46,00 zł
Piękne i beztroskie Wybranki, wielkie damy III Rzeszy, spotykają się popołudniami w berlińskim hotelu Adlon. Rozmawiają i sączą szampana, podczas gdy Europa stoi nad przepaścią w przededniu II wojny światowej. Te bogate, urodziwe kobiety to przyszłe ofiary tajemniczego mordercy, który napada na nie i po bestialsku zabija. W niespokojnym Berlinie śledztwu poświęca się trójka nieprzeciętnych ludzi, którzy nie mają ze sobą nic wspólnego. Dzielą ich postawy życiowe, rodowód i doświadczenia, a łączy – trop Potwora. Czy Simon Kraus, Franz Beewen i Monna von Hassel wspólnymi siłami odkryją prawdę? Zło nie zawsze czai się tam, gdzie się go spodziewamy. Powieść naprawdę wspaniała. Niezwykle trafnie oddająca atmosferę nazistowskich Niemiec. Annette Wieviorka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 772
Les Promises
© Editions Albin Michel – Paris 2021
Copyright © 2023 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2023 for the Polish translation by Krystyna Szeżyńska-Maćkowiak
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie autora: © Richard Dumas
Redakcja: Bożena Sęk
Korekta: Aneta Iwan, Iwona Wyrwisz, Izabela Sieranc
ISBN: 978-83-8230-665-1
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2023
Najnowsza powieść Jeana-Christophe’a Grangé przenosi nas w czas nieludzki, do faszystowskich Niemiec sierpnia i września 1939 roku. Świat pogrąża się w dramacie drugiej wojny światowej.
Ukazując atmosferę tamtych dni za pośrednictwem refleksji i czynów bohaterów, wywodzących się z zupełnie różnych środowisk, autor posługuje się też adekwatnym do epoki i jej mentalności językiem. Szalony Berlin kabaretów skrywa się w podziemiu, bycie innym w bardzo szerokim tego słowa znaczeniu oznacza wyrok.
Dlatego kierując się wolą dochowania wierności oryginałowi i niefałszowania obrazu epoki, używam określeń, które obecnie uznawane są za niewłaściwe i uwłaczające. Byłoby jednak rażącym anachronizmem wkładać w usta esesmanów terminy takie jak Romowie czy geje, skoro właśnie z nienawiścią i pogardą odnosili się do „podludzi” i „odmieńców” – w swoim rozumieniu. Kaleka, pedał, Cygan, Żyd nie mieli ludzkich praw i tę prawdę musi odzwierciedlać język, tak jak w innych sytuacjach emocje i wrogie nastawienie oddają wulgaryzmy, a autentyzm – na przykład więzienny slang.
Krystyna Szerzyńska-Maćkowiak
Dedykuję Megumi
– To dzieje się na wsi. Pojawia się pewnego zimowego ranka.
– Udało się pani określić, w jakim regionie?
– Nie. Od zawsze mieszkam w Berlinie i nie cierpię wyjeżdżać z miasta.
– Proszę mi opisać tę dziewczynkę.
– Ma na sobie mundurek Bund Deutscher Mädel: czarny krawat, długą spódnicę, odznakę z orłem Rzeszy. Widzę, jak zbliża się we mgle. Mówi do mnie: „Przysyła mnie Hitler”.
– Tak po prostu?
– Tak. Można by pomyśleć, że Hitler jest jej krewnym albo kimś bliskim, nie wiem. To absurdalne. W całym tym śnie każdy szczegół nabiera specyficznego, niepojętego charakteru.
– Chyba właśnie tak dzieje się w snach?
Simon Kraus spojrzał na nią z uśmiechem, który miał być porozumiewawczy. Kobieta nie zareagowała. Była piękna, elegancka, doskonale ubrana. Jak one wszystkie.
– Proszę mówić dalej.
– Podchodzi jeszcze bliżej i wtedy wyraźniej widzę jej twarz. Ma bardzo bladą cerę i dzioby na twarzy. Blond włosy. Takie… nieprzyjemnie żółte. Nie mogę na nie patrzeć.
– Nieprzyjemnie żółte… Co ma pani na myśli?
– Barwy… moczu. Tak właśnie pomyślałam sobie we śnie: „Ta dziewczynka ma siuśkowate włosy”. Przyprawiło mnie to o silne mdłości.
Simon nie miał zwyczaju niczego notować. Dzięki ukrytemu pod biurkiem mikrofonowi nagrywał każdą sesję. Lubił natomiast spokojnie szkicować portrety pacjentek.
Ta była nowa. Wyzwanie dla takiego rysownika amatora jak on. Brwi (sztuczne, bo prawdziwe miała wydepilowane) wysoko uniesione, jak daszki nad oczyma, drobne słodkie usta, zadarty filuterny nosek, dłonie długie i smukłe… Skupmy się…
– Podczas gdy do mnie mówi, zauważam sporo szczegółów. Po pierwsze, w ręce trzyma łopatę. Po drugie, obok niej stoi taczka. Na pewno przyszła z tymi rzeczami, nie wiem…
A on wciąż rysował, trzymając notatnik tak, aby nie można było zobaczyć, co robi. Nasłuchał się takich opowieści. Ludzie przychodzili do jego gabinetu, żeby się zwierzyć, opisywać swoje problemy, nerwice, a przede wszystkim opowiadać swoje sny.
Simon Kraus był psychiatrą, niewątpliwie jednym z najlepszych w tym pokoleniu, wolał jednak podawać się za psychoanalityka – choć słowo to stało się niebezpieczne, wsłuchiwanie się w lęki pań było znacznie bardziej lukratywne.
– Doktorze, czy pan mnie słucha?
Wpatrywała się w niego szarymi oczyma, które choć tak żywe i bystre, zdawały się strudzone, wytarte jak kamienie na dnie rzeki. To musiało być zmęczenie. W sierpniu 1939 roku nikt w Berlinie nie spał zdrowym, krzepiącym snem.
– Słucham, pani, pani… – rzucił okiem na kartkę – …Feldman.
Przez kilka sekund przypatrywała się wystrojowi gabinetu. Simon sam dobrał tu każdy drobiazg tak, żeby pacjentki czuły się bezpiecznie (przyjmował wyłącznie kobiety). Ściany pokryte przełamaną bielą, obity brązową skórą głęboki fotel, otomana w roli kanapy, gruby wełniany dywan wzornictwa Kandinsky’ego, po którym chodziło się jak po obłokach, przeszklona biblioteka, w której ustawił starannie dobraną literaturę fachową, a przede wszystkim jego niezwykłe biurko w stylu art déco, zabudowane od przodu, co pozwalało mu – a lubił to robić – bez obaw wysunąć stopy z butów.
– Widzę, że taczka wypełniona jest popiołem. W świetle brzasku ta masa wygląda jak blada plama i przypomina twarz dziewczynki… Mimo mgły wszystko wydaje się suche: popiół, oszroniona ziemia, skóra tej smarkuli… Nawet jej głos. Jakby cała była wytworem zardzewiałego mechanizmu…
Simon prawie ukończył jej portret. Całkiem niezły. Zwrócił oczy na pacjentkę.
– Wróćmy do tej łopaty. Co dziewczyna robi z tym… narzędziem?
– Podaje mi je i każe kopać.
Za tą sceną Simon dostrzegał tylko pospolity strach, który zawładnął wszystkimi berlińczykami. Rzecz jasna nasilający się wraz z nastaniem nazizmu, choć obecny i przedtem, za czasów Republiki Weimarskiej.
Psychiatrę interesowało głównie podstępne oddziaływanie dyktatury na świadomość. NSDAP, partia nazistowska, nie zadowalała się kontrolą rozbudzonego mózgu, zakradała się także do świata snów pod postacią czystego strachu.
– I co pani wtedy robi?
– Kopię. Najdziwniejsze, że nie od razu uświadamiam sobie, że kopię własny grób.
– Co dalej?
– Kiedy dołek jest już wystarczająco głęboki, dociera do mnie, co się dzieje. Ta dziewczyna wpakuje mi kulę w głowę i przysypie moje zwłoki tym, co ma na taczce. To nie jest popiół, tylko wapno palone. Właśnie wtedy dziewczyna wybucha śmiechem, wyciągając pistolet, i mówi: „Zaletą tlenku wapnia jest to, że nie uszkadza metali. Na pewno ma pani biżuterię, co? Złote zęby?”. Chciałabym uciec, ale nogi mam drętwe jak trzonek łopaty.
Simon odłożył notatnik. Uznał, że musi teraz poprowadzić nową pacjentkę za rękę, wyciągnąć ją z tego – dosłownie.
– Frau Feldman, oboje dobrze wiemy, że to tylko sen.
Miał wrażenie, że go nie usłyszała. Prawie się dusiła, z trudem łapiąc oddech.
– Wiem, że ta dziewczyna zaraz mnie zastrzeli, a jednak tkwię w tym dołku i… i dalej kopię, jakbym chciała jej pokazać, że nie skończyłam, że musi zostawić mi jeszcze kilka sekund życia na dokończenie pracy… To potworne… Ja…
Przerwała, sięgając do torebki po chusteczkę. Otarła oczy i nos. Simon dał jej chwilę, by odetchnęła.
– Nagle – podjęła – rzucam łopatę i próbuję wspiąć się po ścianie dołu. I wtedy moje ciało się łamie.
– Co pani ma na myśli?
– Kręgosłup pęka mi na dwa kawałki. Wyraźnie słyszę trzask kości, padam twarzą do ziemi i czuję, że dwie części mojego ciała poruszają się niezależnie od siebie, jak przecięta dżdżownica. Patrzę w górę i widzę, że dziewczyna celuje do mnie z lugera, rozpoznaję broń, mój mąż ma taką samą. Zamknęła jedno oko, żeby lepiej wycelować, a jej otwarte oko też jest żółte. – Kobieta zaśmiała się szyderczo, a potem znów zaszlochała. – W kolorze szczyn!
W kulminacyjnym punkcie snu najdrobniejszy szczegół może być determinujący – znaczący.
– O czym pani myśli w tym momencie?
– O moich złotych zębach.
Zdławiła krzyk i skuliła się, szlochając. Simon zauważył, że jest ubrana w garsonkę, na którą sam zwrócił uwagę w luksusowym sklepie Kaufhaus des Westens. Te wszystkie elementy były bardzo obiecujące. Podczas kolejnej sesji zapyta ją o męża – o jego pracę, poglądy, dokładne dochody…
– Czy pani jest Żydówką, Frau Feldman?
Wyprężyła się jak rażona prądem.
– Skądże, nigdy w życiu!
– Komunistką?
– Nic z tych rzeczy! Mój mąż kieruje Reichswerke Hermann Göring!
Uniósł brwi na znak zdumienia, a w spojrzenie włożył szczyptę podziwu. W rzeczywistości już o tym wiedział – przyjaciółka, która poleciła go Frau Feldman, powiedziała jasno, że pan Feldman trzyma w garści znaczną część niemieckiej stali.
Simon obdarzył ją najżyczliwszym z uśmiechów.
– W takim razie proszę się uspokoić, Frau Feldman, pani sen jest tylko wyrazem niesprecyzowanego niepokoju związanego, powiedzmy sobie szczerze, z aktualną sytuacją.
– Ale co znaczy ten sen?
„Znaczy, że wszyscy będziemy zdychali z lufą lugera przy skroni”, miał ochotę powiedzieć, jednak przybrał specjalną minę intra muros: cokolwiek powie się w tym gabinecie, nigdy nie wydostanie się poza jego cztery ściany.
– Pani psychika poddana jest trudnej do zniesienia presji, Frau Feldman. Nocą uwalnia się od lęku, tworząc te dziwne scenariusze.
– Mam wrażenie, że jestem złą Niemką.
– Wręcz przeciwnie. Takie sny ujawniają pani wolę, by mimo wszystko wieść szczęśliwe życie w Berlinie. Powtarzam: w ten sposób oczyszcza się pani z lęków. Sen to wypoczynek. A marzenia senne są odpoczynkiem duszy, chwilą przerwy, jeśli pani woli. Proszę się nie niepokoić.
Mówiąc to, pomyślał: Doczekasz się, doczekasz. Teraz skupił się na jej wydepilowanych brwiach. Nie znosił takiej kokieterii. W kreskach narysowanych na wyskubanych łukach brwiowych było coś obscenicznego, a zarazem sztucznego. Simon cenił naturalne piękno. Pod tym względem był prawdziwym Niemcem i całkiem blisko było mu do nazistów, którzy lubili tylko dziewczęta z warkoczami, wysportowane, tryskające zdrowiem.
– Przepraszam… może pani powtórzyć? – odezwał się, siadając prosto.
– Pytałam, czy sesja dobiegła końca.
Zerknął na zegarek.
– Zdecydowanie.
Szybko włożył buty, zainkasował należną kwotę i odprowadził kobietę do drzwi. Po kilku słowach mających podtrzymać ją na duchu i ustaleniu, że zobaczą się za tydzień, zostawił zaślubioną Zakładom Hermanna Göringa za drzwiami. Przez głowę przeleciał mu niczym pocisk pewien obraz: szczypce wyrywające złote zęby Frau Feldman.
Przetarł twarz ręką i wrócił do gabinetu. Sięgnął do kieszeni, wyjął kluczyk, który zawsze nosił przy sobie – na łańcuszku przypiętym do kamizelki, jak zegarek.
Ostrożnie (i z niezmienną rozkoszą) otworzył drzwi pomieszczenia przylegającego do gabinetu. Drzwi do jego tajemnego królestwa.
Pomieszczenie całe wyłożone boazerią, wąskie i bez okna, miało nie więcej niż pięć metrów kwadratowych. Oświetlone lampą z matowego szkła, przypominało pudełko na cygara dla olbrzyma – albo kabinę windy.
Na małym stoliku królował rejestrujący dźwięk gramofon, który włączał przed każdą sesją. Wszędzie pod ścianami stały regały, na których Simon przechowywał archiwalne nagrania. Setki płyt skrywających wszystkie sekrety jego klienteli. Lata słuchania, kuracji, szantażu…
Chwycił kolejną pokrytą szelakiem płytkę i wsunął ją do papierowej koperty, na której zapisał nazwisko pacjentki, dzień oraz godzinę sesji. Potem odłożył płytę na właściwe miejsce i cofnął się, by podziwiać swój skarb: trzy ściany posegregowanych snów.
Sny były pasją Simona. Poświęcił swą pracę doktorską biologicznym aspektom snu, następnie zainteresował się psychoanalizą. Przeczytał wszystkie dostępne książki na ten temat – wtedy naziści jeszcze ich nie palili. Później, w trzydziestym czwartym roku, wyjechał do Paryża, by poznać najlepszych ekspertów świata onirycznego.
Simon był zafascynowany złożonością marzeń sennych, potęgą ich wyobraźni, strukturą. Wszystkim, co te twory mówią nam o nas i o świecie. Miał swoją teorię: nocą wyzwolony z okowów cenzury i lęków mózg może patrzeć na rzeczywistość taką, jaka jest, i osiąga niezwykłą przenikliwość i trzeźwość. W tym sensie sny są wróżebne – zawsze dostrzegają najgorsze, kruszą lichy pancerz ochronny.
Kto wie? Może Ilse Feldman skończy w wykopanym własnymi rękami grobie z kulą w potylicy…
W pierwszych latach nazizmu Kraus ryzykował, publikując kilka artykułów naukowych na ten temat – był wówczas nawet członkiem Instytutu Göringa, gdzie znaleźli oparcie psychiatrzy niebędący ani Żydami, ani freudystami. Potem usunął się nieco w cień, starał się nie stawać na drodze brunatnej zarazy. Skupił się po prostu na leczeniu kobiet z lękami. Sny jego pacjentek zdradzały silne nastroje antyhitlerowskie, a więc i antypatriotyczne.
Dostrzegał ironię tej sytuacji: Rzesza wciąż starała się dowiedzieć, co dzieje się w ludzkich głowach, kontrolować psychikę, a tymczasem to on w swym gabinecie, tak blisko Staatsbibliothek, gromadził sekrety żon, a niekiedy, choć pośrednio, ich mężów. Ha, ha, ha! I tego też Hitler nie dostanie!
Z biegiem lat zdołał dopracować swoją teorię. Według Freuda sny są wyłącznie seksualne. Nie zgadzał się z tym. Jak powiadał Otto Gross, genialny psychoanalityk, który został kloszardem i w roku 1920 zagłodził się na śmierć: „Skoro Freud wszędzie widzi tylko seks, to najwyraźniej za mało dupczy!”.
Sny są polityczne. Mówią o naszych relacjach z innymi, o stosunku do władzy, do ucisku. Jego sny w większości dotyczyły tylko tego – poniżeń z przeszłości (a Bóg świadkiem, że doznał ich wiele!) przetworzonych na absurdalne historyjki, symboliczne i chorobliwe. Co noc Simon cierpiał katusze, rozdrapując rany, taka jednak była cena zachowania równowagi.
Musiał oczyszczać ranę. Wypluwać we śnie te blizny, które wciąż jeszcze się jątrzyły i nie pozwalały mu oddychać pełną piersią.
Simon był w gruncie rzeczy mściwy. Mimo błyskotliwości, pasji zawodowej, a nawet oddania pacjentkom i badaniom nad oniryzmem nie wyzbył się cynizmu i zgorzknienia człowieka, który chce policzyć się z innymi.
Dowód? Choć dzięki lekarskim honorariom żyło mu się, oględnie mówiąc, komfortowo, choć z radością wykorzystał system nazistowski, zajmując piękne mieszkanie należące wcześniej do pewnej żydowskiej rodziny, to jeszcze szantażował pacjentki.
Snując te rozważania, przypomniał sobie, że o siedemnastej jest umówiony z Gretą Fielitz. Nie mógł teraz pozwolić sobie na spóźnienie.
Punktualność jest uprzejmością szantażystów.
Simon był przystojny. Nawet bardzo przystojny.
Ale też niski. Strasznie niski.
Z uniesioną brodą, stając na palcach, bezczelnie pozował na metr siedemdziesiąt, jednak wolał nie wiedzieć, o ile oszukuje. Zapomniał o wynikach ostatnich pomiarów. Celowo wyparł te informacje.
Skąpy wzrost dał mu inną siłę – siłę woli. W szkole, kiedy koledzy rośli jak na drożdżach, a on wciąż nie mógł wystrzelić, poczuł, jak inaczej narasta w nim siła, jakby w jego wnętrzu rozwijała się energia gotowa eksplodować.
Staczał iście dantejskie bójki prowokowane drwinami z jego ułomności. Szczególnie jedną, w gimnazjum w sraczyku pod gołym niebem, kiedy potwornie oberwał, za to do dziś pamiętał to poczucie wyzwolenia, wiatr wiejący w betonowych korytarzach, trzask kości jego nosa uderzającego o drewniane drzwi… Był szczęśliwy, że się bije, że zna drogę, jaką musi pokonać, aby się sprawdzić.
Simon miał drobne ciało, ale dużą inteligencję. Bardzo szybko zaczepianie go stało się niebezpieczne. Już nikt więcej nie śmiał rozkwasić mu gęby – wszyscy bali się jego ciętego języka. Oberwał kilka razy, to fakt, lecz winowajcy zyskali przezwiska, które na długo z nimi zostały. Siniaki znikają, o obelgach nie da się zapomnieć.
Jego sytuację pogarszała inna słabość – był biedny. To odmienna forma małości. Ale zarazem dodatkowa motywacja, by pragnąć. Często myślał o aktorze, który bawił cały świat, a urodził się w nędzy. O Charliem Chaplinie. Simon naśladował go przed lustrem (on też poruszał się rozkołysanym, tanecznym krokiem) i powtarzał sobie, bawiąc się laską, że i on kiedyś stanie na szczycie.
Podczas studiów zawsze był najlepszy bez trudu i wysiłku, nie ślęcząc nad książkami dłużej niż przeciętny student. I tak przez całe lata uchodził za geniusza. Jednak był przekonany, że wciąż określa go ten pieprzony wzrost. „Stań się tym, kim jesteś”, napisał Nietzsche. Pewnie był wyższy od Simona, bo kiedy człowiek przechadza się zawsze na obcasikach, a i tak obrywa łokciem w nos na każdym przystanku tramwajowym, to raczej jest tym, kim się staje… mimo swego wzrostu.
Simon Kraus wyjechał z Niemiec w roku 1934, by studiować we Francji, a w 1936 wrócił do Berlina. Widział pożar Reichstagu w lutym 1933 i nadanie Hitlerowi nadzwyczajnych pełnomocnictw miesiąc potem, palenie książek, noc długich noży w 1934 i noc kryształową w listopadzie 1938… Jedynym wydarzeniem, które przegapił, były igrzyska olimpijskie. Ale przeżył w tym rwącym potoku łajna, zachowując pełną obojętność. Nawet dziś, w przededniu wojny, gwizdał na to. Zamierzał przetrwać potop.
Pewne wspomnienie doskonale go charakteryzowało. Tamtego popołudnia w kwietniu 1933 roku, kiedy siedział w bibliotece, w korytarzach nagle zrobił się zamęt. Trzaskanie drzwiami, stukot butów, zduszone okrzyki: „Wyrzucają Żydów!”. I wtedy przez myśl przemknęło mu tylko jedno: „Dopóki nie czepiają się niskich…”.
Oto co taka ułomność robi z człowieka: potwora. Co prawda małego, ale jednak potwora.
Dobrze. Simon w końcu zdecydował się otworzyć szafę. Zależało mu, by zaprezentować się Grecie Fielitz w starannie dobranym stroju. Popatrzmy… Szybko zerknął na wiszącą po lewej kolekcję płaszczy: brązowa alpaka ze stójką, dwurzędowy czarny z czesankowej wełny, trencz z gabardyny… Nie ta pora roku. Potem skupił się na garniturach: wszystkie ze stębnowanymi wyłogami, z wełny, flaneli, lnu… Oczywiście mowa o trzyczęściowych garniturach z pasowanymi kamizelkami i spodniami z wysokim stanem – ale nie za wysokim, bo wtedy wyglądałby jak w ogrodniczkach.
Ich krój był znacznie bardziej wyszukany, niż widywało się w Berlinie: Simon zachował francuskie modele i powierzał szycie utalentowanym krawcom – wyłącznie Żydom, choć coraz trudniej było ich znaleźć.
Ostatecznie jego wybór padł na tweedową marynarkę i koszulę z oksfordu. Spodnie z zakładkami, derby ze sznurówkami i wszystko gra. Poniżający szczegół: jego buty kryły oszustwo, miały bowiem pogrubione podeszwy. Simon, który dawno zrozumiał, że najlepszą metodą kontroli nad żartami na swój temat jest samemu je wymyślać, jako rezydent szpitala Charité puścił w obieg taki: „Co różni Josepha Goebbelsa od Simona Krausa? Goebbels ma jedną krótszą nogę, a Simon dwie”.
Przejrzał się jeszcze w lustrze w drzwiach szafy i doszedł do wniosku, że odcień jego marynarki – mech, kora, wrzosy jak w Highlands – przypomina kolorystykę nazistowskich mundurów. Tym lepiej – nie będzie zwracał na siebie uwagi.
Zerknął na zegarek i stwierdził, że właściwie ma jeszcze trochę czasu. Poszedł do kuchni zrobić sobie kawę.
W ponadsześćdziesięciometrowym mieszkaniu poza przestrzenią prywatną mieścił się także jego gabinet. Jako że przeznaczył jeden pokój na gabinet, drugi na poczekalnię, w gruncie rzeczy dla siebie miał kuchnię, łazienkę i dużą sypialnię. W pełni mu to wystarczało.
Simon podobnie jak o garnitury dbał o meble. Do poczekalni udało mu się dobrać niski stolik z palisandru, dwa brązowe skórzane fotele, a pod sufitem zawiesił plafonierę z matowego szkła. Ozdobą sypialni był parawan zaprojektowany przez Jeana Lurçata, kosztowny drobiazg…
Jak mógł sobie pozwolić na takie luksusy? To proste: Leni Lorenz, jedna z jego pacjentek, miała męża bankiera, specjalistę od „aryjskości” Berlina. Żałosne słowo oznaczało najzwyklejsze wywłaszczanie Żydów i konfiskatę ich dóbr, które Hans Lorenz radził „dobrym Niemcom” odkupować, oczywiście za nędzne pieniądze.
Dzięki temu Simon mógł wejść w posiadanie mieszkania, za które nie płacił nawet czynszu. Potem Leni poszła z nim do magazynów, gdzie naziści gromadzili łupy ze swoich grabieży. Tam zrobili zakupy niczym młodzi małżonkowie, którzy się urządzają. Znaleźli też czas, by kochać się za wybranym przez Simona parawanem Lurçata. Słodkie wspomnienie.
Psychiatra mógłby czuć się zakłopotany rolą „utrzymanka” (Leni dała mu lokum jak burżuj swojej kochance), ale nie przejmował się tym. Wręcz przeciwnie. W głębi ducha był żigolakiem. Studia opłacał z pracy tancerza do towarzystwa – i nie tylko.
Przed wyjściem nie zdołał oprzeć się pokusie, by jeszcze raz przejrzeć się w lustrze w przedpokoju. Naprawdę był przystojny. Wysokie czoło, a nad nim kasztanowe włosy gładko zaczesane do tyłu. Nałożył brylantynę, ale odrobinę, tak żeby włosy wyglądały na trochę nieposkromione, oswojone, lecz zarazem dzikie. Czasami nawet jakiś kosmyk omiatał mu czoło niczym błysk geniuszu drzemiącego w jego umyśle.
Brwi tworzyły niespokojne łuki nad oczyma. Dodajcie do tego ciemnoniebieskie oczy podkrążone jak u poety, prosty nos – zdawałoby się, nakreślony kilkoma pociągnięciami pędzla – i zmysłowe usta, a otrzymacie wzorcowe oblicze kochanka.
Simon z wielką starannością dobrał kapelusz, istne dzieło sztuki. Był posiadaczem kilku filcowych trilby z wąskim rondem z tyłu wywiniętym do góry. Miał też homburgi, typowo niemieckie, z charakterystycznym rowkiem na górze. Bardzo je lubił, ponieważ były sztywne i wyglądał w nich na trochę wyższego. Ale dziś sięgnął po jeden z modeli fedora, niesłusznie zwanych borsalino, zrobiony z króliczego włosia. Opuścił rondo na czoło i popatrzył jak gangster.
Jeszcze tylko lekki ruch ręki, żeby strzepnąć pyłki z ramion, i andiamo!
Simon Kraus nie był rodowitym Brandenburczykiem, pochodził z okolic Monachium. A jednak zawsze uważał się za berlińczyka. Co dnia, kiedy wychodził z gabinetu i patrzył na „swój” Berlin, odczuwał każdym zakończeniem nerwowym czar tego miasta i jego wyjątkową atmosferę.
Mieszkał w Paryżu, bywał w Londynie, a Berlin ani ze względu na piękno architektury, ani na harmonię przestrzeni nie wytrzymywał porównania z tymi miastami. Ale było coś innego. To ciężkie, płaskie, ciemne miasto emanowało specyficzną energią. Mówiło się, że powstało na ziemiach, z których wydostawały się alkaliczne wyziewy, swego rodzaju toksyczne emanacje zdolne rozbudzać ludzkie pasje. W świetle ostatnich dwudziestu lat pozostawało jedynie uznać te pogłoski za prawdziwe.
Od zakończenia wojny światowej Berlin widział wszelkie szaleństwa, wszelkie skrajności. Przewroty, rewolucje, zamachy – to w życiu politycznym; nędzę, jednodniowe bogactwo, rozpasanie – to w życiu ludzi. Dziś nazistowska dyscyplina nieco uspokoiła sytuację, jednak miejska wrzawa nie ucichła.
Simon ruszył Alte Potsdamer Straße do Potsdamer Platzu. To miejsce zawsze go zadziwiało. Wielkie okno na niebo pocięte torami U-Bahnen i ich kablami elektrycznymi, pełne sunących samochodów i koni… Budynki na pierzejach placu wyglądały jak góry otaczające stalowe jezioro. Pośrodku na osobliwym czarnym obelisku umieszczono zegary i pierwszą sygnalizację świetlną w mieście. W głębi zwieńczony kopułą Vaterland przypominał tandetną namiastkę włoskiej katedry – w budynku znajdowały się sale gier, kino i restauracje, gdzie dorosłych traktowano jak dzieci: elektryczne kolejki i miniaturowe samoloty jeździły między stolikami.
W ten słoneczny dzień Simon drżał, obserwując tłum – morze czarnych garniturów, zwiewnych sukienek (uwielbiał je) i lśniących kepi poczciwych starych szupowców, funkcjonariuszy policji porządkowej. Z rozkoszą zanurzył się w panującej tu wrzawie, wsłuchany w stukot końskich kopyt, zgrzyt tramwajów sunących torami wpuszczonymi w uliczny bruk, ryk aut…
Jak zwykle poświęcił kilka sekund, by z podziwem spojrzeć na Colombus Haus – olbrzymi dziewięciopiętrowy gmach ze szkła i stali, wybudowany ostatnio i wyróżniający się na tle tradycyjnej architektury. Sam nie wiedział dlaczego, ale marzył, by urządzić sobie gabinet właśnie w tym budynku. Simon był człowiekiem nowoczesnym, pragnął przyjmować pacjentki w futurystycznej budowli i nie tracił nadziei, że wykwaterują z niej jakichś Żydów, co – po ich wyrzuceniu – umożliwiłoby mu błyskawiczne przejęcie lokalu.
Po drugiej stronie placu panowała spokojniejsza atmosfera, więc znów rozkoszował się ciepłem. Teraz, u schyłku lata, wystarczyło przejść kilka kroków szerokimi chodnikami w cieniu wiekowych drzew, by się przekonać, że istnieje coś silniejszego od nazistowskiej opresji i groźby wybuchu wojny. Łagodność ciepłego wiatru, delikatny szelest liści, radosny blask słońca… I te jakże lekkie cienie tańczące walca na asfalcie.
Natknął się na żebraków z krzyżami wojennymi (zostało ich jeszcze paru, wspomnienie ostatniej wojny) i na grubasa w bawarskim stroju – skórzanych spodenkach i kapeluszu z piórkiem. Uśmiechnął się. Tego rodzaju postaci dowodziły, że Freud miał rację. Niemiecka kultura jest regresywna, przypomina sen skauta, w którym wszyscy chcą wędrować po górach w krótkich spodenkach.
Doszedł do pięknej, szerokiej Wilhelmstraße (trzeba lubić takie linie proste) i wyczuł bardziej posępną atmosferę. O ile w gwarze Potsdamer Platzu można było uwierzyć, że jest się w zwyczajnym mieście, o tyle Wilhelmstraße z ministerstwami, urzędami i licznymi kwaterami głównymi nie pozwalała zapomnieć, że obecne władze nie zamierzają żartować.
Zamknięta między Prinz-Albrecht-Straße a Anhalter Straße dzielnica stała się siedliskiem czystego terroru, gdzie skupiły się najgroźniejsze siły Rzeszy. Na sztandarach, na kolumnach – wszędzie – widniały runy SS, orły i te cholerne swastyki, które wciąż miał przed oczyma.
Nagle stracił humor. Tu nie dawało się marzyć. Człowieka dopadała twarda rzeczywistość. Wojna była już kwestią dni. Pakt niemiecko-sowiecki usunął ostatnie przeszkody na drodze do inwazji na Polskę. Gazety – wszystkie kupowane albo wszystkie sprzedawane, jak kto woli – mogły sobie krzyczeć z pierwszych stron, że Hitler chce za wszelką cenę uniknąć wojny, nikt nie dawał się na to nabrać. Zagarnął już Austrię, potem Sudety, dlaczego więc miałby się zatrzymać na tej drodze?
Simon maszerował przez dzielnicę wyprostowany, z naprężonymi pośladkami. Przy Prinz-Albrecht-Straße 8 przeszedł nawet na drugą stronę ulicy – był przed siedzibą Gestapo.
I wreszcie na Wilhelm Platzu odetchnął. Tu był inny świat. Nie taki jak gwarny Potsdamer Platz czy przytłaczająca dzielnica Wilhelma. Dużo zieleni, niebo, przestrzeń, a wokół wysokie kamienice o surowej architekturze, emanujące spokojem.
Stacja Kaiserhof z dwiema latarniami, bramą kutą w żelazie i niezwykłą kolumnadą otaczającą kręgiem wyjście z metra wyglądała jak mauzoleum.
Sto metrów dalej, pod numerem 3/5 przy Wilhelm Platzu, królował hotel o tej samej nazwie i wierzcie mi, że ta solidna czteropiętrowa fasada z niezliczonymi oknami i ozdobnymi balustradami balkonów, zwieńczona – na włoską modłę – tarasem na dachu, w pełni zasługiwała na miano luksusowego hotelu.
Właśnie tu Simon umówił się z Gretą Fielitz.
Hotelowe foyer spełniało oczekiwania, jakie rozbudzała fasada. Było przestronne i skąpane w słońcu dzięki wysokim weneckim oknom, prawdziwym strażniczkom światła. Pośrodku, między stolikami i podwyższeniami, dwie gigantyczne rośliny pięły się w górę niczym słupy Herkulesa. Ten hol był przedsionkiem wyciszonego, bogatego, wyrafinowanego świata.
I bardzo zaaferowanego.
Dzwoniły kryształy, ale i praca aż wrzała. Odźwierni w uniformach z galonami, hotelowi boye w szkarłatnych mundurach, kelnerzy we frakach uwijali się przy dyskretnej muzyce, która wypełniała przestrzeń między stolikami i fotelami, w rytm brzęku filiżanek, podzwaniania szkła, szmeru rozmów.
Simon przez chwilę obserwował ścierające się tu siły.
Przedstawicieli starej pruskiej gwardii – z monoklem i dumnie uniesioną głową. Ludzi interesu w czerni – nerwowych, uśmiechniętych, naelektryzowanych (biznes w Niemczech rozkręcił się już jakiś czas temu). No i oczywiście nazistów w sraczkowatych mundurach, z pasami, które nie przestawały skrzypieć, zupełnie jak garota zaciskająca ci się na szyi.
Na szczęście były i kobiety.
Tak gibkie, jak ich mężowie byli drętwi, uśmiechnięte, jak oni kamiennie poważni, lekkie, jak oni ociężali. Mówiąc wprost – one były życiem, oni śmiercią.
Przeszedł przez foyer, by dostać się na werandę, gdzie znajdował się bar. Siadając przy stoliku, doznał wrażenia, że wciska się do przegrzanego wiwarium, w którym w roli krokodyli występowało kilku zgniłozielonych oficerów nazistowskich.
Przez okno można było obserwować przechodniów na cesarskim placu. Przy odrobinie szczęścia zauważy idącą Gretę Fielitz i będzie mógł nacieszyć oczy jej nogami pod prześwitującą letnią sukienką, którą przenikną promienie słońca.
Simon żył dla takich krótkich chwil. Dla tych przelotnych, ale najbardziej wyrazistych, najmocniejszych w zwykłym dniu. Pożądanie było najlepszym narkotykiem. Zamówił martini, sięgnął po papierośnicę (bardzo płaską, w złote i srebrne prążki, marki Cartier; podarowała mu ją serdeczna przyjaciółka) i wyciągnął muratti.
Wydychając wolno dym, przyglądał się otaczającym go mundurom. Do diabła, kto chciałby się tak ubierać? Zwłaszcza w taki upał. Naziści byli całkowicie pozbawieni poczucia rzeczywistości. Z tymi galonami, medalami i złoceniami wyglądali równie pajacowato jak hotelowi boye i tragarze.
Zwrócił oczy w górę, śledząc dym wijący się w rozpromienionym słońcem powietrzu. Nie potrafił tego pojąć. Gdyby przynajmniej ludzie, którzy pchają ich ku przepaści, byli błyskotliwi, charyzmatyczni… Niewydarzony malarz, kuternoga, narkoman, hodowca kur – doborowa ekipa! A to dopiero przywódcy. Jak to ktoś powiedział – zapomniał kto – zanim czarna zaraza zalała Niemcy niczym przewrócony kałamarz: „Pijaństwo to jeden z fundamentalnych żywiołów ideologii nazistowskiej”. W pewnym sensie to przejęcie władzy musiało wzbudzać podziw. Jak taka banda błaznów mogła odnieść sukces?
Greta się spóźniała. Jeszcze jedno martini. Ciepło alkoholu pod ciepłem szklarni z wolna mąciło mu myśli. Czy jest wart więcej od innych? Oczywiście, że nie. Po prostu potrafił się odnaleźć w tym społeczeństwie terroru, zgrywał się na spryciarza i bufona, podczas gdy umiał tylko zapewnić sobie ochronę żon tych łajdaków. Jego położenie było mocno niepewne…
Jak długo zdoła tak trwać?
Niezbyt długo. Już jego specjalizacja stanowiła problem. W tych czasach zawód psychiatry w Berlinie nie był ceniony, o psychoanalityku lepiej nawet nie mówić. W 1933 roku podczas autodafe w płomienie wrzucono wszystkie książki Freuda. Myśl, że można odsłonić ludzką świadomość jak kurtynę, by łowić ukryte w niej sekrety, była dla nazistów odrażająca.
Dość tego, powiedział sobie Simon, sięgając po kolejnego muratti, żadnych czarnych myśli. Nie w taki piękny słoneczny dzień, kiedy siedzi tu sobie, sącząc martini i czekając na jedną z najpiękniejszych kobiet w Berlinie, i na tę wypchaną pieniędzmi kopertę, którą przyniesie w torebce.
Opróżnił kieliszek i zamówił kolejne martini. Boże, trzy drinki na podwieczorek to naprawdę dużo!
– Guten Tag, młody człowieczku!
Greta Fielitz stanęła przed nim. Zatopiony w myślach nie zauważył jej przez okno. Szkoda. Tak jak przewidywał, miała na sobie sukienkę z paskiem, z materiału, który rozpoznał, ledwie zerknąwszy: to był lystav, niegniotący się len. Sukienka była… lazurowa. Ta barwa pasowała do jej cery, jak słońce pasuje do morza.
Hitler, który wtrącał się we wszystko, a haute couture uważał za jeden z niezliczonych żydowskich spisków, nakłaniał Niemki do noszenia warkoczy i paskudnych ludowych sukienek. Ale mógł sobie napadać na Czechy, Francję czy Rosję – wojny z kobietami nie miał szans wygrać. Berlinianki nigdy nie zgodzą się nosić dirndla.
– Usiądź, proszę – wyszeptał, wstając, by wysunąć krzesło na wprost siebie.
Kiedy zajmowała miejsce, sukienka jedwabiście szeleściła. Greta była po prostu oszałamiająca. Przemknęło mu przez myśl, że w tej chwili on sam doznał „szału zmysłów”.
Gry słowne: obsesja psychoanalityka.
Usiadła i nie tracąc ani chwili, otworzyła wyszywaną perełkami torebkę, wyjęła kopertę i cisnęła ją na stół.
– Jesteś małym łotrem.
– Daruj sobie tego „małego”.
Założyła nogę na nogę. Simon wyraźnie usłyszał, jak pod niebieską sukienką trą o siebie jedwabne pończochy, i poczuł się, jakby dostał cios w podbrzusze.
Palec po palcu Greta ściągała białe rękawiczki.
– Przyznaję ci więc wyższą rangę: jesteś przystojnym łotrem – ustąpiła nieco.
– To brzmi lepiej. Czego się napijesz?
Delikatnie ujął ją za rękę. Ostentacyjnie pieścić żonę saksońskiego arystokraty w hotelu Kaiserhof, zostawiając na stoliku kopertę z dwoma tysiącami marek – owoc szantażu, do jakiego posunął się wobec tejże małżonki – tego nie dało się już nazwać zuchwalstwem. To było samobójstwo.
– Martini – powiedziała, nie cofając ręki. – Nie przeliczysz?
– Ufam ci.
– Powinnam cię oskarżyć przed moim mężem.
Simon skwitował pogróżkę uśmiechem. Początkowo Greta przychodziła do niego z powodu (słabych) objawów depresji. Była przybita, cierpiała na bezsenność, miała napady lękowe… Jak zwykle poprosił, by opowiedziała mu swoje sny.
Od razu posłusznie opisała mu nawracające koszmary.
Jednoznacznie antynazistowskie. W świetle dnia Greta dzielnie grała rolę małżonki i służebnicy swastyki, lecz nocą, w sekretnej strefie snu, do głosu dochodziły jej lęki i tworzyły przerażające sceny, w których naziści stawali się jeszcze bardziej odrażający (jeśli to możliwe) niż w rzeczywistości.
Nie to było jednak materiałem do szantażowania młodej damy. Dopiero gdy Greta nieco się zagalopowała i wyjawiła, że jej mąż, pruski hrabia blisko związany z partią, z całego serca gardzi Adolfem Hitlerem i mówiąc o nim, zawsze posługuje się przydomkiem nadanym mu przez Hindenburga: „czeski kapral”, psychoanalityk mógł działać.
Simon zagroził, że pójdzie na Gestapo i wyda hrabiego, popierając słowa zapisem sesji na płytach. Greta musiała rozwiązać dylemat: albo wyzna mężowi, że chodzi do psychoanalityka, albo będzie płacić, wykradając pieniądze z ukrytych funduszy hrabiego.
Wybrała tę drugą opcję. Już pół roku wcześniej.
– Dziękuję – powiedział krótko. Wsunął kopertę do kieszeni. Od niechcenia. Ironia losu: brać haracz od szantażowanej żony nazisty, siedząc pośród tych paskudnych mundurów. – Już ci tłumaczyłem, że to stanowi element terapii – podjął, przybierając swój najłagodniejszy ton. – To odszkodowanie jest kluczem do twojego uzdrowienia. Sigmund Freud powiedział…
– Schnauze! Jesteś zwykłym gnidowatym szantażystą.
– Skoro tak uważasz… – odparł, udając obrażonego. – Robię to dla twojego dobra.
– Te pieniądze nie są nawet moje, tylko męża.
– Tym lepiej!
– Pleciesz bzdury.
Znów pochylił się nad stolikiem, aby się do niej zbliżyć, i wziął ją za rękę.
– Greto, leczę cię z powodu koszmarów, prawda?
– Owszem – przyznała nadąsana.
– A skąd się biorą te koszmary?
Uniosła głowę i wystraszona rozejrzała się wokół.
– Milcz.
Przysunął się jeszcze i wyszeptał:
– Masz je przez NSDAP, ślicznotko.
– Prosiłam, zamilcz!
– A skąd pochodzą pieniądze twojego męża?
Rozszlochała się, osłaniając twarz rękami. Dokładnie takie same sztuczki stosowała Frau Feldman. Na szczęście w gwarze, jaki panował na tarasie, nikt niczego nie zauważył.
– W pewnym sensie płaci mi Hitler – podjął miękkim głosem. – I tylko pokrywa koszty szkód, jakie spowodował w twojej głowie.
Osuszyła oczy.
– Znowu ta twoja gówniana logika.
– Nie bądź dzieckiem – powiedział, znów sięgając po muratti. – Te pieniądze posłużą nauce. Lepsze to niż topienie ich w wojnie, która zapowiada się na największą klęskę stulecia. I pochłonie miliony ludzkich istnień.
Greta cofnęła się na krześle. Smutek na jej twarzy ustąpił żywemu zaciekawieniu.
– Zastanawiam się, jakim cudem jeszcze żyjesz.
– Dzięki mojemu wzrostowi. Przemykam za plecami innych.
– Te plecy nie osłonią cię przed bombami, które wkrótce spadną na świat.
– Oby nie za szybko. A tymczasem napijesz się jeszcze martini?
Pokiwała głową jak kukułka ze szwajcarskiego zegara. Uwielbiała zachowywać się jak dziecko, prawdę mówiąc, dzieciństwo było nieodległą epoką jej życia.
Simon przywołał kelnera i złożył zamówienie. Czuł, że myśli dziwnie mu się rozpływają.
– Jak się miewa twój mąż? – spytał nieoczekiwanie, jakby za wszelką cenę chciał ją sprowokować.
– Żyje w silnym napięciu – rzuciła. – Ta sprawa z Polską bardzo go ekscytuje.
Wypił łyk martini i poczuł smak kofeiny na języku. Zaraz potem fala żółci spowodowała palenie w gardle.
– Nareszcie coś, od czego mu staje.
– Proszę cię… – syknęła. – Poczęstuj mnie papierosem.
Simon podsunął jej papierośnicę. Drżącymi palcami chwyciła muratti.
– Dlaczego nie przychodzisz już do mnie na sesje? – zapytał, zapalając jej papierosa (zapalniczka także była pozłacana, dostał ją w prezencie od innej przyjaciółki).
– Twoje usługi stały się za drogie.
Greta miała przynajmniej poczucie humoru. Założyła nogę na nogę, a on usłyszał charakterystyczne tarcie jedwabnych pończoch. Tym razem brzmiało, jakby coś rozerwało się w jej łonie. Alkohol wyostrzał mu zmysły.
Młoda kobieta nie starała się grać zmysłowością. Seksualny magnetyzm działał wbrew jej woli. To była kwestia proporcji kończyn i wzrostu, czegoś ciężkiego, co miało moc przyciągania równie naturalną jak przyciąganie ziemskie.
I nagle Simon zapomniał o nazizmie, o dwóch tysiącach marek, o czasie i miejscu spotkania. Zaledwie kilka centymetrów dzieliło go od jej ud i myślał wyłącznie o tym, by się w nich zanurzyć, czuć je, pieścić. Boże, na samą myśl o miejscu, gdzie się zaczynały, o tej skórze niemowlaka, czuł się chory.
– Przychodź do gabinetu – powiedział kategorycznym tonem.
– Żeby z tobą sypiać?
– Nieważne, dobrze by ci to zrobiło.
Poczuł, że odpływa – martini mąciło mu umysł, zaczynał gubić wątek.
– Kim ty właściwie jesteś?
– Lekarzem, który chce jak najlepiej leczyć pacjentki.
Mówiąc to, zauważył, że nie żartuje.
– Lekarzem i szantażystą.
– Powiedzmy, że mam dwa zawody. A raczej pracę i hobby.
– Zastanawiam się, co uważasz za hobby.
Nie odpowiedział. Mimowolnie zwrócił oczy na Kancelarię Rzeszy po drugiej stronie placu. W tym ułamku sekundy dyktatura wydawała mu się wręcz miła. Była jak ciśnienie, kiedy nurkuje się w morzu – czyniła każdą chwilę cenniejszą, bardziej intensywną. Wszystko mieszało mu się w głowie. Do diabła, to martini…
– Słuchasz mnie czy nie?
– Proszę?
– Nie dotarło do ciebie, że to twoje cyniczne zachowanie, ta zabawa w uwodziciela i operetkowego łotra, to wszystko nie jest na te czasy? – Wyciągnęła rękę i delikatnie położyła mu ją na karku, jakby uspokajała małego kotka. – Simonie, obudź się, zanim twoje atuty zamienią się w słabość. W obozie koncentracyjnym będziesz tylko małym człowieczkiem z głową na wysokości kolby. I oberwiesz prosto w gębę.
Simona przebiegł dreszcz. Greta miała rację: jeśli będzie zgrywał się na cwaniaka, krucha warstwa lodu, po którym stąpał, pęknie mu pod nogami. A ta jego ochrona… Ochrona ze strony kobiet, które szantażował i z którymi sypiał… To nie był silny immunitet. Rogacze w końcu o wszystkim się dowiedzą.
– A gdybyśmy wrócili do hotelu Zara jak za dawnych pięknych czasów?
Uśmiechnęła się.
– Przykro mi, Simonie. Pod tym względem także wyszedłeś z mody.
Wydał z siebie zrezygnowane westchnienie, które zabrzmiało raczej jak beknięcie.
– Spotkajmy się raczej w Bayernhofie – powiedziała nagle rozbawiona. – Już tak dawno nie jadłam kartoffelsalat.
Znów się uśmiechała, a on mógł patrzeć na nią z zachwytem. Jej buzia laleczki siała spustoszenie w berlińskich wyższych sferach, a w tej chwili jej policzki były jak dwa rozpalone do czerwoności węgle zdolne wywołać pożar w spodniach każdego mężczyzny.
– Niech będzie Bayernhof – skapitulował. – W piątek o wpół do pierwszej?
– O wpół do pierwszej będzie idealnie. – Wstała, szeleszcząc sukienką jak niebo. – Pozwolisz mi mówić – uprzedziła. – Dobrze ci zrobi, jeżeli będzie tam trochę mniej świństw niż zwykle. Auf wiedersehen.
Simon patrzył, jak odchodzi. Bez frustracji. Powiedział sobie, że jest prawdziwym intelektualistą: bardziej niż jej uda lubił pieścić ideę tych ud.
W drodze powrotnej trochę wytrzeźwiał. Jednak wciąż miał dobry nastrój. Czuł w kieszeni kopertę od Grety, a jego drobne manipulacje wydawały mu się genialne. Zarabiał pieniądze, ciągnąc damy za język, a potem zbijał jeszcze większe, obiecując im milczeć. Reden ist Silber, schweigen ist Gold. Mowa jest srebrem, milczenie złotem.
Żeby skuteczniej przezwyciężyć skutki martini, zatrzymał się przy ulicznym sprzedawcy i kupił dwie gorące Wiener Würstchen. Berliński przysmak w cielistym kolorze… Trzymając kiełbaski w jednej ręce, lekkim krokiem szedł Wilhelmstraße. Tak lekkim, że bawił się jak za chłopięcych lat – omijał spojenia płyt chodnikowych. Jeżeli nadepniesz linię, umrzesz…
Znów przeszedł przez Potsdamer Platz, zwinął w kulkę zatłuszczony papier i rzucił nim, celując do kosza. Tym razem zgiełkliwy plac wydał mu się nieznośny. Sunące tędy tramwaje, piętrowe autobusy, samochody, dorożki wyrzucały też morze kapeluszy i wojskowych czapek, które kołysały się jak fala ruchomych punkcików. Pointylizm w rytmiestaccato. Tik-tak-tak…
Lekkość, którą czuł, zaczęła przechodzić w migrenę. Słońce chowało się gdzieś za budynkami, dźwięki kaleczyły mu mózg jak ostre krawędzie łyżew lodowisko.
Kiedy skręcał w Alte Potsdamer Straße, ogarnęło go złe przeczucie. Greta miała rację – chodził po linie i kiedyś w końcu z niej zleci. Rzeczywistość dopadnie go nagle, uderzy jak rozpędzona Kriegslokomotive.
Gdy miał już swój dom w zasięgu wzroku, o mało nie wybuchnął śmiechem. Mógłby zrobić karierę jako medium… Przed budynkiem ujrzał spektakl, którego każdy Niemiec bał się najbardziej na świecie.
Piękny mercedes zaparkował przed bramą. Oparty o auto kierowca w mundurze SS palił papierosa. Kilka kroków dalej nieruchomo, jakby wrósł w asfalt, stał olbrzym w czarnym mundurze i błyszczącej czapce.
Ha, ha, ha! Mały Simon, który przemyka zawsze za plecami innych! Dalejże do kacetu, jak wszyscy!
Nie patrzył już ani na samochód, ani na szofera – skupił się na wielkoludzie ze swastyką na naszywkach. Obraz był tak doskonały, że nadawał się na ilustrację do propagandowych książek. Kurtka, pas, kabura. Spodnie do jazdy konnej. Miękkie buty z cholewkami lśniące jak lustro. Esesmański sztylet na łańcuszku. Na piersi medal sportowy SA. No i oczywiście wszędzie orły – na czapce, na kołnierzu, na klamrze pasa.
– Doktor Simon Kraus?
– Tak, to ja – powiedział Simon, nie mogąc oderwać oczu od dwóch run, które tworzyły symbol SS na kołnierzu munduru.
– Hauptsturmführer Franz Beewen – przedstawił się olbrzym, strzelając obcasami.
Czuło się, że ćwiczył to powitanie przed lustrem. Simon spodziewał się tradycyjnego „Pojedzie pan z nami”, jednak mężczyzna dodał niemal ugodowo:
– Czy moglibyśmy porozmawiać w pańskim gabinecie?
Oficer pokazał mu owalną odznakę z poczerniałego metalu. Widniał na niej orzeł siedzący na swastyce. Pod nią numer. Ano, Gestapo…
– Oczywiście – powiedział Simon, wykonując lekki ukłon bliższy gestykulacji Chaplina niż Hitlera.
Idąc po schodach, mimo całej sytuacji odczuwał osobliwą dumę. Ta kamienica z ciosanego kamienia, brama z kutego żelaza… To jednak musiało robić wrażenie.
Szli w milczeniu. Simon był dumny z przepychu, w jakim żył, z wyrafinowanego wystroju części wspólnych. Nieszczęsny durniu, pewnie ostatni raz widzisz tę klatkę schodową.
Na trzecim piętrze otworzył drzwi mieszkania, kątem oka obserwując gościa. Zastanawiał się, czy gestapowiec naprawdę jest tak wysoki, jak mu się wydawało. Przy Simonie łatwo było uchodzić za tytana.
Zatrzymali się na chwilę w przedpokoju – małym pomieszczeniu pomalowanym na beż harmonizujący z jasnym parkietem z gabońskiego drewna. Jedyną ozdobą była tu seria szkiców Paula Klee.
Hauptsturmführer przez moment przypatrywał się im w zamyśleniu. Simon wykorzystał ten czas, uważnie go obserwując. Był nie tylko wysoki, ale i niesłychanie przystojny. Gęba stuprocentowego Aryjczyka, jakby świeżo wyrzeźbiona. Stalowe rysy, silna szczęka, pogardliwe usta… Z takim wyglądem mógł wysyłać do obozu koncentracyjnego lekkim ruchem brody.
Jednak ten iście wagnerowski Siegfried miał drobną niedoskonałość. Widać było, że cierpi na ptozę, porażenie mięśni powieki oka, co powodowało, że górna powieka na poły zasłaniała lewe oko. Kiedy na kogoś patrzył, to jakby celował do niego z lugera.
– Proszę za mną.
Przeszli do gabinetu. Zniesmaczona mina, jaką gestapowiec zrobił na widok mebli art déco, wiele mówiła o jego – nazwijmy to tak – postawie kulturowej. Kolejny, który musiał spalić sporo książek 10 maja 1933 roku przed berlińską operą.
– W czym mogę pomóc, Hauptsturmführer? – spytał Simon, siadając za biurkiem.
Nie zarzucił nóg na blat, ale jego poza wyrażała to samo. Lęk, jaki go ogarnął, zdążył przeminąć, w otoczeniu swoich książek i mebli znów czuł się silny, nietykalny. Pamiętajmy, że martini wciąż buzowało w jego żyłach i pomagało wierzyć w supermoce, jakie posiadał.
Nie odzywając się, mężczyzna w czerni przeszedł kilka kroków. Przyglądał się każdemu szczegółowi. Gestapo miało czas.
Kiedy zbliżył się do ukrytych drzwi do sali nagrań, Simon kaszlnął, by zwrócić uwagę na siebie.
– Zechce pan usiąść – powiedział z naciskiem.
Skóra fotela boleśnie kwiknęła pod ciężarem gestapowca.
– Czy zna pan Margarete Pohl?
Simon Kraus poczuł, że coś w jego wnętrzu się odpręża. Margarete była jedną z jego pierwszych pacjentek, cierpiała na chroniczną depresję i dotąd czasami przychodziła do niego na konsultacje. Drobna blondynka z płaską pupą i małymi, sterczącymi piersiami, jedna z tych, z którymi sypiał, jednak była to historia sprzed ponad dwóch lat.
– Z pewnością ma pan nadmiar pracy, Hauptsturmführer – powiedział, odzyskując nagle pewność siebie. – Ja także nie mam wiele czasu. Czy moglibyśmy darować sobie pytania, na które zna pan już odpowiedź?
Simon dwie rzeczy wyczytał z oczu oficera, a raczej z jego półtora oka. Po pierwsze – szczere osłupienie taką ripostą udzieloną oficerowi SS. Po drugie – swoiste zrozumienie. Z pewnością uprzedzono go, że Simon Kraus jest osobistym psychiatrą małżonek dygnitarzy. A to oznaczało, że jest nietykalny.
Myśl, że można pozostawać pod ochroną kobiet, musiała wydawać się wzruszająca człowiekowi pokroju Franza Beewena.
– Proszę odpowiedzieć na moje pytanie.
– Tak, to moja pacjentka.
– Od kiedy?
– O ile mnie pamięć nie myli, od maja albo czerwca trzydziestego siódmego roku.
– Czy przychodzi do pana regularnie?
– Teraz już nie. Jest w okresie remisji. Papierosa?
Franz Beewen odmówił, kręcąc głową. Przyglądał się Simonowi z wyraźnym zaciekawieniem. Ta nonszalancja, swoboda bycia musiały być dla niego godne podziwu, zwłaszcza w takich czasach.
Gdzieś na dnie jego wodnistozielonego oka tliła się nawet iskierka satysfakcji. Simon, który znał się na kobietach, ale także na mężczyznach, wyczuwał wojownika kryjącego się za tym karnawałowym mundurem z godnymi pajaca dystynkcjami. Beewen lubił, gdy ktoś stawiał mu czoło.
Simon domyślał się też, że ma do czynienia z człowiekiem o silnej pozycji, należącym do elity Geheime Staatspolizei. Dlaczego przysłano do niego tego wojownika? Co tak istotnego się wydarzyło?
Gestapowiec, jakby czytał w jego myślach, oznajmił prosto z mostu:
– Margarete Pohl została zamordowana.
Simon Kraus o mało nie spadł z krzesła. W Berlinie mordowano wszystkich – nazywało się to „polityką”. Ale taka kobieta jak Margarete Pohl nigdy nie znalazłaby się na celowniku: stuprocentowa Aryjka, w stu procentach oddana Tysiącletniej Rzeszy, była małżonką Gruppenführera SS, dawnego towarzysza broni Göringa.
I natychmiast przed oczyma stanęła mu ta blondynka tylko nieznacznie wyższa od niego, śmiejąca się na głos w jedwabnej bieliźnie, tańcząca na łóżku niczym Anita Berber. Do oczu napłynęły mu łzy. Gniewne, żrące łzy, jakby ktoś wstrzyknął mu pod powieki roztwór soli.
– Zamordowana? – powtórzył głupio. – Ale… kiedy?
– Nie mogę ujawnić żadnych szczegółów.
Simon zrezygnował z pozy „wyrachowanego rozluźnienia” i oparł łokcie o blat biurka.
– Czy pan wie… To znaczy, czy wiadomo, kto to zrobił?
Na twarzy Franza Beewena po raz pierwszy pojawił się uśmiech, a raczej grymas pobudzony smakiem żółci w ustach niż jakimkolwiek ludzkim uczuciem. Zdjął czapkę. Jego blond włosy, obcięte tak krótko jak sierść ostrzyżonej owcy, aż kusiły, by je pogłaskać.
– Ale… jak została zamordowana?
– Powtarzam, że nie mogę panu nic powiedzieć.
Przez ułamek sekundy myślał o zbrodni z miłości. Margarete nie była wzorem wierności ani skromności, jednak jej mąż, generał na wiecznych manewrach, miał ją gdzieś, traktował jak starą zabawkę. Ani trochę nie przystawał do typu zazdrosnego męża.
Nowy kochanek?
Założywszy nogę na nogę, Beewen wodził teraz rozbawionymi oczyma po gabinecie Simona i jego wyszukanym umeblowaniu. Odnosiło się wrażenie, że napawa się satysfakcją, bo uchwycił tego człowieczka w jego ukwieconym ogródku. Simon miał swoją gadaninę psychiatry, zdegenerowaną sztukę, niepotrzebne nikomu książki. On miał śmierć, przemoc, władzę. Konkretny świat. Dzisiejszy świat.
– Czy Margarete Pohl przychodziła do pana regularnie?
– Już mówiłem. W tej chwili odbywaliśmy mniej sesji. Widziałem ją dwa tygodnie temu.
– Na czym polegała pańska kuracja?
Simon mógłby powołać się na tajemnicę lekarską, ale była to prosta droga do podziemi przy Prinz-Albrecht-Straße. Wolał uniknąć tej przeprowadzki.
– Na rozmowie – powiedział powściągliwie. – Opisywała mi swoje zaburzenia, a ja udzielałem jej porad.
– Jakie to były zaburzenia?
Simon sięgnął po muratti. Przypalił papierosa, żeby zyskać czas na przemyślenie odpowiedzi.
– Miała stany lękowe – odparł, nerwowo uderzając palcami w obrzeże popielniczki.
– Co to były za lęki?
No cóż, tam gdzie teraz jest, niczego nie musi się już bać…
– Bała się nazistowskiego reżimu.
– Dziwaczny pomysł.
– Pan też tak sądzi? Powtarzałem jej to do upadłego.
Ta uwaga mu się wymknęła. Potężne ciało obciśnięte czernią nagle się wyprężyło, jakby mechanizm pod mundurem uległ zablokowaniu.
– Czy wspominała o relacjach z mężem?
– Naturalnie.
– Co o nich mówiła?
Simon ujrzał kolejną migawkę. Margarete w pokoiku obok słuchała z gramofonu ulubionej piosenki, Heute Nacht oder nie, wirując boso po parkiecie.
– Cierpiała z powodu jego zachowania. Nigdy nie miał dla niej czasu. Wciąż na manewrach…
– Proszę mówić bardziej precyzyjnie. Na co chorowała?
– Jej poczucie odrzucenia wyrażało się poprzez brak apetytu, drżenie, omdlenia, napady lękowe…
Gestapowiec zwrócił swoje dziwne oczy na Simona i patrzył, jakby chciał go przeniknąć. Asymetria powiek czyniła go wyjątkowym, był prawie jak bohater powieści. Jakby krył się za mgłą, jakby był spiskowcem albo jednookim piratem.
– Czy wspominała o kochanku?
Simona przebiegł dreszcz – może to pułapka? Nie miał pojęcia, na jakim etapie jest śledztwo. Nie wiedział nawet, kiedy zamordowano Margarete.
– Nigdy – odparł, a potem dodał tonem nieznoszącym sprzeciwu: – To nie było w jej stylu.
Oficer skinął głową. Trudno było odgadnąć, co myśli. Nawet gdyby ten facet stracił rano matkę, zachowałby swoje niewzruszone spojrzenie nad żelaznymi szczękami.
– Wie pan, jak spędzała czas?
– Nie. Powinien pan zapytać o to jej męża.
Beewen się pochylił i oparł łokciami o biurko, powodując skrzypienie skóry i drewna. Politurowany blat nigdy dotąd nie wydawał się Simonowi równie mały.
– Musiała przecież opowiadać panu o swoim codziennym życiu.
Simon zgasił papierosa i wstał, żeby otworzyć okno. Pozbyć się zapachu tytoniu. A raczej uwolnić gabinet od napięcia.
– Nie chciałbym oczerniać zmarłej – mruknął, udając zakłopotanie – ale Margarete wiodła leniwe i puste życie małżonki majętnego człowieka.
– To znaczy?
Simon usiadł.
– Fryzjer, zakupy, zabiegi… Poza tym często spotykała się z przyjaciółkami na herbatkach.
– Wspominano mi o pewnym klubie…
– To prawda, należała do Klubu Wilhelma. To rodzaj salonu literackiego, a może raczej towarzyskiego. Jego członkowie spotykają się co popołudnie w hotelu Adlon.
Beewen znów rozparł się w fotelu.
– Czy podczas ostatnich wizyt Frau Pohl wydała się panu nerwowa, przestraszona?
– Jak mówiłem, to właśnie było powodem naszych spotkań.
– Niech pan nie udaje głupca. Czy odniósł pan wrażenie, że boi się jakiegoś konkretnego zagrożenia? Może otrzymywała pogróżki?
– Nic mi o tym nie wiadomo, ale…
Jednostronne przesłuchanie zaczynało go już irytować. Zwykle to on zadawał pytania.
– Może mógłby pan podać mi jakieś szczegóły jej śmierci? Gdybym wiedział, co się stało, mógłbym udzielać dokładniejszych odpowiedzi.
– Nie jestem upoważniony do ujawniania żadnych informacji.
Hauptsturmführer splótł palce na kolanach. Miał szerokie suche dłonie z licznymi bliznami. Ręce chłopa, ale i esesmana, który rozkwaszał twarze, łamał ręce, wybijał szyby i wszystko, co znalazło się w zasięgu jego pięści, zanim zapracował na ponury awans do Gestapo.
Simon zauważył, że mężczyzna mówi bez obcego akcentu. Jabłko nie pada daleko od jabłoni – pochodził ze wsi, owszem, ale gdzieś w pobliżu Berlina. Tymczasem on, Simon, dopiero po latach starań pozbył się tego idiotycznego bawarskiego akcentu.
– Jeżeli dobrze zrozumiałem – podjął gość – ofiara przychodziła do pana regularnie od prawie dwóch lat. Opowiadała o swoich problemach osobistych, lękach, wątpliwościach i tym podobnych. Jeżeli ktoś w Berlinie zna ją dogłębnie, to właśnie pan.
– Powtarzam, że Margarete cierpiała na chroniczne niedomagania. Nigdy się nie zdarzyło, by wspominała o pogróżce albo osobie, którą uważała za groźną.
– Proszę się jeszcze zastanowić.
Simon wyciągnął muratti i przypalił papierosa, zadzierając głowę – przybrał pozę mającą świadczyć o usilnym szperaniu w pamięci. Za ścianą stała kolekcja płyt z nagraniami wszystkich sesji Margarete od maja 1937 roku.
– Doprawdy, bardzo mi przykro, ale niczego takiego sobie nie przypominam.
Większość „problemów” Frau Pohl ledwie zasługiwała na miano nerwicy, a jej rozchwianie psychiczne nie wykraczało poza ramy niepokojów egzystencjalnych zaniedbywanej żony. Jej jedynym wrogiem była nuda zwalczana kompulsywnymi zakupami, koktajlami od czwartej po południu i kilkoma kochankami, którym czasem udawało się dostarczyć jej rozrywki. Z nim włącznie.
Simon powrócił do pierwszej, a właściwie drugiej myśli, jaka mu się nasunęła. Szukając przygód na prawo i lewo, łajdacząc się w berlińskich spelunkach, mogła w końcu trafić na jakiegoś zboczeńca.
– Czy mówiła panu kiedyś o Marmurowym Człowieku?
– Słucham?
– O Marmurowym Człowieku.
– Co ma pan na myśli? Pomnik?
Franz Beewen ciężko westchnął. Po raz pierwszy pozwolił sobie na ludzką reakcję. Nagle jego twarz przybrała inny wyraz, nie tak twardy, bardziej… ożywiony.
– To jedyny trop, jaki mamy – przyznał. – Wielokrotnie mówiła mężowi o Marmurowym Człowieku. Jakby się go obawiała…
– Czy mówiła coś jeszcze?
Beewen milczał, taksując rozmówcę. Nawet jego pirackie oko nie było już tak obojętne.
– Nie, nigdy nie chciała powiedzieć nic więcej – rzucił. – Powtarzała tylko, że się boi. Bardzo się boi. Ale nie wiadomo, czego dokładnie.
Simon nie podjął wątku. Miał nadzieję, że ten cerber wreszcie sobie pójdzie. Chciał zostać sam. Zatańczyć ostatniego walca ze wspomnieniami. Sączyć stary koniak, przywołując obraz Margarete przy dźwiękach piosenek Mischy Spoliansky’ego.
Beewen, jakby miał bezpośrednie połączenie z mózgiem Simona, wstał. Psychiatra nie wierzył w swoje zdolności telepatyczne, a w każdym razie nie cenił ich aż tak wysoko. Uznał to raczej za przykład synchroniczności, którą tak lubił Carl Gustav Jung.
Hauptsturmführer, który chyba nieco się uczłowieczył, wziął pióro Simona i zapisał na kartoniku swoje nazwisko i numer.
– Herr Kraus, proszę się jeszcze nad tym zastanowić. Niech pan przejrzy swoje notatki i skontaktuje się ze mną.
Psychiatrze pozostało jedynie skinąć głową. Piekły go oczy, ale nie tylko od dymu papierosowego.
– Proszę się nie fatygować. Trafię do drzwi.
Patrzył, jak potężna postać przekracza próg, wypełniając całe przejście. Nigdy nie gościł tu takich ludzi. Zwykle widywał delikatne wełenki, futrzane kołnierze i jedwabne pończoszki.
Zaczekał, aż drzwi się zatrzasną, i dopiero wtedy podszedł do okna, aby je zamknąć. Olbrzym wsiadł do mercedesa, chociaż należałoby raczej powiedzieć, że się do niego wcisnął. Simon odprowadził spojrzeniem oddalające się auto i dopiero potem pozwolił sobie na uśmiech. Znowu miał przewagę czasu. Asa w rękawie.
Człowiek z marmuru, tak? Oczywiście, że go znał. Margarete kilka razy o nim mówiła. Ale Franz Beewen mógł przetrząsnąć cały Berlin, poszukując go – na próżno. Jedynym miejscem, które nawiedzała ta postać, był umysł Margarete. Człowiek z marmuru pojawiał się jej tylko we śnie… Był to rodzaj golema, który wypełniał jej sny.
Kraus znał jeszcze jeden szczegół, który mógł mieć duże znaczenie. Nie tylko Margarete cierpiała na ten syndrom. Taki koszmar dręczył wiele innych pacjentek. Simon uznał to za powszechny symbol władzy nazistowskiej albo nawet Adolfa Hitlera. Tylko dlaczego rzeźba? Z marmuru? Simon łączył to z obrazem albo miejscem, które wpisało się w pamięć tych dam i powracało w ich snach.
Wątpił, by ten wytwór psychiki miał cokolwiek wspólnego z zabójstwem młodej Pohl, uznał jednak, że warto zgłębić temat.
Był to winien swojej młodej kochance. Tej, która jazgotliwym głosem śpiewała Heute Nacht oder nie.
Franz Beewen nienawidził takich gnojków. Pasożytów. Żigolaków. Zdegenerowanych lekarzy.
Ładna buźka, owszem, ale ciało marionetki. I ten wypierdek śmiał patrzeć na niego z góry? Potraktował go jak wieśniaka. Gdyby to zależało tylko od niego, zabiłby go od razu w tym burżuazyjnym mieszkaniu pełnym dziwacznych rzeczy (zupełnie jak na wystawie zdegenerowanej sztuki, na której w 1937 roku należał do służby porządkowej).
Nie, dla takich pasożytów nie było miejsca w Tysiącletniej Rzeszy. Tego typu wypaczone umysłowości doprowadzały zawsze do rozpasania i grzechu. Intelektualistyczni łajdacy. Byli trądem nowych społeczeństw. Snuli za dużo rozważań i przez to wypaczali sens życia, nie słyszeli już głuchych drgań ziemi, naturalnych i najważniejszych.
Ten karzeł nie powiedział mu wszystkiego – na przykład było oczywiste, że słyszał już o Marmurowym Człowieku. Ale to nic, jeszcze tu wróci. Powtórzy pytania, przyprze psychiatrę, wyciśnie z niego wszystko jak z przegniłego owocu. Nie omieszka też przetrząsnąć jego gabinetu, kiedy go nie będzie.
A skoro łagodne metody nic nie dały, trzeba będzie przemówić mu do rozumu pałką. To, że Beewen awansował, nie znaczyło jeszcze, że wyszedł z wprawy.
– Jedziemy do Brangbo, Hauptsturmführer?
Nawet nie spojrzał na kierowcę.
– Tak, do Brangbo.
Kiedy po raz pierwszy wsiadł do mercedesa-benza 170, fiut prawie stanął mu w portkach. Konkretyzacja pod postacią stali i skóry jego sukcesu, jego awansu, władzy.
Teraz nie zwracał już na to uwagi. Człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego, nawet do spełniania marzeń. Marzeń, o które walczył pięściami, zaciskając zęby. I z gniewem w sercu.
Został mu już tylko jeden szczebel do osiągnięcia celu i właśnie wtedy spadło na niego to śledztwo.
Ten mały dureń z włosami przygładzonymi brylantyną nawet nie domyśla się rozmiarów klęski. Otóż Margarete Pohl nie była pierwsza. W piątek 4 sierpnia znaleziono zwłoki Susanne Bohnstengel, dwudziestosiedmiolatki, na Wyspie Muzeów. Z rozpłatanym brzuchem. Zmasakrowanej. Bez pantofli.
Sprawę najpierw powierzono Kripo, policji kryminalnej, ale wobec braku efektów, a także odnalezienia drugich zwłok, odsunięto kripowców, a śledztwo przekazano Gestapo.
I spadło akurat na niego, Franza Beewena, chociaż nie miał w tej dziedzinie żadnego doświadczenia. W Gestapo nie szukało się przestępców, tylko się ich tworzyło od zera. Akta śledztwa spokojnie się fabrykowało, siedząc za biurkiem, a potem aresztowało się winnego, który był najbardziej zdziwiony stawianymi mu zarzutami.
Ale tym razem było inaczej. Prawdziwy morderca chodził swobodnie ulicami Berlina i atakował żony dygnitarzy z najwyższych nazistowskich kręgów. A on miał go dopaść. Scheiβe!
Podróż do Brangbo zajmie co najmniej pół godziny. Usiadł wygodnie, żeby podsumować całe śledztwo.
A zatem 4 sierpnia zwłoki młodej kobiety odnaleziono na północnym cyplu Wyspy Muzeów, w dzielnicy Cölln nad Sprewą. Ciało leżało wzdłuż Am Kupfergraben, na bulwarze na wprost Bode-Museum na zachodnim brzegu rzeki.
Z identyfikacją ofiary nie było problemu: miała na sobie ubranie, obok leżała torebka. Susanne Bohnstengel, z domu Scheydt, urodzona w 1912 roku w Ansbach w Środkowej Frankonii w Bawarii. Żona Wernera Bohnstengla, dostawcy części zamiennych dla Wehrmachtu. Bardzo bliskiego dowództwu SS.
Max Wiener, Hauptmann w Kripo, pierwszy prowadzący to śledztwo, postępował jak zwykle: przeczesano dzielnicę w poszukiwaniu świadków, sprawdzono zwolnienia z więzień (chociaż w tych czasach łatwiej tam było trafić, niż się wydostać), szukano w przestępczych kręgach miasta.
W tym czasie sekcja zwłok kobiety wykazała, że doszło do poważnych okaleczeń. Ofiara miała głęboką ranę szyi. Narzędzie zbrodni (nóż albo sztylet) rozcięło żyłę szyjną i tętnicę szyjną zewnętrzną, a także uszkodziło krtań i tarczycę.
Ofiara zmarła od tych obrażeń, które spowodowały potężny krwotok. Jednak zadano jej też inne ranny. Kilka na lewym boku wskazywało, że się broniła i próbowała osłaniać, gdy zabójca trzymał jej ręce nad głową – rany sięgały aż pachwin. Wewnętrzne powierzchnie palców obu rąk były głęboko nacięte. Niektóre paliczki trzymały się na jednym ścięgnie. Kobieta musiała chwycić nóż, którym ją masakrowano.
Zabójca wyjątkowo pastwił się nad brzuchem. Szerokie ukośne cięcie biegło od przepony po lewej aż do dołu biodrowego prawego. Dwie płytsze rany szły równolegle, jakby morderca podejmował nieudane próby, zanim w końcu wbił nóż aż po trzonek i dosłownie rozpłatał brzuch ofiary.
Badania przeprowadzone przez lekarza sądowego wykazały też, że sprawca dokonał specyficznego okaleczenia – wyciął srom ofiary i zabrał narządy płciowe, których ani śladu nie znaleziono w pobliżu zwłok. Morderca ukradł jajniki, macicę wraz z szyjką, a także cały srom.
W tej sytuacji trudno było powiedzieć, czy ofiara została zgwałcona, czy też nie, ale Wiener skłaniał się ku scenariuszowi bez gwałtu. Morderca czerpał rozkosz z używania noża, a nie fiuta. Z czasów SA i Unterweltu, przestępczego półświatka, Beewen znał tego rodzaju typków.
Co dziwne, morderca zabrał też pantofle Susanne. A zatem lubił się bawić narządami i butami ofiar. Naprawdę potworny świr.
Wiener zaczął dochodzenie z przytupem. Bardzo liczył na nowe laboratorium medycyny sądowej w Berlinie, Narodowy Instytut Chemii, wydział chemii sądowej i statystyk kryminalnych zwany w skrócie KTI, który w swoim programie miał badanie odcisków palców, fotografie antropometryczne, portrety pamięciowe, analizy osobowości, balistykę, identyfikację broni używanej przez sprawców zbrodni, badanie tkanek i materiału organicznego (przy użyciu mikroskopu), badanie krwi i spermy, toksykologię, wykrywanie atramentu sympatycznego…
Wiener słono zapłacił za cały ten szum. Serie analiz niczego nie wykazały, poszukiwanie naocznych świadków nie przyniosło efektów. Hauptmann szybko się przekonał, że pole jego działania mocno się zawęża. Zakazano mu przesłuchiwać bliskich ofiary. Zakazano mówić o morderstwie. Zakazano nagłaśniać sprawę nawet w ramach jego własnej jednostki… Bo jak przyznać, że popełniono taką zbrodnię i że tak boleśnie ugodzono Rzeszę?
Wienerowi udało się tylko odtworzyć plan dnia ofiary w przededniu znalezienia zwłok. Rano grała na kortach tenisowych, potem wybrała się na obiad z jedną z przyjaciółek. Później samotnie przechadzała się po Kurfürstendammie, oglądając wystawy sklepów, i… zniknęła.
Wiener wciąż dreptał w miejscu, gdy w sobotę 19 sierpnia znaleziono kolejne zwłoki, tym razem w parku Köllnischer przy wybiegu niedźwiedzi, niedaleko od Wyspy Muzeów. Margarete Pohl. Lat dwadzieścia osiem, z domu Schmitz, urodzona w Wirtembergii. Ten sam sposób działania. Poderżnięcie gardła. Wytrzewienie. Kradzież narządów płciowych i całej okolicy waginy. Buty zniknęły.
Kripo nie posunęła się ani o krok, stwierdzono tylko, że ofiary się znały. Obie należały do Klubu Wilhelma, modnego salonu w hotelu Adlon. Kiedy zebrano więcej informacji, okazało się, że ten „salon” jest po prostu miejscem spotkań, gdzie młode małżonki przemysłowców milionerów i nazistowskich dziennikarzy gawędzą o fatałaszkach i plotkują. Nawiasem mówiąc, te panie nazywano Damami Adlonu.
Wiener sprawdził modny hotel, przesłuchał personel, stałych bywalców, gości, którzy przebywali tam w interesującym go czasie, a wszystko to bez żadnej wzmianki o morderstwach. Tym razem również nie wolno mu było przycisnąć innych Dam – uznano to za ryzykowne. Także w tym przypadku zdołał tylko zrekonstruować ostatni dzień Margarete Pohl. Nic ciekawego.
Raporty Wienera stawały się coraz bardziej mętne, ograniczały się do prób zarysowania portretu psychologicznego sprawcy. Uważał na przykład, że morderca jest kanibalem i że napada ofiary w przebraniu. Stek bzdur.
Brunatny Dom zareagował.
Należało powierzyć śledztwo tym, którzy dzień w dzień sondowali ulice i umysły Berlina – gestapowcom. Dwudziestego szóstego sierpnia trzydziestopięcioletni Hauptsturmführer Franz Beewen oficjalnie przejął sprawę. Nie wiedział, dlaczego wybrano właśnie jego. Mógł się poszczycić doskonałym przebiegiem służby (z nazistowskiego punktu widzenia), ale nie znał się na dochodzeniach kryminalnych. Gestapo było policją polityczną: zatrzymywało swoje ofiary, a nie winnych.
Jego jedynym atutem była siatka wywiadowcza Geheime Staatspolizei. Od roku 1933 Niemcy nie były państwem, ale pajęczą siecią. Podzielono je na Gaue (rejony administracyjne). Każdy Gau składał się z Kreise (okręgów), każdy Kreis z Ortsgruppen (grup lokalnych). Każda Ortsgruppe dzieliła się na Zellen (komórki). Każdą Zelle tworzyły Blöcke (bloki).
Sieć opierała się na blockleiterach. Każdy z nich odpowiadał za sześćdziesiąt domostw, był ulicznym szpiegiem, podpatrywał codzienne życie sąsiadów. Informacje od tego funkcjonariusza najniższego szczebla były najcenniejsze.
Jak w takiej pajęczynie mogło dojść do tych dwóch zbrodni? Jak zabójca zdołał się wymknąć przez oka sieci? W dodatku praktycznie cały Berlin był na podsłuchu, media kontrolowano co dnia, a każdy pracujący miał swoją teczkę w gmachu przy Prinz-Albrecht-Straße. Beewen przez tydzień przeglądał wszystkie karty, ponaglał donosicieli, informatorów, wypytywał blockleiterów – nic nie wskórał.
Morderca był niewidzialny.
Kolejne zaskoczenie: kiedy Beewen chciał pomówić z Maxem Wienerem, stwierdził, że Hauptmann zniknął. Zwolniony? Wywieziony do obozu? Zgładzony? Tego nie był w stanie się dowiedzieć, jednak nie wróżyło to nic dobrego.
Beewen musiał zakasać rękawy. Ponownie przesłuchał mężów ofiar, przemysłowca Wernera Bohnstengla i Gruppenführera SS Hermanna Pohla. Niewiele to dało, dowiedział się tylko o wspomnianym wyżej szczególe: generał wyznał, że jego małżonka bała się człowieka z marmuru. Co miał począć z takimi bredniami?
Przyciskając męża, Beewen zdobył jeszcze jedną informację – Margarete Pohl, która nigdy nie czuła się dobrze, w końcu się przyznała, że chodzi do psychiatry. Franz bez najmniejszego problemu ustalił, że to Simon Kraus, i stanął oko w oko z tym kurduplem.
Chociaż Beewen sam był kryminalistą, czuł się zagubiony i zdezorientowany. Miał do czynienia ze stukniętym mordercą, który napadał na kobiety i najwyraźniej czerpał przyjemność z ich masakrowania. Jemu daleko było do takich doświadczeń, był typem pragmatycznego, profesjonalnego zabójcy, a nie szaleńcem, który kieruje się emocjami.
Uniósł głowę i zorientował się, że jadą przez wiejskie pustkowie. Ściemniało się i pola wokół skąpane były w nieco przytłaczającym pomarańczowym świetle.
– Zatrzymaj się – rozkazał.
Przed przyjazdem do Brangbo Hauptsturmführer zawsze oddawał się pewnemu rytuałowi.