Vincent Walder i Mina Dabiri. Miraż - Camilla Läckberg, Henrik Fexeus - ebook
NOWOŚĆ

Vincent Walder i Mina Dabiri. Miraż ebook

Camilla Läckberg, Henrik Fexeus

4,6

739 osób interesuje się tą książką

Opis

Sprawdź na własne oczy, co dzieje się naprawdę, a co jest tylko mirażem?

Grudniowy Sztokholm. Ktoś grozi szwedzkiemu ministrowi sprawiedliwości. W tym samym czasie autor murali przypadkowo natrafia w sztokholmskim metrze na ludzkie kości. Okazuje się, że jest to szkielet poszukiwanego od kilku miesięcy znanego finansisty . Sprawa trafia do zespołu Miny Dabiry. Członkowie grupy nie zdążyli się jeszcze podnieść po traumatycznych wydarzeniach z poprzedniego lata, gdy zginął jeden z ich kolegów. O pomoc w dochodzeniu zostaje poproszony znany mentalista Vincent Walder. Vincent wciąż zmaga się z rozmaitymi problemami – zawodowymi i rodzinnymi – jednocześnie nie potrafi przestać myśleć o Minie. To wszystko nie ułatwia wykonania powierzonego mu zadania.

Tymczasem, w metrze zostaje znaleziony kolejny ludzki szkielet, co wystawia na próbę skuteczność całego zespołu. Co tak naprawdę dzieje się w tunelach pod szwedzką stolicą? I kto ściga ministra sprawiedliwości?

Wybuchowy i zaskakujący finał doskonałego duetu!

Camilla Läckberg– jedna z najciekawszych szwedzkich pisarek. Światową sławę przyniosła jej seria o Fjällbace. Jest także autorką thrillerów psychologicznych Złota klatka i Srebrne skrzydła oraz serii książek dla dzieci o przygodach Super-Charliego. Książki Camilli wydawane są w ponad 60 krajach, zostały przetłumaczone na 43 języki, a na całym świecie sprzedało się ponad 30 milionów egzemplarzy.

Henrik Fexeus– wykładowca, performer, mentalista, ekspert w dziedzinie psychologii i komunikacji. Podróżuje po świecie i uczy innych, jak manipulować ludzkim zachowaniem za pomocą mowy ciała i perswazji. Autor światowych bestsellerów przetłumaczonych na ponad 30 języków. W Polsce ukazał się jego poradnik Sztuka czytania w myślach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 625

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (177 ocen)
126
33
11
4
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Całkiem niezła

Sięgając po "Miraż" autorstwa Camilli Läckberg i Henrika Fexeusa, spodziewałam się wciągającego kryminału, który przyciągnie mnie od pierwszej do ostatniej strony. Jednak, niestety, moje zainteresowanie tą książką było dość nierówne. Fabuła książki zapowiadała się obiecująco – tajemnicze morderstwo, nietuzinkowi bohaterowie i zagadki, które trzeba rozwiązać. Początek powieści naprawdę mnie wciągnął. Läckberg i Fexeus mają talent do tworzenia napięcia i złożonych postaci. Opisy miejsc zbrodni oraz proces dochodzenia były niezwykle szczegółowe i realistyczne, co na pewno jest dużym plusem. Niestety, im dalej w las, tym więcej drzew. W miarę jak fabuła się rozwijała, zaczynałam tracić zainteresowanie. Tempo akcji miejscami zwalniało do tego stopnia, że miałam ochotę przeskakiwać niektóre rozdziały. Dodatkowo, niektóre wątki poboczne wydawały mi się zbędne i rozpraszały mnie od głównej historii. Mam wrażenie, że autorzy starali się wpleść zbyt wiele elementów, co w efekcie rozmywało głów...
20
Niedziela_z_ksiazka

Nie oderwiesz się od lektury

Aż żal rozstawać się z taką serią. 650 stron, ale warto!
10
Tusz_na_papierze

Nie oderwiesz się od lektury

Mentalistę pokochałam, Kult utwierdził mnie w tym przekonaniu. Miraż za to rozłożył mnie na łopatki i rzucił zupełnie nowe światło na 2 poprzednie tomy. Skończyłam ją tydzień temu i dalej nie mogę się pozbierać. Dalej jestem w szoku co takiego autorzy zrobili, JAK TO ZROBILI i mam ochotę przeczytać wszystko od początku znając zakończenie. A poza szokującym aspektem zakończenie jest ...półzamknięte! Najlepszy rodzaj zakończenia. W tej części sporo akcji dzieje się w tunelach metra. Można poznać losy żyjących tam ludzi. I właśnie rozdziały z punktu widzenia Miny i Vincenta są przeplatane słowami małego chłopca, którego tata jest królem podziemia. Ta część nie tyle napędzana jest akcją co emocjami i wnikaniem w mentalność bohaterów. Bo każdy z członków grupy Miny dostał swoje 5 minut. I choćbym chciała więcej Wam napisać o tej książce to ujawnione pod koniec fakty nie pozwalają mi myśleć o niczym innym . Naprawdę jeszcze nigdy w mojej książkowej karierze nie spotkałam się z tak zn...
10
katrau

Dobrze spędzony czas

Ponowne spotkanie z Miną i Vincentem zaliczam do spotkań bardzo udanych. Tym razem rozwiązują sprawę pozostawionych w tunelach metra ludzkich kości i gróźb kierowanych do szwedzkiego ministra sprawiedliwości. Jednocześnie oboje borykają się ze swoimi traumami, a cały zespół policyjny stara się pogodzić z nieobecnością jednego z nich. Oprócz wątku kryminalnego obserwujemy perturbacje emocjonalne Miny i Vincenta, czy Wy też im kibicujecie? Lubię kryminały, w których dobra detektywistyczna robota przeplata się z obyczajowym motywem. A przecież nie tylko perypetie głównych bohaterów śledzimy - jest też Ruben, Julia, Adam. Jest to finał całej historii i powiem Wam, że zakończenie wbija w fotel. Totalnie. Warto było przebijać się przez całą trylogię choćby dla tego, z czym musimy się zmierzyć na ostatnich kartkach.
10
Pivona

Całkiem niezła

Jestem rozczarowana tą książką, przesyt faktów o wątków.
00

Popularność




ZOSTAŁO CZTERNAŚCIE DNI

NIKLAS JADŁ nie­spiesz­nie, obser­wu­jąc swoją rodzinę sie­dzącą po prze­ciw­nej stro­nie stołu. Był dopiero sie­dem­na­sty grud­nia, czyli w zasa­dzie za wcze­śnie na świą­teczne deko­ra­cje, jed­nak oboje z córką zde­cy­do­wali się już zacząć święta. Na stole stały więc figurki miko­ła­jów z bia­łej por­ce­lany, a pokój był ską­pany w cie­płym świe­tle lam­pek cho­in­ko­wych. Zda­jąc sobie sprawę, że cho­inka nie dotrwa­łaby do Wigi­lii, gdyby wsta­wić ją do pokoju, łań­cuch ze świa­teł­kami przy­pięli do lampy nad sto­łem i zapa­lili zamiast niej.

Córka wło­żyła swe­ter z docze­pio­nymi dio­dami mru­ga­ją­cymi na czer­wono i zie­lono, a on miał na szyi czer­wony świą­teczny kra­wat. Za to gar­ni­tur był popie­laty, jak zawsze. Są jakieś gra­nice tego sza­leń­stwa.

Widel­cem wło­żył do ust kolejny kęs. Kawa­łek gril­lo­wa­nego ana­nasa w gla­zu­rze z imbiru, chili i miodu. Wpraw­dzie nie uwa­żał, aby do gorą­cego dania nale­żało poda­wać owoce, ale córka uwiel­biała ana­nasa. Praw­do­po­dob­nie będzie go wolała od soczy­stej woło­winy kobe. Cóż, dla niego zosta­nie wię­cej.

Pozo­stałe osoby przy stole były tak samo zajęte jedze­niem jak on i wyda­wało się, że nie zauwa­żają jego spoj­rzeń. No i dobrze. Pew­nie wyglą­dał głu­pio, ale trudno. Odczu­wał coś w rodzaju zado­wo­le­nia, by z braku lep­szego słowa tak się wyra­zić. Była to dla niego nowa emo­cja, cho­ciaż w grun­cie rze­czy nie potrzeba było tak wiele, aby ją osią­gnąć.

Nie trzeba było do tego olśnie­wa­ją­cej kariery, cho­ciaż istot­nie jego kariera była pełna suk­ce­sów.

Nie trzeba było do tego rów­nież apar­ta­mentu na Linnégatan na Östermalmie, cho­ciaż naprawdę doce­niał fakt, że mają z córką takie miesz­ka­nie.

Do uczu­cia satys­fak­cji wystar­czyło, że sie­dzą we troje przy jed­nym stole.

Próba zama­chu na niego sprzed pół roku, o któ­rej zwie­działy się nawet tablo­idy, stała się zale­d­wie wspo­mnie­niem. Zwięk­szyli mu ochronę, rzecz jasna. I pew­nie tak zosta­nie przez jesz­cze co naj­mniej pół roku, zanim jego pra­co­dawca uzna, że nie­bez­pie­czeń­stwo minęło. Jed­nak tak długo miał wokół sie­bie ochro­nia­rzy, że stali się dla niego jak rodzina.

Rodzina.

I wła­śnie o to cho­dziło przez cały czas. Córka miała szes­na­ście lat, wkrótce będzie kobietą, a on uznał, że się cał­kiem nie­źle spi­sał, ucząc ją, na czym polega ten świat. Od czasu do czasu mówiła mu rzecz jasna, że go nie­na­wi­dzi, jak to nasto­latka. A naprze­ciw niego sie­działa teraz była żona. Gdyby jesz­cze pół roku temu ktoś powie­dział, że będą mogli spo­ty­kać się w ten spo­sób, nie uwie­rzyłby w to. Zde­cy­do­wa­nie. Banał, a prze­cież to prawda, że czas leczy wszyst­kie rany. Oto sie­dzieli jak jakaś nowo­cze­sna rodzina przy nieco przed­wcze­snej wie­cze­rzy wigi­lij­nej. Nie czu­jąc do sie­bie nie­na­wi­ści. Nawet obda­ro­wali się pre­zen­tami.

Poczuł gulę w gar­dle i spoj­rzał w okno, żeby nie zoba­czyły, jak mu się zaszkliły oczy. W ciem­no­ści za oknem miękko, przy­jem­nie padał śnieg. Świat był jak pocz­tówka. To samo, wła­śnie w tym momen­cie, odno­siło się do jego życia. Po raz pierw­szy od wielu lat nie czuł żad­nego napię­cia w mię­śniach bar­ko­wych. Żad­nego ćmie­nia w gło­wie.

Z przed­po­koju dobie­gło brzę­cze­nie, ktoś zadzwo­nił do drzwi. Jego córka pod­nio­sła zdzi­wiony wzrok znad tale­rza.

– Kto to? – spy­tała. – Prze­cież jest sobota. Obie­ca­łeś, że dziś nie będziesz pra­co­wał, skoro jemy wie­cze­rzę wigi­lijną.

– Nie mam poję­cia – odpo­wie­dział zgod­nie z prawdą i wstał z krze­sła. – Może to do któ­rejś z was?

Była żona i córka pokrę­ciły gło­wami.

Niklas wyszedł do przed­po­koju, do drzwi wej­ścio­wych.

– Jeśli umó­wi­łeś Świę­tego Miko­łaja, to nie­do­cze­ka­nie twoje! – dobiegł go z kuchni stłu­miony głos córki.

Kto­kol­wiek dzwo­nił do drzwi, musiał być przez ochro­nia­rzy na ulicy prze­pusz­czony po dokład­nym spraw­dze­niu. Fakt, że nie uprze­dzili go tele­fo­nicz­nie, wska­zy­wał, że nie musiał się przy­go­to­wać na spo­tka­nie tego kogoś. Na ekra­nie o dużej roz­dziel­czo­ści, znaj­du­ją­cym się na drzwiach od wewnątrz, zoba­czył czło­wieka w kasku rowe­ro­wym, na piersi miał czer­woną gwiazdę. Na ramio­nach śnieg. Firma kurier­ska Inte bara post1. To wyja­śniało sprawę.

– Tak? – powie­dział Niklas, otwie­ra­jąc drzwi.

– Niklas Stoc­ken­berg? – upew­nił się, lekko sapiąc, kurier i podał małą czarną kopertę. – Pro­szę, prze­syłka dla pana.

Koperta nie była opi­sana. Niklas wziął ją, marsz­cząc czoło. Odwró­cił ją w dłoni. Na odwro­cie też nic nie napi­sano.

– Od kogo? – spy­tał, pod­no­sząc wzrok.

Męż­czy­zny już nie było. Zaraz po wrę­cze­niu prze­syłki ruszył bie­giem pięć pię­ter w dół do swo­jego roweru na ulicy. Przy­pusz­czal­nie był spóź­niony do następ­nego klienta.

Niklas zamknął drzwi i otwo­rzył kopertę. W środku znaj­do­wała się biała kar­teczka. Wizy­tówka, jak stwier­dził po wyję­ciu, i to z tych bar­dziej luk­su­so­wych. Bez żad­nego nazwi­ska, za to z czymś, co wyglą­dało jak cyfra. Duża ósemka z zaczer­nioną dolną połówką. Pod spodem znaj­do­wał się numer tele­fonu. I nic wię­cej.

Zmarsz­czył czoło. Sym­bolu nie roz­po­zna­wał, a numeru nie znał. Jed­nak coś z tyłu głowy pod­po­wia­dało mu, że wie, co to jest, że spo­dzie­wał się tej wia­do­mo­ści od wielu lat, cho­ciaż z nadzieją, że ni­gdy jej nie dosta­nie. Wyparł ją, wyrzu­cił ze swo­jego życia. I nie był na nią gotów.

A może to tylko reklama, pomy­ślał.

Był tylko jeden spo­sób, by się dowie­dzieć, o co cho­dzi. Z wewnętrz­nej kie­szeni mary­narki wyjął tele­fon i wybrał podany numer. Ręce mu drżały.

Po trzech sygna­łach ode­zwał się nagrany głos kobiecy.

– Witaj, Nikla­sie Stoc­ken­bergu. Mamy nadzieję, że byłeś zado­wo­lony z naszych usług w okre­sie, który teraz dobiegł końca. Zostało ci… czter­na­ście dni… jedna godzina… i… dwa­na­ście minut życia.

Zaci­snął dłoń na tele­fo­nie, jakby chciał skru­szyć go razem z wia­do­mo­ścią. Gar­dło miał jak zasznu­ro­wane. Nie był w sta­nie ode­tchnąć. Pokój zawi­ro­wał, musiał oprzeć się o ścianę, żeby nie upaść.

Z kuchni dobiegł śmiech, córka i jej matka były wyraź­nie czymś roz­ba­wione.

Niklas osu­nął się na kolana. Dobrze, że chod­nik w przed­po­koju był drogi i gruby, bo zabo­la­łyby, pomy­ślał. Zaci­snął powieki, usi­łu­jąc się sku­pić. Wie­dział, że ten dzień nadej­dzie. Od dawna. Tylko wypie­rał to. Miał nadzieję, że zosta­nie oszczę­dzony.

Prze­cież to było tak dawno temu.

– Tato, gdzie się podzia­łeś? – zawo­łała córka. – Ostrze­gam cię, że jeśli się prze­bie­rasz w strój Miko­łaja, to zadzwo­nię do gazet.

Opie­ra­jąc się o ścianę, pod­niósł się powoli, odchrząk­nął parę razy, sta­ra­jąc się nabrać powie­trza do płuc, żeby nie trząść się za mocno. I poszedł do kuchni.

Na jego widok obie prze­stały się śmiać.

– Kto to był? – prze­stra­szyła się córka. – Jesteś blady jak ściana.

Była żona natych­miast wstała.

– Sia­daj, żebyś się nie prze­wró­cił – powie­działa, sadza­jąc go na krze­śle.

Dło­nią dotknęła jego czoła.

– Nikt – odpo­wie­dział. – Pomyłka.

– Jesteś cały mokry od potu. Dosta­łeś jakie­goś ataku? Bie­rzesz jakieś leki? Zadzwo­nić po karetkę? Powiedz coś, Niklas.

Odwró­cił głowę, pró­bu­jąc uśmiech­nąć się do córki.

– To nic takiego, Natha­lie – powie­dział. – Tylko w gło­wie mi się tro­chę zakrę­ciło.

Natha­lie spoj­rzała pyta­jąco na matkę. Niklas zdjął ze swego ramie­nia rękę byłej żony i przy­trzy­mał przez chwilę.

– Dzięki, Mino, ale nie potrzeba żad­nej karetki. Zaraz będzie po wszyst­kim.

Śnieg za oknem już nie wyda­wał się miękki i przy­jemny, tylko zimny i nie­ubła­gany, trzy­ma­jący w wię­zie­niu, jakim jest zima. Nie mógł się ruszyć ani umknąć.

Nie było ucieczki.

Za dwa tygo­dnie będzie mar­twy. A tylu rze­czy w życiu nie zdą­żył zro­bić. Spoj­rzał na Minę, otwo­rzył usta, chcąc coś powie­dzieć, ale znów zamknął. Czy uczy­nił dla nich wszystko, co mógł? Czy był dobrym ojcem dla Natha­lie? Czy będzie im go bra­ko­wało? Co powie­dzą w pracy?

Diody na swe­trze Natha­lie mru­gały do niego pokrze­pia­jąco.

Naprawdę nie chciał umie­rać.

Wizy­tówka wypa­dła mu z ręki na pod­łogę. Zosta­wił ją tam.

Wes­tchnął głę­boko i prze­su­nął dło­nią po twa­rzy.

Okres ostat­nich dwu­dzie­stu lat był dla niego dobry. Nawet bar­dzo dobry. Ale – jak przed chwilą powie­dział Minie – zaraz będzie po wszyst­kim.

Za czter­na­ście dni, jedną godzinę i dwa­na­ście minut. Teraz to już pew­nie za dzie­sięć minut.

VIN­CENT LEŻAŁ NA pod­ło­dze swo­jej gar­de­roby w Sca­la­te­atern w Karl­stad. Przed­tem zga­sił górne świa­tło, zosta­wia­jąc jedy­nie oświe­tle­nie toa­letki. Żarówki wokół lustra to była jedna z nie­wielu rze­czy odpo­wia­da­ją­cych wyobra­że­niom, jakie ludzie mają na temat strefy za kuli­sami. Vin­cent uwa­żał, że te lampki przy lustrze są i piękne, i roman­tyczne, cho­ciaż wyni­kało to zapewne z obrazu wdru­ko­wa­nego mu na całe życie przez Hol­ly­wood.

Przed­sta­wie­nie skoń­czyło się godzinę temu. Jego ekipa roz­bie­rała teraz ele­menty oprawy na sce­nie znaj­du­ją­cej się pię­tro niżej niż gar­de­roby i pokój dla akto­rów. Cała sce­no­gra­fia, rekwi­zyty i cał­kiem pokaźny sprzęt oświe­tle­niowy miały być zde­mon­to­wane i zała­do­wane na dwie duże cię­ża­rówki. Zawsze zatrud­niano do tego miej­scowe siły, a orga­ni­za­tor trasy Ola Fuchs był posta­cią wręcz legen­darną w świe­cie szwedz­kiej roz­rywki. Ludzie nie wie­dzieli, że na dwie godziny wspa­nia­łego spek­ta­klu w wyko­na­niu Vin­centa potrzeba było przed wystę­pem i po nim co naj­mniej sied­miu godzin pozba­wio­nej bla­sku pracy licz­nego per­so­nelu. Co wie­czór.

Popra­wił się lekko. Lino­leum, na któ­rym leżał, było nie­wia­ry­god­nie twarde. Zer­k­nął na kanapę i zdał sobie sprawę, że powi­nien się poło­żyć na niej zamiast na pod­ło­dze. Trudno. Musiało zostać, jak jest.

W Sca­la­te­atern było mnó­stwo nie­pa­rzy­stych, czyli nie­kom­for­to­wych dla niego liczb. Od sceny do skle­pie­nia było pięć metrów. Lepiej byłoby sześć. Rusz­to­wa­nie do wie­sza­nia reflek­to­rów i sce­no­gra­fii miało sie­dem­na­ście wysię­gni­ków. Też nie­do­bra liczba. Ale pięć dodać sie­dem­na­ście daje dwa­dzie­ścia dwa, czyli dwie dwójki. To już lepiej. A dwa plus dwa to cztery, czyli tyle, ile przed­sta­wień miał dać w Sca­la­te­atern pod­czas obec­nej trasy.

Na wie­szaku wisiał jego kostium sce­niczny. Tego dnia wystą­pił w trzy­czę­ścio­wym gar­ni­tu­rze, był to bądź co bądź ostatni spek­takl przed Bożym Naro­dze­niem. Trzy czę­ści. Cho­lera. Że też nie pomy­ślał. W dodatku porząd­nie się spo­cił, więc zaraz po powro­cie do gar­de­roby roze­brał się do pod­ko­szulka i kale­so­nów. Dzięki temu, gdyby ktoś przy­pad­kiem otwo­rzył drzwi, nie wyglą­dałby tak bar­dzo na trupa jak wtedy, kiedy leżałby na pod­ło­dze w gar­ni­tu­rze. Uśmiech­nął się do sie­bie. Czło­wiek uczy się na wła­snych błę­dach.

Drgnął, bo dobiegł go huk ze sceny. Jakby coś się roz­pa­dło. Gło­śne prze­kleń­stwa Oli dotarły aż do Vin­centa, który już dawno temu nauczył się, że o pew­nych rze­czach lepiej nie wie­dzieć. Na początku kariery sta­rał się poma­gać zarówno przy budo­wa­niu, jak i roz­bie­ra­niu deko­ra­cji. Sły­szał o arty­stach sno­bach, któ­rzy ni­gdy nie ruszyli pal­cem i przej­mo­wali się jedy­nie swoim wystę­pem, a Vin­cent nie chciał być jed­nym z nich. Jed­nak szybko dotarło do niego, że tylko prze­szka­dza i dla wszyst­kich zain­te­re­so­wa­nych będzie naj­le­piej, żeby trzy­mał się z dala, dopóki nie skoń­czą.

Dzięki czemu mógł leżeć na tej twar­dej pod­ło­dze jesz­cze co naj­mniej godzinę, zanim cię­ża­rówki zostaną zała­do­wane. I całe szczę­ście, bo wró­cił z pełną siłą ból głowy. Na sto­liku obok stała opróż­niona szklanka, w któ­rej zostały białe okru­chy. Tabletki treo. Od pew­nego czasu funk­cjo­no­wał dzięki tablet­kom od bólu głowy, naj­le­piej takim z dodat­kiem kofe­iny. Zasta­na­wiał się, czy nie zażyć jesz­cze jed­nej, ale praw­do­po­dob­nie by nie pomo­gła. Zamiast tego zaci­snął powieki i wes­tchnął, cze­ka­jąc, aż ból przej­dzie. Albo zmniej­szy się cho­ciaż tro­chę. Pod­czas poprzed­nich tras po przed­sta­wie­niach był po pro­stu zmę­czony. Może lekko wyczer­pany, co się odbi­jało na pracy myślo­wej. Ból głowy był czymś nowym. Zaczął się poja­wiać po przed­sta­wie­niach mniej wię­cej pół roku temu. Nie minęło wiele czasu, jak prze­szedł w ból per­ma­nentny. Raz sil­niej­szy, raz słab­szy, ale zawsze obecny. Ćmiący. Utrud­nia­jący życie. Już nawet nie pamię­tał, jak to jest nie mieć bólu głowy.

Nie wie­rzył, że to oznaka sta­rze­nia się, w końcu bra­ko­wało mu jesz­cze kilku mie­sięcy do pięć­dzie­siątki. A przed­sta­wie­nia nie wyma­gały wię­cej wysiłku niż kie­dyś. Pozo­sta­wały dwie moż­li­wo­ści: albo miał guza mózgu, albo ból miał cha­rak­ter psy­cho­so­ma­tyczny. W pierw­szą nie za bar­dzo wie­rzył, bo nie miał innych symp­to­mów. Nato­miast jeżeli sam ścią­gnął na sie­bie ten ból, to na miły Bóg, po co? Czyżby sam pró­bo­wał sobie coś powie­dzieć?

Chciałby, jak wiele razy wcze­śniej, żeby była przy nim Mina. Na pewno mia­łaby jakąś dobrą odpo­wiedź. Od zeszłego lata, czyli od wyda­rzeń z Natha­lie i Novą, zdą­żyli się zoba­czyć zale­d­wie kilka razy. Czę­ściowo dla­tego, że oboje byli bar­dzo zajęci – on przy­go­to­wa­niem nowego pokazu, Mina kolej­nymi docho­dze­niami – a czę­ściowo, bo prze­szkody wyda­wały się zbyt wiel­kie, aby spo­ty­kać się bez związku z poli­cyj­nymi zada­niami. A jeśli w końcu do tego docho­dziło, to za rzadko i spo­tka­nie było za krót­kie. W jej obec­no­ści ból głowy sta­wał się lżej­szy. A miesz­ka­jący w nim cień się nie wychy­lał.

Jej zespół otrzy­mał ponowne wotum zaufa­nia od kie­row­nic­twa, co ozna­czało, że Mina była bar­dzo zajęta pracą. A kiedy nie była, to oka­zy­wało się, że Umberto z Show­Life Pro­duc­tions zapla­no­wał trasę Vin­centa w taki spo­sób, który z nie­mal sady­styczną pre­cy­zją koli­do­wał z wol­nymi dniami Miny. Zupeł­nie jakby jej szef i jego pro­du­cent zawią­zali spi­sek, żeby trzy­mać ich z dala od sie­bie.

Do tego docho­dziła druga sprawa. Zagadka znaj­du­jąca się w jego gabi­ne­cie w domu, o któ­rej nie miał odwagi z nią roz­ma­wiać. To rów­nież nie sprzy­jało spo­tka­niom. A jak się dobrze zasta­no­wił, mogło być źró­dłem jego bólów głowy. Roz­my­ślał o tej zagadce przez całą jesień, a jed­nak nie udało się jej roz­wią­zać. Wie­dział za to jedno: że powi­nien potrak­to­wać poważ­nie groźbę, jaką ze sobą nio­sła.

Kim­kol­wiek był czło­wiek, który pół roku temu wysłał mu pierw­szą wia­do­mość, na pewno był to ktoś o dużej cier­pli­wo­ści. Vin­cent nie chciał nie­po­koić tym Miny. Musiał sam zna­leźć roz­wią­za­nie.

A jed­nak po każ­dym przed­sta­wie­niu miał nadzieję, że zasta­nie ją cze­ka­jącą na niego za sceną tak jak za pierw­szym razem w Gävle, kiedy się poznali. Oczy­wi­ście nie było jej. Miała swoje życie, a on swoje. Pozo­sta­wał fakt: widy­wali się zde­cy­do­wa­nie za rzadko.

Nato­miast od końca lata mógł spę­dzać znacz­nie wię­cej czasu niż dotąd ze swoją rodziną. Po zła­ma­niu stopy cho­dził o kulach i przez kilka mie­sięcy nie mógł sta­wać na sce­nie. A więc po raz pierw­szy spę­dzał w domu każdy wie­czór, dzień rów­nież, dokład­nie tak, jak zawsze chciała jego żona Maria. Już po kilku dniach oka­zało się, że chce tego mniej, niż sądziła. Rów­nież dzieci dzi­wiły się, dla­czego jest cią­gle w domu.

A cień znów się w nim poru­szył.

Gdy zatem ponow­nie wyje­chał w trasę, nikogo nie ucie­szyło to tak jak jego rodzinę. Od tej pory haro­wał jesz­cze wię­cej, czę­sto dając po dwa przed­sta­wie­nia dzien­nie. Cały myk pole­gał na tym, żeby być stale zaję­tym. Nie myśleć o tym, co nie ma sensu.

Spoj­rzał w sufit. Czy można wypa­lić komórki mózgowe? Czy mógł uszko­dzić mózg, prze­cią­ża­jąc go myśle­niem? Pew­nie nie, ale posta­no­wił to spraw­dzić. Bowiem wła­śnie tam, na tej pod­ło­dze w Sca­la­te­atern w Karl­stad, odno­sił takie wra­że­nie. Vin­cent wes­tchnął, zamknął oczy i ból głowy dodał do dłu­giej listy tema­tów, o któ­rych chciałby poroz­ma­wiać z Miną.

AKAI SZEDŁ zde­cy­do­wa­nym kro­kiem po pero­nie metra. Już dawno temu nauczył się, że jeśli tylko czło­wiek wygląda, jakby wie­dział, co robi, nikt go nie będzie o nic pytał. Miał na sobie żółtą kami­zelkę, co też robiło swoje. Para­dok­sal­nie spra­wiała, że sta­wał się nie­wi­dzialny dla zmę­czo­nych ludzi, któ­rzy musieli jechać gdzieś o tej póź­nej porze. Był tylko jed­nym z pra­cow­ni­ków metra. Czyli kimś, na kogo nie trzeba zwra­cać uwagi. W pew­nym sen­sie rze­czy­wi­ście pra­co­wał, cho­ciaż nie w tym sen­sie, jak ludzie myśleli.

Dotarł do końca peronu i otwo­rzył małą furtkę, sta­ra­jąc się przy tym, żeby jego twa­rzy nie uchwy­ciła kamera moni­to­ringu umiesz­czona na skle­pie­niu. Miał być zwy­czaj­nym tech­ni­kiem, który idzie wyko­nać swoje zada­nie. Nic innego. Miał szczę­ście, że kamera nie mogła wychwy­cić szczęku puszek ze sprayem w jego tor­bie.

Furtka pro­wa­dziła do schod­ków, po któ­rych zszedł z peronu do tunelu dla pocią­gów. Nie lubił wła­ści­wie prze­by­wać w tune­lach, było to zde­cy­do­wa­nie nie­bez­pieczne. Nowe pociągi poru­szały się znacz­nie ciszej od sta­rych. Ozna­czało to więk­sze ryzyko wypad­ków dla mala­rzy, któ­rzy mimo to scho­dzili do tuneli.

Poza tym Akai zdą­żył dawno temu osią­gnąć postęp w swoim wyra­zie arty­stycz­nym. Graf­fiti to była rzecz dla ama­to­rów. On zaj­mo­wał się sztuką pla­katu i sza­blonu. Retro lat dzie­więć­dzie­sią­tych XX wieku. Wpraw­dzie nie było to już to samo, odkąd nie­któ­rzy twier­dzili, że została ujaw­niona toż­sa­mość Banksy’ego, który był jego bogiem. Akai uwa­żał jed­nak, że pod­niósł tę sztukę na nowy, współ­cze­sny poziom. Potwier­dze­niem były jego wcze­śniej­sze wystawy w sztok­holm­skim Gamla stan2. Ludzie byli skłonni pła­cić szo­ku­jąco wyso­kie ceny za jego dzieła, nie wie­dząc nawet, kim jest Akai. Był to tylko jego pseu­do­nim arty­styczny. Podob­nie jak Banksy, nie zamie­rzał zdra­dzać nikomu, jak się nazywa, chcąc pozo­stać zagadką w świe­cie sztuki.

Prze­szedł kilka metrów i włą­czył swoją czo­łówkę. Tunel był szer­szy w tym miej­scu, żeby pra­cu­jący tu ludzie nie zna­leźli się za bli­sko torów. Wie­dział, że pomiesz­cze­nie ser­wi­sowe znaj­duje się kawa­łek dalej w głąb tunelu. Czę­sto prze­by­wała tam jego kole­żanka tech­niczka w MTR3. Akai obie­cał jej, że w pre­zen­cie uro­dzi­no­wym ude­ko­ruje całe pomiesz­cze­nie. Plan był taki, że następ­nego dnia rano, gdy kole­żanka tam wej­dzie, nie zasta­nie już beto­no­wych ścian, ale znaj­dzie się w lesie. Wszyst­kie ściany miały być pokryte przez drzewa i krzewy, a wśród nich znaj­do­wa­łaby się rodzina trolli jak z ilu­stra­cji Johna Bau­era. Coś fan­ta­stycz­nego.

Minął swój wcze­śniej­szy malu­nek w tunelu, przed­sta­wia­jący kil­koro z jego tam­tej­szych zna­jo­mych. Na jed­nej z twa­rzy ktoś nama­zał „Sussi – byłam tu”. Cho­lerni wan­dale.

Żwir chrzę­ścił mu pod sto­pami. Nieco dalej w świe­tle lampy zoba­czył drzwi do pomiesz­cze­nia ser­wi­so­wego. Musiał obejść sporą stertę żwiru – i wtedy przy­sta­nął. Dziwne. Spoj­rzał. Była na tyle wysoka, że się­gała mu pra­wie do pachwin. Obec­ność żwiru nie dzi­wiła, w tune­lach znaj­do­wało się mnó­stwo roz­ma­itych rze­czy. Jed­nak z tej sterty w wielu miej­scach wysta­wało coś bia­łego. Przy­po­mi­nało coś, co widział na fil­mie, cho­ciaż nie potra­fił umiej­sco­wić. Odgar­nął tro­chę żwiru i aż się cof­nął, kiedy zoba­czył, co to było.

Kości.

Ktoś musiał pod­ło­żyć je dla żartu. Było to jedyne moż­liwe wyja­śnie­nie. Ale jakie zwie­rzę ma tak duże czę­ści szkie­le­towe? Pocią­gnął za jedną, żeby ją wyjąć, i wzru­szył całą stertę. Roz­sy­pało się to, co leżało z wierz­chu, odsła­nia­jąc wię­cej kości. W świe­tle czo­łówki zoba­czył uśmie­cha­jącą się ponuro czaszkę.

Ludzką.

Akai nie umiałby powie­dzieć, czy naj­pierw krzyk­nął, czy uciekł, ale zro­bił jedno i dru­gie.

ZOSTAŁO TRZYNAŚCIE DNI

MINA PATRZYŁA z fascy­na­cją na kanapkę na swoim tale­rzu. Naprawdę poczy­niła postępy. Wcze­śniej jedy­nym moż­li­wym śnia­da­niem dla niej byłby her­me­tycz­nie zamknięty jogurt. Tym­cza­sem zaś je kanapkę, która mogła być wysta­wiona na Bóg wie co. Wczo­raj zaś wielką przy­jem­ność spra­wiła jej kola­cja wigi­lijna u Niklasa. Oczy­wi­ście przy­kre były te jego zawroty głowy, choć Natha­lie zapew­niła ją, że nie zda­rzały się czę­sto. Zresztą dość szybko doszedł do sie­bie. Mina miała nadzieję, że potrak­to­wał poważ­nie jej radę i poszedł z tym rano do leka­rza.

A więc kola­cja z córką i byłym mężem. Nie­zba­dane są koleje życia. Skła­ma­łaby, gdyby twier­dziła, że pro­wa­dząca do tego droga była pro­sta i łatwa. Można powie­dzieć, że ona i Natha­lie tań­czyły ze sobą cza-czę: dwa kroki w przód, jeden w tył. Jed­nak ta cza-cza dopro­wa­dziła je stop­niowo do miej­sca, w któ­rym znaj­do­wały się dzi­siaj, czyli takiego, że mogli się spo­tkać przy rodzin­nej kola­cji we troje.

Mina ugry­zła kęs kanapki, roz­ko­szu­jąc się sma­kiem masła, sera i papryki w połą­cze­niu z kromką słod­kiego chleba, mimo świa­do­mo­ści, że taką samą war­tość odżyw­czą miałby kawa­łek babki pia­sko­wej. Ale jak święta, to święta.

Cie­kawa była, jak je będzie obcho­dził Vin­cent. Oczy­wi­ście z rodziną, ale czy była to wielka rodzinna impreza z mnó­stwem krew­nych, czy raczej świę­to­wa­nie w ści­słym gro­nie? Poczuła lek­kie ukłu­cie, odrzu­ciła myśl, że może to zazdrość. Bra­ko­wało jej Vin­centa. Po tym, jak latem ura­to­wał życie Natha­lie, spo­tkali się zale­d­wie parę razy. Powo­dów tego stanu rze­czy było kilka. Z jed­nej strony żadne z nich nie radziło sobie zbyt dobrze z pro­wa­dze­niem luź­nych poga­wę­dek. Z dru­giej Mina ciężko pra­co­wała na to, by powoli, ale sku­tecz­nie odbu­do­wać rela­cję z córką. Z kolei śmierć Pedera spo­wo­do­wała pustkę i dystans potrzebny do przej­ścia przez żałobę.

Oczy ją zapie­kły na myśl o kole­dze poli­cjan­cie.

Do tego docho­dził taki szcze­gół, że sama nie wie­działa, kim są dla sie­bie. Myślała o Vin­cen­cie czę­ściej, niż sama była gotowa przy­znać. A on, jak już powie­dziano, miał rodzinę. I bar­dzo zazdro­sną żonę. Mina nie chciała im prze­szka­dzać, zakłó­ca­jąc cokol­wiek.

Zako­pała się więc w pracy, która posłu­żyła jej za wymówkę, żeby się z nim nie widy­wać.

Zmu­siła się do sku­pie­nia na poran­nym pro­gra­mie w tele­wi­zji, żeby dalej nie myśleć. Do stu­dia wszedł Niklas Strömstedt, żeby wyko­nać pio­senkę Tänd ett ljus4. Triad, czy nie tak nazy­wała się kapela, która wypu­ściła tę pio­senkę? Mina roz­pacz­li­wie pró­bo­wała przy­po­mnieć sobie, kto jesz­cze był w tej kapeli, ale cią­gle sta­wali jej przed oczyma tylko Orup i Anders Glen­mark, z któ­rymi Niklas Strömstedt stwo­rzył zespół GES. Zabrzmiała pio­senka, paliły się świeczki i Mina poczuła, że choć nie­chęt­nie, to daje się porwać świą­tecz­nemu nastro­jowi. Tak naprawdę to nie cier­piała Bożego Naro­dze­nia. W jej dzie­ciń­stwie święta ni­gdy nie były spo­kojne i pogodne. Wpraw­dzie kiedy już prze­pro­wa­dziła się do babci, rze­czy­wi­ście stały się pogodne, ale bar­dzo skromne.

Wstała i przy­nio­sła sobie wię­cej kawy. Sia­da­jąc, zer­k­nęła na tele­fon leżący na stole w salo­nie. Może powinna cho­ciaż wysłać Vin­cen­towi ese­mesa ze świą­tecz­nymi życze­niami? Pyta­nie, co on z nich wyczyta. Ale ze słów „weso­łych świąt” byłoby chyba trudno wyczy­tać coś innego? Weso­łych świąt i tyle. Takie zwy­cza­jowe życze­nie wysy­łane przy­ja­cio­łom.

Się­gnęła po tele­fon i zaczęła pisać. Ska­so­wała. Znów napi­sała. I znów ska­so­wała. Napi­sała i dodała uśmiech­niętą buźkę, ale zaraz zmie­niła zda­nie. Vin­cent nie był osobą, do któ­rej się wysyła buźki. Wyka­so­wała ją i naci­snęła wyślij.

Ledwo Niklas Strömstedt skoń­czył śpie­wać, a już zaczęła żało­wać, że wysłała tego ese­mesa.

ŚNIEG PADAŁ OD tygo­dnia. Pose­sja Vin­centa i drzewa wokół domu w Tyresö wyglą­dały, jakby je pokryła gruba war­stwa waty. W dzie­ciń­stwie uwiel­biał śnieg, ale z wie­kiem mu prze­szło. Moż­liwe, że miało to coś wspól­nego z szu­flą, którą wła­śnie trzy­mał w rękach. Śnieg prze­stał być fajny, kiedy czło­wiek musiał sobie sam z nim radzić.

W dodatku czuł się mocno poła­many po noc­nej podróży nigh­tli­ne­rem, jak nazy­wano auto­busy z miej­scami do spa­nia, ze Sca­la­te­atern w Karl­stad. Zasnął dopiero, gdy auto­bus przy­je­chał do Sztok­holmu o czwar­tej nad ranem i zapar­ko­wał na Barn­hus­bron5, mię­dzy innymi auto­bu­sami zjeż­dża­ją­cymi z tras kon­cer­to­wych w środku nocy i zatrzy­mu­ją­cymi się na tym moście. Przez trzy godziny udało mu się tam pospać, a potem zaspany poje­chał do domu tak­sówką.

Vin­cent zer­k­nął na okno kuchenne, przez które widział swoją rodzinę sie­dzącą przy śnia­da­niu. Obie­cał, że przed wyj­ściem Astona i Rebecki do szkoły odgar­nie śnieg ze ścieżki od drzwi wej­ścio­wych. Wbił szu­flę i nabrał tyle śniegu, ile zdo­łał, a potem rzu­cił go na traw­nik znaj­du­jący się gdzieś pod grubą war­stwą tej bieli. Otwo­rzył się przed nim uwol­niony od śniegu pro­sto­ką­cik. Na począ­tek. Uzmy­sło­wił sobie wyraź­nie, ile mu zostało.

Wypro­sto­wał się i zła­pał się za plecy. Wydy­chane powie­trze zro­biło się białe, bo ści­snął porządny mróz. Śnieg poja­wiał się na ogół dopiero w stycz­niu, jeśli w ogóle. Na tej sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej była to raczej plu­cha, jed­nak w tym roku wszystko wska­zy­wało, że zima będzie naj­bar­dziej śnieżna i naj­mroź­niej­sza od lat. Na jego pose­sji śnieg miał gru­bość co naj­mniej dwu­dzie­stu cen­ty­me­trów. A minęła dopiero połowa grud­nia. Patrzył, jak śnieżny puch zasy­puje ponow­nie jego ładny pro­sto­ką­cik.

Syzyf.

Był Syzy­fem.

Wes­tchnął, pod­cho­dząc do drzwi wej­ścio­wych, gdzie oparł szu­flę o ścianę. Dzie­ciaki będą musiały iść do szkoły, brnąc przez śnieg. Nie zdą­żył otwo­rzyć drzwi, gdy wybiegł stam­tąd Aston w kom­bi­ne­zo­nie.

– Napa­dało jesz­cze wię­cej! – krzyk­nął. – Uwiel­biam śnieg!

Rzu­cił się na plecy i zaczął robić orła, zupeł­nie nie zwra­ca­jąc uwagi na zimno.

– Tato, mogli­by­śmy po połu­dniu zbu­do­wać śnieżny sza­łas? Albo igloo! Pro­ooszę!

Vin­cen­towi sta­nął przed oczami obraz z lat dzie­ciń­stwa, kiedy się bawił w śnież­nych sza­ła­sach. A raczej przed nimi, bo „sza­łas” był po pro­stu wąskim tune­lem w ster­cie śniegu na podwórku. Wzdry­gnął się. Ni­gdy nie dał rady wejść do takiego tunelu. A jed­nak rozu­miał, jaką atrak­cją było budo­wa­nie swego wła­snego świata. Wszy­scy do pew­nego stop­nia budu­jemy swój świat, przy­naj­mniej men­tal­nie, ponie­waż nasze rze­czy­wi­sto­ści róż­nią się od sie­bie, ale…

– Tato? – Aston stał przed nim. – Masz śnieg na mózgu, czy co?

Vin­cent zamru­gał powie­kami. Otwo­rzył usta, żeby powie­dzieć coś, że do zbu­do­wa­nia sza­łasu potrzeba znacz­nie wię­cej śniegu, ale w drzwiach sta­nęła Maria.

– Nie będzie żad­nego sza­łasu ze śniegu – powie­działa zde­cy­do­wa­nie, krzy­żu­jąc ramiona na piersi. – Mógłby się zawa­lić, co grozi śmier­cią. I dla­czego, na miłość boską, odgar­niasz śnieg w skó­rza­nych ręka­wicz­kach i płasz­czu Hugo Bossa? Nie mógł­byś jak nor­malni ludzie nosić jakichś prak­tycz­nych okryć zimo­wych?

Oczy­wi­ście miała rację. Zarówno co do ubrań, jak i co do sza­łasu. Vin­cent nie miał w swo­jej gar­de­ro­bie puchówki i czapki z pom­po­nem, jaką teraz wyda­wali się nosić wszy­scy, a sza­łas można prze­cież zbu­do­wać w taki spo­sób, żeby się nie zawa­lił. Tylko nale­żało wyjść od sze­ścio­ką­tów, jak Buck­min­ster Ful­ler, albo bloki śniegu oprzeć na kon­struk­cji łuku, roz­kła­da­ją­cej cię­żar mię­dzy bloki. Gdyby tylko było wię­cej śniegu, żeby… Zoba­czył spoj­rze­nie Marii i chrząk­nął.

– Mama ma rację – powie­dział. – A do budowy igloo potrze­bo­wa­li­by­śmy lodu.

– Jak faj­nie! – odparł Aston i znów się poło­żył na śniegu. – Możemy sobie zro­bić w zamra­żarce!

– No więc zamra­żarka ma pojem­ność dwu­stu sie­dem­dzie­się­ciu ośmiu litrów – powie­dział Vin­cent. – Roz­ło­żoną na sied­miu pół­kach. Zewnętrzne wymiary igloo powinny…

Usły­szał, jak Maria chrząka zna­cząco.

– Zamra­żarka jest za mała – dodał. – Wła­śnie, gdzie twój ple­cak?

Maria wes­tchnęła i weszła do domu po ple­cak. Aston usiadł i zaczął lepić śnieżkę. Vin­cent domy­ślał się, dla kogo jest prze­zna­czona.

– Idę po klu­czyki do auta, żeby­śmy w końcu poje­chali – powie­dział, odwra­ca­jąc się.

Śnieżka tra­fiła go, zanim zdą­żył wejść za próg. Aston za jego ple­cami aż ryczał ze śmie­chu.

Maria spa­ko­wała do ple­caka zmianę ubrań dla Astona.

– Nawia­sem mówiąc – ode­zwał się Vin­cent – pró­bo­wa­łem dodzwo­nić się do two­jej sio­stry, żeby się doga­dać, co z dziećmi w święta, ale jakby miała odcięty tele­fon. I to od wielu dni. Nie wiesz, czy wyje­chała albo co?

Maria zde­cy­do­wa­nym ruchem wci­snęła do ple­caka parę dłu­gich kale­so­nów.

– Nie roz­ma­wiam z Ulriką od wie­ków – odpo­wie­działa ostro. – Sam pil­nuj spraw zwią­za­nych z twoją byłą żoną.

– No wła­śnie pró­buję – odparł. – To aż nie­po­dobne do niej.

Poszedł do kuchni po klu­czyki. Przy oka­zji wyjął tele­fon i zadzwo­nił do Ulriki.

Bez odpo­wie­dzi, tak samo jak przed­tem.

Napi­sał ese­mesa z prośbą o kon­takt. Do Wigi­lii zostało w końcu tylko parę dni.

Zoba­czył rów­nież, że Mina przy­słała mu ese­mesa. Krót­kie życze­nie weso­łych świąt. Nie bar­dzo wie­dział, co na to odpo­wie­dzieć. Odczy­tał tę wia­do­mość jak wyzwa­nie, jakby pro­siła go o zde­fi­nio­wa­nie ich rela­cji. Osią­gnęli w niej pewien balans i rów­nie dobrze mogło się buj­nąć w obie strony. Jeśli odpo­wie tak samo krótko, potwier­dzi tym samym, że łączy ich jedy­nie powierz­chowna uprzejma rela­cja, nic innego. Gdyby zaś skon­tro­wał w spo­sób bar­dziej oso­bi­sty, to da wyraź­nie do zro­zu­mie­nia, że chciałby cze­goś wię­cej niż kole­żeń­stwa. Co z kolei otwo­rzy­łoby puszkę Pan­dory pełną pytań, czego chciałby od ich rela­cji.

Weso­łych świąt.

Cho­lera jasna.

Postał jesz­cze tro­chę, a potem wyłą­czył tele­fon i scho­wał do kie­szeni. Póź­niej jej odpo­wie, jak będzie miał wię­cej czasu na zasta­no­wie­nie.

– Tato, idziesz w końcu? – zawo­łał sprzed domu Aston. – Bo się spóź­nię!

– Już! – odkrzyk­nął.

Przez pół sekundy zasta­no­wił się, czy może powi­nien zadzwo­nić do miej­sca pracy Ulriki, żeby spraw­dzić, czy nie jest chora. Maria mia­łaby wtedy nie­jedno do powie­dze­nia na temat jego tro­ski o jej sio­strę. Ulrika ode­zwie się, kiedy będzie mogła.

Zgar­nął klu­czyki z blatu, ale przed wyj­ściem prze­szedł jesz­cze koło swo­jego gabi­netu, upew­nia­jąc się, że jest zamknięty na klucz. Od jakie­goś mie­siąca zaczął go zamy­kać z tro­ski o rodzinę. Gdyby któ­reś z nich zoba­czyło, co jest w środku, zro­dzi­łoby to pyta­nia, na które Vin­cent nie miał odpo­wie­dzi. W dodatku by się wystra­szyli. Pra­wie rów­nie mocno jak on.

– PEWNI SĄ, że to ludz­kie kości?

Mina zmu­siła się do głę­bo­kiego spo­koj­nego oddy­cha­nia. Nie­wiele było miejsc, w któ­rych prze­by­wa­łaby z jesz­cze więk­szą nie­chę­cią. W ciem­nych brud­nych tune­lach będą­cych czę­ścią sztok­holm­skiego metra. W dodatku pano­wało tu lodo­wate zimno. Mina zazwy­czaj lubiła zimno, ale są gra­nice. Ich oddech przy­bie­rał postać bia­łych dym­ków, musiała objąć się ramio­nami, żeby odzy­skać nieco cie­pła.

– Tak, tech­nicy są pewni, mają tam eks­pertkę od oste­olo­gii – odparł Adam i zdu­sił ziew­nię­cie. – Zna­czy od kości. Zna się na rze­czy. W prze­ciw­nym razie nie musie­li­by­śmy tu przy­cho­dzić bla­dym świ­tem. O tej porze zazwy­czaj się dopiero budzę.

Sądząc po jego gło­sie, domy­ślała się, że Adam też nie jest obo­jętny na te klau­stro­fo­biczne tunele.

– I na pewno wstrzy­mali ruch pocią­gów na tym odcinku? – upew­niła się, sta­wia­jąc w świe­tle latarki krok za kro­kiem.

Coś prze­bie­gło szybko przed jej sto­pami. Nie zdą­żyła zoba­czyć, co to było, ale też nie powstrzy­mała okrzyku.

Zaci­snęła szczęki i zmu­siła się do posu­wa­nia naprzód, cho­ciaż serce o mało nie wysko­czyło jej z piersi. W oddali ujrzała wię­cej świa­tła, ludzi i ruch. Pomo­gło jej to zdy­stan­so­wać się od okro­pieństw cza­ją­cych się w ciem­no­ści i sku­pić na cze­ka­ją­cym zada­niu.

– Dzień dobry, Mino. I Ada­mie – ode­zwał się, kiwa­jąc im głową, kie­ru­jący zespo­łem tech­ni­ków. – Cho­ciaż trudno nazwać go dobrym.

Wska­zał na stertę cze­goś, pew­nie żwiru, ale teraz w więk­szo­ści odgar­nię­tego przez tech­ni­ków. Na miej­scu został stos kości.

– To zde­cy­do­wa­nie są kości ludz­kie. Na oko wszyst­kie wydają się pocho­dzić od jed­nego czło­wieka, ale potwier­dzi to dopiero antro­po­log sądowy po uło­że­niu ich na stole w odpo­wied­nim porządku.

Zacie­ra­jąc ręce zmar­z­nięte w tym zim­nie, Mina patrzyła na leżący na ziemi stos. Wyglą­dał pra­wie jak ołtarz. Kości zostały uło­żone porząd­nie, syme­trycz­nie, z umiesz­czoną na czubku czaszką. Jakby cho­dziło o rytuał, cho­ciaż Mina sta­rała się nie uwię­znąć za bar­dzo w tym wra­że­niu. Na tym eta­pie docho­dze­nia przyj­mo­wa­nie zało­żeń tego rodzaju mogłoby być nie­bez­pieczne. Szcze­rze powie­dziaw­szy, nawet się zdzi­wiła, że zada­nie zostało przy­dzie­lone jej zespo­łowi. Stare kości to raczej nie ich działka. Przy­jęła, że widocz­nie ze względu na oko­licz­no­ści, w jakich zostały zna­le­zione, zakwa­li­fi­ko­wano sprawę do tych nie­zwy­czaj­nych.

– Da się je ziden­ty­fi­ko­wać? – spy­tała, odsu­wa­jąc się o krok, żeby zro­bić miej­sce dla Adama.

Pil­no­wali się i nie pod­cho­dzili za bli­sko, żeby nie zanie­czy­ścić miej­sca zbrodni. Odru­chowo się rozej­rzała, cho­ciaż wie­działa, że raczej nie powinna tego robić. Lampy oświe­tlały sporą część terenu. Znów poczuła przy­pływ paniki. Wszę­dzie leżały śmieci, a w cie­niu dostrze­gała jakiś ruch. Pew­nie szczu­rów, pomy­ślała i wzdry­gnęła się.

Nie po raz pierw­szy była w tunelu metra. Jako młoda poli­cjantka kilka razy musiała tam zejść pod­czas pościgu za jakimś podej­rza­nym. Wie­działa też, że są ludzie, któ­rzy tu miesz­kają. Żyjący w cie­niu, z dala od świata, cho­wa­jący się przed rze­czy­wi­sto­ścią. Nie potra­fiła wyobra­zić sobie, jakie to musi być życie.

Tech­nik zwró­cił się do niej, więc Mina zmu­siła się, żeby skie­ro­wać uwagę na niego, nie na to, co się ruszało w ciem­no­ści poza zasię­giem świa­tła reflek­to­rów.

– Nie zna­leź­li­śmy niczego, co by pozwo­liło na iden­ty­fi­ka­cję. Żad­nych ubrań czy doku­men­tów. Może wśród śmieci będą ślady DNA ewen­tu­al­nego sprawcy, zbie­rzemy do ana­lizy wszystko, co się da, w dużym pro­mie­niu wokół tych kości. Wydaje mi się jed­nak, że jeśli coś znaj­dziemy, będzie to pocho­dzić od „arty­sty”, który zaalar­mo­wał nas o zna­le­zi­sku. W każ­dym razie w czaszce zostały zęby, co powinno uła­twić iden­ty­fi­ka­cję. A na jed­nej kości udo­wej jest ślad poważ­nego wie­lo­odła­mo­wego zła­ma­nia, które się potem zro­sło.

– Zła­ma­nie kości udo­wej… – powie­działa w zamy­śle­niu Mina. – Więc mówisz, że te kości leżą tutaj… od jak dawna?

– Trudno powie­dzieć. Usta­le­nie tego będzie nale­żało do Mildy, ale chyba co naj­mniej kilka mie­sięcy. Nie wyglą­dają na zbyt nowe. Ale strze­lam w ciemno. To, jak powie­dzia­łem, zada­nie dla Mildy – odparł tech­nik.

Mina zer­k­nęła na Adama, żeby spraw­dzić, czy ma to samo sko­ja­rze­nie. Adam zmarsz­czył czoło, wpa­tru­jąc się w stos kości. Nagle w jego wzroku poja­wił się błysk i zwró­cił się do niej.

– Podej­rze­wasz, że to…

– Wła­śnie – odpo­wie­działa Mina. – Dzwo­nię do Julii.

Patrzyli w mil­cze­niu na kości. Jeśli, jak podej­rze­wali, istot­nie były to szczątki pew­nej osoby, w mediach roz­pęta się praw­dziwa burza. I pojawi się mnó­stwo nowych pytań.

RUBEN OBU­DZIŁ SIĘ zlany zim­nym potem. Miał sen, w któ­rym widział twarz Pedera. Ostat­nio to się powta­rzało. Peder miał w tym śnie szarą cerę i bra­ko­wało mu więk­szej czę­ści poty­licy. Jed­nak nie to było naj­gor­sze, tylko jego oczy patrzące zna­cząco pro­sto na Rubena. Wła­śnie to spoj­rze­nie go obu­dziło. Peder nie musiał nic mówić, bo Ruben i tak wie­dział, o co cho­dzi.

Koniec może przyjść w każ­dej chwili.

Prze­stroga Pedera. Życie mogło poto­czyć się na dwa różne spo­soby. Oba straszne. Z jed­nej strony mogło zakoń­czyć się nagle, zanim Ruben będzie na to przy­go­to­wany. Z dru­giej strony, jeśli nie zakoń­czy się nagle, będzie to ozna­czało, że Ruben się zesta­rzeje. Będzie się sta­rzał z każ­dym dniem. Ode­tchnął głę­boko i prze­su­nął dło­nią po twa­rzy. Coś okrop­nego. To nawet jesz­cze gor­sze.

W ciem­no­ści ktoś się poru­szył, zasze­le­ściła pościel obok. Kurde. Została. Na tym pole­gał pro­blem, kiedy ścią­gał sobie do domu taką młodą. Te po trzy­dzie­stce przy­naj­mniej rozu­miały, że dla obojga będzie lepiej obu­dzić się we wła­snym łóżku, we wła­snym miesz­ka­niu i wię­cej się już nie spo­tkać. Młode nie bawiły się w to jesz­cze zbyt długo i myślały, że faj­nie będzie zostać, żeby rano się jesz­cze nacie­szyć sobą. Miały jakieś roman­tyczne wyobra­że­nia o wspól­nym śnia­da­niu i innych głu­po­tach tego rodzaju. Prawda była taka, że przy­glą­da­nie się sobie w świe­tle dnia ni­gdy nie było dobrym pomy­słem.

Zwłasz­cza że to świa­tło ujaw­niało jego wiek.

Ruben zer­k­nął na zegar w tele­fo­nie i zaklął w duchu. Wczo­raj jakimś cudem wyłą­czył budzik i wła­śnie spóź­niał się do pracy. W dodatku póź­nym wie­czo­rem ode­zwała się do niego Julia w spra­wie jakie­goś zna­le­zi­ska. Ponoć w metrze, i to dokład­nie w momen­cie, kiedy udało mu się wyrwać panienkę przed Riche. Dobra, na razie niech się tym zajmą inni.

W tym momen­cie dostał skur­czu w lewej łydce i musiał zagryźć wargi, żeby nie krzyk­nąć z bólu. Pod­cią­gnął nogę, chcąc ją roz­ma­so­wać ostroż­nie i nie obu­dzić śpią­cej obok kobiety. Ude­rzył kilka razy w mię­sień, który był twardy jak kamień. Skur­cze zaczęły poja­wiać się od pew­nego czasu. Jeśli wie­czo­rem wypił za mało wody, łapały go rano z powodu odwod­nie­nia. Jeśli z dru­giej strony napił się tyle ile trzeba, to potem musiał jak stary dziad wsta­wać w nocy po dwa, trzy razy, żeby się wysi­kać.

Stary, stary, stary.

Jego córka Astrid pew­nie nie będzie już miała taty, kiedy osią­gnie wiek nasto­latki.

Wes­tchnął. Wie­dział, że jest żało­sny. Nie tylko dla­tego, że nie chciał się zesta­rzeć, ale rów­nież z tego powodu, że wró­cił do zwy­czaju polo­wa­nia na kobiety. Kiedy się do tego przy­znał swo­jej tera­peutce Aman­dzie, zro­biła minę, jakby miała ochotę wymie­rzyć mu poli­czek. Ale co miał zro­bić? Amanda była wciąż młoda, nie potra­fiła go zro­zu­mieć.

Się­gnął do sto­lika noc­nego i wziął stam­tąd dwie kap­sułki. Tak zwane suple­menty diety, które zna­lazł w sieci, a miały poma­gać zarówno na poten­cję, jak i pod­nie­sie­nie pro­duk­cji testo­ste­ronu. Podej­rze­wał, że to oszu­stwo, a jed­nak zapła­cił za roczny abo­na­ment. Tak na wszelki wypa­dek. Sześć­set koron mie­sięcz­nie. Połknął kap­sułki i pod­niósł koł­drę, żeby przyj­rzeć się tej oso­bie. Leżała na boku, jej nagie bio­dro znaj­do­wało się zale­d­wie dzie­sięć cen­ty­me­trów od niego. Spo­tkał ją u „wodo­poju”, czyli na Stu­re­plan6, gdzie znów zaczął zaglą­dać. Wra­cał do domu po nie­uda­nym wie­czo­rze, kiedy zoba­czył ją palącą papie­rosa na chod­niku. Pod­szedł i spy­tał, czy lubi mun­dury. Podzia­łało, cał­kiem ina­czej niż poprzed­nio w barze, choć to obciach.

Poło­żył rękę na gład­kim bio­drze i poczuł żywe cie­pło jej skóry. Był pra­wie pewien, że na imię jej Emmy. Chyba że Emily. Coś z y na końcu.

Gła­skał to bio­dro, dziew­czyna poru­szyła się w jego stronę. Julia poczeka, a Amanda może sobie mówić, co chce. Życie jest za krót­kie. I jak mu noc w noc wyraź­nie prze­ka­zy­wał Peder: ni­gdy nie wia­domo, kiedy będzie już po wszyst­kim.

VIN­CENT SIE­DZIAŁ w swoim gabi­ne­cie. Regał za jego ple­cami stał się w ostat­nich latach mniej półką na książki, a bar­dziej wystawą. Odkąd się roze­szła wieść, że Mistrz Men­ta­li­sta dwa i pół roku temu uczest­ni­czył w roz­wią­za­niu zagadki z Jane, pełni entu­zja­zmu fani przy­sy­łali mu do roz­wią­za­nia puz­zle, rebusy i zagadki. Jakby zakła­dali, że nie ma dla niego nic faj­niej­szego od roz­wią­zy­wa­nia łami­głó­wek. Jed­nak fakt, że wtedy omal nie zgi­nął, nie był powszech­nie znany.

Zresztą ludzie nie mylili się tak bar­dzo, bo Vin­cent rze­czy­wi­ście lubił roz­wią­zy­wa­nie zaga­dek. Pod warun­kiem że miał czas. Czę­sto były łatwe, miały na przy­kład postać listu pocię­tego na kawa­łeczki. Inne były bar­dziej ambitne. Pewien ano­nim przy­sy­łał mu najbar­dziej zagad­kowe mroczne puz­zle i łami­główki, jakie Vin­cent widział kie­dy­kol­wiek. Nie były jego autor­stwa, ale wyda­wały się pocho­dzić z róż­nych stron świata. Nadawca wyraź­nie znał się na rze­czy. Wia­domo było, że to ta sama osoba, bo za każ­dym razem dołą­czał odręczną wia­do­mość, która czę­sto była kolejną zagadką.

W tym momen­cie jego uwagę zaj­mo­wały jed­nak zupeł­nie inne puz­zle. Mia­no­wi­cie te, które umie­ścił na ścia­nie nad biur­kiem. Był to swego rodzaju mind­map, jak w miesz­ka­niu u Miny, kiedy pierw­szy raz pra­co­wali razem. Kolaż skła­da­jący się z tro­pów, które ewen­tu­al­nie mogłyby wyja­śnić jakiś kon­tekst czy odsło­nić ukryty jesz­cze sche­mat. Na ścia­nie u Vin­centa nie było jed­nak zdjęć ani nota­tek, tylko przed­mioty poumiesz­czane na osi czasu, a pod każ­dym z nich notatka na kar­teczce przy­lep­nej.

Wła­śnie dla­tego nikomu z rodziny już nie wolno było wcho­dzić do jego gabi­netu. Głu­pio byłoby, gdyby pomy­śleli, że stra­cił rozum do reszty. A jesz­cze gorzej, gdyby zro­zu­mieli, co ozna­cza ta oś czasu. Bo dla Vin­centa sens tego, co znaj­do­wało się na ścia­nie, był jasny: ktoś życzy mu źle.

Nie chciał widzieć wroga w tym kimś. Swoją neme­zis? Nie, to byłoby jesz­cze gorzej. Może swój cień? Hm, czemu nie. Za każ­dym razem, gdy dosta­wał nową prze­syłkę pocztą, budził się miesz­ka­jący w nim cień. A wła­ści­wie już nie miesz­ka­jący w nim, tylko obja­wia­jący się w praw­dzi­wym świe­cie i ter­ro­ry­zu­jący go.

W dodatku cień ma ten sam kształt co osoba, która go rzuca, choćby był zde­for­mo­wany. A nadawca przed­mio­tów na ścia­nie zda­wał się dosko­nale wie­dzieć, jak rozu­muje Vin­cent. Jakby pocho­dziły od kosz­mar­nej wer­sji jego samego. Vin­cent kiw­nął głową. Cień to odpo­wied­nie okre­śle­nie.

Na lewym końcu osi czasu znaj­do­wał się stary zala­mi­no­wany wyci­nek z „Hal­land­spo­sten” ze zdję­ciem Vin­centa jako dziecka i maja­czącą w tle skrzy­nią, w któ­rej umarła jego mama.

MAGIA ZAKOŃ­CZONA TRA­GE­DIĄ!

Czy­tał ten tytuł wię­cej razy, niżby mógł zli­czyć. Ktoś przy­słał ten wyci­nek Rube­nowi dwa i pół roku temu, co uczy­niło z Vin­centa głów­nego podej­rza­nego w docho­dze­niu doty­czą­cym mor­derstw na Tuvie, Agnes i Bob­ba­nie. Za któ­rymi, jak się oka­zało, stała jego zagi­niona sio­stra. Z początku myślał, że wyci­nek przy­słała rów­nież Jane, ponie­waż jej plan był taki, aby uczy­nić z niego odpo­wie­dzial­nego za ich śmierć. Jed­nak to nie była ona. Tak czy ina­czej, wypły­nęła na powierzch­nię prze­szłość Vin­centa. Prze­szłość, do któ­rej przez tyle czasu nie odwa­żył się wra­cać. Poli­cji ledwo udało się prze­szko­dzić temu, żeby stała się wie­dzą publiczną.

Pod wycin­kiem znaj­do­wały się skle­jone puz­zle w kształ­cie kloc­ków tetris, które zaczęły przy­cho­dzić pocztą wkrótce po śmierci jego sio­stry. Puz­zle skła­da­jące się z ana­gra­mów słów gaze­to­wego tytułu, które w zawi­kłany spo­sób utwo­rzyły razem słowo WINNY. Myślał, że przy­sy­łała je Nova, chcąc odwró­cić jego uwagę od wyda­rzeń w Epi­cu­rze. Nova, która w swoim naucza­niu wyszła od swego prze­wle­kłego bólu i omal nie zabiła Natha­lie. Jed­nak po kon­fron­ta­cji z Novą tuż przed jej śmier­cią Vin­cent zdał sobie sprawę, że musiały przyjść od tej samej osoby, która przy­słała wyci­nek Rube­nowi.

Od jego Cie­nia.

Obok skle­jo­nych puz­zli znaj­do­wała się kartka świą­teczna dołą­czona do ostat­nich kawał­ków ukła­danki tetris. Kartka z nie­po­ko­jącą wia­do­mo­ścią. W ciągu czte­rech mie­sięcy, które minęły, odkąd ją dostał, wciąż nie uda­wało mu się roz­wią­zać zagadki.

Widać, że się nie uczysz. Mam dość cze­ka­nia.

Nie zrzu­caj winy na nikogo innego. Mogłeś wybrać inną drogę, a jed­nak tego nie zro­bi­łeś. A więc dotar­li­śmy do two­jej omegi. Początku twego końca.

PS Gdy­byś się zasta­na­wiał, dla­czego już teraz dosta­jesz te puz­zle, to omega, jak wiesz, jest 24. literą grec­kiego alfa­betu. A 24 dzie­lone przez dwa – ty i ja – to oczy­wi­ście 12, co daje 24/12, czyli Wigi­lię. Awan­sem życzę weso­łych świąt.

Po otrzy­ma­niu wia­do­mo­ści na temat omegi, jego suge­ro­wa­nego końca, Vin­cent natych­miast zaczął poszu­ki­wa­nie początku, czyli swo­jej alfy. Jeśli go znaj­dzie, może uda mu się zro­zu­mieć, co ma być koń­cem. Żeby móc się bro­nić.

Nie potrze­bo­wał wiele czasu, by go odna­leźć – i znów znaj­do­wał się w sta­rym wycinku. A nawet na samym zdję­ciu. Jego Cień odry­so­wał kon­tury skrzyni w taki spo­sób, że te linie utwo­rzyły A. Czyli alfę.

To, co miało się skoń­czyć, zaczęło się wła­śnie tam.

W gospo­dar­stwie w Kvi­bille.

Z mamą.

Gdy prze­stał być Vin­cen­tem Boma­nem i stał się Vin­cen­tem Wal­de­rem.

Zamiast końca, któ­rym mu zagro­żono, zaczął jed­nak dosta­wać pocztą pre­zenty. Pre­zenty pod cho­inkę, cho­ciaż nie było świąt. Pierw­szy przy­szedł latem, wkrótce po zakoń­cze­niu docho­dze­nia w spra­wie Epi­cury. W paczce znaj­do­wał się winy­lowy sin­giel z nie­znaną mu grupą rapową Rene­ga­des i pio­senką zaty­tu­ło­waną Alpha Omega.

Umie­ścił płytę na ścia­nie, na prawo od wycinka, przy­cze­pia­jąc wszyst­kie rogi okładki masą kle­jącą. Pod nim umie­ścił kar­teczkę z infor­ma­cjami, które zna­lazł na temat tej edy­cji. Nie było tego wiele. Pio­senka wyszła w 1987 roku nakła­dem Coolaid Records, sin­giel miał czer­woną ety­kietkę. Wyda­wało się, że grupa nagrała tylko tę jedną pio­senkę, a rapowy tekst rów­nież nic mu nie mówił.

Mie­siąc póź­niej, we wrze­śniu, dostał następny pre­zent pod cho­inkę z kolejną płytką. Tym razem był to album Led Zep­pe­lin Alpha & Omega. Oka­zało się, że to uni­kat, pirac­kie nagra­nie live skła­da­jące się z czte­rech long­playów, prak­tycz­nie nie­moż­liwe do zdo­by­cia. Płyty wyjął, puste pudełko przy­kleił do ściany.

Z poprzed­nią płytą łączyło je oprócz tytułu jesz­cze jedno. Mia­no­wi­cie też były wydane w 1987 roku.

Vin­cent wie­dział dosko­nale, co się kryje za tymi cyframi. Przy­po­mniała mu o tym jego sio­stra Jane, kiedy dopro­wa­dziła go do strony książki o nume­rze 873. Ósmy lipca godzina trze­cia. Ostat­nie lato mamy. Miał wtedy sie­dem lat i na kocu w ogro­dzie wyko­ny­wał roz­ma­ite sztuczki.

87 ozna­czało ósmy lipca.

Dzień uro­dzin mamy.

W gospo­dar­stwie w Kvi­bille.

Znów.

Na prawo od płyt przy­cze­pił pre­zent paź­dzier­ni­kowy. W paczce znaj­do­wał się samo­cho­dzik zabawka, a ści­ślej nie­miecki samo­chód poli­cyjny marki Opel Omega. Tym razem bez jakiejś Alfy. Ople omegi zaczęto sprze­da­wać w 1987 roku. A samo­cho­dzik był oczy­wi­ście w skali 1:87.

Mama.

Skrzy­nia.

Ilu­zje.

WINNY.

W listo­pa­dzie jego ofia­ro­dawca zarzu­cił domyśl­nik z alfą i omegą dla aż nazbyt zna­czą­cego pre­zentu. Było to pudło do przy­go­to­wy­wa­nia ilu­zji. Ści­ślej mówiąc, The Great Houdini Magic Star­ter Set – uży­wane, ale w dobrym sta­nie. Tym razem Vin­cent nie musiał nawet googlo­wać, za prze­kaz wystar­czył sam przed­miot.

Harry Houdini był ilu­zjo­ni­stą, kró­lem ucie­czek. Naj­więk­szą sławę zyskał dzięki wydo­sta­niu się z wypeł­nio­nego wodą zasob­nika, tego samego rodzaju jak zbior­nik, w któ­rym Vin­cent z Miną omal nie zgi­nęli na far­mie norek u Jane i Ken­ne­tha. Odno­śnik do Houdi­niego był oczy­wi­sty rów­nież jako alu­zja do jego mamy i skrzyni, z któ­rej nie udało jej się wydo­stać. Odwra­ca­jąc pod­nisz­czone pudło do ilu­zji z nazwi­skiem Houdi­niego, wie­dział z góry, co będzie napi­sane na ety­kie­cie. Nie zdzi­wił się, że data pro­duk­cji to rok 1987.

Potem już nie było wię­cej pre­zen­tów. Zresztą wcale ich nie chciał. Bo jego cień już pół roku temu napi­sał mu o dniach, które się wła­śnie zbli­żały.

Omega… 24. litera grec­kiego alfa­betu… 24 dzie­lone przez dwa – ty i ja – to 12… 24/12… Wigi­lia… awan­sem życzę weso­łych świąt.

Ty i ja.

Wigi­lia.

Dziś jest osiem­na­sty. Zostało tylko sześć dni do Wigi­lii. Wtedy ma się zacząć to – cokol­wiek – o co cho­dzi tam­temu. Jego omega. A Vin­cent na­dal nie wie­dział, co to zna­czy.

Znów spoj­rzał na pre­zenty przy­cze­pione do ściany.

Coolaid Records. Eks­pertka, którą odwie­dził wraz z Miną, żeby dowie­dzieć się wię­cej o sek­tach, powie­działa im, że człon­ko­wie sekty w Jone­stown popeł­nili zbio­rowe samo­bój­stwo, pijąc zatruty sok z wino­gron marki Kool-Aid. Dość podob­nie do tego, co zwo­len­nicy Novy zro­bili w gma­chu szkoły Östra Real w Sztok­hol­mie.

Piracki album, który w zasa­dzie był nie do zdo­by­cia. Ktoś wie­dział zatem, że Vin­cent zbiera płyty winy­lowe, cho­ciaż rodzaj muzyki nie był może jego ulu­bio­nym.

Autko poli­cyjne. Zakła­dał, że to alu­zja do Miny.

Pudło do zabawy w ilu­zje dla dzieci. Czyli cień wie­dział, że Vin­cent w dzie­ciń­stwie uwiel­biał robie­nie sztu­czek, a jako doro­sły czło­wiek był bli­ski uto­pie­nia się wraz z Miną w wod­nym zbior­niku Houdi­niego.

Zwią­zek był wyraźny. Kto­kol­wiek krył się za tym wszyst­kim, był to ktoś, kto nie tylko dosko­nale znał życio­rys Vin­centa, ale rów­nież miał szcze­gó­łowe infor­ma­cje o jego współ­pracy z poli­cją.

Naprawdę powi­nien poroz­ma­wiać o tym z Miną. Nale­żało to zro­bić dawno temu, ale coś mu w tym prze­szka­dzało, tym bar­dziej odkąd pół roku temu otrzy­mał wia­do­mość dołą­czoną do puz­zli tetris. Jakiś gło­sik szep­tał mu, że może zasłu­żył na to, co go spo­tka. Że Cień miał rację i jed­nak był winny w jakiś spo­sób.

Pyta­nie: winny czego?

– I JAK CI POSZŁO w tune­lach?

Współ­czu­jący ton Lokego, asy­stenta Mildy, naj­pierw ją ziry­to­wał, ale potem tylko wzru­szyła ramio­nami. Musiała pogo­dzić się z tym, że jej… szcze­gólne zacho­wa­nie jest tema­tem roz­mów.

– Potra­fię odciąć się od swo­ich lęków, kiedy pra­cuję – odparła krótko Mina.

Loke chyba zro­zu­miał.

– To tro­chę tak jak w naszej pracy – powie­dział. – Dystan­su­jemy się, choć nie na tyle, by zapo­mnieć, że na stole sek­cyj­nym leży przed nami czło­wiek. Ale dość, żeby móc zro­bić to co trzeba i nie dać się obez­wład­nić emo­cjom.

– Wła­śnie tak – stwier­dziła Mina i uśmiech­nęła się.

Była to naj­dłuż­sza roz­mowa, jaką kie­dy­kol­wiek prze­pro­wa­dziła z mil­czą­cym zazwy­czaj asy­sten­tem Mildy.

– Ona zaraz tu będzie, sły­sza­łem, jak roz­ma­wia przez tele­fon ze swoim byłym mężem – wyja­śnił prze­pra­sza­ją­cym tonem Loke, roz­kła­da­jąc sta­ran­nie narzę­dzia na ste­ryl­nej bla­sza­nej tacce.

– Nie szko­dzi. Mogę zacze­kać – odpo­wie­działa Mina, przy­glą­da­jąc się z fascy­na­cją dłu­gim szczu­płym pal­com Lokego, który gru­po­wał te narzę­dzia z woj­skową pre­cy­zją.

W bia­łym pomiesz­cze­niu zapa­dła krę­pu­jąca cisza, którą Mina despe­racko pró­bo­wała jakoś prze­rwać.

– Jakie masz przed sobą per­spek­tywy kariery? Następ­nym kro­kiem będzie sta­no­wi­sko leka­rza sądo­wego?

W duchu sklęła samą sie­bie. Prze­mó­wiła niczym dorad­czyni do spraw wyboru kie­runku nauki, zwra­ca­jąca się do nabur­mu­szo­nego nasto­latka. Loke uśmiech­nął się prze­lot­nie, odkła­da­jąc ostroż­nie skal­pel.

– Zazwy­czaj tak to wygląda – odparł.

Z podzi­wem patrzyła, jak odkłada narzę­dzia jedno po dru­gim i żadne nawet nie brzęk­nie o metal.

– Jed­nak ist­nieje pewna prze­szkoda dla moich ambi­cji zawo­do­wych. Mia­no­wi­cie taka, że jestem zado­wo­lony z tego, co mam.

Wzru­szył ramio­nami. Mina przy­glą­dała mu się teraz z więk­szym zain­te­re­so­wa­niem niż przed­tem. Było to słowo, które nie­czę­sto sły­szała. Zado­wo­lony.

– Dla mnie jest dobrze, jak jest, zatem jaka­kol­wiek zmiana w tym rów­na­niu ozna­cza­łaby naru­sze­nie tego mojego balansu życio­wego. Lubię moją pracę, nie muszę dążyć do pod­nie­sie­nia swo­jego sta­tusu spo­łecz­nego ani finan­so­wego… pew­nie wiesz z plo­tek, że jestem dość majętny dzięki spad­kowi, który dosta­łem. Majętny asy­stent sądo­wego pato­loga. W oczach innych jestem dzi­wo­lą­giem, stąd pew­nie te plotki. A ja mam to, na czym mi zależy w życiu. Jest to dane nie­wielu ludziom. Zado­wo­le­nie. Umie­jęt­ność doce­nie­nia tego postrze­gam jako dar. Ambi­cja tylko pokrzy­żo­wa­łaby mi szyki.

Mina nie odpo­wie­działa, cał­ko­wi­cie pochło­nięta tym, co powie­dział Loke, nie mówiąc o fak­cie, że wypowie­dział do niej kilka zdań, jedno po dru­gim. Uży­wa­jąc do tego zabaw­nie wznio­słych słów. W dodatku naj­mą­drzej­szych, jakie sły­szała od dawna. Co skło­niło ją do zasta­no­wie­nia się, na ile ona sama jest zado­wo­lona. Z życia. Ze swo­jej egzy­sten­cji.

– Te kości są zaska­ku­jąco ładne – zauwa­żył Loke, patrząc z podzi­wem na leżący przed nim szkie­let.

Mina zasta­na­wiała się nad odpo­wied­nim komen­ta­rzem, ale nie potra­fiła nic wymy­ślić. A Loke poka­zy­wał pal­cem, mówiąc dalej.

– Spójrz. Są zupeł­nie czy­ste. Żad­nych bio­lo­gicz­nych pozo­sta­ło­ści. Cał­ko­wi­cie usu­nięta tkanka mię­śniowa. Bar­dzo to nie­zwy­kłe. I tro­chę dziwne, ja…

– Cześć! Prze­pra­szam za spóź­nie­nie. Było… tro­chę zamie­sza­nia, któ­rym się musia­łam zająć. Ale już jestem! Sły­sza­łam, że masz jakąś teo­rię na temat toż­sa­mo­ści tego czło­wieka z tunelu, tak? Szybka jesteś.

Milda weszła i zajęła miej­sce Lokego przy tacce z narzę­dziami. Loke ulot­nił się dys­kret­nie. Mina zaczęła poka­zy­wać kości roz­ło­żone na meta­lo­wych noszach.

– Spójrz. Pęk­nię­cie w kości udo­wej. Otóż od czte­rech mie­sięcy jest zagi­niony pewien znany czło­wiek. To Jon Lang­seth, który parę lat temu miał gło­śny wypa­dek, gdy pod­czas wcho­dze­nia na Mount Eve­rest upadł i zła­mał nogę.

– Hm, no wła­śnie, pamię­tam. Zdaje się, że nie obyło się bez kon­tro­wer­sji, bo pod­czas ścią­ga­nia go w dół zgi­nął jakiś Szerpa?

– Wła­śnie. Temat powró­cił, gdy gazety zaczęły się roz­pi­sy­wać o zagi­nię­ciu Lang­se­tha. A więc kiedy w tunelu metra zoba­czy­łam pęk­nię­cie na kości udo­wej, od razu mi się sko­ja­rzyło z Lang­se­them. Mogę się mylić. Wielu ludzi łamie nogi. Ale chyba warto zacząć od tego końca?

Milda przy­tak­nęła.

– Sły­szę, co do mnie mówisz. Zacznę od skon­tak­to­wa­nia się z odon­to­lo­giem sądo­wym, niech przyj­dzie i zrobi zdję­cia zębów, to zoba­czymy, czy będzie zgod­ność z jego kartą sto­ma­to­lo­giczną. Ja przez ten czas zba­dam kości, może znajdę coś wię­cej.

– Bar­dzo dobrze. Wiesz, gdzie mnie szu­kać.

– W prze­ciw­nym razie wkrótce znów tu zapu­kasz – zaśmiała się Milda, cho­ciaż śmiech nie objął jej oczu.

Wyglą­dała na zmę­czoną i Mina już była bli­ska spy­ta­nia jej, czy wszystko w porządku. Powstrzy­mała się jed­nak. Krę­po­wały ją pry­watne sprawy innych. Zamy­ka­jąc drzwi za sobą, zdą­żyła jesz­cze zauwa­żyć, jak Milda przez chwilę opiera się ciężko o nosze, ale zaraz się otrząsa i sięga po jed­no­ra­zowe ręka­wiczki.

SARA TEME­RIC pod­nio­sła wzrok znad moni­tora. Przed nią stała Teresa, jej naj­bliż­sza kole­żanka z NOA, Naro­do­wego Wydziału Ope­ra­cyj­nego. Sara była prze­ło­żoną Teresy przed swoim wyjaz­dem do Sta­nów. Potem dzia­łały na róż­nych polach, ale Teresa na­dal była osobą, na któ­rej Sara pole­gała naj­bar­dziej w całym wydziale.

– Co ci wia­domo na temat azo­tanu amonu? – spy­tała Teresa, nie zawra­ca­jąc sobie głowy powi­ta­niem.

Sara zamru­gała ze zdzi­wie­nia.

– E… ina­czej sale­tra amo­nowa, rodzaj soli – odparła, roz­pro­sto­wu­jąc ramiona, zesztyw­niałe od dłu­giego pisa­nia. – Sto­so­wana w nawo­zach, ponie­waż zawiera dużo azotu. Co cie­kawe, po pod­grza­niu wydziela gaz roz­we­se­la­jący. Przy pro­duk­cji nawozu sale­trę amo­nową sto­suje się naj­czę­ściej w postaci roz­tworu, bo skon­cen­tro­wana grozi wybu­chem…

Sara umil­kła. Zro­zu­miała, do czego zmie­rzało pyta­nie Teresy. Powinna sama na to wpaść.

– Sorry – powie­działa z wes­tchnie­niem. – Wła­śnie myśla­łam o tym, że Zachary i Leah powinni w lecie odwie­dzić jakieś szwedz­kie gospo­dar­stwo rolne, dopóki jesz­cze ist­nieją. Zna­czy gospo­dar­stwa rolne. Stąd to sko­ja­rze­nie. Ale nas w NOA rzecz jasna nie inte­re­sują nawozy.

Zamknęła lap­topa i oparła łok­cie o blat biurka, a na dło­niach pod­bró­dek. Jej ame­ry­kań­ski eks­mąż nazy­wał to enga­ging pose. Wszystko potra­fił nazwać, ubie­ra­jąc w słowa. Poza wyja­śnie­niem, dla­czego wybrał pozo­sta­nie w USA.

– Sale­tra amo­nowa jest rów­nież jed­nym z naj­częst­szych skład­ni­ków bomb domo­wej pro­duk­cji – cią­gnęła. – Po jej zmie­sza­niu z łatwo zapal­nym mate­ria­łem ryzyko wybu­chu jest znaczne, a szkody jesz­cze więk­sze. W dodatku jest utle­nia­czem, więc nawet jeśli nie wybuch­nie, to dodaje tlenu do ognia, przez co pożar szybko się roz­prze­strze­nia i trud­niej go uga­sić. Jako śro­dek wybu­chowy działa rów­nież sale­tra tech­niczna, sale­tra amo­nowa 34 N, która jed­nak jest czy­stym nawo­zem. Zga­dza się?

– Dobra jesteś. – Teresa się uśmiech­nęła. – Przy­po­mnia­łam sobie, dla­czego byłaś moją sze­fową.

– A dla­czego pyta­łaś?

Teresa, zanim zaczęła mówić dalej, naj­pierw zamknęła drzwi pokoju Sary.

– Otrzy­ma­li­śmy raporty z kilku przed­się­biorstw sprze­da­ją­cych pro­dukty dla gospo­darstw rol­nych w Ska­nii – powie­działa cicho. – Więc nie do końca się pomy­li­łaś, mówiąc o nawo­zach. Otóż odno­to­wali straty w postaci sale­try amo­no­wej. Kra­dzieże. W sumie bra­kuje dzie­się­ciu ton. To aż nadto, żeby nale­żało nad­sta­wić uszu. Pamię­tasz tę kata­stro­falną eks­plo­zję w Tien­ci­nie w Chi­nach z dwa tysiące pięt­na­stego roku? Tam też wybu­chła sale­tra amo­nowa.

Sara pamię­tała to bar­dzo dobrze. Filmy z eks­plo­zji były emi­to­wane w pro­gra­mach infor­ma­cyj­nych przez zaska­ku­jąco długi czas, a w inter­ne­cie jesz­cze dłu­żej.

– Ale tam eks­plo­do­wało jakieś osiem­set ton? A my szu­kamy dzie­się­ciu?

– Prawda. Jed­nak tamta sale­tra nie była spre­pa­ro­wana na mate­riał wybu­chowy. A eks­plo­zja była widoczna nawet z kosmosu.

Sara gwizd­nęła.

– Poszko­do­wa­nych było około tysiąca osób, ran­nych albo zmar­łych, cho­ciaż stało się to w bez­lud­nej czę­ści portu – cią­gnęła Teresa. – Mam nadzieję, że ni­gdy się nie dowiem, jaki efekt na gęsto zalud­nio­nym tere­nie mia­łaby eks­plo­zja dzie­się­ciu ton sale­try amo­no­wej w postaci mate­riału wybu­cho­wego. Na przy­kład w mie­ście. Domy­ślam się, że za dużo by nie zostało.

– Czy może być jakiś inny powód, że ktoś ukradł dzie­sięć ton sale­try amo­no­wej? – spy­tała Sara. – Musi od razu cho­dzić o bombę?

– A przy­cho­dzi ci do głowy coś innego? Nie wydaje mi się, żeby jakie­muś rol­ni­kowi cho­dziło o to, żeby nie pła­cić za nawóz na swoje pola.

Teresa miała oczy­wi­ście rację. Sara zmarsz­czyła czoło, patrząc przed sie­bie. Gro­że­nie zama­chem bom­bo­wym nie było niczym nowym. We wszyst­kich więk­szych mia­stach Szwe­cji, czę­sto rów­nież w mniej­szych, poja­wiały się róż­nego rodzaju pogróżki tego typu, ale w więk­szo­ści było to zwy­kłe stra­sze­nie.

W tym przy­padku było ina­czej. Wła­śnie dla­tego, że bez gróźb. Jeśli podej­rze­nie Teresy było słuszne, to ktoś – może wię­cej osób – po cichu kon­stru­uje bar­dzo silną bombę. Co jest jesz­cze gor­sze. Bo zna­czy to, że szy­kuje się do cze­goś poważ­nego.

– To nie­zu­peł­nie taki pre­zent pod cho­inkę, na jaki liczy­łam w tym roku – powie­działa Sara. – Ale czło­wiek bie­rze, co dają. To jak się zabie­ramy do zna­le­zie­nia tej bomby?

ZEBRALI SIĘ w salce kon­fe­ren­cyj­nej i jak zwy­kle towa­rzy­szyło im dziwne uczu­cie. Braku cze­goś. A wła­ści­wie kogoś. Nikt do tej pory nie usiadł jesz­cze na krze­śle Pedera. Miało stać puste jako nie­usta­jące przy­po­mnie­nie o tym, co i kogo stra­cili.

Julia przy­glą­dała im się uważ­nie, gdy wcho­dzili kolejno do sali. Patrzyła na wszyst­kich oprócz Adama. Latem, po śmierci Pedera, zmu­siła wszyst­kich w gru­pie do poszu­ka­nia wspar­cia w ramach inter­wen­cji kry­zy­so­wej, sie­bie też, ale nie miała pew­no­ści, na ile im to pomo­gło. Gdyby miała sądzić po sobie, to wcale. Na­dal czuła towa­rzy­szącą jej stale żałobę jak ciężką gulę w brzu­chu. Ten cię­żar nie zelżał ani przed tera­pią, ani po niej.

A odpo­wie­dzial­ność w spo­sób nie­unik­niony spa­dała na nią, jako sze­fową zespołu. Hie­rar­chia i roz­kład odpo­wie­dzial­no­ści były w poli­cji jed­no­znaczne. Spę­dziła wiele nocy, nie śpiąc, ana­li­zu­jąc prze­bieg zda­rzeń krok po kroku, żeby uści­ślić, co powinna była zro­bić ina­czej, by zapo­biec temu, co się stało. Jed­nak jak­kol­wiek się temu przy­glą­dała z każ­dej strony, wnio­sek był jeden: w tam­tych oko­licz­no­ściach nie mogła zro­bić nic innego. Co wcale jej nie pomo­gło w zno­sze­niu żałoby. Wypro­sto­wała się i chrząk­nęła, doma­ga­jąc się uwagi.

– Okej, to jeste­śmy wszy­scy – ode­zwała się, pod­cho­dząc do bia­łej tablicy. – Na wstę­pie chcę zazna­czyć, że na razie nie wiemy dokład­nie, co jest przed­mio­tem docho­dze­nia. Naj­pew­niej mamy do czy­nie­nia ze zbez­czesz­cze­niem zwłok, ale nie potra­fimy jesz­cze stwier­dzić, czy to zabój­stwo. A więc pra­cu­jemy bez żad­nych wstęp­nych zało­żeń, okej?

Przy­czła­pał Bosse i usiadł u jej stóp. Spoj­rzał na nią pro­sząco, a wtedy Julia z lek­kim uśmie­chem się­gnęła do kie­szeni po psi przy­smak i dała mu. Miała z nim umowę. Kiedy pies dostał przy­smak, wska­zała mu pal­cem nogi Chri­stera i Bosse posłusz­nie poszedł tam. Następ­nie spo­waż­niała i wska­zała tablicę, na któ­rej umie­ściła zdję­cie z pod­pi­sem.

– Jon Lang­seth – powie­działa. – Zagi­niony bez śladu od dzie­sią­tego sierp­nia, czyli od czte­rech mie­sięcy i ośmiu dni. Czter­dzie­ści jeden lat, dyrek­tor zarzą­dza­jący i współ­wła­ści­ciel spółki inwe­sty­cyj­nej Con­fido, żona i trójka dzieci. Media zro­biły z jego zagi­nię­cia wielką sprawę, zakła­da­jąc, że w związku z toczą­cym się śledz­twem w spra­wie nie­le­gal­nych poczy­nań swo­jej spółki Lang­seth zapewne uciekł ze Szwe­cji.

– Cho­lerni nacią­ga­cze – mruk­nął Chri­ster, dra­piąc Bos­sego za uchem. – Żeby oszu­ki­wać porząd­nych ludzi, wyłu­dza­jąc od nich ich eme­ry­tury.

– Chri­ster, pro­szę, żebyś zacho­wał dla sie­bie swoje poglądy – powie­działa surowo Julia, krzy­żu­jąc ramiona na piersi.

Wciąż nie patrzyła na Adama, prze­ko­nana, że byłoby po niej widać, że zale­d­wie parę godzin wcze­śniej miała na sobie jego nagie ciało, w sobie też. Zawsze odno­siła wra­że­nie, że ma wypi­sany na twa­rzy zarówno pociąg do niego, jak i poczu­cie winy. Zapew­niał ją zawsze, że wygląda na opa­no­waną i surową jak zwy­kle. Może miał rację. Dopóki nie znajdą się w tym samym pomiesz­cze­niu co Vin­cent Wal­der z tą jego nie­przy­jemną zdol­no­ścią czy­ta­nia w ludziach, być może uda im się zacho­wać tajem­nicę.

– Jed­nak Jon Lang­seth wcale nie wyje­chał za gra­nicę – cią­gnęła. – Otrzy­ma­li­śmy potwier­dze­nie, że kości zna­le­zione w metrze to jego szczątki. Naprawdę udało ci się, Mina. Ślady po zła­ma­niu jed­nego uda zga­dzają się dokład­nie ze zdję­ciami z prze­świe­tle­nia po jego wypadku na Mount Eve­re­ście. Z kolei Milda potwier­dziła zgod­ność zębów czaszki ze zdję­ciami otrzy­ma­nymi od jego den­ty­sty.

– Asy­stent Mildy, Loke, zro­bił cie­kawą uwagę, kiedy tam byłam – ode­zwała się Mina. – Że te kości są nie­zwy­kle czy­ste. Zacho­dzi pyta­nie, czy to ma coś wspól­nego z miej­scem ich zna­le­zie­nia? Czy szczury mogły ogryźć je do czy­sta?

– W takim razie powinny na nich zostać ślady zębów – zauwa­żyła Julia. – A nie sły­sza­łam nic na ten temat.

– Mina, jak ty dałaś radę zejść do tych brud­nych tuneli? – spy­tał ze śmie­chem Ruben.

Rzu­ciła mu gniewne spoj­rze­nie, ale Ruben cią­gnął dalej.

– A te szczury widzia­łaś? Sły­sza­łem, że nie­które są takie duże – dłońmi zazna­czył odle­głość około dzie­się­ciu cen­ty­me­trów i spoj­rzał zna­cząco – ale mię­dzy oczami.

– Prze­pra­szam, myśla­łam, że poka­zu­jesz wiel­kość swo­jego penisa – odpo­wie­działa chłodno Mina.

Chri­ster par­sk­nął, aż mu kawa poszła nosem.

– Aua! – wrza­snął.

Julia wes­tchnęła.

– Opa­nuj­cie się! Pro­szę o sku­pie­nie – powie­działa ze spoj­rze­niem utkwio­nym w Rube­nie i Minie. – Wy dwoje prze­słu­cha­cie żonę Jona Lang­se­tha. Ty, Chri­ster, spraw­dzisz archiwa, czy jest tam coś, co może rzu­cić tro­chę świa­tła na tę sprawę. Ada­mie, poroz­ma­wiasz z poli­cjan­tem pro­wa­dzą­cym docho­dze­nie doty­czące Convido. Peder, ty…

Urwała. Boże, co ona mówi? Łzy jej napły­nęły do oczu i szybko odwró­ciła się ple­cami, żeby kole­dzy nie zoba­czyli, cho­ciaż wie­działa, że za późno. Zapa­dła dzwo­niąca w uszach cisza. Julia prze­łknęła ślinę i odwró­ciła się znów do zespołu, sta­ra­jąc się nie patrzeć na puste krze­sło Pedera.

– Odma­sze­ro­wać – ode­zwała się łamią­cym gło­sem.

Kiedy kole­dzy opu­ścili pomiesz­cze­nie, Julia pode­szła do krze­sła Pedera i poło­żyła dłoń na opar­ciu. Sta­nął jej przed oczami, nie­ustan­nie zaspany ze zmę­cze­nia po uro­dze­niu się tro­jacz­ków. A z dru­giej strony zawsze pogodny i empa­tyczny. Pustka, którą po sobie zosta­wił, była nie do zapeł­nie­nia. Jed­nak musieli cią­gnąć dalej bez niego. Praca była prio­ry­te­tem, bez względu na wszystko.

Wes­tchnęła i poszła do swo­jego gabi­netu, żeby się przy­go­to­wać do kon­fe­ren­cji pra­so­wej. Media rzucą się na nich, gdy ukaże się infor­ma­cja o zna­le­zie­niu kości Jona Lang­se­tha. Powinna przy­naj­mniej spró­bo­wać zapa­no­wać nad tym. Roz­my­śla­nia o Pede­rze musiała odło­żyć na bok.

Bie­gli przez tunele. Było w nich ciemno choć oko wykol, ale znali każdą część jak wła­sną kie­szeń. Wie­dzieli, kiedy będzie prze­jeż­dżał pociąg i jak szybko trzeba się przy­ci­snąć do ściany, wdra­pać na jakiś występ albo wsu­nąć do jakiejś niszy czy zaka­marka. Wie­dzieli, gdzie skrę­cić w prawo, a gdzie w lewo, jak tra­fić z powro­tem do domu. To był ich dom. Ich pań­stwo.

Kroki za nim były coraz bli­żej, więc przy­spie­szył, jak tylko mógł. Stopy ude­rzały szybko i twardo o nie­równe pod­łoże, a jed­nak wkrótce poczuł czyjś oddech na karku.

Zatrzy­mał się. Tęsk­nił za tym, co miało nastą­pić. Za tym uści­skiem, bez­piecz­nymi obję­ciami, przy­trzy­mu­ją­cymi go mocno od tyłu, za twar­dym zaro­stem, któ­rym dra­pał jego gład­kie policzki.

– Ha! Mam cię!

Tata oto­czył go ramio­nami, wła­śnie tak, jak wia­domo było, że zrobi. Przy­tu­lił do piersi tak mocno, że poczuł mięk­kość skóry obszer­nej kurtki taty. Tata pach­niał wil­go­cią, tyto­niem i tym czymś słod­kim, co zawsze uno­siło się jak lekka mgiełka wokół ich obo­zo­wi­ska. Pach­niał tatą.

– A teraz koniec zabawy, szu­kamy jedze­nia – powie­dział tata, pusz­cza­jąc go. – Bur­czy mi w brzu­chu.

Kiw­nął głową nie­chęt­nie.

Nie lubił wycho­dzić na górę. Było tam tak jasno, tak gło­śno, tyle napie­ra­ją­cych odgło­sów i wra­żeń, tylu gapią­cych się ludzi.

Wolałby zostać w mięk­kim brzu­chu pod­zie­mia, gdzie czuł się kochany i bez­pieczny.

Wśród swo­ich.

Jed­nak wie­dział, że trzeba zdo­być coś do jedze­nia.

Kosze na śmieci na górze były pełne wyrzu­co­nych resz­tek w porze po lun­chu. Zega­rek, który dostał na poprzed­nie uro­dziny, wska­zy­wał drugą. Nale­żało się pospie­szyć.

Wziął tatę za rękę. Dopóki byli razem, na górze nie było nawet tak strasz­nie.

– CHYBA ROZU­MIESZ, że z tymi szczu­rami to był tylko żart?

Ruben przy­trzy­mał się mocno uchwytu nad drzwiami auta, bo Mina wzięła ostry zakręt. Nie powie­działa ani słowa od chwili, gdy wsie­dli. Wes­tchnął w duchu, żeby jej dodat­kowo nie roz­draż­niać. Nie­któ­rzy widać nie znają się na żar­tach, a on się cią­gle nie potra­fił nauczyć, że Mina jest jedną z takich osób.

– Tam jest miej­sce.

Poka­zał wolne miej­sce par­kin­gowe, gdzie bły­ska­wicz­nie wje­chała. Adres, pod który szli, znaj­do­wał się przy Narvavägen. No pew­nie, pomy­ślał z nie­chę­cią Ruben. Ci goście od nie­czy­stych inte­re­sów finan­so­wych muszą zawsze miesz­kać na Östermalmie.

– Będziesz się jesz­cze boczyć czy możemy już przejść do naszego zada­nia? – powie­dział, kiedy wysie­dli z radio­wozu.

Wie­dział, że zawsze opłaca się ape­lo­wać do jej poczu­cia obo­wiązku. Wyda­wało się, że praca to jedyne, co Minę obcho­dzi. Na­dal się zasta­na­wiał, czy ona i Vin­cent spali ze sobą, cho­ciaż trudno mu było to sobie wyobra­zić. Zresztą wszyst­kie próby zwi­zu­ali­zo­wa­nia sobie Miny pod­czas seksu spro­wa­dzały się do obrazu pokry­wa­ją­cego ją pla­stiku. I gumo­wych ręka­wi­czek.

– Nie boczę się – powie­działa. – Po pro­stu nie mia­łam ochoty roz­ma­wiać. I oczy­wi­ście wyko­namy nasze zada­nie.

Na domo­fo­nie odszu­kała nazwi­sko Lang­seth i naci­snęła dzwo­nek. Po paru sekun­dach ode­zwał się brzę­czyk, można było wejść. Z listy loka­to­rów na lewej ścia­nie repre­zen­ta­cyj­nego wej­ścia wyni­kało, że pań­stwo Lang­sethowie miesz­kają na naj­wyż­szym pię­trze. Oczy­wi­ście.

– Kurde, żeby można tak miesz­kać – ode­zwał się Ruben. Trudno było mu ukryć zazdrość, która i tak napły­nęła wielką falą na widok mar­mu­rów i złota w hallu przy wej­ściu.

– Nie bar­dzo to w moim guście – zauwa­żyła Mina sucho i weszła do windy.

Ruben zasu­nął czarną kratę i naci­snął guzik. Winda ruszyła powoli na szó­ste pię­tro, trzesz­cząc nie­po­ko­jąco. Kiedy dotarli na górę, drzwi miesz­ka­nia były już uchy­lone. Cze­kała w nich blon­dynka z koń­skim ogo­nem, na jej twa­rzy malo­wał się wyraz nie­po­koju.

Ruben ruty­nowo zaczął się zasta­na­wiać, czy trudno byłoby zacią­gnąć ją do łóżka.

– Cho­dzi o Jona? – spy­tała, robiąc im przej­ście w drzwiach do miesz­ka­nia.

Tu hall był rów­nież impo­nu­jący. Olbrzymi, ze lśnią­cym par­kie­tem roz­cią­ga­ją­cym się do pozo­sta­łych pomiesz­czeń. Z sufitu zwie­szał się krysz­ta­łowy żyran­dol, który wyglą­dał na więk­szy od całego salonu Rubena.

– Dzwo­nili pań­stwo, że chcą przyjść, ale nie powie­dzie­li­ście, o co cho­dzi. Zna­leź­li­ście Jona? Gdzie on jest?

Nie­po­kój ustą­pił zło­ści. Kobieta poszła przo­dem do salonu, który zwa­żyw­szy na jego roz­miary, można by łatwo prze­bu­do­wać na halę do gry w padla.

– Wie­dzia­łam, stchó­rzył oczy­wi­ście – cią­gnęła. – Zosta­wił mnie i dzieci, po czym zawi­nął ogon pod sie­bie. Pew­nie z jakąś laską. Po tym, jak znik­nął, zadzwo­niły tu trzy panienki, trzy, żeby mi powie­dzieć, że miał z nimi romans. Jeśli dzwo­niły trzy, to może­cie sobie wyobra­zić, ile było ich w rze­czy­wi­sto­ści.

Wska­zała im dużą białą kanapę. Ruben usiadł i poczuł, że zagłę­bił się na pra­wie dzie­sięć cen­ty­me­trów. Jakby wylą­do­wał w chmu­rze.

– Pani Jose­phine, czy tak? – spy­tała Mina i rów­nież usia­dła.

– Tak, prze­pra­szam, jestem Jose­phine Lang­seth.

Od razu mówiła dalej, nie pyta­jąc o ich nazwi­ska i nie dając im szansy, żeby się wtrą­cić i przed­sta­wić. Ruben nie mógł nie zauwa­żyć, że Jose­phine Lang­seth wygląda jak wycięta z reklamy Ral­pha Lau­rena. Jasne gład­kie włosy ścią­gnięte w ide­alny koń­ski ogon. Biała koszula, która wyglą­dała na drogą, wsu­nięta do dżin­sów, zapewne kosz­tu­ją­cych mają­tek. A pod spodem na pewno bie­li­zna od Simone Pérèle. Wyobra­ził sobie, jak chwyta ją mocno za ten koń­ski ogon, kiedy bie­rze ją od tyłu. W tym momen­cie sta­nęła mu przed oczami wście­kła Amanda i musiał prze­łknąć ślinę. Musi wziąć się w garść.

– A więc gdzie jest Jon? – spy­tała Jose­phine, sia­da­jąc na kana­pie sto­ją­cej naprze­ciw nich. – Na Kaj­ma­nach? Na Baha­mach? W Dubaju? Kurwa, nawet nie wiem, które pań­stwa nie mają umów o eks­tra­dy­cji ze Szwe­cją. Ale Dubaj mu się podoba, czę­sto tam jeź­dzi­li­śmy na waka­cje, miesz­ka­li­śmy na One&Only. Na Pal­mie. Teraz też tam jest?

Mina wymie­niła spoj­rze­nie z Rube­nem, następ­nie zabrała głos.

– Rze­czy­wi­ście zna­leź­li­śmy pani męża. Jed­nak nie w Dubaju. Zna­leź­li­śmy jego… szczątki. Z przy­kro­ścią musimy zawia­do­mić, że pani mąż nie żyje.

W ogrom­nym miesz­ka­niu zapa­dła kom­pletna cisza. Z jakie­goś odle­głego pokoju docho­dziło tylko stłu­mione brzę­cze­nie odku­rza­cza. Jose­phine opa­dła na opar­cie kanapy i patrzyła pustym wzro­kiem w jedno z okien. Ruben rów­nież tam spoj­rzał. Po dru­giej stro­nie alei mię­dzy ośnie­żo­nymi drze­wami maja­czył Oscar­skyr­kan. Zapa­mię­tał, nie wia­domo dla­czego, że kościół ten posiada jeden z naj­więk­szych instru­men­tów orga­no­wych w Szwe­cji. Dziwna rzecz, co zostaje czło­wie­kowi w gło­wie.

– Byłam tak… cho­ler­nie wście­kła na niego – ode­zwała się Jose­phine, teraz już zupeł­nie innym tonem. – Zosta­wił mnie z tym wszyst­kim. Trójka dzie­cia­ków pod opieką, z puka­ją­cym do drzwi komor­ni­kiem i pro­ku­ra­to­rem, z mediami, które w kolej­nych arty­ku­łach opi­sują jego i jego tak zwa­nych kum­pli jako oszu­stów naj­gor­szego sortu. Ludzie z sąsiedz­twa gapią się na mnie. W Carls­sons7 rodzice innych dzie­cia­ków nawet się do mnie nie odzy­wają. Jesz­cze te panienki, które tu dzwo­niły… Ja myśla­łam… myśla­łam, że nawiał. I byłam wście­kła. Jed­no­cze­śnie prze­cież go kocham…

Jose­phine roz­pła­kała się cicho.

Ruben poru­szył się na puszy­stej kana­pie. Już mu nie w gło­wie były myśli o sek­sie. Widok pła­czą­cej kobiety zawsze dzia­łał na niego tak, że chciał wysko­czyć z sie­bie.

– Czy mąż miał jakichś wro­gów? – spy­tała Mina, wyj­mu­jąc chu­s­teczkę z opa­ko­wa­nia, które nosiła w kie­szeni kurtki.

– Jest uwi­kłany w miliar­dową aferę, więc pew­nie tak – odpo­wie­działa Jose­phine, bio­rąc chu­s­teczkę. – Ale ja nie mia­łam żad­nego wglądu w te sprawy. Cokol­wiek by o tym myślał pro­ku­ra­tor. On cho­dził do pracy, ja dba­łam o dom i dzieci. Podział zadań był pro­sty. Jeśli spy­ta­łam, co tam w pracy, odpo­wia­dał zawsze, że dobrze, i na tym koniec tematu. Na waszym miej­scu poga­da­ła­bym raczej z jego kum­plami.

Gło­śno wysmar­kała nos i odło­żyła chu­s­teczkę na sto­lik.

– Nie przy­cho­dzi pani do głowy nikt inny, kto by mu źle życzył? – spy­tał ostroż­nie Ruben. – Jakieś… kobiety, które poczuły się wzgar­dzone?

Par­sk­nęła.

– Te panienki, które tu dzwo­niły, były chyba po dwu­dzie­stce i nie spra­wiały wra­że­nia zbyt lot­nych. Na ile znam Jona, nie sądzę, żeby dopu­ścił któ­rąś do bli­sko­ści, to były tylko oka­zyjne panienki do łóżka. Ale o co wam cho­dzi, jak on wła­ści­wie umarł?

– Wła­śnie o to cho­dzi – odparł Ruben. – Nie wia­domo. Jed­nak nie możemy wyklu­czyć, że został zamor­do­wany.

Jose­phine gło­śno zaczerp­nęła tchu i znów zaczęła pła­kać.

– Domy­ślamy się, że to dla pani szok – powie­działa Mina, wyj­mu­jąc następną chu­s­teczkę. – Nie­mniej wszystko, co pani mogłaby nam opo­wie­dzieć, będzie bar­dzo pomocne. Przy­cho­dzi pani coś do głowy?

Ruben zauwa­żył, że poda­jąc kolejną chu­s­teczkę, Mina ledwo mogła ode­rwać wzrok od zuży­tej, leżą­cej na stole.

– Sama nie wiem – odparła Jose­phine, wycie­ra­jąc nos. – Kilka tygo­dni przed znik­nię­ciem zaczął się dziw­nie zacho­wy­wać. Nie wiem, jak to okre­ślić, ale jakby miał manię prze­śla­dow­czą… Cią­gle sta­wał przy oknie i patrzył na ulicę zza firanki, czę­sto wsta­wał w nocy i wyda­wało się, że cho­dził po całym miesz­ka­niu. A kiedy gdzieś wyszli­śmy, cały czas się za sie­bie oglą­dał. Jed­nak… – prze­rwała i wzru­szyła ramio­nami – mogło to mieć coś wspól­nego ze zbli­ża­ją­cym się oskar­że­niem. Przy­naj­mniej tak sądzi­łam. Gustaf powie­dział, że oni wszy­scy odczu­wali dużą pre­sję. Zało­ży­łam, że po pro­stu stara się uni­kać mediów.

– Jaki Gustaf? – spy­tał Ruben.

– Gustaf Brons, kolega Jona. Jeden ze współ­wła­ści­cieli firmy. Przy­jaź­nimy się, mówił mi o spra­wach, o któ­rych Jon mil­czał, kiedy my… To nie­ważne.

– A jak się pani czuła, kiedy mąż się tak zmie­nił? – spy­tała Mina.

Jose­phine wpa­trzyła się w pod­łogę.

– Nie­faj­nie. Fak­tem jest, że w week­end poprze­dza­jący jego znik­nię­cie wyna­ję­łam pokój w Ellery Beach House, żeby pobyć sama. Domy­śla się pani, że teraz mam z tego powodu wyrzuty sumie­nia.

Poło­żyła na stół chu­s­teczkę obok poprzed­niej, a Ruben zauwa­żył, jak szybko Mina odwró­ciła wzrok.

– I co teraz będzie? – spy­tała Jose­phine, patrząc to na jedno, to na dru­gie.

Ruben chrząk­nął.

– Zatrzy­mamy… pani męża… dopóki lekarz sądowy nie zakoń­czy badań. Następ­nie oddamy pani… ciało… i będzie pani mogła dzia­łać.

– Gdzie go zna­le­ziono?

– W metrze. W tunelu – powie­działa Mina.

Jose­phine patrzyła zdez­o­rien­to­wana.

– W metrze? Co on tam robił? Przez całe swoje życie ni­gdy nie jechał metrem.

Boże, co za ludzie, pomy­ślał Ruben.

– Na razie nie wiemy zbyt wiele – odparła Mina. – A tego, co wiemy, nie możemy zdra­dzić, żeby nie nara­żać docho­dze­nia. Nie­mniej media na pewno będą napie­rać, kiedy już się dowie­dzą o zna­le­zie­niu szcząt­ków. Nie możemy pani niczego naka­zy­wać, ale pro­simy, żeby się pani wypo­wia­dała dla nich moż­li­wie jak naj­mniej.

– Pro­szę mi wie­rzyć, media ści­gały nas przez całe mie­siące, więc roz­ma­wia­nie z nimi to ostat­nia rzecz, któ­rej bym sobie życzyła – powie­działa z deter­mi­na­cją Jose­phine.

Odpro­wa­dziła ich do drzwi i poże­gnała się zaska­ku­jąco moc­nym uści­skiem dłoni.