrozumiał, ale też niczym się nie niepokoił. Wiedział, że gdy wysłuchiwał tej mętnej gadaniny, Ivana gromadziła raporty alzackich żandarmów i na pewno już wczytywała się w nie uważnie, żeby przekazać mu wszystkie istotne szczegóły.
Płacąc, popatrzył na nią przez szybę – wierciła się w samochodzie, upychając swoje zapasy wokół fotela pasażera, jakby układała amunicję w czołgu.
Ivana Bogdanović, numer dwa ich duetu.
Najlepsze, co go spotkało po powrocie z otchłani.
Najbardziej podobał mu się jej styl.
Ta zamszowa kurtka, którą nosiła bez względu na okoliczności, a która o zmroku upodabniała się barwą do futerka kreta, w świetle zaś do futra wiewiórki. Wytarte dżinsy, przymarszczone botki, rude włosy. To wszystko tworzyło spójną, emanującą ciepłem całość. Coś, co przywoływało melancholię opadających liści i witalność żył, w których buzowała krew.
Była niezbyt wysoka, a przy tym bardzo szczupła. Chciałoby się powiedzieć „drobna”, jednak jej kościec, a przede wszystkim rysujące się pod skórą mięśnie wykluczały skojarzenia ze słabością. Sylwetka dzikiej kotki nasuwała raczej myśl o sile, która przetrwała. To prawda, kotka przeżyła katastrofę, ale to, co zostało, emanowało niesłychaną mocą.
Kości, mięśnie, kipiący gniew.
Jej uderzająco biała skóra rudzielca kojarzyła mu się także z eskimoskimi nożami wycinanymi z rogu, którego jeden koniec jest zaostrzony, a drugi idealnie leży w dłoni. Niémans nie miał pojęcia, czy Ivana dobrze leży w ramionach kochanków, był jednak pewien, że nocą potrafi być równie gorąca, jak twarda i zimna wydawała się w dzień.
Była jego studentką w Państwowej Wyższej Szkole Policyjnej w Cannes-Écluse. Podczas pierwszego apelu przekręcił jej nazwisko.
Poprawiła go i zaraz dodała:
– Ale może mnie pan nazywać, jak pan chce.
Nie przemawiały przez nią skromność ani nieśmiałość, przeciwnie – uniosła się dumą i była ponad tego rodzaju przejawy lekceważenia, ponad przeciętną, ponad wszystko.
Przez te miesiące miał czas docenić jej surową urodę: wydatne kości policzkowe, subtelną linię brwi. I te rude włosy, które go fascynowały i przypominały mu, nie wiadomo dlaczego, zapadający zmierzch na Ibizie, hippisowskie zabawy, medytacje po LSD… W zasadzie wszystko to go odstręczało, ale skojarzone z Ivaną nagle zaczynało mu się podobać.
W rzeczywistości cały ten proces odkrywania był kłamstwem. Niémans próbował oszukać samego siebie. Udawał oczarowanego, ale przecież znał Ivanę od dawna i wiedział, do czego jest zdolna. Oboje chcieli zapomnieć o tym pierwszym spotkaniu i zacząć od nowa.
– A moja kawa? – spytał, przekręcając kluczyk w stacyjce.
Wskazała napój wstawiony w uchwyt.
– Jest niezdrowa. Wzięłam ci herbatkę ziołową.
Ruszył, burcząc pod nosem. Ivana skuliła się na fotelu pasażera i uzbrojona w plastikowy widelec zabrała się za sałatkę z komosy. Kiedy oparła obcasy o deskę rozdzielczą z drewna orzechowego, Niémans o mało nie wrzasnął, lecz opanował wściekłość.
Nie zniósłby takiego braku szacunku dla swojego volva ze strony kogokolwiek innego, ale Ivana… Sam mocno oparł plecy o fotel i pewnie chwycił kierownicę, zanim docisnął pedał gazu. Czuł się dobrze. Szczęśliwy i lekki z tą dziewczyną, która w wieku trzydziestu dwóch lat nadal obgryzała paznokcie. Lubił jej towarzystwo, jej perfumy pachnące dmuchanym ryżem i bardziej przypominające krem dla niemowląt niż zapach femme fatale.
Nikt nie rozumiał, dlaczego wybrał sobie do pomocy właśnie porucznik Ivanę Bogdanović. Ta młoda kobieta spełniała wprawdzie wszelkie wymagania, ale… to była kobieta. A wiedziano przecież, że Niémans to stary macho, z pozoru mizogin, a w głębi ducha fallokrata. W jego pojęciu gliniarz powinien być facetem, koniec kropka.
Niémansa bawiła ta reputacja. Całkowicie niezasłużona: jego relacje z kobietami były znacznie bardziej skomplikowane. Co prawda nigdy się nie ożenił, ale nie miało to nic wspólnego ani z pogardą, ani z obojętnością, lecz raczej z szacunkiem podszytym obawą…
Jednak wracając do Ivany – nie musiał szukać daleko. Od dawna nie natknął się na nikogo, kto łączyłby tyle cech dobrego gliny. Jej wyniki w Cannes-Écluse mówiły same za siebie, a przebieg służby przez kilka następnych lat nie wymagał komentarza. Dobrze się składało, bo i tak nie wybrałby nikogo innego.
– To już ten zjazd? – spytał, widząc tablicę z nazwą Fryburg.
– Tak – potwierdziła Ivana, wyjadając ziarenka z pojemnika jak wygłodzony ptak.
Niémans przyspieszył.
– Dobra, może czas na raport?
Według amerykańskiego „Forbesa” rodzina Geyersbergów jest w posiadaniu dwudziestej największej fortuny w Niemczech, szacowanej na dziesięć miliardów dolarów. To szlachecki ród z regionu Badenii-Wirtembergii, który zainwestował majątek w przemysł samochodowy. Grupa VG w zasadzie kontroluje rynek konstruktorów niemieckich aut.
– Kto zginął?
Choć mogło się to wydawać nieprawdopodobne, Niémans nie miał czasu, żeby zajrzeć do akt.
– Jürgen, obok Laury, jego siostry, główny spadkobierca grupy. Miał trzydzieści cztery lata. Jego zwłoki znaleziono w zeszłą niedzielę w lesie Trusheim w Alzacji.
– Dlaczego w Alzacji?
Wiewiórka skończyła już posiłek. Schowała puste pudełko do torby ze stacji i sięgnęła po iPada.
– Raz czy dwa razy w ciągu roku Geyersbergowie zapraszają arystokratyczną śmietankę towarzyską z regionu oraz głównych partnerów biznesowych na wielkie polowanie konne ze sforą psów gończych. W sobotę wszyscy jedzą obiad w domku myśliwskim. Przygotowują się, nocują na miejscu, a potem, w niedzielny poranek, z fanfarami przekraczają Ren.
– Ale dlaczego jadą do Alzacji?
– Ponieważ w Niemczech polowań konnych ze sforą zakazano w latach pięćdziesiątych.
Wciąż z nogami na tablicy rozdzielczej Ivana przeglądała coś na ekranie iPada.
– Podczas polowania dwóch francuskich gości zgubiło się w lesie i odkryło zwłoki hrabiego. Jego głowa leżała kilka metrów dalej.
Pilnując drogi, Niémans zerknął na zdjęcia. Mało apetyczne: sine ciało w błocie, czarna, ziejąca dziura szyi, tors z długą pionową raną.
– Według raportu z sekcji – ciągnęła Ivana – morderca ukradł trzewia ofiary.
Kolejny obraz: głowa leżąca na dywanie z liści.
– Co on ma w ustach?
– Kawałek dębu. Coś jakby wyraz troski czy szacunku ze strony mordercy.
Ten szczegół przywołał wspomnienie, ale Niémans wolał to przemilczeć – nigdy zanadto się nie otwierać, zwłaszcza przed podwładną taką jak Ivana.
– Inne okaleczenia?
– Owszem, dwie dość dziwne rany. Zabójca wykastrował ofiarę, a potem zrobił nacięcie wokół odbytu, jakby chciał tamtędy wepchnąć genitalia.
– Odnaleziono je?
– Nie. To pewnie łup wojenny. Nie można też wykluczyć gwałtu analnego, ale brak śladów spermy. Zresztą ten otwór jest za duży na normalnego penisa. Gdyby doszło do gwałtu, zabójca musiałby mieć członek wielki jak u byka albo używać pałki.
Ivana mówiła to wszystko lekkim, niemal obojętnym tonem. Była ze śmiercią za pan brat.
– Kiedy widziano go po raz ostatni?
– W sobotę około południa. Zniknął po południu i nikt nie widział go aż do niedzielnego ranka, gdy znaleziono jego zwłoki pod dębem.
– Podejrzani to ci dwaj Francuzi?
– Nie. To producenci elementów elektronicznych ze Strasburga.
– A co na to żandarmi?
– Nic. Na miejscu zbrodni nie znaleziono żadnych śladów, nawet odcisku palca ani materiału pochodzenia ludzkiego…
– Może przynajmniej ślady kroków?
– Nie. Sprawca dokładnie zamiótł ziemię w promieniu dwóch, trzech metrów. A potem jakby się rozpłynął. Według lekarza sądowego Jürgen został zabity w niedzielę o świcie. Później padał deszcz, opadały liście… Być może zabójca czekał, aż zerwie się wiatr, albo wdrapał się na drzewo…
Niémans poczuł skurcz. To ukąszenie, które zapowiadało niezdrową fascynację drapieżnikiem bliższym naturze niż współczesnej cywilizacji. Tak czy inaczej, wszystko przystawało do jego intuicji – gałązka dębu, okaleczenie okolic odbytu. Milcz…
– Żandarmi przesłuchali tych arystokratów?
– Poświęcili na to całą niedzielę. Nikt nic nie widział ani niczego nie słyszał. Myśliwi koncentrowali się na zwierzynie. W końcu było ich tylko pięćdziesięciu chłopa i setka psów, a mieli wytropić jelenia…
Znając bezkompromisową postawę Ivany w tej kwestii, Niémans obawiał się śledztwa w środowisku myśliwych. Ale to nie był czas na polemiki: przejeżdżali właśnie przez olśniewający las. Potężne morze zielonych liści pod czystym błękitem nieba.
– Mordercą może być ktoś z grona gości Geyersbergów.
– Ale wówczas musiałby dostać się na drugi brzeg Renu w nocy, żeby dotrzeć do lasu Trusheim, potem wrócić do Niemiec i wreszcie wyruszyć do Francji z całą grupą w niedzielę rano.
– W czym problem?
– To dość skomplikowane. Prawdziwe pytanie brzmi: Co hrabia robił w lesie w środku nocy?
– Może się tam z kimś umówił?
– Po raz ostatni telefonował w sobotę o piętnastej dwadzieścia trzy.
– Do kogo?
– Do siostry. Połączenie trwało zaledwie kilka sekund.
– Przesłuchano gości? Sprawdzono połączenia telefoniczne w okolicy?
– To dało się szybko załatwić. Lasy po obu stronach granicy należą do Geyersbergów. W trakcie weekendu używanie telefonów jest zakazane. Polowanie z psami gończymi wymaga ponoć maksymalnego skupienia. Zresztą w tym rejonie komórki działają kapryśnie.
– Dlaczego?
– Geyersbergowie zainstalowali system zakłócania sygnału. Chcą, żeby ich lasy były „czyste”. To przyroda chroniona w pełnym tego słowa znaczeniu.
Ivana przeglądała protokoły przesłuchań LKA.
– Mówisz po niemiecku? – spytał zaskoczony Niémans.
– W liceum uczyłam się niemieckiego jako drugiego języka.
– Widać, że nie chodziliśmy do tej samej szkoły. U mnie pierwszy był angielski, ale zapewniam, że miałabyś niezły ubaw, gdybym musiał prowadzić konwersację w tym języku. Wiemy coś o motywie?
– Wachlarz jest szeroki: zazdrość, rywalizacja zawodowa. Powtarzam: ta rodzina jest warta ponad dziesięć miliardów dolarów. Od śmierci rodziców brat i siostra trzymają firmę żelazną ręką.
– Kto ją odziedziczy?
– Na razie nie wiadomo, ale większość powinna przypaść Laurze.
– Przesłuchano ją?
– Ma alibi na noc z soboty na niedzielę. Spała z facetem z firmy. Poza tym Jürgen i Laura byli nierozłączni. Wkrótce sami się z nią spotkamy. Wyrobimy sobie własną opinię.
– Kto jeszcze?
– Konkurencyjne firmy, inni członkowie rodziny, akcjonariusze. VG jest jak chmura, a ludzi, którym śmierć Jürgena może coś dać, jest cały legion.
Ofiara ścięta w głębi lasu, morderca, który zabiera trzewia i genitalia – sposób działania zdecydowanie nie przystawał do świata sporów biznesowych i finansowych.
– Ale mamy tu coś bardziej egzotycznego. Młody hrabia gustował w sado-maso. Bywał w takich klubach w Stuttgarcie, a do Fryburga sprowadzał profesjonalistów w tej dziedzinie.
– Nie sądzę, żeby skończył bez głowy tylko dlatego, że lubił być chłostany po tyłku. Oboje znamy to środowisko. W obszarze zbrodni dopiero raczkują.
Nie podobało mu się, że pozwala sobie na te pobłażliwe tony. Po pierwsze, w sferze żądzy każdy jest wolny. A po drugie, dlaczego lekceważyć to, co nie jest naprawdę brutalne? Tak to się zaczynało, kiedy człowiek zbliżał się do świata prawdziwej zbrodni, ulegając fascynacji i swoistemu podziwowi, który zatruwa społeczeństwo.
– Nie zgadzam się – odparła Ivana. – Jürgen mógł źle trafić. Poza tym w takich chwilach człowiek staje się najbardziej bezbronny…
Gdyby nawet wyobrazić sobie taki scenariusz, główne pytanie „Dlaczego w lesie?” pozostawało bez odpowiedzi. Droga biegła teraz nad Schwarzwaldem – łańcuchem górskim pokrytym lśniącym futrem lasu, o którym mówiło się, że obserwowany z odpowiedniej odległości jest czarny.
W jaskrawym słońcu popołudnia ten bezkresny ciąg wzniesień, dolin, sinusoidalnych linii nasuwających myśl o morzu roślinności był zdecydowanie zielony. To w tym gąszczu mieli się zagubić, wejść w gigantyczny labirynt dróg i ścieżek ukrytych pod strzelistą zielenią, pośród której przyczaił się drapieżnik.
– Coś jeszcze?
– Zamach polityczny – szepnęła Ivana.
Niémans natychmiast zrozumiał, że skłania się ku temu motywowi.
– Zajmował się polityką?
– Nie. Ale był zapalonym myśliwym, jak wszyscy członkowie tej rodziny.
– Co z tego?
– Geyersbergowie są właścicielami tysięcy hektarów lasu, który służy wyłącznie tej aktywności. Kupowali ziemię, forsowali ustawy, zakazywali uprawiania roli, a wszystko po to, żeby powiększać teren zabawy.
– Przed chwilą powiedziałaś, że musieli przejeżdżać z Niemiec do Francji, żeby polować.
– Polowanie ze sforą jest zakazane, ale Geyersbergowie polują także z zasiadki, przy nagonce…
– Mówi się „z naganką”.
– Nie znam się na tym – odparła z odrazą i dumą. – Tak czy inaczej, Jürgen był uosobieniem ohydy myśliwego, którym powoduje wyłącznie żądza krwi.
– Czyżbyś sugerowała, że pocięli go aktywiści: przeciwnicy polowań i rozwścieczeni rolnicy?
Uśmiechnęła się jak ktoś, komu chodzi po głowie pewna myśl. Niémans uwielbiał, kiedy tak popisywała się przenikliwością, wtulając szyję w kołnierz kurtki.
– Aktywiści ruchów przeciwnych polowaniom są w tym regionie dość bezwzględni.
– Ale żeby od razu ścinać głowy?
– Może chcieli zainscenizować jego śmierć na podobieństwo śmierci zwierzyny, jako przestrogę.
Niémans wolał wrócić do starych, sprawdzonych schematów.
– A szaleniec, który morduje? Taki, który nie zna nazwiska ofiary, powodowany własnym obłędem? Taki też mógł dopaść Jürgena…
– Żandarmi przetrząsnęli kartoteki w Alzacji i w Badenii-Wirtembergii. Żadnych podobnych morderstw ani zbiegłych szaleńców. Jeżeli to psychopatyczny zabójca, to zabił po raz pierwszy. Ale pewien szczegół przemawia za tą hipotezą.
– Jaki?
– Pełnia księżyca. Księżyc osiągnął szczytowy punkt cyklu w noc morderstwa.
Jak zwykle spokojna. Krew, obłęd, niewytłumaczalne fakty… Przebiegł go dreszcz, który przerodził się w drżenie. Odkąd przeszedł przez śmierć, wciąż było mu zimno, jakby jego ciało nie odzyskało pierwotnych zdolności.
– A co mówi rodzina?
– Niemieccy policjanci ledwie ośmielili się ich przesłuchać. Między innymi dlatego nas tam wysłano: łatwiej nam będzie zabrać się za ten klan. Skręć w pierwszą w prawo.
– Dokąd dokładnie jedziemy?
– Spotkać się z lekarzem, który obserwował sekcję.
– Obserwował? Co masz na myśli?
– Geyersbergowie zażądali, żeby przy sekcji był obecny ich lekarz rodzinny.
– Co to za wygłupy?
– Środki nadzwyczajne. Schengen dotyczy również nieboszczyków, a wpływy Geyersbergów sięgają daleko. Skręć teraz w lewo.
Niémans ostro przyhamował, a za zakrętem wjechał na kamienistą, wąską i mocno zacienioną drogę. Brązowo-zielone drzewa splatały nad nimi korony, jakby chciały utworzyć drabinę do nieba.
– Nie rozumiem. Nie jedziemy do szpitala?
– Prosto.
Droga gwałtownie skręciła i w dole ujrzeli jezioro. Zwierciadło olbrzymów skrzyło się w słońcu, a jego linia brzegowa znikała pod falbanką czarnych świerków. Barwa wody oscylowała między stalową a ceglastą, toteż tafla wyglądała jak twarda, zwarta, nieprzenikniona masa.
– Jezioro Titisee – oznajmiła Ivana, dumna, że udało jej się zrobić na Niémansie wrażenie.
Policjant przypatrywał się drewnianym domom wtulonym w zbocza gór otaczających jezioro. Wszystkie były nowiutkie, ale stylizowane na bardzo stare, co współtworzyło ponadczasowy i ciepły klimat tego miejsca. Wymarzony obrazek na opakowanie tabliczki czekolady.
Zwrócił oczy na doskonały chrom tafli wody. Można by pomyśleć, że to kopalnia rzadkiego minerału, tego, z którego produkowano bomby dla Luftwaffe.
Droga znów skręciła, jezioro zniknęło. Kolejny tunel pośród drzew. Niémans wciąż nie rozumiał, dokąd ma ich doprowadzić.
– Philipp Schüller mieszka w swoistej wspólnocie, w ośrodku, który jest filią Instytutu Maxa Plancka, odpowiednika naszego CNRS – wyjaśniła Ivana. – Naukowcy żyją tu niemal w pełni niezależnie od cywilizacji. Ich laboratoria są zasilane energią słoneczną, uprawiają warzywa, sami produkują mydło.
– Genialnie.
Niémans nie był w stanie zrezygnować z szyderczego tonu, kiedy mówiono mu o ekologii i jej obrońcach. Wiedział jednak, że to ci ludzie stoją po dobrej stronie i myślą o przyszłości.
Droga biegła teraz w dół, w kierunku niewielkiej kotliny, gdzie znajdował się zespół term otoczony murem, które porastała winorośl.
– Na pewno nie pomyliłaś adresu? – spytał, coraz bardziej zdezorientowany. – Robią tu kozie sery, czy co?
– Daruj sobie ten sarkazm, Niémans. Ci ludzie patrzą w przyszłość.
– Zobacz – rzucił – jest nawet jeden z siedmiu krasnoludków. Wyszedł nam na spotkanie.
Mężczyzna miał brodę i był brzuchaty, jednak w miarę jak się zbliżał, gabarytami coraz bardziej przypominał typowego człowieka. Okrągłe okulary, w ręce kij, szeroki uśmiech na czerwonej twarzy – ten pół profesor, pół wesołek faktycznie dobrze pasowałby do gromadki Królewny Śnieżki.
– Zwolnij trochę – poleciła Ivana. – To na pewno Schüller. Uprzedziłam go, że przyjedziemy.
Niémans posłusznie zatrzymał się przy mężczyźnie, który czekał na nich przed bramą.
– Przepraszam – powiedział, pochylając się do szyby kierowcy – samochody nie mogą wjeżdżać do naszej osady.
Doskonale mówił po francusku, choć z lekkim akcentem – niemieckim, a może alzackim.
– To strefa chroniona – dodał, a potem wskazał niewielki placyk i oznajmił: – A to nasz parking.
Wysiadając z volva, Niémans zauważył, że widoczne z daleka szeregowce, mur ogrodzenia i liczne kępy drzew otaczających osadę tworzą ogród harmonią przypominający te japońskie – to skojarzenie nasuwały barwy, zagospodarowanie terenu, równowaga, jakby wszystko pomyślane było tu tak, aby budować pogodną atmosferę.
Po przywitaniu policjanci ruszyli za Schüllerem. Wokół dominowała zieleń: mech, krzewy, a nawet pokrzywy były niczym ornamenty zdobiące bramę, a silna woń gnojówki natężała się z każdym krokiem. I to miałaby być ta myśl wybiegająca w przyszłość? Bez żartów!
Na dziedzińcu Niémans wytrzeszczył oczy ze zdumienia: kobiety ręcznie prały bieliznę w ocynkowanych miednicach, a mężczyźni wozili kompost taczkami. Inni, bez wyjątku brodaci, siedzieli przy długim stole i łuskali groch.
– Niech pan nie da się zwieść pozorom – powiedział Schüller, uśmiechając się. – Nasi badacze to europejska czołówka. Mamy tu nawet noblistę.
– Nad czym dokładnie pracujecie? – W głosie Niémansa pobrzmiewał sceptycyzm.
– Prowadzimy badania z zakresu biologii, fizyki, genetyki. Szukamy rozwiązań problemów ekologicznych.
Do rozmowy włączyła się Ivana:
– Ale jest pan także lekarzem rodzinnym Geyersbergów?
– To przecież to samo, przyzna pani? – rzucił z uśmiechem.
I chyba natychmiast pożałował tych słów.
– Przepraszam – podjął. – To nie jest odpowiedni moment na żarty. Biedny Jürgen…Wiecie państwo, że byłem przy jego narodzinach? Proszę tędy.
Schüller skierował się w stronę budynku głównego, nad którego drzwiami zobaczyli dzwon i łabędzia kutego w żelazie. Niémans nie mógł oderwać oczu od grupy wybitnych naukowców, którzy wyglądali jak dzieci kwiaty z lat siedemdziesiątych.
Lekarz otworzył ciężkie drzwi i zdjął gumowce, które zostawił na kamiennym ganku. W środku, w ciasnym szeregu, stały filcowe kapcie.
– Czy zechcieliby państwo zdjąć buty? Zapraszam.
Weszli do wnętrza z innej epoki: podłoga wyłożona tu była sześciokątnymi płytkami z wypalanej gliny, kominek wysoki i zwieńczony łukiem, półki i półeczki uginały się pod mosiężnymi rondlami. Na środku sali stał duży stół, a na nim lampki z abażurami z matowego szkła. Przymknięte okiennice sprawiały, że wszystko skąpane było w łagodnym półmroku.
Policjanci wsunęli stopy w kapcie i dreptali po posadzce.
– Piwa? A może sznapsa?
Schüller otworzył olbrzymią lodówkę z dystrybutorem lodu w kostkach, zupełnie niepasującą do wystroju wnętrza. Jej światło wdarło się w brodę mężczyzny, która skrzyła się jak bąbelki ciemnego piwa.
– Poproszę piwo – powiedział Niémans.
– Zaczynajmy – wtrąciła Ivana.
Usiedli w milczeniu. Zapach wosku i wilgotnego kamienia unosił się w powietrzu. Był milszy od wyziewów gnojówki.
Odkapslowali butelki i odczekali kilka sekund. Przy odrobinie wyobraźni mogliby poczuć się jak w średniowiecznej tawernie.
– Co dokładnie chcecie wiedzieć? – odezwał się w końcu Schüller. – Dwa dni temu przekazałem raport francuskiej policji. Landespolizei też mnie przesłuchiwała. Możecie mi wierzyć, że tutaj mord na Geyersbergu narobił dużo hałasu!
– Przede wszystkim chciałbym wyjaśnić pewien szczegół – zaczął Niémans. – Dlaczego uczestniczył pan w autopsji Jürgena? Kto pana o to prosił?
Schüller cmoknął. Oparty przedramieniem o stół, z piwem w drugiej ręce, wyglądał jak żywcem wyjęty z obrazu Brueghla Starszego.
– Zrobiłem to na prośbę Franza.
– Kto to taki?
– Brat ojca Jürgena i Laury – wyjaśniła Ivana.
Schüller uniósł butelkę w kierunku rudowłosej policjantki, jakby na potwierdzenie jej słów.
– Stryj Jürgena i Laury życzył sobie, żebym przedstawił własny raport. Prokurator z Colmar zgodził się nawet uwzględnić go jako oficjalny dokument.
– Czyżby Franz nie dowierzał francuskiemu lekarzowi sądowemu?
Schüller wzruszył ramieniem.
– Dziedziczna nieufność. Geyersbergowie z natury podejrzewają wszystkich.
– W tym dokumencie – podjęła Ivana – stwierdził pan, że nie ma żadnej pewności co do faktycznej przyczyny zgonu.
Schüller przysunął butelkę do ust. Skrzywił się z lekka.
– W przypadku dekapitacji nie można ustalić tego z całą pewnością.
– Ale pan uważa, że ktoś poderżnął mu gardło.
– Nie wątpię w to – odparł przygaszonym głosem. – Biedny chłopak…
Wyglądał tak, jakby ta rozmowa przypomniała mu o koszmarze sekcji, a może o mękach, na które ktoś skazał Jürgena.
– Jedno jest pewne… – kontynuował. – Morderca odciął mu głowę nożem. Nie potrafiłbym wskazać modelu, ale idę o zakład, że to był nóż myśliwski. Na szyi są ślady cięcia. Nie użyto ani piły, ani żadnej maszyny.
Ivana wyjęła notes i błyskawicznie zapisywała. Żeby robić to skutecznie, nauczyła się popadającej w zapomnienie techniki stenografii.
– Sprawca rozciął mu brzuch i wyciął narządy. Jak pan sądzi, dlaczego?
Schüller wstał i wyjął z lodówki kolejne piwo. Pozbył się kapsla, przytykając go do brzegu stołu i uderzając ręką. Potem usiadł.
– Odruchowe działanie myśliwego. Robi się to, żeby uszły gazy i żeby zapobiec puchnięciu narządów.
– Okaleczenie odbytu też ma coś wspólnego ze sztuką myśliwską?
– Oczywiście. Wnętrzności wyciąga się, wykonując cięcie podłużne brzucha, ale genitalia usuwa się przez odbyt, żeby nie zabrudzić mięsa moczem i kałem.
Ivana obrzuciła swojego mentora gniewnym spojrzeniem. Niémans od początku o tym wiedział, ale pozwolił, żeby zadawała bezsensowne pytania.
– To znaczy, że morderca jest myśliwym? – podjęła, wciąż notując.
– I to wprawnym. To było polowanie z podchodu.
– To znaczy?
– Z podejściem do zwierzyny – wyjaśnił Niémans.
Schüller uśmiechnął się i skinął głową.
– Tutaj uprawia się polowanie, o którym wszyscy słyszeli, z bronią palną, ale też takie, które ma wielu wrogów, czyli konne z psami. A poza tym jest jeszcze polowanie z podchodu… – Zniżył głos, jakby dzielił się z nimi sekretem. – To ciche, samotne tropienie. Trzeba podejść do ofiary jak najbliżej i zdecydować, czy jest godna śmierci.
– Nie rozumiem.
– Myśliwy szuka tylko samca w doskonałej kondycji. To musi być, jak się to mówi, „uzbrojony osobnik”, z długimi ciosami w przypadku dzika, a z pięknym wieńcem w przypadku jelenia. Ważne jest, żeby podejść zwierzynę, znaleźć się kilka kroków od zaprawionego w walce przeciwnika…
– I co się wtedy robi? Pozwala się zwierzęciu uciec?
Schüller wybuchnął śmiechem.
– Od razu widać, że pani nie poluje! Powala się je jedną kulą, strzelając zgodnie ze ścisłymi regułami. To musi być „czysty strzał”.
– Ale Jürgen nie zginął od kuli – wtrącił Niémans.
– Nie. Człowiek, którego szukacie, wzorował się na podchodzie, ale zabijając, sięgnął do innej tradycji: broni białej.
– Jürgen von Geyersberg ściskał w zębach kawałek gałązki dębu. Czy to ma nawiązywać do tradycji ostatniego kęsa?
Schüller tym razem „przepił” do Niémansa: doceniał fakt, że rozmawia ze znawcą tematu.
– Zgadza się. Po zabiciu zwierzyny podaje się jej ostatni posiłek. Na ogół zanurza się we krwi ofiary gałązkę, zanim wsadzi się ją zwierzęciu do pyska. Niektórzy myśliwi nawet sami wypijają kilka kropli tej krwi…
– Czy pan – Ivana spojrzała na niego wyzywająco – gustuje w takich wyszukanych zabawach?
Schüller chyba nie przejął się agresywnym zachowaniem policjantki. Zerknął tylko na Niémansa, jakby chciał zapytać: „Po co przywiózł pan tu tę małą?”.
– Nie. Nie jestem wystarczająco cierpliwy. Wolę raczej podążać za zwierzyną z moim psem. – Znów uniósł butelkę do ust. – Prawdę mówiąc, jestem znawcą ras psów myśliwskich!
Ivana przez chwilę bazgrała jeszcze w notesie, potem uniosła głowę. Zostawmy mu swobodę.
– Zgodnie z pańskim raportem – podjęła – morderca nie tylko usunął narządy, ale też niektóre ukradł: jelita, przełyk, żołądek…
– Nie ukradł ich, tylko je zakopał. To kolejna zasada polowania z podchodu.
– Po co to zrobił?
– Po pierwsze, te części są niejadalne. Po drugie, to strefa tabu. – Lekarz zniżył głos do szeptu, jak spiskowiec. – Wewnętrzne źródło ciepła zwierzęcia, obszar, w którym skupia się czarna krew, gdzie tkwi dzika natura…
– W tym przypadku nie ma pewności, że je zakopał.
– Wręcz przeciwnie.
– Skąd ta pewność?
Schüller popatrzył na Ivanę ze zdziwieniem.
– Przecież znaleziono je w pobliżu! Nie rozumiem… Nie kontaktowaliście się ze swoimi francuskimi kolegami?
Ivana i Niémans spojrzeli na siebie porozumiewawczo – cholerne cruchoty1 zrobiły im paskudny kawał. Albo najzwyczajniej zapomniały ich o tym poinformować.
Policjantka, nie chcąc przedłużać rozmowy o „dysfunkcjach francuskiej policji”, zapytała:
– Czy w polowaniu z podchodu obcina się zwierzęciu głowę?
– Jeżeli chce się zrobić z niej trofeum, to tak. Nazywa się to „masakrą”.
Niémans zauważył szyderczy uśmiech Ivany – nareszcie właściwie dobrane słowo.
– Morderca ma wiedzę z zakresu fizjologii? – ciągnęła. – Czy to mógłby być rzeźnik albo chirurg?
– Wystarczy być myśliwym. I znać się na tej robocie. Żeby wyciągnąć wnętrzności, morderca naciął żebra tuż przy mostku, dokładnie jak profesjonalny myśliwy w lesie, po zabiciu zwierzyny.
Niémans myślał o Jürgenie von Geyersbergu. Nie znał szczegółów, ale mógł wyobrazić sobie młodość, edukację i wychowanie tego potomka bogaczy. Doskonałe szkoły, elitarne sporty, luksusowe wakacje… Nic, absolutnie nic nie wskazywało na to, że mógłby umrzeć w taki sposób, niczym zwykły dzik.
Co usiłował powiedzieć im morderca?
– Panie profesorze, bardzo dziękuję. Na razie to wszystko.
– Na razie?
Niémans uprzejmie skłonił głowę.
– Chciałem powiedzieć, że uważnie przeczytamy pański raport i być może będziemy chcieli zadać panu jeszcze kilka pytań.
– A moje dzisiejsze zeznania? Nie powinienem ich podpisać?
– Dzisiejsza rozmowa pozostanie off the record.
Ivana szeroko otworzyła oczy, słysząc to groteskowe dziennikarskie sformułowanie, z pewnością jednak bezbłędnie odczytała kryjącą się w nim wiadomość – sześćset kilometrów od Paryża, poza granicami Francji Niémans nie zamierzał zawracać sobie głowy papierkami.
A zatem postanowił kierować się intuicją, nie pozostawiać śladów. Nie zamierzał też czytać sporządzonego po niemiecku raportu Schüllera. Chciał natomiast mieć profesora pod ręką jako konsultanta. Był myśliwym z niesamowitym doświadczeniem.
I już przyjął za dogmat, że morderca poluje z podchodu.
Następnym razem, kiedy będziesz miał jakieś informacje – syknęła Ivana, gdy szli przez dziedziniec ośrodka badawczego – bądź tak miły i podziel się nimi ze mną przed przesłuchaniem świadka.
– Uspokój się. To była tylko intuicja.
– Doskonale wiesz, o co mi chodzi. Nie lubię robić z siebie kretynki.
Przede wszystkim jednak Ivana nie znosiła, gdy dwóch macho w jej towarzystwie rozprawiało o sztuce i sposobie zabijania bezbronnych zwierząt.
Myliła się – Niémans nie był ekspertem, nie był nawet myśliwym od święta. Po prostu trochę o tym wiedział, zbierał informacje, zdobywając doświadczenie jako użytkownik broni palnej.
– Trzeba zadzwonić do cruchotów – powiedział, gdy znaleźli się już za bramą.
– To nic nie da, wypięli się na nas.
– Wydaje mi się, że jest znacznie gorzej. Oni sobie z nas kpią.
Zanim doszli do volva, Ivana wyjęła telefon komórkowy. Było około siedemnastej i dzień chylił się już ku końcowi, a niebo w dali nabrało zabarwienia siarki.
– Miejmy nadzieję, że niemiecka policja wykaże większą chęć do współpracy – powiedziała, wsiadając do samochodu.
Nic pewnego… To pierwsze śledztwo zaczynało się kiepsko. Młody miliarder zamordowany jak jeleń. Dochodzenie na obcym terytorium. Żandarmi, którzy uważają, że zakończyli już pracę. A Teutoni pewnie tylko czekają na dwoje Francuzów, którzy będą udzielać im rad…
Policjant zamknął oczy. Gdzieś w koronach drzew chmary ptaków podnosiły piekielną wrzawę. To byli spóźnialscy, którzy jeszcze nie migrowali.
Gdy unosił powieki, stado maleńkich czarnych ptaszków rozproszyło się po niebie jak pociski wystrzeliwane z dwóch luf strzelby.
Niémans oderwał się od tych myśli i wrócił na ziemię. Wsiadł do samochodu.
– Co ty tam robisz? – spytał, kładąc rękę na kierownicy.
– Mimo wszystko napiszę do cruchotów. Musimy mieć pełną dokumentację.
– Tylko bądź uprzejma.
– Zawsze jestem, przecież mnie znasz.
– Następny punkt programu? – spytał, ruszając.
– Zajmiemy się teraz poważnymi sprawami – odparła Ivana, włączając GPS. – Jedziemy do Laury von Geyersberg, siostry Jürgena. Ma willę kilka kilometrów stąd. Na końcu tej ścieżki skręć w prawo.
Jechali znów wzdłuż brzegów jeziora Titisee. Lustro wody pociemniało tak bardzo, że teraz przypominało złoże węgla albo plamę ropy naftowej. Coś zimnego i czarnego, co podsycałoby dantejski ogień.
Ivana otworzyła okno i zapaliła papierosa. Zawarli układ: mogła palić, ale pod warunkiem otwarcia okna. Na myśl o smrodzie tytoniu, którym przesiąkłyby skórzane fotele, albo nadpalonej tablicy rozdzielczej z drewna orzechowego Niémansowi robiło się słabo, lecz nie mógł piętnować dziewczyny za tę jedną przywarę.
Rzygał tym dzisiejszym społeczeństwem, które wprowadzało wciąż nowe i nowe zakazy w imię dobra. I nie zamierzał w żaden sposób popierać tej pełzającej dyktatury, ohydnej, najgorszej ze wszystkich – dyktatury czystego sumienia.
Prowadząc, kątem oka obserwował młodą Słowiankę – zaciągała się papierosem, jakby dostarczał jej tlenu. Dziwaczna panna: z jednej strony dbała o siebie do przesady (była weganką, zwolenniczką bio, uprawiała jogę i tak dalej), a z drugiej wyniszczała się dzień po dniu, paląc jak skazaniec; z narkotykami i alkoholem pożegnała się, kiedy była o włos od przedawkowania i śpiączki alkoholowej. Poza tym bardzo troszczyła się o naturę i przyszłość planety, ale nigdy w życiu nie mieszkała na wsi, a dobrze czuła się tylko w mieście, karmiąc się CO2.
– Ile lat ma ta hrabina? – spytał.
– Trzydzieści dwa. Dwa lata młodsza od Jürgena. Po śmierci rodziców brat i siostra przejęli władzę w grupie VG. Teraz Laura będzie musiała radzić sobie sama.
– Na co umarli ich rodzice?
Ivana sięgnęła po iPada.
– Matka odebrała sobie życie, ojciec zmarł na raka, odpowiednio w dwa tysiące dwunastym i dwa tysiące czternastym roku.
– I nikt poza dzieciakami nie mógł przejąć interesów?
– W poprzednim pokoleniu było trzech braci: Ferdinand, ojciec Jürgena i Laury, Herbert, jego brat, zmarły przedwcześnie ojciec dwóch synów, i Franz, o którym już rozmawialiśmy, żyjący, lecz bezdzietny.
– A może to on chciał przejąć stery, choć dość późno, i dlatego pozbył się bratanka?
– Nie mam pojęcia. Trzeba sprawdzić jego alibi.
– A kuzyni, synowie Herberta?
– Też nie wiem. Ale akcjonariusze grupy zawsze ufali Jürgenowi i Laurze, a wyniki VG są doskonałe. Nie ma podstaw, by sądzić, że Jürgena zastąpi ktoś z Geyersbergów.
– A czy rywalizacja między bratem a siostrą wchodzi w grę?
– Trzeba sprawdzić. Może się okazać, że Laura jest następna na liście.
Po obu stronach drogi ciągnęły się zwarte mury świerków. Bez szczelin. I bez śladu słupa elektrycznego czy tablic drogowych. Jakby ten las pożarł cywilizację.
– Daleko jeszcze?
– Jesteśmy już na ziemi Geyersbergów.
Do Niémansa dotarło nagle, ile znaczyć może ta rodzina, w której posiadaniu pozostawały tysiące hektarów Schwarzwaldu. To oni usunęli wszelkie ślady cywilizacji ze swoich posiadłości. Żeby polować, żeby oddychać lepszym powietrzem. To byli już nie tylko bogacze żyjący pod kloszem, lecz także arystokraci zazdrośnie strzegący swego terenu gry.
Policjant pogrążył się w zadumie; prowadzenie samochodu pobudzało jego neurony. Pierwsze informacje o sposobie dokonania zabójstwa nie dawały mu spokoju i już tworzył różne, często sprzeczne teorie. Można było założyć, że morderca to myśliwy, w którego oczach zabicie człowieka tak, jak zabija się jelenia albo dzika, jest wspaniałym dokonaniem. Swoistym hołdem.
Ale można było też poczynić inne założenia: ten człowiek nienawidził polowania z podchodu, brzydził się nim. Odtworzył ten sposób działania, żeby dać wyraz nienawiści albo pokazać, za co się mści. A może w tle był wypadek na polowaniu?
– Zwolnij! – krzyknęła nagle Ivana. – Dojeżdżamy już do parku posiadłości.
W tej samej chwili na drodze pojawiło się dwóch strażników. Najzabawniejsze, że w tym miejscu nie było ani bramy, ani żadnej tablicy: asfaltowa droga należała do Geyersbergów i mogła prowadzić tylko do willi hrabiny.
Dopiero po pewnym czasie Niémans zauważył, że drzewa wokół nich jeszcze się zagęściły i pociemniały tak, że nareszcie uzasadniały nazwę regionu.
Ivana wysiadła z samochodu i powiedziała do ochroniarzy kilka słów po niemiecku. Niémans, ulegając podłym pobudkom, pomyślał sobie, że na pewno łatwiej jej było nauczyć się tego języka, bo była z pochodzenia Chorwatką. Refleksja wydawała się tym bardziej bezsensowna, że Ivana nie władała językiem ojczystym, a niemiecki nie miał nic wspólnego z językami słowiańskimi.
Ivana wsiadła do samochodu. Jechali jeszcze dziesięć minut. Las zdawał się nie mieć końca. Aż nagle otworzyła się przed nimi wielka polana i krajobraz diametralnie się zmienił. Długie trawniki wyściełały tę przestrzeń niczym miękkie dywany. Wydawało się, że nagle, w sercu lasu, wyrasta siedziba obcej cywilizacji, która wdarła się tu bez niczyjej wiedzy ani zgody.
W głębi sztucznej polany Niémans ujrzał rezydencję Laury von Geyersberg.
Nie było to potężne zamczysko, ale nowoczesna willa, prawdopodobnie z początku XX wieku. Duży sześcian ze szkła mieniącego się jak kryształ w promieniach dogasającego słońca.
Policjant lubił architekturę, choć nie bardzo się na niej znał. Kupił małą opuszczoną fabryczkę w Cachan, zaciągnął kredyt na dwadzieścia lat, a wszystko tylko po to, żeby mieć dla siebie przestrzeń zwaną przez architekta Miesa van der Rohe „wolnym planem”.
Znajdowali się na parkingu, kilka metrów od willi, obok czarnej terenówki w niezbyt dobrym stanie. Niémans instynktownie uznał to za przejaw snobizmu bogaczy, którzy lubią jeździć starymi gratami albo nosić dziurawe swetry właśnie dlatego, że wszystko mogą sobie kupić.
Wysiadając z volva, przyglądał się domowi. Okna na pierwszym piętrze były przysłonięte białymi firankami – pewnie tam znajdowały się sypialnie – ale parter otwierał się na polanę: lśniący, przestronny, ze szklanymi powierzchniami opierającymi się na stali w kolorze rdzy przywodzącej na myśl zakrzepłą krew.
Niezwykłe było jednak to, że dom wtapiał się w ścianę lasu. Świerki zapełniały jego pustkę, a połysk szkła padał na gałęzie choin. Wszystko się tu mieszało, łączyło, przenikało. To nie był dom, ale wspólnota, fantastyczna symbioza.
Wbrew sobie Niémans gwizdnął z podziwu.
– Poczekaj, nie widziałeś jeszcze pani domu – powiedziała Ivana.
Ivana wiedziała, że hrabina spodoba się Niémansowi. Krążyły legendy, wedle których as policji kryminalnej nie interesował się kobietami. W rzeczywistości było wręcz odwrotnie: kobiety go fascynowały, nigdy jednak nie zdołał osiągnąć tej swobody, która przychodzi z wiekiem i pozwala stanąć z przeciwnikiem oko w oko. Tatulek Niémans po prostu miał zahamowania.
Jak każdego starego macho, paraliżowały go kobiety, a raczej ich siła inna od jego siły – bał się ich jak bokser leworękiego przeciwnika i jego sierpowych. Nie rozumiał tej mocy, jawiącej mu się jako źródło klęsk i cierpień. Z tych lęków nie mógłby raczej wyleczyć się w zetknięciu z hrabiną.
Ivana znalazła w popularnej prasie sporo artykułów o Laurze von Geyersberg. Laura na dobroczynnych przyjęciach, ubrana w długą suknię i etolę. Laura w pierwszym rzędzie podczas pokazów mody najlepszych marek. Laura w stroju do jazdy konnej i w kapeluszu siedząca pewnie na białym rumaku podczas polowania z psami…
Aż dziwne, że miała jeszcze czas na kierowanie imperium Geyersbergów. Ale nie było wątpliwości, że to ona twardą ręką rządzi w firmie, stojąc u boku brata. Podkreślano to w każdym artykule: odkąd VG – liderem niemieckiego rynku konstrukcji samochodowych – kierowali Jürgen i Laura von Geyersberg, firma osiągała coraz lepsze wyniki, co uszczęśliwiało akcjonariuszy, w tym bliższych i dalszych krewnych. Z tej perspektywy nikt nie miał powodu, by zabijać Jürgena, jak nie zabija się kury znoszącej złote jaja.
Weszli po stopniach wiodących z dziedzińca do drzwi domu. Ivana nie znała się na architekturze, ale potrafiła wyczuć bogactwo i sukces. A to gigantyczne akwarium z daleka nimi pachniało.
Niémans zadzwonił, odruchowo poprawił okulary i płaszcz, a potem spokojnie czekał. Ivana trzymała się nieco w tyle, przestępując z nogi na nogę, jakby nie mogła ustać w miejscu. Zżerała ją trema. Hrabina była piękna, zdjęcia nie kłamały. W dodatku była bogata i błyskotliwa. Z grubsza rzecz biorąc, miała wszystko, czego brakowało Ivanie, choć w lepsze dni i ją można by uznać za ładną albo czarującą.
Drzwi otworzyła im sama Laura von Geyersberg.
Wersja real life odsuwała w niepamięć wersję z kolorowych magazynów. Tamta doskonała, ale wyniosła istota z fotografii wcale nie przypominała uśmiechniętej kobiety, która stała w progu. Prawie tak wysoka jak Niémans, miała bujne, kręcone czarne włosy i bardzo szczupłą sylwetkę, jakby stworzoną do noszenia najszykowniejszych kreacji, sukien ze znanych domów mody, jak na zdjęciach z gazet, albo obcisłych dżinsów, swetra i balerinek, jak teraz.
Ten drobiazgowy przegląd trwał nie dłużej niż zmrużenie oka, ale kobietom nie trzeba więcej, żeby oszacować siłę konkurencji. Laura von Geyersberg miała bardzo długą szyję à laUma Thurman, wysokie i ciemne brwi, mroczne, ale roztaczające blask oczy. Prosty i delikatny nos oraz zmysłowe, choć dyskretnie zarysowane usta dopełniały obrazu. Taka doskonałość wymuszała jednak swoisty dystans, jakby skrywająca się pod grzywką w stylu lat osiemdziesiątych twarz chciała udawać skromność.
Laura, bez makijażu i biżuterii, wyraźnie nie była tego dnia u szczytu formy. Twarz miała zmęczoną, oczy podkrążone, ale te przejawy słabości tylko podkreślały jej urodę, jak nadludzki wysiłek i zmaganie z samym sobą uwydatniają piękno ciała atlety.
– Dobry wieczór – powiedziała, wyciągając białą dłoń zawieszoną na niezwykle delikatnym nadgarstku. – Laura von Geyersberg.
– Komendant Pierre Niémans – przedstawił się nienaturalnie pewnym tonem, jakby powtarzał setki razy te słowa przed lustrem. – A to porucznik Ivana Bogdanović, moja partnerka.
Ivana prawie dygnęła. W tym momencie czuła się niemal równie atrakcyjna jak karaluch wychodzący spod zlewu.
– To ja dzwoniłam do pani dziś po południu – odezwała się głuchym głosem, żeby udowodnić, że karaluchy też mają prawo żyć.
Nie mogła oderwać oczu od włosów Laury, tak bardzo zazdrościła dziewczynom, które nie miały powodu, jak ona, wstydzić się czegoś, co stroszyło się jak szczotka.
Laura wsunęła palce do kieszeni dżinsów, wodząc wzrokiem po twarzach gości.
– Właściwie nie bardzo rozumiem – powiedziała półgłosem. Mówiła po francusku bez najlżejszego obcego akcentu. – Żandarmi już mnie przesłuchiwali.
Niémans skłonił głowę niczym żołnierz.
– Otóż, powiedzmy, że… ze względu na brak szybkich postępów śledztwa przysłano nas jako wsparcie.
Laura cofnęła się, aby ich wpuścić. Parter zajmowało jedno pomieszczenie i nic, nawet jedna kolumna, nie wspierało stropu. Cała ta przestrzeń skąpana była w świetle podbarwionym ciemnością.
W pierwszej chwili wydawało się, że jest tu pusto, ale wystarczyło się uważniej rozejrzeć, by zauważyć kilka elementów: kufer, fortepian, kanapę oddaloną od podwieszonego pośrodku kominka, który wyglądał jak odwrócony peryskop olbrzymów. A wokół, za przeszklonymi ścianami, czuwały brunatne i zielone świerki…
– Szklana Willa! – powiedziała Laura. – Pradziadek był fascynatem Bauhausu. Zlecił tę budowę w latach trzydziestych. Uwielbiam to miejsce.
– Kto był architektem?
– Uczeń Ludwiga Miesa van der Rohe. Przyjaciel rodziny. Prześcignął swojego mistrza, który zaprojektował dom pani Farnsworth czy Crown Hall dopiero w latach pięćdziesiątych.
Kobieta wymieniała te nazwiska, jakby chodziło o powszechnie znane osoby. Ivana ledwie zrozumiała, kto był architektem.
Hrabina ruszyła w stronę „saloniku”, który wytyczała bladożółta kanapa i taborety z siedziskami z pasów skóry. Wszystkie meble stały na futrzanym dywanie.
– Czy Jürgen też tu mieszkał? – spytał idący za panią domu Niémans.
Hrabina odwróciła głowę. Wciąż trzymała ręce w kieszeniach, w młodzieżowym geście.
– Nie. Dlaczego? Jürgen mieszkał w rezydencji we Fryburgu.