Paradis City - Jens Lapidus - ebook + książka

Paradis City ebook

Jens Lapidus

4,3

Opis

Walka z czasem w ogarniętym zamieszkami mieście.

Szwecja w niedalekiej przyszłości. Polaryzacja społeczeństwa osiągnęła nowy, bezprecedensowy poziom i aby chronić uprzywilejowanych, zbudowano mury ograniczające przemieszczanie się osób żyjących w tak zwanych strefach specjalnych. Pomimo niebezpieczeństwa, jakie wiąże się z wkroczeniem w te strefy, minister spraw wewnętrznych decyduje się na zorganizowanie wiecu politycznego w największej z nich, Järvie. Chociaż zastosowano wszelkie możliwe środki bezpieczeństwa, wybucha strzelanina, a minister zostaje porwana.

Bezradna policja obmyśla niekonwencjonalny plan: na poszukiwanie kobiety wyśle Emira, przebywającego w areszcie więźnia, którego może zmusić do współpracy. Niegdyś legendarny zawodnik MMA, dziś cierpi na niewydolność nerek i bez dializy umrze w ciągu pięciu dni. Nie mając nic do stracenia, a do zyskania wszystko, Emir udaje się za mury ogarniętej chaosem Järvy.

Z lepszej strony muru własne śledztwo prowadzi Fredrika, ambitna policjantka, obarczona winą za uprowadzenie minister. Czas ucieka. Czy bohaterom uda się odbić kobietę, zanim wydarzy się tragedia? Kto tak naprawdę jest spiskowcem?

Jens Lapidus, jeden z najchętniej czytanych i najbardziej lubianych autorów w Szwecji, powraca zpełnym zwrotów akcji thrillerem, a jednocześnie bezlitosnym i przejmująco prawdopodobnym portretem podzielonego społeczeństwa.

 

„To książka, której nie da się odłożyć na półkę. Jens Lapdius tworzy surowy obraz tego, czym stało się dzisiejsze społeczeństwo. Jedna z moich absolutnie ulubionych lektur tego roku”.

Yrsa Sigurðardóttir, autorka powieści kryminalnych

„Paradis City to świetny i brutalny thriller z ciekawymi bohaterami i ekscytującą fabułą. Lapidus nie ma sobie równych w portretowaniu społeczeństwa oraz przedstawianiu niesamowitych wyobrażeń przyszłości. Pokazuje w ten sposób, że jest nie tylko czołowym, ale też przekraczającym gatunki autorem, który nie boi się wyjść ze swojej strefy komfortu. Obowiązkowa pozycja dla wszystkich fanów thrillerów!”

ThrillZone.nl

„Zręcznie napisana dystopia”.

„Aftonbladet”

„W tym ponurym obrazie przyszłości Lapidus pokazuje, do czego mogą doprowadzić polaryzacja, nierówność i dyskryminacja. Paradis City to wspaniały thriller pełen zwrotów akcji”.

„Nederlands Dagblad”

„Przerażająco realistyczny thriller na chłodny wieczór”.

„Flair”

„Poruszający portret ludzi w przyszłości. Paradis City to jedyny w swoim rodzaju thriller, który trzyma czytelnika w napięciu.”

BTJ

„W społeczeństwie, które wymknęło się spod kontroli, główną troską ludzi jest przetrwanie, a nie życie”.

„Het Nieuwsblad”

„W Paradis City Lapidus odchodzi o krok od realizmu – w końcu w dystopii istnieje naturalny element spekulacji – ale jego zaangażowanie i intencje są tak samo szczere jak zawsze”.

„Sydsvenskan”

 

„Nowy thriller Jensa Lapidusa jest jego najmroczniejszą książką. Akcja posuwa się do przodu w błyskawicznym tempie już od pierwszego zdania. To podróż w przyszłość, w której Lapidus pociągnięciami czarnego pędzla stworzył dystopię. Jednocześnie jego fantazje zakotwiczone są w elementach ze znanego nam świata, dzięki czemu historia jest pod wieloma względami wiarygodna. Paradis City to przerażająca powieść, od której nie sposób się oderwać”.

„Göteborgs-Posten”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 480

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] “Paradis City” Jensa Lapidusa to thriller z dystopijną wizją świata, jednak jeśli się nad tym zastanowić, to od życia realnego różni ją tylko jedno - mur nazwany separatorem ładu, który oddziela biedną dzielnicę imigrantów i przestępców od zwyczajnych mieszkańców Sztokholmu. Dzięki niemu miało być łatwiej zapanować nad tymi niechcącymi asymilować się jednostkami, wyszło jednak odwrotnie, konieczne są więc kolejne zmiany. Jednak minister, która chce je zaprowadzić, podczas wiecu zostaje porwana, co jest punktem wyjścia do całej intrygi kryminalnej. Rozpisanej naprawdę solidnie, historia raz po raz zaskakuje, akcja zmienia bieg, a czytelnik utrzymywany jest w ciągłym napięciu - jak tylko coś się wyjaśnia, to zaraz pojawia się kolejna niewiadoma. Zaciekawienie lekturą potęguje też podział na trzy perspektywy narracji, trójkę bohaterów, którzy wydają się ze sobą w żaden sposób niezwiązani. Jest były bokser, policjantka i influencerka. Każdy ma swoje problemy, każdy na...
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału Pa­ra­dis City
Prze­kład ELŻ­BIETA PTA­SZYŃ­SKA-SA­DOW­SKA
Wy­dawca KA­TA­RZYNA RUDZKA
Re­dak­torka pro­wa­dząca KA­RO­LINA WĄ­SOW­SKA
Re­dak­cja ANA­STA­ZJA OLEŚ­KIE­WICZ
Ko­rekta AU­RE­LIA HO­ŁU­BOW­SKA
Pro­jekt okładki DA­WID GRZE­LAK
Ła­ma­nie, ko­rekta ANNA HEG­MAN
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzne
Pa­ra­dis City Co­py­ri­ght © Jens La­pi­dus 2021 Pu­bli­shed by agre­ement with Sa­lo­mons­son Agency Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Elż­bieta Pta­szyń­ska-Sa­dow­ska Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2024
War­szawa 2024 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-68226-09-6
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Vi trodde på det här lan­det

som vi trodde på Gud

och vi flip­pade rad­ban­det

sket i fär­gen på vår hud.

Men hem­met i ert fol­khem

för oss det var tabu

ni sa: vi vet vem som är vem

nu vi bär AK­fyr­tio­sju.

(z Ar­ma­Lite Re­si­stanX,naj­czę­ściej stre­amo­wa­nej pio­senkiw Szwe­cji w 2020 roku)

Ustawa o ob­sza­rach spe­cjal­nych (2025:1252)

Cel

§ 1

Ustawa za­wiera prze­pisy szcze­gólne, które mogą być sto­so­wane na ob­sza­rze spe­cjal­nym w przy­padku ist­nie­nia po­waż­nego za­gro­że­nia dla po­rządku pu­blicz­nego lub dla bez­pie­czeń­stwa we­wnętrz­nego kraju.

De­fi­ni­cje

§ 2

„Ob­szar spe­cjalny” to ob­szar miesz­kalny li­czący co naj­mniej 5000 miesz­kań­ców, na któ­rym od­se­tek imi­gran­tów z kra­jów in­nych niż za­chod­nie oraz ich po­tom­ków prze­kra­cza 50 pro­cent lud­no­ści oraz speł­nione jest co naj­mniej jedno z dwóch po­niż­szych kry­te­riów:

1. Od­se­tek miesz­kań­ców w wieku 18–64 lata nie­zwią­za­nych z ryn­kiem pracy lub nie­uczest­ni­czą­cych w pro­ce­sie edu­ka­cji prze­kra­cza 40 pro­cent.

2. Liczba miesz­kań­ców ska­za­nych za prze­stęp­stwa sta­nowi co naj­mniej trzy­krot­ność śred­niej kra­jo­wej, li­czo­nej jako śred­nia z ostat­nich dwóch lat.

§ 3

„Jed­nostka Sta­no­wiąca Szcze­gólne Za­gro­że­nie” (JSSZ) to miesz­ka­niec ob­szaru spe­cjal­nego, który zo­stał co naj­mniej trzy­krot­nie ska­zany za po­peł­nie­nie prze­stęp­stwa za­gro­żo­nego karą po­zba­wie­nia wol­no­ści na co naj­mniej rok i może być po­dej­rze­wany o udział w prze­stęp­czo­ści zor­ga­ni­zo­wa­nej lub sta­no­wić szcze­gólne za­gro­że­nie dla oto­cze­nia.

§ 4

„Se­pa­ra­tor ładu” to po­dłużny obiekt wo­kół ob­szaru spe­cjal­nego unie­moż­li­wia­jący przej­ście.

Po­sta­no­wie­nia szcze­gólne

§ 5

W przy­padku po­waż­nego za­gro­że­nia dla po­rządku pu­blicz­nego lub bez­pie­czeń­stwa we­wnętrz­nego kraju Urząd do spraw Ob­sza­rów Spe­cjal­nych może:

1. Ogło­sić spe­cjalne re­gu­la­cje do­ty­czące kon­troli toż­sa­mo­ści i bez­pie­czeń­stwa przy wjeź­dzie do ob­szaru spe­cjal­nego i wy­jeź­dzie z niego.

2. Ogło­sić spe­cjalne re­gu­la­cje do­ty­czące miesz­kań­ców skla­sy­fi­ko­wa­nych jako JSSZ, obej­mu­jące mię­dzy in­nymi: obo­wią­zek re­je­stra­cji, usu­nię­cie z sys­temu po­wszech­nej opieki zdro­wot­nej i pod­wyż­sze­nie wy­miaru kar dla spraw­ców po­wra­ca­ją­cych do prze­stęp­stwa.

3. Wznieść se­pa­ra­tor ładu wo­kół ob­szaru spe­cjal­nego.

Dzień pierw­szy6 czerwca

1

Drzwi windy otwo­rzyły się z chro­bo­tem. We­szli do ka­biny.

Ewi­dent­nie paru go­ści grało w po­kera w miesz­ka­niu na dru­gim pię­trze. Gra­cze za­wsze mieli apki z do­stę­pem do cięż­kiego hajsu. On i Isak mu­sieli tylko wejść i wyjść. Pro­sta ro­bota. In­szal­lah – szybkijob.

Emir zo­ba­czył swoją twarz w pęk­nię­tym szkle lu­stra: nos bok­sera, sze­roka szczęka, kil­ku­dniowy za­rost. Wcze­śniej, w co­kol­wiek się ubrał, jego by­czy, umię­śniony kark i po­ważne oczy za­wsze wy­sy­łały ja­sny prze­kaz. Bez względu na to, jak się czuł, nie był fa­ce­tem, któ­remu można wci­skać kit. A te­raz – skóra ob­wi­sła wzdłuż dwóch li­nii na szyi jak u ja­kie­goś scho­ro­wa­nego czło­wieka albo u dzie­ciaka ucie­ki­nie­rów z Pa­ki­stanu czy Bia­ło­rusi. Wzrok roz­bie­gany. Jak u ko­goś, kto się boi.

Miał dwa­dzie­ścia sześć lat, czuł się na dwa­dzie­ścia, ale za­cho­wy­wał się jak sie­dem­na­sto­la­tek. Cza­sem się wy­da­wało, jakby od dłuż­szego czasu stał w miej­scu. Z dru­giej strony – wła­śnie za­raz za­in­ka­suje spory cash. Po­wi­nien być happy.

Cho­ciaż szcze­rze mó­wiąc, ga­nia­nie po Järvie, gro­że­nie lu­dziom i wy­mu­sza­nie od nich szmalcu to żadna chlubna rzecz dla shunne[1] w jego wieku. Ale nie god­ność była tu praw­dzi­wym pro­ble­mem – cho­dziło o coś in­nego. Iden­tycz­nie czuł się jako dziecko, kiedy mama od­kryła, że znów wy­my­ślił coś par­szy­wego. Zbie­rało mu się na mdło­ści od tego, co ro­bił. Chciał tylko uciec od tego gówna.

Ni­gdy by nie po­wie­dział, że ma dwa­dzie­ścia sześć lat i le­dwo daje radę za­ju­mać ko­muś tro­chę pie­nię­dzy – był na­wet ozna­czony jako JSSZ, pań­stwo na­pięt­no­wało go jako jed­nostkę po­wią­zaną z gan­gami i sta­no­wiącą szcze­gólne za­gro­że­nie.

Fak­tycz­nie po­wi­nien spró­bo­wać cze­goś in­nego. Ale to je­dyne, co na­prawdę po­tra­fił. Prze­waż­nie nie mu­siał się na­wet wy­si­lać, miał swoją re­pu­ta­cję. Książę: nie­bez­pieczny shunne, mistrz prze­mocy, spe­cja­li­sta od ogra­bia­nia.

Poza tym ko­niec nie wcho­dził w ra­chubę. Emir po­trze­bo­wał kasy. To nie kwe­stia ape­tytu, ale głodu.

Za­wsze uga­niał się za szmal­cem dla szmalcu, ale od kilku lat było ina­czej. Miał nie­wy­dol­ność ne­rek. Jego krew mu­siała być oczysz­czana co naj­mniej dwa razy w ty­go­dniu – każdy taki za­bieg kosz­to­wał tyle, że wo­lał na­wet o tym nie my­śleć. Pań­stwo nie da­wało ani gro­sza.

Drzwi windy znowu za­zgrzy­tały, roz­su­nęły się po­woli. Do­je­chali na górę.

Li­czyły się tylko trzy rze­czy. Ska­so­wać cash. Ska­so­wać cash. I prze­żyć.

Cho­ciaż nie­zu­peł­nie – cho­dziło o coś jesz­cze. O to, na czym na­prawdę mu za­le­żało, o jego mały klej­not, o jego pe­rełkę, dzięki któ­rej w ogóle warto żyć.

Cała reszta to samo gówno. Te­raz miał tylko za­ła­twić pie­nią­dze.

Nie­któ­rzy na­zy­wali tę oko­licę Pa­ra­dis City.

A to prze­cież kom­pletne prze­ci­wień­stwo Dżanny[2]. Szcze­rze mó­wiąc, spe­cjalny ob­szar Järva to Ge­hin­nom – pie­kło na ziemi.

Musi już wy­łą­czyć to joj­cze­nie. Trzeba wziąć kilka głę­bo­kich od­de­chów: wejść, zro­bić swoje. Że­tony i konta pełne forsy z po­kera, już nie­długo cash bę­dzie jego.

On i Isak mają tylko wejść i wyjść, jak w okta­go­nie.

Na ga­le­rii bie­gną­cej wzdłuż ca­łego bu­dynku za­jeż­dżało szczy­nami i ha­szem. Upał ude­rzył w nich jak w taj­skim bur­delu.

Isak żuł gumę jak krowa.

– Może le­piej chrza­nić to. Mam złe prze­czu­cie.

Kum­pel był blady, miał na so­bie sfa­ty­go­wany ti­szert i spodnie wy­strzę­pione przy kie­sze­niach. Jego czapka z dasz­kiem od Guc­ciego już dawno stra­ciła fa­son, mimo to Isak wciąż ją no­sił, jakby to było kufi albo coś w tym stylu. Wła­ści­wie wy­glą­dał jak sta­rzec. Stres i tra­ma­dol przy­spie­szyły sta­rze­nie się dzie­się­cio­krot­nie: sę­pia szyja wy­gięta w S, a plecy w li­terę Z.

– Wy­lu­zuj, bra­chu – po­wie­dział Emir. – Trzeba ich tylko zmu­sić, żeby zro­bili prze­lewy. Wy­star­czy wejść i wyjść.

Przy drzwiach nie było dzwonka. Emir za­pu­kał.

Nikt nie otwo­rzył.

Za­pu­kał moc­niej. Ktoś krzyk­nął ze środka.

Wy­jął pi­sto­let z kie­szeni, trzy­mał go wzdłuż nogi.

– Nie wejdę tam – po­wie­dział na­gle Isak.

To nie okej, żeby się te­raz pie­trać. Ale nie było czasu na bi­cie piany, kum­pel mógł zo­stać na ze­wnątrz na straży. Emir wie­dział: Isak nie cierpi psiarni, cho­ciaż po­trze­bo­wał kasy tak samo jak cała reszta.

– Otwie­rać – rzu­cił Emir pod­nie­sio­nym gło­sem.

Zza drzwi do­biegł od­głos kro­ków. Za­chro­bo­tało, klapka wi­zjera prze­su­nęła się w bok.

Drzwi otwo­rzyły się gwał­tow­nie: w wej­ściu stał ko­leś z czer­wo­nymi od zioła oczami i ogo­loną cza­chą.

– Czego chcesz?

– Mogę wejść za­grać?

– Fuck off.

Na­ganna po­stawa. Złe wi­bra­cje. Co-to-ma-być-do-kurwy-nę­dzy.

Emir nie miał siły się pruć – pod­niósł gnata i przy­ci­snął go do klaty ły­sola.

Pod­łoga w przed­po­koju była brudna. Pchnął go­ścia przed sobą. Za­jeż­dżało ja­kimś żar­ciem i jesz­cze moc­niej gan­dzią. Z lufą przy ple­cach łysa pała zro­biła się nad­spo­dzie­wa­nie grzeczna.

We­szli do du­żego po­koju. Trzy twa­rze pod­nio­sły wzrok – scena za­trzy­mana w ka­drze: trzej fa­ceci sie­dzieli przy zie­lo­nym stole po­kry­tym kar­tami i że­to­nami. Wy­ba­łu­szali gały na broń w jego ręce.

Je­den z nich wy­glą­dał na ko­goś, kogo Emir ni­gdy by się tu nie spo­dzie­wał.

Mah­moud Gha­rib.

Czy to moż­liwe?

Wiel­kie ta­tu­aże na ra­mio­nach i nie­sa­mo­wi­cie pre­cy­zyj­nie przy­strzy­żona broda, li­nia na po­licz­kach tak ostra, jakby po­cią­gnięta la­se­rem. Emir prze­czy­tał tekst na bi­cep­sie:

Tak. Kurwa, to on.

Mah­moud Gha­rib: szef ochrony Brac­twa Mu­zuł­mań­skiego. Wcze­śniej wódz Laz­ca­nos. Je­den z naj­ostrzej­szych zio­mów w ca­łym ob­sza­rze spe­cjal­nym Järva. Le­genda prze­mocy, ikona dziel­nicy, pie­prz­nięty shurda, o któ­rym krą­żyły opo­wie­ści, kiedy Emir był jesz­cze mały. Miej­scowi dy­go­tali jak wi­bra­tory na sam dźwięk jego na­zwi­ska. Po­dobno na­wet psy ro­biły w ga­cie, kiedy była o nim mowa. Tu­taj bar­dziej znany jako Abu Gha­rib.

A Emir te­raz stał przed nim i ce­lo­wał z gnata pro­sto w niego i w jego kum­pla.

Fu­uuck.

Oczy Abu Gha­riba: czarne jak bez­k­się­ży­cowa noc.

Gdyby to wie­dział, nie od­wa­żyłby się za­pu­kać na­wet z bu­kie­tem kwia­tów.

Na sto­liku sto­ją­cym tro­chę da­lej zo­ba­czył pi­sto­lety – gra­cze za­wsze grali nago – a o ścianę stały oparte ka­mi­zelki ochronne. Wy­star­czyło, że hold’em czy omaha wy­wo­ły­wały siódme poty.

Musi wy­my­ślić coś sen­sow­nego, ja­koś wy­brnąć z sy­tu­acji.

– A ty to kto? – Głos Abu Gha­riba był prze­sad­nie spo­kojny, prze­sad­nie po­wolny – prze­sad­nie zło­wrogi.

Trzeba by się ewa­ku­ować.

Wejść i wyjść – po­mału się wy­co­fać i spie­przać.

Wtedy za jego ple­cami roz­legł się huk.

Obej­rzał się.

Było za późno: drzwi na ga­le­rię wy­le­ciały z fu­tryny.

Trzej mun­du­rowi z wy­cią­gnię­tymi gi­we­rami wpa­dli do środka.

– PO­LI­CJA! – krzy­czeli.

Abu Gha­rib i reszta ze­rwali się z miej­sca; stół się prze­wró­cił, karty fru­wały.

Emir oce­niał sy­tu­ację.

– Na zie­mię! Od­dać broń! – wo­łały psy.

Fa­ceci od sto­lika rzu­cili się w kie­runku sy­pialni.

– Stać! – wrza­snęły gliny.

Wy­glą­dało na to, że Isak chyba chli­pie przy wej­ściu.

Emir nie mógł tra­fić do pier­dla, miałby prze­je­bane. Po­wi­nien roz­wa­lić te po­li­cyjne łajzy, po­dziu­ra­wić ich jed­nego za dru­gim.

O ile się orien­to­wał, nikt nie wie­dział, że oni tu są, po dro­dze nie mi­nęli z Isa­kiem żad­nej pie­przo­nej ka­mery mo­ni­to­ringu, która by dzia­łała.

Uniesz­ko­dli­wił nie­jed­nego ćwoka – to byłby tylko ko­lejny krok. Mimo to wo­lał czuć skórę go­ścia, któ­remu spusz­czał ło­mot, był dawną gwiazdą MMA. Nie zdo­był się na to, żeby strze­lić.

Krzyk­nął do Isaka:

– Spier­da­laj!

Po­tem pu­ścił się pę­dem za tam­tymi ko­le­siami, okno w sy­pialni było otwarte, do­my­ślił się, co pla­no­wali: wła­śnie zni­kał w nim ty­łek Abu Gha­riba. Po­zo­stali już czmych­nęli. Cią­gnąca się na ca­łej sze­ro­ko­ści bu­dynku ga­le­ria na ze­wnątrz była jak je­den długi bal­kon z od­dziel­nym wyj­ściem – tor wy­ści­gowy dla ucie­ki­nie­rów.

Gli­nia­rze darli się na całe gar­dło.

Łóżko było nie­za­słane, prze­ście­ra­dło – szare od brudu. Emir rzu­cił się za Gha­ri­bem i wy­lą­do­wał mię­dzy ro­we­rami a de­sko­rol­kami. Na ga­le­rii le­żeli dwaj gli­nia­rze, ję­czeli i stę­kali – lu­dzie Abu Gha­riba za­jęli się nimi po swo­jemu.

I stał tam Isak: miał oczy jak u je­ba­nego osła.

Emir ru­szył bie­giem. Isak kilka me­trów przed nim. Jego kum­pel nie chciał być gang­ste­rem. A te­raz mu­siał grzać, jakby nim był.

Tamci do­bie­gali już do scho­dów.

Nike air maxy na gi­gan­cie.

Gnali na górę, nie na dół – bo tam pew­nie cze­kało wię­cej psów.

Gha­rib wrza­snął do swo­ich lu­dzi:

– Ma­cie gnaty?

– La, la – krzyk­nęli po arab­sku, ża­den z nich nie zdą­żył chwy­cić broni. Je­dyną uzbro­joną osobą był Emir.

Gha­rib od­wró­cił się do niego.

– Co z cie­bie za pier­do­lony kre­tyn?

Za nimi, w dol­nej czę­ści scho­dów, sły­chać było tu­pot po­li­cji.

– Mu­sia­łeś mieć ogon – wy­sa­pał boss.

Emir brał po pięć stopni na raz. Le­d­wie dy­szał.

Gha­rib się my­lił: onnie przy­wlókł za sobą ainy[3].

Dach był pła­ski. Z góry Järva wy­glą­dała jak be­to­nowa pu­sty­nia.

Lu­dzie Gha­riba stali na kra­wę­dzi: ślepa uliczka. Dla­czego boss ich tu ścią­gnął?

Za­czął się ból głowy. Emir nie mógł jej na­wet ob­ró­cić, bo tak mocno na­pie­przała. To naj­gor­szy mo­ment w hi­sto­rii świata, żeby jego mózg prze­stał kon­tak­to­wać. Le­ka­rze na­zy­wali to ceną po­znaw­czą.

W tym mo­men­cie zro­zu­miał plan Abu Gha­riba.

– Skacz­cie! – krzyk­nął boss.

Ge­niusz.

Pierw­szy shunne od­bił się od kra­wę­dzi, rzu­cił się do przodu i prze­bie­ra­jąc no­gami w po­wie­trzu, wy­lą­do­wał na da­chu są­sied­niego domu. Shit, co naj­mniej cztery me­try da­lej.

Gość już poza za­się­giem psów.

Bły­ska­wice strze­lały w gło­wie bez ustanku.

Isak dy­szał.

Na­stępny shunne zro­bił to samo – sko­czył i do­padł da­chu po prze­ciw­nej stro­nie. Ko­lej na ły­sola. Wziął roz­bieg – pot błysz­czał w słońcu.

Ra­miona do przodu, ręce wy­cią­gnięte. Po­le­ciał, nogi nie zna­la­zły opar­cia, jed­nak dło­niom udało się chwy­cić kra­wędź da­chu. Cen­ty­metr od śmierci. Ale te­raz łysa pała wolna jak ptak.

Emir, Abu Gha­rib i Isak – zo­stali sami. Emir czuł, co w tym mo­men­cie my­śli jego kum­pel: on wie­dział, że jest za słaby na taki skok; „siłka i tre­ningi to nie dla mnie” – mó­wił za­wsze.

Sły­chać było tu­pot glin – pew­nie będą tu za parę se­kund.

Ja też nie dam rady, stwier­dził Emir przez ból głowy.

Isak jakby czy­tał w jego my­ślach.

– Ogar­niesz, bra­chu – po­wie­dział. – Je­steś spor­tow­cem. Mo­żesz się ura­to­wać.

By­łem spor­tow­cem, po­my­ślał Emir.

Gha­rib zmru­żył oczy.

– Psy będą tu za pięć se­kund – rzu­cił. – Zro­bisz, co trzeba, jak się zja­wią?

Emir wa­żył pi­sto­let w dłoni. Ból roz­sa­dzał mu czaszkę. Nie po­tra­fił od­po­wie­dzieć na py­ta­nie bossa.

Na­gle spoj­rze­nie Gha­riba się zmie­niło. Wpa­trzył się w ta­tuaż Emira: 9 KO – dzie­więć no­kau­tów. Boss wy­glą­dał na za­in­te­re­so­wa­nego – za­cie­ka­wio­nego.

– Te­raz cię po­znaję. Ty by­łeś Księ­ciem. Za­wsze na cie­bie sta­wia­łem.

Ból głowy roz­dzie­rał Emira od środka.

– Daj mi gnata – zwró­cił się do niego Abu Gha­rib, wy­cią­ga­jąc rękę. – Ja się nimi zajmę.

Za ich ple­cami otwo­rzył się właz. Na da­chu za­ro­iło się od po­li­cjan­tów, któ­rzy wy­ma­chi­wali pi­sto­le­tami. Darli się. Pró­bo­wali za­blo­ko­wać drogę ucieczki. Któ­ryś chwy­cił Isaka.

Abu Gha­rib wciąż trzy­mał wy­cią­gniętą rękę. „Daj mi gnata” – mó­wił jego wzrok.

– Od­daj broń! – ryk­nął glina.

Isak się szarp­nął.

Emir pod­niósł ma­ka­rova, ale nie od­dał go bos­sowi. Od­cią­gnął spust.

BAM. Od­rzut był silny. BAM.

Gli­nia­rze pa­dli na zie­mię, a Gha­rib sko­rzy­stał z szansy – naj­po­tęż­niej­szy czło­wiek Västry wziął roz­pęd i sko­czył. Szy­bo­wał w po­wie­trzu nie­re­al­nie długo i wy­lą­do­wał po dru­giej stro­nie jak wielki wo­rek cia­sno upa­ko­wa­nej ko­ka­iny.

Emir po­wi­nien zro­bić to samo.

Mu­siał sko­czyć.

Mimo to – za da­leko. Ni­gdy by mu się nie udało.

Są­dził, że już się wy­zwo­lił od ta­kich my­śli, ale był idiotą.

Był kimś, kto na­wet przez se­kundę nie po­tra­fił spró­bo­wać.

Był lu­ze­rem, który zu­peł­nie prze­stał wie­rzyć.

Broń szczęk­nęła, gdy ją upu­ścił. Pod­niósł ręce.

Wtedy zo­ba­czył Isaka.

Le­żał na ziemi z drżą­cymi war­gami. Ze skroni le­ciała krew.

Gli­nia­rze darli się w tle: za­mglone, nie­re­alne, wy­my­ślone po­sta­cie.

Emir rzu­cił się do przodu.

– Bra­chu – wy­char­czał Isak. – Dał­byś radę. Dał­byś radę sko­czyć.

Jego guma do żu­cia le­żała obok niego jak białe pta­sie gówno.

Po­li­cja nie od­dała ani jed­nego strzału. Tylko jedna osoba użyła broni. Emir za­strze­lił swo­jego naj­lep­szego przy­ja­ciela.

Miało być „wejść i wyjść”.

A skoń­czyło się tylko na je­ba­nym „wyjść”. Isak był w dro­dze do praw­dzi­wego raju.

2

Fre­drika ob­jęła wzro­kiem plac. Był pe­łen, mimo trzy­dzie­sto­pię­cio­stop­nio­wego upału. Wstępne sza­cunki mó­wiły o dwu­dzie­stu ty­sią­cach lu­dzi. Miesz­kańcy Szwe­cji naj­wy­raź­niej przy­zwy­cza­ili się do spie­koty, liczba słu­cha­czy po­biła re­kord dzie­się­cio­le­cia.

W opan­ce­rzo­nym vo­lvo sie­działa mi­ni­ster spraw we­wnętrz­nych Eva Ba­sarto Hen­riks­son. Do­kład­nie za je­de­na­ście mi­nut Fre­drika za­pro­wa­dzi ją na spe­cjal­nie zbu­do­wane po­dium, z któ­rego mi­ni­ster wy­głosi prze­mó­wie­nie. Do­wódca od­działu stał w po­bliżu auta i dy­ry­go­wał ko­le­gami – w uchu słu­chawka ni­czym wo­skowa za­tyczka. Po­czy­niono wszel­kie nie­zbędne przy­go­to­wa­nia – Fre­drika to wie­działa, miała lep­sze ro­ze­zna­nie niż sam szef grupy. Funk­cjo­na­riu­sze Ochrony Oso­bi­stej za­jęli swoje sta­no­wi­ska, in­for­ma­cje i in­struk­cje zo­stały prze­ka­zane wszyst­kim bez wy­jątku uczest­ni­kom dzi­siej­szej ak­cji już w cen­trali, na miej­scu za­mon­to­wano osłonę z ku­lo­od­por­nego szkła i po­wie­szono ko­tarę pod sceną, wdro­żono od­po­wied­nie tech­niczne środki ochrony, za­in­sta­lo­wano sprzęt ra­diowy, za­bez­pie­czono kon­trolę broni.

Mimo to Fre­drika wciąż nie mo­gła się po­zbyć nie­przy­jem­nego uczu­cia, które prze­śla­do­wało ją przez cały dzień. To jest prze­cież ob­szar spe­cjalny Järva, dla szwedz­kiego po­li­tyka naj­bar­dziej nie­bez­pieczne miej­sce, ja­kie można so­bie wy­obra­zić. Tyle tu róż­nych grup: gangi, or­ga­ni­za­cje is­la­mi­styczne, Ruch. Ale trwa rok wy­bor­czy i masa lu­dzi stąd bę­dzie miała głę­boko gdzieś gło­so­wa­nie, je­śli ktoś nie da im na­dziei. Wzmoc­niono ochronę o sied­miu snaj­pe­rów na da­chu.

Dziś Fre­drika za­mie­rzała wy­ko­ny­wać swoją ro­botę wy­jąt­kowo rze­tel­nie.

Wła­ści­wie to za­wsze wy­ko­ny­wała ją me­ga­rze­tel­nie. Po pro­stu nie umiała ina­czej.

Lniana ma­ry­narka Ar­thura była zbyt wy­mięta, by mógł zo­stać uznany za osobę schludną, włosy też miał jak zwy­kle po­tar­gane, a buty za­ku­rzone. Po­wi­nien już być na da­chu – z usta­wio­nym ce­low­ni­kiem i go­to­wym do strzału ka­ra­bi­nem snaj­per­skim.

– Ty chyba tak samo jak ja uwa­żasz, że to jej wy­stą­pie­nie jest zu­peł­nie nie­po­trzebne – syk­nął na tyle ci­cho, żeby szef grupy nie usły­szał.

Fre­drika ski­nęła głową. Ar­thur miał ab­so­lutną ra­cję. Po chwili do­dał:

– Bo w Pa­ra­dis City nie ma cie­nia na da­chach, wszyst­kie są pła­skie i nudne. Upiekę się tu żyw­cem.

Ar­thur nie był je­dy­nym żar­tow­ni­siem, który na­zy­wał ten ob­szar spe­cjalny Pa­ra­dis City. Järva to od­wrot­ność idei domu ludu[4]. Ale być może ko­le­dzy rze­czy­wi­ście uwa­żali je za praw­dziwe „raj­skie mia­sto” – dla kry­mi­na­li­stów, bo tu można było siać spu­sto­sze­nie do woli, tu wła­dza po­li­cji był słab­sza niż na­uczy­ciela sta­ży­sty w ósmej kla­sie. Albo może my­śleli, że po­wsta­nie tego ob­szaru uczy­niło resztę Sztok­holmu ra­jem. Bo prze­stęp­ców trzy­mano z da­leka, na ze­wnątrz, w izo­la­cji. Pro­blem po­le­gał jed­nak na tym, że to wszystko nie działo się w próżni – Järva była duża, na ob­sza­rze szcze­gól­nym miesz­kało wielu in­nych lu­dzi i wszyst­kich do­ty­kały kon­se­kwen­cje.

Na jed­nym z ekra­nów po raz ostatni te­sto­wano sys­tem roz­po­zna­wa­nia twa­rzy, aku­rat te­raz uka­zała się na nim twarz Fre­driki. Dziw­nie było zo­ba­czyć sie­bie. Broda wy­da­wała się bar­dziej kan­cia­sta niż nor­mal­nie, a prze­cież na­wet nie za­ci­snęła zę­bów. Uwa­żała też, że wy­gląda na star­szą, niż jest, może to wina ma­ry­narki albo po­waż­nej miny i wą­skich ust lub też tego, że zgod­nie z prze­pi­sami ze­brała włosy w ku­cyk. Do­pusz­czalna mak­sy­malna dłu­gość roz­pusz­czo­nych wło­sów to pięt­na­ście cen­ty­me­trów.

W końcu ska­ner zo­stał skie­ro­wany w stronę pu­blicz­no­ści. Pora za­czy­nać.

EBH pew­nym kro­kiem we­szła na po­dium; miała na so­bie zie­lony ko­stium ozdo­biony du­żym bursz­ty­no­wym na­szyj­ni­kiem i od­po­wied­nio wy­so­kie szpilki. Jak zwy­kle: do­brze ubrana, ale bez cie­nia sno­bi­zmu. Dla wielu Eva Ba­sarto Hen­riks­son była bo­ha­terką, wzo­rem albo, jak na­zy­wano to tu­taj: ba­tal­lah – czem­pionką. Nie ściem­niała i ni­gdy nie wsty­dziła się tego, że chce być ko­lej­nym przy­wódcą kraju. To pre­lu­dium wy­bo­rów.

Ba­sarto Hen­riks­son obu­rącz chwy­ciła się kra­wę­dzi pul­pitu, plek­si­glas przed nią lśnił w słońcu. Mu­zyka uci­chła. Okla­ski umil­kły.

Wzięła od­dech.

– Przy­ja­ciele i miesz­kańcy Järvy. Na wstę­pie chcę po­dzię­ko­wać wszyst­kim, dzięki któ­rym to spo­tka­nie mo­gło dojść do skutku. Wszyst­kim or­ga­ni­za­to­rom i wo­lon­ta­riu­szom. Wspa­niale jest tu wró­cić i cu­dow­nie jest wi­dzieć, że po­mimo upału przy­było was ta­kie mnó­stwo.

Fre­drika po­to­czyła wzro­kiem po mo­rzu lu­dzi. Po­wie­wały nad nim pa­le­styń­skie i sa­la­fic­kie flagi oraz czer­wone sztan­dary z za­ci­śniętą zie­loną pię­ścią – sym­bo­lem Ru­chu. Wi­działa ta­blice z wi­ze­run­kami Ba­sarto Hen­riks­son, ima­mów i przy­wód­ców kla­nów z Li­banu i Nie­miec.

Nie­któ­rym fo­to­gra­fom po­zwo­lono stać przy sa­mej ba­rierce i strze­lać lam­pami bły­sko­wymi.

Fre­drika szu­kała ano­ma­lii. Ar­thur za­mel­do­wał, że już do­tarł na dach.

– Tu jest taki skwar jak w prze­ci­wień­stwie raju – usły­szała jego głos w mi­nia­tu­ro­wej słu­chawce.

Stopy Ba­sarto Hen­riks­son nie­ustan­nie po­ru­szały się za mów­nicą, wy­glą­dało to tak, jakby tań­czyła albo ćwi­czyła po­zy­cje ba­le­towe: pierw­szą, drugą, trze­cią. Fre­drika spró­bo­wała wy­obra­zić ją so­bie jako pri­ma­ba­le­rinę – ab­sur­dalny po­mysł. Mi­ni­ster miała czter­dzie­ści pięć lat. Ema­no­wała wła­dzą.

Ta sy­tu­acja przy­po­mi­nała jej wy­stą­pie­nie EBH na placu Görana Per­s­sona kilka mie­sięcy temu, z tą róż­nicą, że sied­mio­pię­trowe bloki tu­taj stały nie­przy­jem­nie bli­sko i na­wet pięt­na­ście pro­cent pu­blicz­no­ści no­siło ni­kaby albo burki. Za­sło­nięte twa­rze utrud­niały do­ko­na­nie z da­leka ana­lizy, kto jest kim.

Głos mi­ni­ster od­bi­jał się echem.

– Dzi­siaj jest na­sze święto na­ro­dowe. To dzień, w któ­rym od­da­jemy cześć Szwe­cji. Dla mnie to bar­dzo oso­bi­ste święto. Mój oj­ciec uciekł tu przed wojną, trwogą i biedą. Na­uczył mnie do­ce­niać to, co nas tu­taj łą­czy. – Zro­biła sztuczną pauzę. – Nasz kraj jest fan­ta­styczny. Ale sta­wia też przed nami wy­zwa­nia. Nie mo­żemy po­zwo­lić, żeby prze­stępcy ode­brali nam de­mo­kra­cję. Mu­simy się chro­nić.

W słu­chawce roz­legł się głos Ar­thura:

– Co się dzieje?

Fre­drika zdą­żyła po­my­śleć, że on za­wsze jest naj­szyb­szy, gdy pół se­kundy póź­niej zro­zu­miała, o co mu cho­dziło. Nieco da­lej grupka lu­dzi coś wo­łała.

Nie sły­szała, co do­kład­nie, ale to brzmiało jak skan­do­wa­nie. Za­głu­szał je głos mi­ni­ster roz­le­ga­jący się z gło­śni­ków.

– Mu­simy po­twier­dzić szwedz­kość. Ale szwedz­kość w grun­cie rze­czy ozna­cza po­twier­dze­nie od­mien­no­ści.

Wrzawa się na­si­liła – krzy­czało kil­ka­dzie­siąt, może pięć­dzie­siąt osób.

Fre­drika przy­ło­żyła pa­lec do jed­nego ucha, tego od strony gło­śnika, blo­ku­jąc dźwięk. Wciąż nie ro­zu­miała, co do­kład­nie skan­do­wano.

Ko­lega Niemi stał po dru­giej stro­nie pul­pitu, wy­soki i po­tężny.

– Mógłby ktoś spraw­dzić, co się tam dzieje – usły­szała wła­sny głos w słu­chawce.

Od­po­wie­dział Ar­thur.

– Paru typ­ków ha­ła­suje. Żad­nych nie­po­ko­ją­cych ru­chów w tłu­mie. Za­raz się za­mkną.

Ba­sarto Hen­riks­son prze­rwała, po­woli ob­ró­ciła głowę z le­wej strony na prawą. Przy­po­mi­nała ty­ra­no­zaura, który na­słu­chuje i czeka, aż jego po­ten­cjalna ofiara się uspo­koi.

Ale nikt się nie uspo­koił.

W tym mo­men­cie Fre­drika usły­szała, co krzy­czano w tłu­mie.

– Wol-ność! – ry­czeli. – WOL­NOŚĆ.

Ba­sarto Hen­riks­son zda­wała się w ogóle nie przej­mo­wać, za­częła tylko mó­wić nieco wol­niej.

– Od­wrót! – za­wo­łał szef grupy w słu­chawce. – Robi się zbyt ner­wowo, nie mo­żemy kon­ty­nu­ować.

Fre­drika ski­nęła ku Nie­miemu po dru­giej stro­nie mów­nicy, na­stęp­nie zro­biła krok i stuk­nęła prze­ma­wia­jącą ko­bietę w ra­mię. Ta na­wet się nie od­wró­ciła.

– Mu­simy stwo­rzyć wię­cej miejsc pracy. Ale mu­simy też izo­lo­wać tych, któ­rzy po­peł­niają prze­stęp­stwa. Nie­któ­rzy mogą uwa­żać, że se­pa­ra­tor ładu na­sila pro­blemy, że praca za nim staje się trud­niej­sza...

Fre­drika przy­bli­żyła się jesz­cze tro­chę, jed­no­cze­śnie nie spusz­cza­jąc oczu z tłumu.

– Nie­stety musi pani skoń­czyć – szep­nęła.

Mi­ni­ster po­krę­ciła głową, po czym na­chy­liła się w stronę mi­kro­fonu i wzięła od­dech, za­mie­rza­jąc mó­wić da­lej, lecz na­gle za­marła. Po­wie­trze prze­ciął ja­kiś przed­miot – sne­akers. Fre­drika pró­bo­wała wci­snąć się przed nią, było jed­nak za późno. But tra­fił Ba­sarto Hen­riks­son w czoło, za­chwiała się, bursz­ty­nowy na­szyj­nik ude­rzył ją w pierś.

Fre­drika ode­pchnęła mi­ni­ster od mów­nicy i sta­nęła przed nią, osła­nia­jąc ją wła­snym cia­łem.

– Wszystko okej?

EBH ski­nęła bez słowa.

Fre­drika, Niemi i jesz­cze je­den ko­lega przy­jęli od­po­wied­nie po­zy­cje, aby jak naj­szyb­ciej spro­wa­dzić chro­niony obiekt ze sceny. Ona wraz z Nie­mim za­bez­pie­czali mi­ni­ster, z ko­lei trzeci funk­cjo­na­riusz sta­nął na kra­wę­dzi po­dium – miał za za­da­nie przez cały czas ob­ser­wo­wać plac.

– Wol-ność, wol-ność – skan­do­wano co­raz gło­śniej.

Fre­drika prze­su­nęła ni­żej głowę swo­jej pod­opiecz­nej.

– Nie wiem, jak się pani na­zywa, ale jest pani zbyt ner­wowa – syk­nęła mi­ni­ster. – Nie za­mie­rzam po­ka­zać, że się boję.

Przez kilka se­kund cała trójka drep­tała w miej­scu, jak tań­czący ter­cet. Tłum w dole ry­czał.

Na­gle Niemi się za­chwiał.

Fre­drika pod­nio­sła wzrok.

Ko­lega chwy­cił się za ra­mię. Wy­krzy­wił twarz.

Głowę Fre­driki wy­peł­niła ci­sza. Żad­nych krzy­ków. Żad­nych na­wo­ły­wań.

Plac wstrzy­mał od­dech.

– Zo­sta­łem tra­fiony – po­wie­dział Niemi z wy­sił­kiem.

Krew są­czyła się przez kurtkę, tuż przy skraju ka­mi­zelki ochron­nej.

– Niemi do­stał. Jest ranny – krzyk­nęła Fre­drika do ko­le­gów.

Do pu­blicz­no­ści też to do­tarło – ryk, który prze­to­czył się przez plac, brzmiał jak tsu­nami.

Wtedy zo­ba­czyła: ba­rierki za­chwiały się i upa­dły. Coś ta­kiego nie po­winno się zda­rzyć, ale ogro­dze­nie za­bez­pie­cza­jące roz­sy­pało się w kilku miej­scach.

To było chore. Tłum ru­szył do przodu, około dwu­dzie­stu osób już pró­bo­wało wdra­pać się na scenę. Fre­drika wsu­nęła dłoń pod kurtkę, jak naj­sze­rzej roz­sta­wia­jąc palce, żeby mak­sy­mal­nie uła­twić so­bie szyb­kie wy­cią­gnię­cie pi­sto­letu.

Szef grupy darł się w słu­chawce:

– Za­bierz­cie ją, do cho­lery, za­bierz­cie ją stam­tąd!

Niemi wy­raź­nie cier­piał, stał sku­lony, wciąż trzy­ma­jąc się za ra­mię i szybko od­dy­cha­jąc. Fre­drika i drugi ko­lega po­py­chali mi­ni­ster przed sobą. Z nie­opi­sa­nym wrza­skiem na scenę wdzie­rały się te­raz setki lu­dzi.

– Cof­nąć się! – ryk­nęła Fre­drika, ale było za późno.

Nikt się nie od­su­nął. Nikt się nie za­trzy­mał.

Nie­zli­czone ręce pró­bo­wały ich chwy­cić, do­się­gnąć mi­ni­ster, mnó­stwo trze­po­czą­cych, wy­ma­chu­ją­cych rąk.

EBH od­dy­chała szybko.

Fre­drika ob­jęła jej plecy i pchnęła ją w kie­runku wyj­ścia. Ko­lega po dru­giej stro­nie zro­bił to samo. Niemi kuś­ty­kał za nimi.

Wszystko działo się za szybko, ktoś po­cią­gnął mi­ni­ster, Fre­drika na­prę­żyła się, żeby ją przy­trzy­mać, ale ra­mię ko­biety wy­krę­ciło się nie­for­tun­nie. Je­śli jej za­raz nie pu­ści, zła­mie jej rękę. Lu­dzie po­mię­dzy nimi, lu­dzie wrzesz­czeli, szar­pali. Mo­rze, gi­gan­tyczna ameba ciał. Fre­drika stra­ciła kon­trolę: Ba­sarto Hen­riks­son zo­stała od­cią­gnięta gdzieś da­lej.

Za późno – przez krótką chwilę wy­da­wało się, że mi­ni­ster unosi się po­nad tłu­mem, robi stage di­ving – gwiazda szy­bu­jąca nad swo­imi fa­nami. Po­tem upa­dła.

Fre­drika pchnęła ko­goś, ko­goś ude­rzyła w twarz, a po­tem rzu­ciła się za nią.

– Ścią­gnęli ją ze sceny! – za­wo­łała.

Szef grupy wy­krzy­ki­wał roz­kazy: ranny Niemi po­trze­buje po­mocy, EBH trzeba od­zy­skać.

Je­den zwarty kor­pus. Wrogi or­ga­nizm.

Ko­le­dzy z ka­ra­bi­nami snaj­per­skimi zo­stali roz­lo­ko­wani w celu ochrony mi­ni­ster pod­czas prze­mó­wie­nia, a nie w ta­kiej sy­tu­acji, gdy znaj­do­wała się wśród mo­rza lu­dzi. Fre­drika prze­py­chała się do przodu. Wy­cią­gnęła swo­jego sig sau­era P226. Wi­działa EBH kilka me­trów da­lej, ale uży­cie broni w tym mo­men­cie nie było moż­liwe. Obo­wią­zu­jące Prze­pisy i za­le­ce­nia ogólne dla po­li­cji, na­zy­wane w skró­cie FAP, mó­wiły jed­no­znacz­nie: „Uży­cie broni pal­nej jest za­sad­ni­czo prze­wi­dziane wy­łącz­nie w sy­tu­acjach, gdy wszyst­kie inne środki przy­musu bez­po­śred­niego zo­staną wy­czer­pane”.

Opu­ściła pi­sto­let. Ko­le­dzy cza­sem się z niej na­bi­jali, na­zy­wali ją FAP-istką-służ­bistką, ale ona wie­działa, że do­bry po­li­cjant prze­strzega za­sad.

Szef grupy krzyk­nął w jej uchu:

– Fre­drika, od­daj strzał ostrze­gaw­czy! Strzel, żeby się prze­bić do przodu!

Można było od­nieść wra­że­nie, że EBH jest uno­szona przez falę. Metr za me­trem, co­raz da­lej.

Za dużo lu­dzi. Za cia­sno.

– Strze­laj! – wrza­snął znowu do­wódca.

– Nie da rady, za dużo lu­dzi w polu ra­że­nia – wy­sa­pała Fre­drika.

Wy­glą­dało na to, że na miej­scu nie ma żad­nych ko­le­gów. Ani zwy­kłych po­li­cjan­tów.

Po­now­nie zo­ba­czyła mi­ni­ster – dzie­więć, dzie­sięć, dwa­na­ście me­trów da­lej. To nie było przy­pad­kowe dzia­ła­nie. Trzech na wpół za­ma­sko­wa­nych męż­czyzn chwy­ciło ją i po­nio­sło. Tłum do­okoła zda­wał się wciąż nie ro­zu­mieć, co się dzieje. Ale ona ro­zu­miała. To mu­siało być za­pla­no­wane.

– Za­biera ją trzech fa­ce­tów – krzyk­nęła do mi­kro­fonu.

– Idź za nimi – wrza­snął szef.

Fre­drika pró­bo­wała prze­drzeć się przez ciżbę.

Wciąż ktoś ją blo­ko­wał. Młody męż­czy­zna w czapce z dasz­kiem sta­nął przed nią.

Po­pa­trzył jej pro­sto w oczy, coś krzyk­nął.

Jego twarz eks­plo­do­wała.

Krew i mózg na piersi Fre­driki.

Upadł.

W uchu czyjś głos:

– Tra­fiony.

To mó­wił je­den ze snaj­pe­rów.

Do­wódca wrza­snął znowu:

– Rusz się, na­przód!

Ko­lejny strzał. Za­kwe­fiona ko­bieta osu­nęła się na zie­mię.

Mi­ni­ster była ja­kieś dwa­dzie­ścia me­trów da­lej.

Męż­czy­zna z ogo­loną czaszką do­stał kulką w nogę, zgiął się jak zła­mana za­pałka.

Ko­bieta w płó­cien­nej sukni krzyk­nęła i schy­liła głowę.

Męż­czy­zna z brodą upadł.

Fre­drika prze­bi­jała się przez kor­don po­wa­lo­nych ciał. Krzy­czą­cych, przy­cup­nię­tych lu­dzi.

To nie­nor­malne. Snaj­pe­rzy po­winni prze­stać. Tłum był wzbu­rzony, a te­raz wszy­scy wpa­dli w pa­nikę, chaos osią­gnął nowy po­ziom. Gniew i strach.

Ale na­past­nicy po­ru­szali się szybko. Fre­drika zo­ba­czyła wresz­cie, dzięki czemu: oni też mieli broń, mi­niuzi – masa ludzka roz­stę­po­wała się przed nimi jak Mo­rze Czer­wone.

Mi­ni­ster usi­ło­wała wal­czyć, męż­czyźni szar­pali ją bru­tal­nie, na­gle coś ich spo­wol­niło. Znaj­do­wali się pięt­na­ście me­trów od Fre­driki. Lu­dzie rzu­cali się na boki, nie wia­domo, czy ze stra­chu, czy dla­tego, że tra­fili ich snaj­pe­rzy.

Po raz drugi unio­sła sig sau­era.

„W przy­padku od­da­nia strzału do czło­wieka na­leży dą­żyć do uniesz­ko­dli­wie­nia go tylko tym­cza­sowo. Je­śli to moż­liwe, ogień po­wi­nien być kie­ro­wany przede wszyst­kim w nogi”.

Prze­dzie­ra­jąc się przez tłum, pod­je­chał sa­mo­chód. Nie­duży fiat. Po­ry­wa­cze otwo­rzyli drzwi i we­pchnęli mi­ni­ster na tylne sie­dze­nie.

Fre­drika zgięła pa­lec, ale cze­kała z na­ci­śnię­ciem spu­stu.

Wi­działa pła­czą­cych na­sto­lat­ków. Krwa­wią­cych męż­czyzn, le­żące na ziemi ko­biety.

Snaj­pe­rzy pró­bo­wali za­trzy­mać auto, kule świsz­czały, jedne od­ska­ki­wały od ka­ro­se­rii, inne ją prze­bi­jały.

Nic to nie po­mo­gło. Drzwi fiata się za­trza­snęły.

Auto ru­szyło.

Je­chało sla­lo­mem mię­dzy ludźmi, na ra­zie z nie­dużą pręd­ko­ścią.

Fre­drika rzu­ciła się za nim, ile sił w no­gach.

Szef krzy­czał:

– Prze­strze­lić opony w tym pie­przo­nym zło­mie!

Tylko ona była w sta­nie wy­ce­lo­wać, po­nie­waż znaj­do­wała się wy­star­cza­jąco bli­sko. Musi tylko od­po­wied­nio się usta­wić. Od auta dzie­liło ją pięć me­trów.

Za­trzy­mała się, za­jęła po­zy­cję, stała mocno na no­gach. Pod­nio­sła broń. Jedną z opon miała te­raz ide­al­nie na li­nii strzału, po­winno jej się udać. Bez pro­blemu. Na­le­żała do elity.

W tym mo­men­cie coś twar­dego ude­rzyło ją w głowę. Obok niej na zie­mię ru­nął ka­mień, po­czuła, jak ugi­nają się pod nią ko­lana. Nie wolno jej upaść, ma za­da­nie do wy­ko­na­nia.

Świat wo­kół wi­ro­wał, z tru­dem ła­pała od­dech.

Chło­piec, który stał kilka me­trów da­lej, miał może dzie­sięć lat. Uśmiech­nął się chy­trze, pod­niósł rękę – Fre­drika do­strze­gła w niej drugi ka­mień – był go­towy ją uniesz­ko­dli­wić.

Za­trzy­mać każ­dego nie­po­wo­ła­nego. Za­trzy­mać psy. Za­trzy­mać Szwe­cję przed wkro­cze­niem na jego te­ry­to­rium.

Na­zy­wali ją FAP-istką-służ­bistką – po­li­cjantką, która nie strzela z po­wodu za­sad. A kiedy już zde­cy­do­wała się strze­lić, upa­dła.

Ostat­nią rze­czą, jaką usły­szała, było skan­do­wa­nie tłumu:

– WOL-NOŚĆ!

3

Trwała gala Sho­ken Awards. Nova była no­mi­no­wana do naj­cen­niej­szej na­grody. Bar­dzo chciała wy­grać.

Ten, który miał ją wrę­czyć, po­dobno pi­sał. Szcze­rze mó­wiąc, co to w ogóle za praca – pi­sa­nie? Nie mo­gła so­bie przy­po­mnieć na­wet jego na­zwi­ska, za­po­działo się gdzieś w jej gło­wie, mimo że wcze­śniej zo­stała do­kład­nie zbrie­fo­wana.

– W grun­cie rze­czy jest dzien­ni­ka­rzem – po­wie­dział jej Jo­nas, kiedy go przy­ci­snęła. – Ale na­pi­sał też książki i zro­bił do­ku­ment o chiń­skich in­flu­en­ce­rach, Ay­ching Jynly – Rytmy mi­ło­ści. An­giel­ski ty­tuł brzmiał Love Rhy­thm. Pew­nie dla­tego Sho­ke­nowi na nim za­leży.

Nova rze­czy­wi­ście sły­szała o tym do­ku­men­cie – chiń­scy in­flu­en­ce­rzy wciąż są gi­gan­tami. A ten dzien­ni­karz, twórca fil­mów do­ku­men­tal­nych czy kim­kol­wiek jest, naj­wy­raź­niej na­leży do naj­chęt­niej czy­ta­nych i naj­po­waż­niej­szych osób w kraju. Zdo­by­wał na­grody za swoje dłu­gie książki i do­cie­kliwe re­por­taże. Był eru­dytą, in­nymi słowy: jej prze­ci­wień­stwem.

Ale to Nova miała wła­ściwe na­sta­wie­nie. I to ona za­bie­rze dziś na­grodę do domu. Za­wsze my­ślała w ka­te­go­riach ko­mer­cyj­nych, biz­ne­so­wych, po­ru­szała się w krę­gach kre­atyw­nych. Była praw­dziwą bu­si­ness wo­man, self-made wo­man. Po­ko­le­nie Z de­luxe. To ona prze­cie­rała drogę no­wemu ide­ałowi ko­biety, kon­tro­lo­wała swój wi­ze­ru­nek, za­ra­biała, mó­wiąc otwar­cie o wy­zwa­niach sto­ją­cych przed mło­dymi ko­bie­tami. Przy­brała imię No­va­life, bo wła­śnie ono od­da­wało jej mi­sję: nova w ży­ciu lu­dzi.

Poza tym: niby z ja­kiej ra­cji dzien­ni­karz ro­biący filmy do­ku­men­talne ma wrę­czać naj­waż­niej­szą na­grodę na ca­łej gali Sho­ken Awards? W końcu dzien­ni­ka­rze to nic no­wego. Pi­sa­nie roz­wle­kłych, za­tę­chłych tek­stów na prze­sta­rzałą, pa­triar­chalną mo­dłę nie jest ni­czym ożyw­czym ani in­spi­ru­ją­cym.

Rów­no­cze­śnie po­do­bień­stwo do niej wy­da­wało się oczy­wi­ste: by­cie in­flu­en­cerką w sta­rym stylu też było passé. Jak pi­sa­nie ksią­żek.

Dzien­ni­karz trzy­mał ko­pertę w swo­ich dłu­gich pal­cach. Re­flek­tory nie oka­zały się dla niego ła­skawe, ostre świa­tło uwy­dat­niało wszyst­kie zmarszczki na twa­rzy, jakby szcze­gól­nie mocno się za­sę­pił. Szkoda, że nie po­ma­lo­wano go ina­czej albo nie wstrzyk­nięto mu cze­goś w czoło.

Na­groda na­zy­wała się In­flu­en­cer Roku. Sho­ken był tym, czym YouTube w po­przed­nich de­ka­dach, tyle że opie­rał się na efek­tyw­niej­szych al­go­ryt­mach sto­so­wa­nych w celu za­trzy­ma­nia wi­dzów i na jesz­cze bar­dziej wy­ra­fi­no­wa­nej ana­li­zie da­nych dla wci­śnię­cia re­klam do ich cza­szek.

Jo­nas dys­kret­nie wy­cią­gnął kar­teczkę z za­no­to­wa­nym dla pa­mięci na­zwi­skiem: Si­mon Holm­berg. Tak zwy­kle ro­bili – stare, po­rządne, za­pi­sy­wane od­ręcz­nie świstki, żeby Nova nie za­po­mniała.

Dzien­ni­karz był kiep­skim ak­to­rem. Otwie­rał ko­pertę prze­sad­nie po­woli. Na do­da­tek miał brzyd­kie buty – na tak gru­bych po­de­szwach, że wy­glą­dały jak z po­czątku stu­le­cia.

– Za­raz się prze­ko­namy. – Uśmiech­nął się i za­sze­le­ścił ko­pertą.

Si­mon Holm­berg oka­zał się kre­ty­nem nie­ro­zu­mie­ją­cym za­sad Sho­kena. Mózg prze­cięt­nej na­sto­latki czy prze­cięt­nego na­sto­latka nie był w sta­nie kon­cen­tro­wać się całą wiecz­ność i jak po­wszech­nie wia­domo, żadna wy­po­wiedź, żadna se­kwen­cja czy beat, jak upar­cie na­zy­wał to Jo­nas, nie może trwać dłu­żej niż trzy­dzie­ści se­kund – a je­śli rzecz do­ty­czyła pi­szą­cych męż­czyzn w śred­nim wieku, czas ten wy­no­sił o po­łowę mniej.

W końcu roz­ło­żył kartkę, na któ­rej po­winno znaj­do­wać się na­zwi­sko zwy­cięzcy, ale wzrok No­vej przy­kuło coś, co bły­snęło na jego nad­garstku. Si­mon Holm­berg no­sił piękny ze­ga­rek, na­prawdę wy­jąt­kowy okaz.

Jo­nas za­czął fil­mo­wać, ważne, żeby wy­glą­dała na pod­eks­cy­to­waną i pełną ocze­ki­wa­nia, ale także dumną i pewną sie­bie – ćwi­czyła od­po­wiedni wy­raz twa­rzy w ciągu dnia. Otwo­rzyła jak naj­sze­rzej oczy, sta­ra­jąc się jed­no­cze­śnie o dys­kretny, nie­mal nie­wi­doczny uśmiech.

– Tak więc zwy­cięzcą jest... – za­wo­łał Si­mon, pod­czas gdy w tle na­ra­stała mu­zyka.

Nova czuła, że trzęsą jej się nogi, stopa stu­kała w pod­łogę w zu­peł­nie in­nym ryt­mie. By­łoby słabo, gdy­byś ktoś to za­uwa­żył.

Si­mon prze­cią­gał pro­ce­durę jesz­cze bar­dziej, chciał sku­pić uwagę wszyst­kich wi­dzów. Na­stęp­nie wy­krzyk­nął to, na co każdy cze­kał:

– Zwy­cięzcą jest Nova – No­va­life.

Nova wstała i wrza­snęła:

– WOW!

Przy­ło­żyła dło­nie do twa­rzy, mu­siała wy­glą­dać na prze­jętą i ura­do­waną, a na­wet wzru­szoną. Po­winna uro­nić łzę albo trzy.

– Za­pra­szamy do nas, No­oova! – za­wo­łał Si­mon.

Jo­nas wy­glą­dał na szcze­rze uszczę­śli­wio­nego, oczy mu błysz­czały, jakby ktoś na­ło­żył mu na twarz cza­ro­dziej­ski filtr Sho­kena. Może on wcale nie jest taki zły, ten Jo­nas.

Nova we­szła na scenę, wy­dłu­ża­jąc krok – z na­dzieją, że re­kla­mo­dawcy do­strzegą jej smu­kłe nogi.

Chwy­ciła mi­kro­fon, od­cze­kała, aż ucich­nie szum.

– No więc, to nie­praw­do­po­dob­nie dużo dla mnie zna­czy. – W tym mo­men­cie jej wspa­niałe zęby po­winny bły­snąć bielą. – Ale tak na­prawdę to nie na­grody są ważne. Li­czy się je­dy­nie to, że wy, że każdy z was może być sobą.

To, co po­wie­działa, wy­da­wało się w pełni słuszne.

– Je­ste­ście wolni. Je­ste­ście mą­drzy. Je­ste­ście silni – krzyk­nęła do wi­downi, ukła­da­jąc palce w znak zwy­cię­stwa. – Ra­zem zmie­niamy świat!

Pu­blicz­ność sza­lała z za­chwytu: No­va­life jest au­ten­tyczna.

Z jej ust wy­do­były się głę­bo­kie i szczere słowa prawdy.

Po­tok lu­dzi pod­cho­dzą­cych zło­żyć gra­tu­la­cje nie miał końca. Spo­ciła się.

Ca­łus w po­li­czek. Uścisk. Bu­kiet. Ca­łus w po­li­czek.

Bur­czało jej w brzu­chu.

Ko­lejne ca­łusy. Ko­lejne uści­ski. Jesz­cze wię­cej fał­szy­wych uśmie­chów.

Jo­nas wciąż roz­pro­mie­niony.

Z każ­dym uści­skiem i bu­zia­kiem ogar­niały ją mdło­ści. Chciała uciec, za­czerp­nąć po­wie­trza, zwy­mio­to­wać.

Ca­łus – uścisk – ca­łus.

Wresz­cie kon­fe­ran­sjer oznaj­mił ze sceny, że gala do­bie­gła końca.

Za­częła grać mu­zyka.

– Mu­szę zro­bić so­bie prze­rwę – sap­nęła Nova.

W to­a­le­cie nie było ni­kogo.

Opłu­kała twarz, uda­jąc, że musi po­pra­wić szminkę.

W każ­dej chwili ktoś mógł wpaść do środka i chcieć dać jej ko­lej­nego bu­ziaka. Pró­bo­wała przy­po­mnieć so­bie swoją pre­lek­cję o uważ­no­ści, o pro­wa­dze­niu od­de­chu aż do sa­mego żo­łądka.

Na umy­walce stało kilka świe­czek o za­pa­chu so­sno­wych igieł i ży­wicy. Lu­stro po­kry­wało całą ścianę. Otwo­rzyła sło­iczek na pu­der z li­te­rami YSL na wieczku, w środku było spe­cjal­nie zro­bione za­głę­bie­nie, w któ­rym prze­cho­wy­wała wła­sną mi­niap­teczkę.

Po­łknęła dwie ta­bletki.

Ka­biny za nią były pu­ste, wszy­scy znaj­do­wali się na sali: uda­wali za­in­te­re­so­wa­nych, po­zy­tyw­nych. Uczest­ni­czyli na sto pro­cent w gali sel­fie i im­pre­zie afir­ma­cyj­nej.

Włosy wy­glą­dały na su­che i łam­liwe. Bra­ko­wało jej Fi­vel, którą Jo­nas zwol­nił. Nowa ma­ki­ja­żystka w ogóle nie pod­kre­śliła jej spi­cza­stego pod­bródka, a zro­bione na za­mó­wie­nie w No­wym Jorku rzęsy już stra­ciły sprę­ży­stość.

Drzwi się otwo­rzyły i wszedł on – Jo­nas.

Fir­cy­ko­waty jak za­wsze, ale był, jaki był. Kie­dyś w nią za­in­we­sto­wał. Ta­kie są re­guły gry: mo­żesz szpa­no­wać fan­ta­stycz­nym sty­lem ży­cia, bo albo uro­dzi­łaś się bo­gata, albo wy­szłaś za mąż za ko­goś ma­jęt­nego, na przy­kład za pił­ka­rza, ho­ke­istę czy mi­liar­dera z branży IT, bądź po­trze­bo­wa­łaś ko­goś, kto na sa­mym po­czątku za­pew­nił so­lidny za­strzyk pie­nię­dzy. Jo­nas na­zy­wał sie­bie de­we­lo­pe­rem biz­nesu i przed­się­biorcą. Swoją forsę za­ro­bił na sprze­daży kli­nik den­ty­stycz­nych wła­snego ojca.

– Nie za­mie­rzasz mi po­dzię­ko­wać? – spy­tał.

– Zro­bi­li­śmy to ra­zem – od­po­wie­działa. Czuła się tak, jakby miała dziurę w żo­łądku – ta­bletki za­czy­nały dzia­łać.

– Ale to ja do­pro­wa­dzi­łem do tego, że tak się stało.

Skło­niła się prze­sad­nie głę­boko.

– Dzięki za wszystko. Ale ja­kie to ma zna­cze­nie?

Wciąż się uśmie­chał, Nova jed­nak wie­działa, że w głębi du­szy jest tak samo nie­spo­kojny jak ona, a może jesz­cze bar­dziej – za­in­we­sto­wał w tu­zin fa­ce­tów i dziew­czyn jej po­kroju i więk­szość z nich już dawno znik­nęła z ho­ry­zontu. Tylko ona, No­va­life, wciąż była roz­po­zna­walna.

– Li­czy się to, że to ja cię stwo­rzy­łem. I że na­dal wal­czymy, mimo czwar­tej re­wo­lu­cji prze­my­słowej. – Jo­nas lu­bił drwić z tych, któ­rzy na­zy­wali sprzę­że­nie czło­wieka z ma­szyną czwartą re­wo­lu­cją prze­my­słową.

Nova co­dzien­nie my­ślała o Bra­iny­ki­cie – sieci neu­ro­lin­ko­wej łą­czą­cej te­le­fony i kom­pu­tery czło­wieka bez­po­śred­nio z jego mó­zgiem. Sy­napsy, neu­ro­chi­rur­gia i czyn­no­ści elek­tro­fi­zjo­lo­giczne; kom­plet­nie nie znała się na tech­nice, ale wy­glą­dało na to, że to coś nie­szko­dli­wego i cał­kiem ta­niego, przy­naj­mniej w re­kla­mo­wa­nej wer­sji. Tak więc je­śli na­wet Jo­nas miał udział w wy­kre­owa­niu jej, pro­blem po­le­gał na tym, że nie było szcze­gól­nie wiele do po­działu. Grali, by tak rzec, w złej li­dze. Prze­cież te­raz Jo­nas mu­siał sam być na­wet ope­ra­to­rem, po­nie­waż wy­ko­pali resztę ze­społu.

– Ostatni raz za­in­we­sto­wa­łem w cie­bie – oświad­czył.

Nie wie­działa, jak ma za­re­ago­wać. Ucie­kła spoj­rze­niem w bok, co nie było w stylu No­va­life, bo prze­cież ona za­wsze na wszystko miała od­po­wiedź.

Na­wet nie pla­no­wała swo­jego suk­cesu. Jako pięt­na­sto­latka naj­czę­ściej le­żała we wła­snym po­koju zwi­nięta w kłę­bek ner­wów i stra­chu: nie­śmiała w szkole, nie cie­szyła się po­pu­lar­no­ścią wśród ko­le­ża­nek, ze­rowa sa­mo­ocena. „To fo­bia spo­łeczna” – po­wie­dział kie­dyś o jej sta­nie oj­ciec, gdy wo­lała do­stać zwol­nie­nie le­kar­skie, niż pójść do szkoły i wy­gło­sić re­fe­rat o Akro­polu, ale – jak zwy­kle – się my­lił, bo cho­dziło o to, że ona nie do­strze­gała w so­bie żad­nej war­to­ści. Dla­czego ktoś miałby chcieć jej słu­chać? Zo­sta­nie No­va­life ją ura­to­wało.

Wie­działa do­kład­nie, co Jo­nas miał na my­śli, mó­wiąc, że za­in­we­sto­wał po raz ostatni. Ze względu na nią za­warł pe­wien deal, i nie był to byle jaki deal – na­wet dla niej.

Na po­czątku nie grała. Wtedy na­prawdę po­trze­bo­wała swo­ich po­stów i ob­ser­wu­ją­cych, wi­de­oklipy wy­peł­niały w niej dziurę, była tak samo szczera wo­bec fol­lo­wer­sów, jak by­łaby wo­bec naj­lep­szych przy­ja­ciół – ale to dawne czasy. Te­raz wszystko, co ro­biła, było uda­wane, i nie tylko uda­wane tak, jak to zwy­kle by­wało – na­wet He­dvig, asy­stentka, nie wie­działa o tym ostat­nim gów­nie.

Otwo­rzyły się drzwi. Jedna z jej ry­wa­lek za­to­czyła się na ob­ca­sach wy­so­kich jak kie­liszki do szam­pana. Hus­seyn, naj­więk­sza w Szwe­cji, miała na Sho­ke­nie trzy i pół mi­liona ob­ser­wa­to­rów.

Bu­ziak, uścisk, jesz­cze je­den bu­ziak.

– Je­steś naj­lep­sza, Nova, gra­tu­la­cje. Cał­kiem słusz­nie, że zo­sta­łaś In­flu­en­cerką Roku, se­rio.

Nova zer­k­nęła na Jo­nasa, po­tem spoj­rzała znowu na Hus­seyn. Uśmiech­nęła się, ski­nęła głową, za­mru­gała.

– Dzięki, dar­ling, je­stem dumna.

Miała na­dzieję, że nic nie wi­dać. Bo wsty­dziła się jak pies. Na­groda, którą za­bie­rała do domu, to fej­kowe tro­feum. Jo­nas za­dbał o to, żeby wy­grała, za­ła­twił to z Sho­ke­nem.

To było zwy­cię­stwo oparte na ko­rup­cji i ja­kiejś ła­pówce, o któ­rej na­wet nie chciała wie­dzieć.

Spoj­rzała na drga­jący pło­mień świecy za­pa­cho­wej.

Za­sta­na­wiała się, czy tylko jej tak dudni w uszach.

4

Męż­czy­zna sie­dzący na­prze­ciwko Emira za­re­cho­tał z żartu, który sam po­wie­dział. Okrą­głe oku­larki w ja­sno­brą­zo­wych opraw­kach spra­wiały, że jego twarz wy­da­wała się bar­dziej po­cią­gła, niż była w rze­czy­wi­sto­ści. Miał na so­bie gra­na­towy gar­ni­tur i ko­szulę bez kra­wata z dwoma gór­nymi gu­zi­kami jak zwy­kle roz­pię­tymi. Wy­glą­dał na na­cią­ga­cza fi­nan­so­wego albo na ame­ry­kań­skiego wła­ści­ciela ga­le­rii sztuki.

Był ad­wo­ka­tem – obrońcą z urzędu Emira, i peł­nił tę funk­cję za każ­dym ra­zem, kiedy za­ist­niała taka po­trzeba w po­przed­nich la­tach. Je­śli nie li­czyć Isaka i mamy, me­ce­nas Payam Nik­bin był czło­wie­kiem, któ­rego Emir w tym mo­men­cie znał naj­dłu­żej. I który żar­to­wał nie­za­leż­nie od sy­tu­acji. Emir za­sta­na­wiał się, czy Nik­bin jest przy­ja­cie­lem.

W po­koju nie było okien. Pod su­fi­tem wi­siała szara rura.

Déjà vu: od kiedy areszty zo­stały spry­wa­ty­zo­wane, ume­blo­wa­nie po­ko­jów wi­dzeń wy­glą­dało wszę­dzie iden­tycz­nie, nie­za­leż­nie od tego, gdzie się tra­fiło. Po­la­kie­ro­wany na zie­lono me­ta­lowy stół, dwa po­la­kie­ro­wane na zie­lono me­ta­lowe krze­sła – wszystko przy­krę­cone do pod­łogi pod jed­na­ko­wym ką­tem. Bra­cia na­zy­wali je cza­sem sa­lo­nami Fer­mob[5] – nie­raz zda­rzało im się kraść dro­gie me­ble ogro­dowe tej marki w dziel­ni­cach wil­lo­wych.

Emira wszystko bo­lało. Po­li­cyjne łajzy roz­po­znały go od razu i nie omiesz­kały sko­rzy­stać z oka­zji, żeby dać wy­cisk by­łej gwieź­dzie MMA. Jed­nak to nie si­niaki i za­dra­pa­nia go mar­twiły, tylko to, że nie miał po­ję­cia, co z Isa­kiem. Mu­siał się do­wie­dzieć, czy kum­pel żyje. To on, kurwa, go po­strze­lił.

Jest ostat­nim idiotą. I do­brze mu tak, że te­raz tu ki­bluje.

– Isak jest w Ka­ro­lin­ska[6]. Ope­rują go – po­wie­dział Nik­bin.

– Ham­dul­lah. – Emir nie wie­dział, czy ma się śmiać czy pła­kać.

– Twoja kula uszko­dziła czę­ściowo kość skro­niową.

– Prze­żyje?

Nik­bin zdjął oku­lary i od­chrząk­nął.

– Nie wiem.

Cię­żar, który przy­gniótł mu serce, ode­brał też od­dech. Wy­peł­niła go ciem­ność. Ten be­ton w środku po­wi­nien zmiaż­dżyć mu łeb. Trzeba było po­słu­chać Isaka, kum­pel nie chciał iść z nim do po­ke­rzy­stów.

– A ty jak się czu­jesz? – spy­tał po chwili ad­wo­kat.

– Nie­na­wi­dzę sie­dzieć w celi. I nie­na­wi­dzę psiarni.

– Ro­zu­miem. Ale cho­dziło mi o nerki i w ogóle.

– Na­wet o tym nie po­my­śla­łem. Cho­ciaż za kilka dni mu­szę mieć dia­lizę.

– Do­pil­nuję, żeby Urząd Po­li­cji ci to za­ła­twił.

– Nie mam pie­nię­dzy.

– Wiem, że będą ka­zali ci za­pła­cić, ale trzeba w końcu mieć ja­kiś umiar. To, że cię tu trzy­mają, nie daje im prawa, żeby cię za­bić. Na ra­zie jesz­cze nie za­szli­śmy tak da­leko. Zor­ga­ni­zuję ci nie­dużą im­prezkę z oczysz­cze­niem krwi jako gwoź­dziem pro­gramu.

Emir nie mógł się po­wstrzy­mać od śmie­chu.

– A co z głową? – spy­tał Nik­bin.

– Mia­łem atak na da­chu, ale te­raz jest spoko.

– Pe­chowo tra­fi­łeś.

– Z bó­lem głowy?

– Ze wszyst­kim.

Przez chwilę sie­dzieli w mil­cze­niu.

– Dla­czego przy­wieźli mnie do mia­sta?

– Nie mogą ko­rzy­stać z aresztu w Järvie, tam jest nie­zły ki­pisz.

– Co się stało?

– Chaos. Za­mieszki. Po­li­cyjni snaj­pe­rzy wpa­dli w amok. Straszne drań­stwo. – Nik­bin uśmiech­nął się chy­trze. – Ale przy­bę­dzie mi ro­boty, więc nie na­rze­kam.

– Co mi za­rzu­cają?

– Usi­ło­wa­nie za­bój­stwa.

– Isaka?

– Po­li­cjanta – wy­ja­śnił me­ce­nas. – Poza tym po­dej­rze­wają cię o po­moc w ucieczce. Spo­wal­nia­łeś po­goń za in­nymi po­dej­rza­nymi.

„Spo­wal­niać” – co to za słowo. Po­li­cja my­ślała, że zre­zy­gno­wał ze skoku, bo chciał po­móc Abu Gha­ri­bowi i jego lu­dziom, i zo­stał z bro­nią, bo jest od­ważny. Nie znali go. Cho­ciaż jed­no­cze­śnie mieli ra­cję – gdyby nie on, Abu Gha­rib by nie uciekł.

– I ty, i ja do­brze wiemy, co leży na szali. – Oczy ad­wo­kata miały ko­lor ja­snej mlecz­nej cze­ko­lady, a nie­duże bruzdy wo­kół nich kon­tra­stu­jące z gład­kim czo­łem utrud­niały okre­śle­nie jego wieku.

Tak, Emir wie­dział. Cztery wy­roki, a po­tem do­ży­wo­cie – to cze­kało każ­dego JSSZ do­ko­nu­ją­cego prze­stępstw na ob­sza­rze spe­cjal­nym. Na­zy­wali to karą czte­rech cio­sów. Miesz­ka­niec ob­szaru spe­cjal­nego, który trzy­krot­nie po­peł­nił prze­stęp­stwo za­gro­żone mi­ni­malną karą roku wię­zie­nia, mógł zo­stać skla­sy­fi­ko­wany jako JSSZ. Do­pusz­cze­nie się czwar­tego prze­stęp­stwa na ob­sza­rze spe­cjal­nym skut­ko­wało – nie­za­leż­nie od jego wagi – do­ży­wot­nim wię­zie­niem.

Czyli mógł spę­dzić resztę ży­cia w pier­dlu tylko dla­tego, że po­mógł czte­rem shun­nar, któ­rych na­wet nie znał, gang­ste­rom pierw­szej ligi, któ­rzy pew­nie i tak wcze­śniej czy póź­niej zo­sta­liby zła­pani.

– Gliny to skur­wiele.

Nik­bin chrząk­nął.

– W pełni ro­zu­miem, że w tym mo­men­cie ten spo­sób wy­ra­ża­nia się może nie wy­da­wać ci się cał­kiem nie­ade­kwatny.

Wstał i po­ło­żył dłoń na ra­mie­niu Emira.

– Nie za­ła­muj się, Lund. Je­steś fi­gh­te­rem.

Emir spoj­rzał na su­fit. Zo­stał sam.

Mógłby zdjąć coś z sie­bie i spró­bo­wać za­mo­co­wać na tam­tej ru­rze.

Wejść i wyjść – to wy­da­wało się ta­kie pro­ste. Tak jak ro­bił to w okta­go­nie. Do­póki nie za­czął się cały ten syf i kiedy jesz­cze piął się w górę. Wejść i wyjść: w swo­jej ka­rie­rze wy­grał po­nad dwa­dzie­ścia me­czów na punkty i dzie­więć przez no­kaut. Cha­rak­te­ry­styczne dla niego było to, że pod­no­sił się w ostat­niej run­dzie, kiedy prze­ciw­nik my­ślał, że już zo­stał wy­li­czony. Do­stał na­wet ksywkę: Le Prince. Emir „Książę” Lund – spad­ko­bierca szwedz­kich kró­lów: Mad Doga i The Mau­lera.

Książę: prze­po­wia­dano mu ka­rierę w UFC, stałe miej­sce na Fi­ght Is­land w Abu Zabi, fu­chę spe­cjal­nego ko­men­ta­tora Ki­mura News, wła­sną markę odzie­żową i mi­lio­nowe na­grody. Na­wet szwedz­kie me­dia go wy­chwa­lały. Ga­zety o dłu­gich na­zwach ro­biły re­por­taże o jego dro­dze na tron.

Książę: pew­nego dnia przej­mie kró­lew­ską ko­ronę.

Dwie mi­nuty i sie­dem­na­ście se­kund w ostat­nim me­czu wy­star­czyły, żeby wszystko się skoń­czyło – ale to już inna hi­sto­ria. Emir miał ją za sobą.

Cho­ciaż wła­ści­wie nie. Dali temu gównu ładną na­zwę: chro­niczna nie­wy­dol­ność ne­rek. W or­ga­ni­zmie zo­sta­wały różne tok­syny i woda, nerki nie ra­dziły so­bie ze swoją ro­botą. Wszy­scy le­ka­rze, z któ­rymi roz­ma­wiał, byli zgodni co do przy­czyny jej po­wsta­nia: tępe ude­rze­nia w boki tu­ło­wia. Ale tylko on nie miał wąt­pli­wo­ści, w któ­rej walce się to stało. Ostatni po­je­dy­nek: jego ry­wal wy­pu­ścił se­rię trzy­dzie­stu trzech moc­nych cio­sów. On na­wet się nie osła­niał.

Można by po­my­śleć: ko­niec, kropka, ale to nie był ko­niec nie­szczęść, bo sport po­zo­sta­wił wię­cej śla­dów. Ból głowy, który go do­padł na da­chu, do­pro­wa­dzał do obłędu. Nie­któ­rzy le­ka­rze okre­ślali go jako prze­wle­kłe zmę­cze­nie mó­zgu. Inni mó­wili, że nie wie­dzą, dla­czego jest tak agre­sywny, ale mó­wili, że the brain pain jest ceną, jaką musi za­pła­cić za lata w okta­go­nie. To jego cena po­znaw­cza. On sam na­zy­wał to gów­nem. Po­zby­wał się go za po­mocą pi­gu­łek i grassu.

Poza tym Szwe­cja wy­pięła się na niego. Kiedy zo­stał skla­sy­fi­ko­wany jako JSSZ, usu­nęli go z sys­temu. „Pana ogólne ubez­pie­cze­nie zdro­wotne prze­stało obo­wią­zy­wać” – na­pi­sali w za­sra­nym mejlu z Za­kładu Ubez­pie­czeń. Od tego dnia mu­siał pła­cić za le­ka­rza z wła­snej kie­szeni.

Po­wi­nien wresz­cie prze­stać mię­dlić ten swój fuc­kup.

Ale wtedy miał wszystko. MMA, Hayat, ży­cie.

A te­raz: cztery wy­roki, a po­tem do­ży­wo­cie.

Zdjął spodnie od dresu i chciał za­rzu­cić je na rurę.

Jedna próba – dzie­sięć prób.

Za­wi­sły. Sta­nął na pal­cach, po­cią­gnął za no­gawki, żeby każda zwi­sała po in­nej stro­nie. Zwią­zał je.

Te­raz może się uda za­ci­snąć jedną na szyi.

I skoń­czyć ten syf.

Nie miał po co żyć.

Nie. Okła­my­wał sie­bie. Chyba jed­nak coś by się zna­la­zło.

Jego naj­więk­szy błąd w ży­ciu był jed­no­cze­śnie naj­lep­szą rze­czą, jaką zro­bił.

5

Płó­cienny wo­rek zo­stał ze­rwany, Fre­drika nie mo­gła prze­stać mru­gać. Ręce wciąż miała zwią­zane na ple­cach, tak samo jak kilka go­dzin wcze­śniej, kiedy się obu­dziła z tą szmatą na gło­wie.

Przed nią stał ja­kiś niby-ter­ro­ry­sta, fa­cet w zwy­kłym ubra­niu: w sza­rym ti­szer­cie i w dżin­sach, ale z twa­rzą za­krytą ke­fią. W szpa­rze wi­dać było tylko parę ciem­nych oczu – małe czarne punkty bez ży­cia.

– Kim je­steś? – za­py­tała.

Zwy­czajny po­kój: w oknach opusz­czone ża­lu­zje, na pod­ło­dze duże dy­wany, a pod su­fi­tem gi­gan­tyczna lampa z dziw­nymi sznur­kami. Pod jedną ze ścian zie­lona sofa z ko­cami.

Męż­czy­zna w chu­ście nie od­po­wie­dział. Na dru­giej ścia­nie wi­siała błysz­cząca dra­pe­ria, jakby po to, żeby słońce miało się od czego od­bi­jać po­środku miesz­ka­nia. Za­ka­mu­flo­wany czło­wiek ge­stem wska­zał, żeby usia­dła na krze­śle przed dra­pe­rią, a sam za­jął miej­sce na ka­na­pie za nią.

Ci­sza była ciężka jak range ro­ver.

Głowa wciąż ją bo­lała od ude­rze­nia ka­mie­niem, ale puls miała nor­malny, a żo­łą­dek nie wa­rio­wał. Była przy­zwy­cza­jona do stre­su­ją­cych sy­tu­acji i cho­ciaż w ta­kiej nie zna­la­zła się ni­gdy, bo do­tąd nikt jej nie uwię­ził, wie­działa, co ma ro­bić. Na­dal za­cho­wy­wać spo­kój, nie od­po­wia­dać na py­ta­nia, zbie­rać in­for­ma­cje.

Pę­dziła za sa­mo­cho­dem z mi­ni­ster, a po­tem ja­kiś pie­przony gów­niarz rzu­cił jej w głowę naj­pierw jed­nym, a po­tem jesz­cze dru­gim ka­mie­niem. Mu­sieli ją zna­leźć i od­cią­gnąć na bok, za­nim jej ko­le­dzy się zo­rien­to­wali, co się stało. Snaj­pe­rzy za­cho­wali się jak sza­leńcy i gniew tłumu prze­ro­dził się w obłęd. Ale w jej gło­wie ko­tło­wała się jesz­cze gor­sza myśl. Gdyby użyła broni, być może strze­la­nie z da­chu by­łoby w ogóle nie­po­trzebne. Gdyby słu­chała roz­ka­zów, być może mi­ni­ster nie zo­sta­łaby po­rwana.

Za­cho­waj spo­kój, po­my­ślała. I przede wszyst­kim bądź skon­cen­tro­wana. Rów­no­cze­śnie po­ja­wiło się nowe zmar­twie­nie: kto zaj­mie się Taco, je­śli ona tu zo­sta­nie? Jej owcza­rek nie­miecki był w psim przed­szkolu na Gär­det. Ktoś mu­siał go ode­brać.

Po chwili zza dra­pe­rii do­biegł przy­tłu­miony głos.

– Włóż rękę.

Czło­wiek za dra­pe­rią praw­do­po­dob­nie mó­wił przez szy­fra­tor głosu.

Fre­drika ani drgnęła.

Kiedy ten w chu­ście na gło­wie wstał z ka­napy, zo­ba­czyła błysk noża. Opa­ski za­ci­skowe, które krę­po­wały jej ręce, opa­dły na pod­łogę jak czarne ro­baki. Pie­kły ją palce, gdy z po­wro­tem za­częła krą­żyć w nich krew.

– Sły­sza­łaś. Włóż rękę.

Ruch dra­pe­rii – zo­stała od­su­nięta o kilka cen­ty­me­trów na bok. Gdyby chcieli ją skrzyw­dzić, mo­gli zro­bić to już dawno. Jed­no­cze­śnie Fre­drika wie­działa, że po­winna w ja­kiś spo­sób prze­jąć kon­trolę nad sy­tu­acją. Zda­wała so­bie sprawę, że to idio­tyczne my­śle­nie, ale nie mo­gła nic na to po­ra­dzić – jest, kim jest. Mimo to po­woli wy­cią­gnęła rękę i wsu­nęła ją za dra­pe­rię.

Ktoś od razu ją chwy­cił. Nie mocno, nie bru­tal­nie, po pro­stu do­ty­kał dłoni, jakby chciał zba­dać ja­kość jej skóry.

– Pra­cu­jesz w jed­no­stce ochrony oso­bi­stej SÄPO[7], tak?

– Bez ko­men­ta­rza.

– Od jak dawna tam je­steś?

– Nie będę od­po­wia­dać na żadne py­ta­nia.

– To nie ty kie­ru­jesz roz­mową.

Fre­drika wzięła od­dech.

– Wcze­śniej by­łaś w Po­li­cji Ob­sza­rów Spe­cjal­nych, zga­dza się?

Nie za­mie­rzała od­po­wie­dzieć.

Zmie­nio­nym to­nem:

– Daj jej coś do pi­cia, wy­daje się roz­draż­niona. Nie miała ra­czej ła­twego po­po­łu­dnia.

Wy­pu­ściła po­wie­trze.

– Nic nie chcę.

Bo­lała ją głowa.

Czło­wiek w chu­ście wstał mimo wszystko i pod­szedł do lo­dówki przy oknie.

– Piwo czy nie pi­jasz al­ko­holu?

Nie ode­zwała się. Nie chciała po­peł­nić żad­nych wię­cej błę­dów.

Męż­czy­zna otwo­rzył red bulla, na­lał do szklanki i wy­cią­gnął ją do niej. Fre­drika cof­nęła rękę zza dra­pe­rii, jej skraj od­chy­lił się nieco, po­zwa­la­jąc do­strzec przez uła­mek se­kundy osobę w ko­mi­niarce. Ale bez rę­ka­wi­czek – gołe dło­nie z po­la­kie­ro­wa­nymi na czarno pa­znok­ciami.

– Red bull. Red pill – ode­zwał się głos za kur­tyną. – Wiesz, co to jest czer­wona pi­gułka? Po­cho­dzi ze sta­rego filmu, jak wiele in­nych do­brych rze­czy. Z Ma­trixa. Lu­dzie nie mogą do­świad­czać re­al­nego świata, tylko trzy­mani są w swo­istej men­tal­nej nie­woli. Nie do­strze­gają prawdy, je­śli ro­zu­miesz, co mam na my­śli. Bo w grun­cie rze­czy nasz pro­blem po­lega na tym, że za mało nas się obu­dziło. Gdyby wię­cej do­stało czer­woną pi­gułkę, walka mo­głaby się od­by­wać na ma­sową skalę, a nie ogra­ni­czać się do miej­skiej par­ty­zantki. Ale jesz­cze nie je­ste­śmy w tym miej­scu.

Nie było sensu spie­rać się z kimś, kto nie ma sza­cunku dla ni­czego, a już naj­mniej dla po­li­cji.

– Przy­pusz­czam, że się do­my­ślasz, kim je­stem?

Mógł to być kto­kol­wiek z gan­gów dzia­ła­ją­cych w Järvie albo ja­kie­goś in­nego ugru­po­wa­nia.

– Je­stem A – oznaj­miła osoba zza dra­pe­rii.

Fre­drika po­czuła, jak coś się w niej po­ru­szyło. Zmu­siła się, by za­cho­wać mil­cze­nie. My­ślała.

A – tak na­zy­wał sie­bie do­wódca mi­li­tar­nej od­nogi Ru­chu – to obec­nie naj­gło­śniej­sza i naj­bar­dziej po­szu­ki­wana osoba w Szwe­cji. I może też naj­po­tęż­niej­sza, w za­leż­no­ści od punktu wi­dze­nia. Przede wszyst­kim A to czło­wiek, któ­rego każdy po­li­cjant miał obo­wią­zek za­trzy­mać.

Fre­drika pa­mię­tała, jak pięć lat temu obu­dziła się w nocy. Jej pu­char z za­wo­dów w sied­mio­boju spadł na pod­łogę – my­ślała, że Sztok­holm na­wie­dziło pierw­sze w hi­sto­rii trzę­sie­nie ziemi. W rze­czy­wi­sto­ści był to pierw­szy za­mach Ru­chu: eks­plo­zję w głów­nej sie­dzi­bie SAS sły­szano aż w od­da­lo­nym o po­nad dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów Frösun­da­vik. Or­ga­ni­za­cja nie była wtedy znana, ale wi­deo opu­bli­ko­wane tego sa­mego dnia stało się wi­ra­lem szyb­ciej niż tweet Hus­seyna: „Znisz­czymy wszystko, co przy­spie­sza ka­ta­strofę. Scan­di­na­vian Air­li­nes to do­piero po­czą­tek”.

Dziś wszy­scy wie­dzieli znacz­nie wię­cej. W ostat­nich la­tach Ruch zor­ga­ni­zo­wał sze­reg za­ma­chów bom­bo­wych na branże wy­ko­rzy­stu­jące pa­liwa ko­palne lub spółki sto­su­jące wy­ra­fi­no­wane sys­temy po­dat­kowe. Prze­pro­wa­dził setki ata­ków ha­ker­skich na in­sty­tu­cje pań­stwowe i firmy, pu­ścił z dy­mem let­nie wille człon­ków za­rzą­dów, sa­bo­to­wał sa­mo­loty i oku­po­wał biura spółek au­dy­tor­skich, po­ry­wał dzieci po­li­ty­ków i pre­ze­sów, do­ma­ga­jąc się no­wych prze­pi­sów ochrony śro­do­wi­ska i spra­wie­dli­wego pła­ce­nia po­dat­ków. W kilku przy­pad­kach zgi­nęli lu­dzie. Ruch na­zwał ich śmierć „stratą po­śred­nią”. „Po­dob­nie jak pod­czas in­nych wiel­kich pro­ce­sów zmian ofia­rami stają się jed­nostki – oświad­czyli. – Ale to nie jest nasz cel. Je­ste­śmy ru­chem, który or­ga­ni­zuje opór, a opór jest mo­to­rem zmiany”.

Fre­drika uczest­ni­czyła w licz­nych spe­cja­li­stycz­nych szko­le­niach do­ty­czą­cych Ru­chu, wie­działa nie­mal wszystko, co we­dług władz po­li­cji po­winna wie­dzieć. Or­ga­ni­za­cja ter­ro­ry­styczna wciąż mó­wiła o ce­lach ma­te­rial­nych, ale już dawno stra­ciła kon­trolę.

Nie mo­gła się po­wstrzy­mać i prze­rwała ci­szę:

– Gdzie jest mi­ni­ster?

Ko­tara ani drgnęła.

Po kilku se­kun­dach usły­szała spe­cy­ficzny głos A.

– Strze­la­li­ście do nie­win­nych lu­dzi na placu.

Fre­drika nie za­mie­rzała dać się spro­wo­ko­wać.

– Zła­pią was – po­wie­działa. – A mnie wy­pu­ści­cie.

Po­stać zza ko­tary zi­gno­ro­wała jej słowa.

– Mu­simy prze­słu­chać funk­cjo­na­riu­szy, zwłasz­cza z SÄPO, na pewno to ro­zu­miesz. Prze­cież spo­łe­czeń­stwo drąży cho­roba, wi­rus re­pre­sji, który zwal­czamy. Ma­sa­kra na placu była nie­wy­ba­czalna. Poza tym dla na­szego bez­pie­czeń­stwa mu­szę wie­dzieć, ile wiesz na te­mat tego, co stało się z Evą Ba­sarto Hen­riks­son.

– Puść mnie.

Chra­pliwy śmiech.

– Za­strzyk.

Fre­drika nie za­uwa­żyła wcze­śniej, jak bli­sko jest fa­cet w chu­ście.

Te­raz zo­ba­czyła, że trzyma w ręce strzy­kawkę.

Znów miała zwią­zane nad­garstki. Mimo to pró­bo­wała kop­nąć tego kre­tyna, ude­rzyć go głową, uchy­lić się, ale igła już wbiła się w jej przed­ra­mię.

– Je­ste­ście aresz­to­wani – po­wtó­rzyła.

Bez sensu. Za­krę­ciło jej się w gło­wie, usia­dła na pod­ło­dze.

Od­dy­chaj spo­koj­nie.

– Je­ste­ście... – za­częła, lecz nic wię­cej nie zdo­łała po­wie­dzieć.

W pew­nym sen­sie po­czuła się od­prę­żona. Czymś ją odu­rzono, bez dwóch zdań. Musi to zwal­czyć.

Za­le­gła ci­sza, ale z ulicy w dole do­cho­dziły przez ża­lu­zje od­le­głe krzyki.

Musi. Zwal­czyć. Nie miała po­ję­cia, co mo­głaby zdra­dzić, gdyby stra­ciła nad sobą kon­trolę.

Po­my­ślała o Taco. Przed jej oczami prze­su­wały się też inne psy. Wi­działa pełne cha­osu sceny na placu. Mło­dego męż­czy­znę, który tuż przed nią do­stał kulą w twarz. Mimo to czuła się wy­lu­zo­wana. Miała wra­że­nie, że Taco otwo­rzył pysk i mó­wił do niej.

– Ty umiesz mó­wić. Chcę usły­szeć twój głos.

Dać. Od­pór.

Pra­gnęła tylko być do­brą po­li­cjantką – naj­lep­szą. Je­śli się podda, bę­dzie stra­cona. Lu­dzie ce­nili ją za jej siłę.

Dać. Od­pór.

Wła­ści­wie to na­wet przy­jemne. Jej od­po­wie­dzial­ność się roz­wod­niła. To już nie jej sprawa. A więc tak to jest, kiedy prze­sta­jesz być FAP-istką-służ­bistką?

Usły­szała głos fa­ceta w chu­ście.

– Jest już go­towa?

– Spójrz na źre­nice.

– Sprawdź puls.

Dać. Od­pór.

– Pew­nie od­po­wie pra­wie na wszystko, z nimi za­wsze tak jest. Już cał­kiem od­pły­nęła.

– ...pewni, że mają in­fek­cję.

Głosy brzmiały tak, jakby znaj­do­wała się pod wodą.

– Ich jest tyle...

Już się nie da­wało.

– Jest wtyczka...

Już nie.

6

After­party było od­lo­towe: bez za­rzutu lu­dzie, bez za­rzutu di­dżej, bez za­rzutu at­mos­fera. Cho­ciaż rze­czy­wi­ste źró­dło za­do­wo­le­nia kryło się w taj­nej prze­gródce po­jem­niczka na pu­der – Nova wzięła już tyle ta­ble­tek, że stra­ciła ra­chubę, a mimo to jej mi­niap­teczka wciąż była pełna.

Zro­biło się późno. Osiem­dzie­siąt pro­cent ce­le­bry­tów klasy C, dzien­ni­ka­rzy, lu­dzi z branży i przy­pad­ko­wych go­ści po­je­chało już do domu. Nova i praw­dziwi im­pre­zo­wi­cze prze­nie­śli się tu­taj, do miesz­ka­nia przy Grev Tu­re­ga­tan. Nie miała po­ję­cia, do kogo na­le­żało, ale było ogromne. I wy­glą­dało na to, że żad­nym są­sia­dom nie prze­szka­dzało, że di­dżej roz­krę­cił apa­ra­turę na maksa, jakby grał na sta­dio­nie.

– No­va­life?

Od­wró­ciła się.

Pa­lant dzien­ni­karz – ten sam, który wrę­czał na­grodę – stał zde­cy­do­wa­nie za bli­sko. Za­la­ty­wało od niego dio­rem i pi­wem.

– Ja­kie to uczu­cie?

– Co masz na my­śli?

– Jak to jest być in­flu­en­cerką?

– Je­stem wdzięczna wszyst­kim moim fol­lo­wer­som.

– Ale jak ty się czu­jesz w środku?

Si­mon, czy jak tam miał na imię, po­chy­lił się w jej stronę. Jego usta nie­mal mu­snęły jej ucho. Je­chało od niego nie tylko per­fu­mami i IPĄ, ale jesz­cze czymś in­nym, czymś in­ten­syw­nym.

– Czy mógł­bym zro­bić z tobą wy­wiad? – za­py­tał.

Nie­wiele bra­ko­wało, a Nova wy­plu­łaby ta­bletkę, którą wła­śnie umie­ściła na ję­zyku.

Czy pró­bo­wał ją po­de­rwać, czy skądś wie­dział, że jej zwy­cię­stwo to ściema?

– Chyba mu­sia­łeś coś źle zro­zu­mieć – po­wie­działa gło­śno.

Si­mon za­mru­gał szybko, przez chwilę wy­glą­dał na zdez­o­rien­to­wa­nego.

 – Pra­cuję nad książką o epoce in­flu­en­ce­rów. Z kil­koma już roz­ma­wia­łem.

Praw­do­po­dob­nie to jed­nak nie była nie­udolna próba wy­rwa­nia jej. Mimo to nie miała ochoty uma­wiać się te­raz na ja­kiś wy­wiad, ta­kimi rze­czami zaj­mie się póź­niej He­dvig.

– Chyba je­steś wsta­wiony – za­uwa­żyła.

– Może tro­chę.

Nova za­mie­rzała zi­gno­ro­wać tego dupka.

W tym mo­men­cie znów za­uwa­żyła jego ze­ga­rek. Nie miała po­ję­cia, że można za­ra­biać aż tak do­bre pie­nią­dze na czymś tak sta­ro­świec­kim jak pi­sa­nie ksią­żek, ro­bie­nie re­por­taży dla ga­zet czy pseu­do­głę­bo­kich fil­mów, cho­ciaż fak­tycz­nie – nie­które se­riale do­ku­men­talne cie­szyły się ostat­nio nie­mal rów­nie dużą po­pu­lar­no­ścią jak Bra­iny. Tak czy siak, Si­mon miał na ręce ze­ga­rek Pa­tek Phi­lippe Grand Com­pli­ca­tions. Mimo zmie­nia­ją­cego się na par­kie­cie świa­tła do­sko­nale wie­działa, co to za mo­del: wieczny ka­len­darz z fa­zami Księ­życa, chro­no­graf i dwu­dzie­stocz­te­ro­go­dzinna re­pe­ty­cja mi­nu­towa. Je­śli jest ory­gi­nalny, to musi być z dwu­dzie­stocz­te­ro­ka­ra­to­wego złota. Czyli Si­mon to nie tylko du­pek pi­szący, ale też du­pek ze śmiesz­nie dro­gim ze­gar­kiem.

Coś za­częło kieł­ko­wać w jej gło­wie.

– Po­słu­chaj – po­wie­działa, pa­trząc w jego ja­sno­nie­bie­skie oczy. – Chcesz za­tań­czyć?

Lu­dzie ostat­nio rzadko ba­lo­wali na ca­łego, nie chcieli sza­leć, oba­wiali się wpa­dek, bali się, że wyjdą na zbyt wy­lu­zo­wa­nych: wszy­scy wo­kół to po­ten­cjalni pa­pa­razzi, nie miało zna­cze­nia, że ochro­nia­rze za­bie­rali go­ściom przed wej­ściem ko­mórki. Jed­nak tego wie­czoru Nova ki­chała na to. Jo­nas i He­dvig już po­szli. Wła­ści­wie nie­wiele osób tu znała, ale w swo­jej mi­niap­teczce miała jesz­cze dość ta­ble­tek, żeby prze­trwać kilka ty­go­dni na haju, a w końcu jest zwy­cięż­czy­nią. Jej po­mysł wy­ma­gał je­dy­nie zręcz­no­ści.

Di­dżej do­da­wał do pieca, za­pew­niał od­po­wied­nią ener­gię na par­kie­cie. Pusz­czał ka­wałki je­den po dru­gim, kul­mi­na­cja, cre­scendo, aby po­tem przejść do spo­koj­niej­szych hi­tów. Ogień na­ra­stał fa­lami, jakby w cy­klach, a w mi­go­czą­cym świe­tle stro­bo­skopu Nova do­znała nie­mal ob­ja­wie­nia i ani na chwilę nie spusz­czała Si­mona z oczu. Dzien­ni­ka­rzo­pi­sarz pod­ska­ki­wał, jakby był na kin­der­balu w Stoc­kholm Bo­unce, tech­nika pio­no­wego tańca bia­łego męż­czy­zny z uśmie­chem sze­ro­kim jak Mo­od­gal­le­rian[8].

Praw­do­po­dob­nie wrzu­ciła mu do drin­ków dość stafu, by był w szam­pań­skim hu­mo­rze przez kilka dni.

Pora na ko­lejny krok.

Tań­czyła bli­żej niego i prawą dło­nią po­gła­skała go po ra­mie­niu i ręce. De­li­kat­nie, le­d­wie go mu­snęła, nic wię­cej. Ga­pił się na nią, wy­glą­dał jak na­sto­la­tek, który pierw­szy raz się upił, za­chły­śnięty cu­downą wspa­nia­ło­ścią ży­cia.

Ob­jęła go jak w tangu, jego ciało wy­da­wało się dziw­nie lek­kie. Po­chy­lił ku niej głowę.

– Na­prawdę do­brze tań­czysz – po­wie­dział przez mu­zykę.

To już na pewno była nie­udolna próba pod­rywu.

Pu­ściła go. Spoj­rzeli na sie­bie.

– Mu­szę iść – oznaj­miła gło­śno. – Zro­biło się późno. Do­bra­noc.

Si­mon coś wy­mam­ro­tał, zro­bił się czer­wony jak jej la­kier na pa­znok­ciach, cho­ciaż na do­brą sprawę nie miał po­wodu, by się wsty­dzić – prze­cież to ona wszystko za­częła.

Roz­da­jąc po dro­dze bu­ziaki i uści­ski, do­tarła do ko­ry­ta­rza.

Przy­jęła ostat­nie gra­tu­la­cje od paru osób, a po­tem otwo­rzyła drzwi i nie­pew­nym kro­kiem wy­to­czyła się na dwór.

Wciąż było cie­pło. Niebo ja­sno­fio­le­towe, mia­sto pu­ste, cze­kała na tak­sówkę. Kon­tury Sztok­holmu ry­so­wały się cier­ni­ście, sto­lica roz­ro­sła się w górę. Szwe­cja nie jest wcale taka zła, na­wet je­śli masa miesz­ka­ją­cych w niej idio­tów woli być na­bie­rana pro­sto w płat czo­łowy niż przez cał­kiem sen­sowną in­flu­en­cerkę taką jak ona.

Wsu­nęła dłoń do to­rebki, za­mknęła w niej le­żący na dnie przed­miot, ale go nie wy­jęła. Był wart co naj­mniej sto ty­sięcy euro: grand com­pli­ca­tions. Ze­ga­rek Si­mona Holm­berga, który za bar­dzo się wsta­wił, żeby co­kol­wiek za­uwa­żyć.

Ulicą to­czył się po­woli ra­dio­wóz. Na­gle wje­chał na chod­nik i za­trzy­mał się kilka me­trów przed nią.

Po­li­cjant, który wy­siadł, ru­szył w jej kie­runku zbyt szyb­kim kro­kiem. Nova od razu po­czuła złe wi­bra­cje.

– Nova?

– Yes, coś się stało?

– Czy mogę zaj­rzeć do pani to­rebki?

Po­ło­żyła rękę na su­waku.

– Niby dla­czego?

– Bo ja tak mó­wię.

– Nie ma pan prawa tak po pro­stu...

Po­li­cjant pod­szedł o krok bli­żej.

– Woli pani je­chać ze mną na ko­mi­sa­riat?

Nie mo­gła do­pu­ścić do tego, żeby ją za­trzy­mali. Jesz­cze ktoś wyj­dzie i zo­ba­czy, co się dzieje.

Gli­niarz chwy­cił za to­rebkę i mocno po­cią­gnął. Miał rent­gena w oczach czy co? Pa­sek na ra­mię ze­rwał się ze świ­stem.

Od­su­nął za­mek, na spo­dzie le­żał pa­tek phi­lippe.

Na nie­bie wi­dać było de­li­katne po­dłużne ob­łoki, przy­po­mi­nały roz­pły­wa­jące się smugi po sa­mo­lo­cie. Nova cze­kała, aż ten łach wyj­mie ze­ga­rek i za­cznie za­da­wać py­ta­nia. Ale nic ta­kiego nie zro­bił. Za­miast tego wy­cią­gnął sło­iczek na pu­der.

Go­rzej być nie mo­gło.

Po­trzą­snął nim, od­krę­cił wieczko.

KURWA. Mu­siała go po­wstrzy­mać, na­wet je­śli tajna skrytka nie jest wi­doczna na pierw­szy rzut oka.

– To tylko mój ko­sme­tyk – spró­bo­wała.

Ale po­li­cjant już grze­bał po dnie po­jem­nika.

Nie była to nie­znaczna ilość.

Nova czuła, że prze­staje pa­no­wać nad od­de­chem. Pa­nika pul­so­wała jej w skro­niach.

W żad­nym ra­zie nie mo­gła dać się za­mknąć – może nie cierpi na klau­stro­fo­bię, ale umar­łaby, gdyby zna­la­zła się w celi. Poza tym: w jej branży wy­star­czy znik­nąć na parę dni i już jest się mar­twym – ob­ser­wu­jący nie umieją cze­kać.

Gli­niarz otwo­rzył skrytkę, zu­peł­nie jakby wie­dział, że ona tam jest.

Po­li­czył ta­bletki, po czym prze­sy­pał wszyst­kie do ma­łej to­rebki stru­no­wej.