Zapukaj, zanim zginiesz - Alek Rogoziński - ebook + audiobook + książka

Zapukaj, zanim zginiesz ebook

Alek Rogoziński

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

22 osoby interesują się tą książką

Opis

Kiedy Agata i Radek dziedziczą po swoim dalekim wuju willę pod Warszawą, sądzą, że przeprowadzka z Wybrzeża, skąd pochodzą, jest świetną szansą na nowy start w życiu.

Niestety nie wiedzą, że ich spadek obwarowany został niecodziennymi warunkami, a z domem ich wuja łączy się dawna nierozwiązana sprawa morderstwa.

Czy rodzeństwu uda się rozwiązać tę zagadkę? Co kryje w sobie pięć tajemniczych pokoi na strychu, do których nikt nie wchodził od wielu lat?

Tego dowiecie się z 34. już powieści Alka Rogozińskiego, autora słynącego z łączenia klasycznych intryg kryminalnych z dużą porcją czarnego humoru.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 262

Oceny
4,5 (500 ocen)
300
151
45
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewolda

Nie oderwiesz się od lektury

Autor jak zwykle w pełni sił twórczych. Nam, czytelnikom, pozostaje czekać na kolejne jego książki.
20
poopo

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze pełna humoru ciekawa historia:)
20
Kakhime

Nie oderwiesz się od lektury

Jakie to było dobre. Ciekawa zagadka, sporo humoru. Alek w najwyższej formie.
20
Jusmat74

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze czyta się jednym tchem polecam
10
gard_leg

Dobrze spędzony czas

dużo śmiechu + wątek kryminalny
00

Popularność




Oświadczenie

Uro­czy­ście i tra­dy­cyj­nie zapew­niam, że pra­wie wszyst­kie postaci i wyda­rze­nia w niniej­szej książce są jedy­nie wytwo­rem mojej wyobraźni. Naj­dziw­niej­sze jest jed­nak to, że te naj­mniej praw­do­po­dobne wątki, czyli opo­wie­ści o nawie­dzo­nych miej­scach, są praw­dziwe, co jest dowo­dem na to, że naj­bar­dziej fascy­nu­jące histo­rie two­rzy samo życie. Oczy­wi­ście Pia­stów też ist­nieje i może­cie go bez trudu zna­leźć na mapie. Nie bierz­cie jed­nak lupy i nie szu­kaj­cie tam ulicy Kry­mi­nal­nej, bo ona aku­rat nie ist­nieje. A nawet jeśli kie­dyś powsta­nie, to mam nadzieję, że ci, któ­rzy na niej zamiesz­kają, nie będą prze­ży­wali tak mro­żą­cych krew w żyłach przy­gód, jak boha­te­ro­wie niniej­szej książki.

Co napi­saw­szy, życzę dobrej lek­tury!

Alek

Postaci

Agata Wal­czyk – archi­tektka, prze­ży­wa­jąca dyle­mat, czy jest bar­dziej ucie­szona moż­li­wo­ścią prze­pro­wadzki do uwiel­bia­nej sto­licy, czy też zasmu­cona, że musi opu­ścić uko­chaną Gdy­nię.

Rado­sław Wal­czyk – brat Agaty, zara­bia­jący na życie jako influ­en­cer inter­ne­towy, czyli zda­niem sio­stry „kom­plet­nie nic nie­ro­biący”.

Euge­nia Kra­sucka – ciotka Agaty i Rado­sława, kobieta w tak zwa­nym pięk­nym wieku, uro­dzona hedo­nistka, uza­leż­niona od hazardu i uży­wek, teo­re­tycz­nie pra­gnąca słu­żyć swoim młod­szym krew­nym radą co do reno­wa­cji odzie­dzi­czo­nego przez nich domu, a prak­tycz­nie chcąca urzą­dzić go cał­ko­wi­cie po swo­jemu i mieć tam swój azyl przed świa­tem.

Wacława Konieczna – była nauczy­cielka w lokal­nym liceum, wie­dząca o oko­licz­nych miesz­kań­cach wię­cej niż oni sami o sobie.

Iwona Czer­wiec – pie­lę­gniarka, spę­dza­jąca wię­cej czasu z sąsia­dami niż z wła­snym mężem, mary­na­rzem.

Piotr Łuczek – sąsiad Wal­czy­ków, zasta­na­wia­jący się, co jest w życiu gor­sze: prze­sadna dys­kre­cja czy też nad­mierna wylew­ność.

Kinga Pilar­czyk – nasto­let­nia sąsiadka Wal­czy­ków, prze­ko­nana, że ich wuj skry­wał nie­jedną tajem­nicę.

Jakub Wol­ski – nota­riusz, wie­dzący o swo­ich klien­tach o wiele wię­cej niż prze­ciętny praw­nik powi­nien.

Joanna Kli­mecka – nauczy­cielka języka pol­skiego, uzna­wana przez uczniów za „pozy­tyw­nie wal­niętą”, a przez kole­gów za kosmitkę.

Ignacy Jastrzęb­ski – eme­ry­to­wany puł­kow­nik, uwa­ża­jący, że „za każdy grzech trzeba kie­dyś zapła­cić”.

Miłosz Kle­packi – stu­dent psy­cho­lo­gii, pasjo­nat zja­wisk para­nor­mal­nych, prze­ko­nany, że dom Wal­czy­ków musiano zbu­do­wać na sta­rym indiań­skim cmen­ta­rzu.

Kon­stanty Rudzki – reży­ser hor­ro­rów, cza­sem (nieco za bar­dzo) przy­po­mi­na­ją­cych rze­czy­wi­stość.

Justyna Bodlew­ska – wła­ści­cielka sklepu ezo­te­rycz­nego „Czary Mary”, uzna­wana przez jego klien­tów za bar­dziej tajem­ni­czą niż wszyst­kie sprze­da­wane przez nią rze­czy razem wzięte.

Krzysz­tof Dar­ski – pod­in­spek­tor poli­cji, uwa­ża­jący wiarę w duchy za zabo­bon i nieco zdzi­wiony, że ktoś może mieć w tej mate­rii odmienne zda­nie.

Oraz gościn­nie:

Mariusz „Mario” Kosek – współ­wła­ści­ciel agen­cji PR „360 stopni”, szu­ka­jący domu w spo­koj­nej oko­licy nie­da­leko od War­szawy.

Róża Krull – pisarka kry­mi­na­łów, jak zwy­kle wku­rza­jąca Dar­skiego, Mario i wszyst­kich innych przy­ja­ciół swoją śled­czą smy­kałką.

Prolog

Puk, puk, puk, puk,kto puka do drzwi?Puk, puk, puk, puk,ja wiem, że to ty!

Agata przy­ci­snęła palce wska­zu­jące do uszu. Prze­stała dzięki temu sły­szeć słowa dzie­cię­cej pio­senki, ale za to uświa­do­miła sobie, jak mocno wali jej serce, a w skro­niach pul­sują naczy­nia krwio­no­śne. Nie miała jed­nak czasu tego ana­li­zo­wać. Musiała jak naj­szyb­ciej coś wykom­bi­no­wać, zanim… Nie! Tego bała się wygło­sić. Nawet w myślach.

Puk, puk, puk, puk,na nie­bie malu­jesz błę­kity –zachwy­casz tym nas.Puk, puk, puk, puk,kto puka do drzwi?

Sym­pa­tyczny głos Kasi Zaniat ledwo co do niej docie­rał. Agata wie­działa jed­nak, że tak naprawdę sły­chać go w każ­dym zakątku tego prze­klę­tego domu. Miej­sca, w któ­rym ani ona, ani jej brat nie powinni byli ni­gdy się zna­leźć. Co ich pod­ku­siło, żeby tu zamiesz­kać?! I jaką teraz przyj­dzie im za to zapła­cić cenę? Brat… Kiedy ucie­kła, jesz­cze żył. Ale teraz… Nie! Nie wolno jej tak myśleć!

Puk, puk, puk, puk,ach wio­sno! To ty!Puk, puk, puk, puk,szczę­śliwa się budzę,bo budzi się dziś cały świat!

Pio­senka nagle uci­chła. Agata ostroż­nie odjęła palce od uszu. Tak… Było cicho.

Ni­gdy nie sądziła, że cisza może być aż prze­ra­ża­jąca. Nie­spo­dzie­wane skrzyp­nię­cie od strony drzwi spra­wiło, że ska­mie­niała.

„Co robić?!”, to jedno pyta­nie koła­tało jej się bez końca po gło­wie.

Wal­czyk rozej­rzała się po pomiesz­cze­niu, w któ­rym się schro­niła. Piąty pokój. Ten, któ­rego nie powinna była teraz jesz­cze otwo­rzyć. Ten, który krył naj­bar­dziej prze­ra­ża­jącą tajem­nicę. Ten, przed któ­rym ostrze­gał wujek.

Skrzyp­nię­cie powtó­rzyło się raz, potem drugi i trzeci. Ktoś szedł po scho­dach. Agata wie­działa, że za chwilę sta­nie w drzwiach. I być może wtedy będzie już za późno, aby cokol­wiek zro­bić.

Nagły zgrzyt wywo­łał u niej dodat­kowe dresz­cze. Ktoś idący teraz kory­ta­rzem naj­wy­raź­niej dra­pał paznok­ciami ścianę.

– Agatko! – Roz­legł się miły, łagodny głos osoby, która w tym samym miej­scu wiele lat temu zro­biła coś prze­ra­ża­ją­cego i wywo­łu­ją­cego odrazę. – Nie cho­waj się! Prze­cież wiesz, że i tak cię znajdę! Chcę tylko poroz­ma­wiać!

Wie­działa, że kła­mie. Jak zawsze. Od kiedy tylko się poznali.

– Czemu się ukry­wasz? – Głos dobie­gał z coraz bliż­szej odle­gło­ści. – Prze­cież nie zro­bię ci nic złego! Wiesz, że cię lubię…

„A ja cie­bie nie”, pomy­ślała. „Już nie!”

– Agatko… Agatko… Pora, żebyś wresz­cie mnie zro­zu­miała…

W szpa­rze mię­dzy drzwiami a fra­mugą zoba­czyła frag­ment postaci. Jeśli nawet do tej chwili miała jakie­kol­wiek wąt­pli­wo­ści, kto jest jej prze­śla­dowcą, teraz pozbyła się ich osta­tecz­nie.

„Jak mogłam być aż tak głu­pia i ślepa?”, pomy­ślała z gory­czą.

– Agatko…

Drzwi zaczęły się z wolna otwie­rać.

Zamknęła oczy. Nie miała odwagi, aby spoj­rzeć w twarz temu, kto zaraz miał pozba­wić ją życia.

Tak jak kie­dyś kogoś innego.

Rozdział I

Tro­chę ponad mie­siąc wcze­śniej, Gdy­nia

– Czy mógł­byś mi powie­dzieć, dla­czego twój pokój pre­zen­tuje się tak, jakby prze­szło przez niego tor­nado? Co to jest? Kopia stajni Augia­sza?! Wezwa­łeś już Her­ku­lesa?

Rado­sław Wal­czyk ode­rwał wzrok od kom­pu­tera i nieco nie­przy­tom­nie popa­trzył na sto­jącą w progu jego czter­na­sto­me­tro­wego kró­le­stwa sio­strę.

– Co? – zapy­tał bez zro­zu­mie­nia. – Jakiego Her­ku­lesa?

– Pół­boga – wyja­śniła Agata zgryź­li­wie. – Grec­kiego.

– Że co?

Rado­sław na­dal miał tak bara­nie spoj­rze­nie, że aż zaczęła się zasta­na­wiać, czy jed­nak wieczne sie­dze­nie przy kom­pu­te­rze nie doko­nało nie­od­wra­cal­nych zmian w jego mózgu. Szkoda by było, bo dotąd dzia­łał cał­kiem spraw­nie. Może nie jak u Ein­ste­ina, ale i zde­cy­do­wa­nie nie jak u Jasia Fasoli.

– Po co? – Tym razem jed­nak jej brat wyraź­nie trzy­mał się poziomu kul­to­wej postaci, gra­nej przez Rowana Atkin­sona.

– Żeby ci posprzą­tał. – Agata prze­wró­ciła oczami. – Radek, obie­ca­łeś mi, że będziesz utrzy­my­wał tu porzą­dek. Pamię­tasz naszą umowę? Ja ogar­niam całą resztę, a ty dbasz o ten pokój. I co? Syf i mala­ria!

Chło­pak się rozej­rzał.

– Nie jest tak źle… – mruk­nął nie­pew­nie.

– Nie – zgo­dziła się iro­nicz­nie jego star­sza sio­stra – ale tylko pod warun­kiem, że posta­no­wi­łeś zało­żyć tu melinę.

– Chyba jed­nak tro­chę prze­sa­dzasz…

– Taaak? – W gło­sie Agaty poja­wiła się nutka zło­ści. – Rozu­miem w takim razie, że te pudła po pizzy zgro­ma­dzi­łeś w jakimś kon­kret­nym celu? Niech zgadnę… Będziesz z nich wyko­ny­wał kase­tony. A te pożół­kłe białe skar­pety walają się tu jako począ­tek insta­la­cji arty­stycz­nej pod tytu­łem „Przez brud życia codzien­nego do oświe­ce­nia”, tak?

Na­dal dość sku­tecz­nie ode­rwany od rze­czy­wi­sto­ści Radek nie wyczuł jej sar­ka­zmu i tylko wzru­szył ramio­nami. Jak zawsze w chwi­lach zło­ści Agata zasta­na­wiała się, czy aby na pewno sześć lat temu pod­jęła słuszną decy­zję, gdy zade­kla­ro­wała, że się nim zaopie­kuje. Z dru­giej strony, jakie miała wyj­ście? Oddać szes­na­sto­let­niego wów­czas chło­paka do domu dziecka albo pod opiekę dale­kiego krew­nego, któ­rego żadne z nich ni­gdy nie widziało na oczy? Wyklu­czone. Musiała wziąć odpo­wie­dzial­ność za nich oboje. I to dosłow­nie, bo jej sza­nowny bra­ci­szek wyka­zy­wał się roz­sąd­kiem god­nym przed­szko­laka, a nie, jak by nie patrzeć, wcho­dzą­cego z wolna w doro­słe życie męż­czy­zny. Agata cza­sami nawet w duchu podej­rze­wała, że być może cierpi on na jakąś formę opóź­nie­nia w roz­woju, choć dziwne wyda­wało jej się przy tym, że obja­wia się ono jedy­nie przy oka­zji dba­nia o porzą­dek. W każ­dej innej dzie­dzi­nie Rado­sław wyka­zy­wał się lot­no­ścią orła, a jeśli idzie o kwe­stie zwią­zane z nowymi tech­no­lo­giami, nawet i wrony, która, jak twier­dzą naukowcy, jest naj­mą­drzej­szym pta­kiem na świe­cie i jako taka bije w kwe­stii inte­li­gen­cji każ­dego prze­cięt­nego czte­ro­latka.

– Ale o co ci znowu cho­dzi? – Brat powoli odzy­ski­wał w miarę nor­malne spoj­rze­nie. – Edy­to­wa­łem wła­śnie tik­toka o tric­kach w smart­fo­nach i może tro­chę stra­ci­łem kon­trolę nad tym, co tu się dzieje…

– Tro­chę! – par­sk­nęła. – Może powi­nie­neś nagrać tik­toka o porządku w swoim pokoju. Wróżę milio­nową oglą­dal­ność. I wizytę sane­pidu.

– Dobra, zaraz tu sprzątnę – zapew­nił Radek, po czym wstał z fotela i zgar­nął w jedno miej­sce wala­jące się uprzed­nio po całym pokoju kar­tony po pizzy. – Po co zaraz robić taką inbę? Jak się pobru­dziło, to się posprząta…

– W twoim wypadku jest to raczej zagadka logiczna – wes­tchnęła Agata. – Jak to się dzieje, że naj­pierw się bru­dzi, potem nie sprzą­tasz, a mimo to jest czy­sto?

– To się nazywa: podział obo­wiąz­ków – poin­for­mo­wał ją brat z szel­mow­skim uśmie­chem. – Ty dbasz o porzą­dek, a ja na przy­kład rąbię drewno na opał.

– Zwłasz­cza że mamy cen­tralne ogrze­wa­nie. – Agata popa­trzyła na niego z poli­to­wa­niem. – A ty prę­dzej odrą­bał­byś sobie nogę, niż tra­fił w polano.

– Atak i próba poni­że­nia! – zauwa­żył Radek trium­fal­nie. – Muszę to zapi­sać w dzien­niczku i prze­dys­ku­to­wać potem ze swoim tera­peutą.

Sio­stra powstrzy­mała się przed poin­for­mo­wa­niem go, gdzie dokład­nie może sobie scho­wać notatki ze swo­jego dzien­niczka, który zało­żył kie­dyś na pole­ce­nie psy­cho­te­ra­peuty. Wie­działa, że jej brat trak­tuje sesje z nim bar­dzo poważ­nie i że ura­to­wały go one przed zała­ma­niem się po śmierci rodzi­ców. Dosko­nale pamię­tała ten dzień, kiedy w progu ich miesz­ka­nia sta­nęło dwóch poli­cjan­tów i przy­ci­szo­nym, nie­pew­nym gło­sem poin­for­mo­wało o tym, co się wyda­rzyło. Rado­sław nie odzy­wał się pra­wie przez mie­siąc. Nie wypo­wie­dział ani jed­nego słowa nawet w cza­sie cere­mo­nii pochówku. Ani razu też nie zapła­kał. Przez wszyst­kie te dni zda­wał się wyłą­czony z rze­czy­wi­sto­ści, nie­obecny duchem. Agata liczyła na to, że sytu­acja zmieni się po pogrze­bie, ale kiedy jego mil­cze­nie się prze­dłu­żało i zacho­dziła obawa, że w przy­szło­ści poży­tek z niego będzie miał jedy­nie zakon kame­dul­ski, zacią­gnęła go do pole­co­nego jej przez kogoś z rodziny psy­cho­loga. Ten zdo­łał wypro­wa­dzić Radka z muty­zmu i była mu za to bar­dzo wdzięczna. Jed­nak cała reszta jego dzia­łal­no­ści tera­peu­tycz­nej mocno kom­pli­ko­wała jej życie. A naj­gor­szy oka­zał się pomysł zało­że­nia notesu, w któ­rym jej brat miał zapi­sy­wać swoje uczu­cia. Ten dzien­ni­czek szybko stał się jej oso­bi­stym kosz­ma­rem. Tra­fiały bowiem do niego uwagi głów­nie na temat jej osoby i tego, jak źle trak­tuje ona Rado­sława, a całą uwiecz­nianą tam rado­sną twór­czość w jej opi­nii można było pod­su­mo­wać jed­nym zda­niem: „Agata to suka z pie­kła rodem”, z czym trudno jej się było pogo­dzić.

– Po pro­stu posprzą­taj, zanim zalę­gną się tu szczury, pro­szę – rze­kła kon­cy­lia­cyj­nym tonem, przy­po­mi­na­jąc sobie, po co przy­szła do pokoju brata, zanim zatkał ją stan owego pomiesz­cze­nia. – Wujek zmarł.

– Jaki wujek? – Radek prze­rwał zbie­ra­nie skar­pe­tek z pod­łogi.

– Edward.

Chło­pak zmarsz­czył brwi.

– Powinno mi to coś mówić? – zapy­tał ostroż­nie.

– No taaak… – wes­tchnęła. – Zapo­mnia­łam, że ty koja­rzysz tylko jedną osobę na całym świe­cie. Sie­bie samego. No, może jesz­cze mnie.

– Jak przez mgłę – zapew­nił ją brat z nie­ukry­waną iro­nią. – Więc? Kim jest tru­posz­cza­czek?

– Naszym krew­nym z War­szawy. – Agata daro­wała sobie wygło­sze­nie umo­ral­nia­ją­cej poga­wędki o tym, że o zmar­łych należy mówić tylko z sza­cun­kiem. – Bra­tem naszej świę­tej pamięci babci. To u niego mie­li­śmy wylą­do­wać, kiedy zosta­li­śmy sami. Wła­ści­wie to nie my, tylko ty.

– A, już koja­rzę. I może cię zdzi­wię, ale nawet pamię­tam go z pogrzebu. Taki ponury stary dziad, przy­po­mi­na­jący impe­ra­tora.

– Jakiego znowu impe­ra­tora? – zdzi­wiła się jego sio­stra.

– Z Gwiezd­nych wojen – wyja­śnił Radek. – Przy­gar­biony, pomarsz­czony, blady pokurcz.

– Ależ on nie żyje! – Aga­cie jed­nak, mimo posta­no­wie­nia, nie udało się powstrzy­mać obu­rze­nia wobec sprzecz­nej z kon­we­nan­sami wypo­wie­dzi brata.

– No to co? – Chło­pak wzru­szył ramio­nami i wró­cił do zbie­ra­nia skar­pe­tek oraz innych ele­men­tów swo­jej gar­de­roby poroz­sie­wa­nych bogato po pokoju. – Był, jaki był. Ja go tylko opi­suję. Mnie on w sumie ani grzeje, ani ziębi.

– Zaraz zacznie… – zapo­wie­działa tajem­ni­czo star­sza z rodzeń­stwa.

– A cze­muż to? – Brat popa­trzył na nią pyta­jąco.

– O tym, że zmarł, powia­do­mił mnie praw­nik, który jest jed­no­cze­śnie wyko­nawcą jego ostat­niej woli. Poin­for­mo­wał też o dacie pogrzebu, o tym, że wszystko jest ogar­nięte i zaj­muje się tym firma, którą Edward wybrał jesz­cze za życia, oraz o tym, że według testa­mentu jeste­śmy spad­ko­bier­cami wujka.

– Serio? – zdu­miał się Radek, po czym nieco się oży­wił. – Bła­gam, powiedz mi, że to jest ta chwila, w któ­rej zawia­da­miasz mnie, że odzie­dzi­czy­li­śmy grube miliony i w związku z tym nie muszę nic robić do końca życia.

– Nie­stety nie. – Sio­stra pokrę­ciła głową. – Wuj był eme­ry­tem. Nie kle­pał biedy, ale też nie miał spe­cjal­nie wiel­kich oszczęd­no­ści. W gotówce zosta­wił jakieś pięć­dzie­siąt tysięcy zło­tych…

– Dobre i to – wes­tchnął jej brat. – Daro­wa­nemu koniu… Czy koniowi?

– Tia, koniu, na pewno – mruk­nęła zgryź­li­wie Agata. – Kto ci dał maturę?

– Ktoś nie­kom­pe­tentny – zapew­nił bez­tro­sko Radek. – Cho­dzi mi o to, że żaden pie­niądz nie śmier­dzi.

– Pie­nią­dze to tylko doda­tek… – oznaj­miła sio­stra, znowu tajem­ni­czym gło­sem.

– Rozu­miem, że stop­niu­jesz napię­cie – wes­tchnął chło­pak. – Jak Hitch­cock.

– Sta­ram się. Więc poza gotówką odzie­dzi­czy­li­śmy też dom.

– Słu­cham?! – Z reguły nie­oka­zu­jący żad­nych gwał­tow­niej­szych uczuć Radek tym razem wyglą­dał na praw­dzi­wie zszo­ko­wa­nego. – Jak to dom?!

– Zwy­czaj­nie. Wujek nie miał żad­nych innych krew­nych. Tylko cio­teczną sio­strę. Ją aku­rat na pewno koja­rzysz…

– Cio­cia Euge­nia? – upew­nił się chło­pak, a kiedy sio­stra poki­wała głową, z miej­sca się roz­po­go­dził. – Kocham!

– Nie za bar­dzo podzie­lam twój entu­zjazm – rze­kła Agata z prze­ką­sem.

– Bo jesteś boomerką – mruk­nął lek­ce­wa­żąco jej brat. – Duchową. A my z cio­cią Genią mamy fan­ta­zję!

– Nie wiem, czy zawle­cze­nie cię do kasyna, kiedy mia­łeś osiem­na­ście lat, było prze­ja­wem fan­ta­zji, czy raczej skraj­nej lek­ko­myśl­no­ści z jej strony. – W gło­sie dziew­czyny sły­chać było potę­pie­nie. – Albo urżnię­cie cię w trupa jakimś lip­nym bim­brem…

– Po pierw­sze, w kasy­nie wygra­li­śmy, i to cał­kiem nie­złą sumkę – przy­po­mniał Radek. – A po dru­gie, to nie był bim­ber, tylko nalewka przy­ja­ciółki cioci Geni. Jakiejś babki z Czę­sto­chowy. Ona robi te nalewki od cza­sów pierw­szych Pia­stów w celach zdro­wot­nych. Głu­piego kaca po nich nie ma. I to nawet, gdy oba­lisz litr. To zna­czy ja nie pró­bo­wa­łem. Cio­cia tak twier­dzi i wie­rzę jej na słowo. Poza tym te nalewki są zawsze świę­cone na Jasnej Górze. Więc to w sumie pra­wie tak, jak­by­śmy pili wino mszalne. Skoro ksiądz nie ma z tym pro­blemu, to nie widzę powodu, żebyś ty miała!

– A coś ty się nagle zro­bił taki reli­gijny? – zdzi­wiła się iro­nicz­nie Agata i usi­ło­wała sobie przy­po­mnieć, kiedy ostatni raz widziała brata w kościele. Po chwili doszła do wnio­sku, że naj­pew­niej na pogrze­bie ich rodzi­ców. A wcze­śniej na wła­snej pierw­szej komu­nii, bo Radek do tako­wej w ogóle nie przy­stą­pił.

– To nie reli­gij­ność, tylko prag­ma­tyzm – pouczył ją Radek. – Jak dosko­nale wiesz, alko­hol to siki sza­tana. Skoro więc już trzeba jakiś pić, to naj­le­piej taki z licen­cją Kościoła. Nie mogą ska­zać cię na pie­kło za coś, co sami poświę­cili, prawda?

– Strasz­nie bre­dzisz – stwier­dziła sta­now­czo jego sio­stra. – To po pierw­sze. A po dru­gie, wcale nie trzeba pić…

– Przy cioci Geni trzeba – zapew­nił ją brat. – Możesz mi wie­rzyć na słowo.

– Nie­ważne. – Agata wie­działa, że jej młod­szy bra­ci­szek ma nie­zwy­kłą umie­jęt­ność pro­wa­dze­nia takich bez­sen­sow­nych dys­ku­sji w nie­skoń­czo­ność, i wolała to zawczasu ukró­cić. – Istotne, że trzeba będzie się zasta­no­wić, co zro­bić z tym domem.

– A gdzie on się znaj­duje? – zacie­ka­wił się Radek. – Bo nie pamię­tam dokład­nie.

– W Pia­sto­wie.

– Nic mi to nie mówi. Ale chyba nie musi.

– To jest tak bli­sko sto­licy jak Gdy­nia Sopotu.

– Czyli nie masz poję­cia, gdzie się jedno koń­czy, a dru­gie zaczyna? Czaję. I jaki jest ten dom?

Agata się zamy­śliła i usi­ło­wała przy­wo­łać dawne obrazy.

– Nie za bar­dzo go pamię­tam – przy­znała po chwili. – Odwie­dzi­łam wujka, kiedy mia­łam sześć lat. Mama była już wtedy w ciąży z tobą, bodajże w szó­stym mie­siącu, i jedyne, co mi się zapi­sało w gło­wie, to jej narze­ka­nia na schody, że są strasz­nie wyso­kie i że pro­jek­to­wał je ktoś, kto zapewne ni­gdy nie miał żony w sta­nie bło­go­sła­wio­nym. Ona jakoś wyjąt­kowo źle zno­siła tę ciążę. Może prze­czu­wała, jakiego dzbana uro­dzi.

– A, czyli w sumie ja też tam byłem – ucie­szył się Radek, igno­ru­jąc sio­strzaną ocenę swo­jego cha­rak­teru.

– Ow­szem, ale tylko zda­niem posła­nek pra­wicy – orze­kła Agata. – Według tych z lewicy jesz­cze cię nie było. A ci z cen­trum znie­śliby dys­cy­plinę par­tyjną, gdyby mieli nad tym gło­so­wać.

– Poko­naj skle­rozę i przy­po­mnij sobie coś wię­cej o tym domu – popro­sił Radek, który pogar­dli­wym mil­cze­niem pomi­nął dygre­sję sio­stry w przed­mio­cie jako­ści rodzi­mej sceny poli­tycz­nej. – Chyba jesz­cze nie masz kom­plet­nej demen­cji.

– Na pewno był stary – dziew­czyna z tru­dem prze­bi­jała się przez, jak by to ujął poeta, mroki swo­jej nie­pa­mięci – ale za to oto­czony zie­le­nią. Był tam ogród, mocno zanie­dbany. W sumie pamię­tam go o wiele lepiej niż sam dom, bo mama czy­tała mi wcze­śniej Tajem­ni­czy ogród i jak tam sie­dzie­li­śmy, to mi się jedno sko­ja­rzyło z dru­gim. Wtedy żyła jesz­cze żona wujka. Ją pamię­tam ide­al­nie. Cho­dziła zawsze na czarno i chyba ni­gdy się nie uśmie­chała.

– Jesteś kom­plet­nie do bani – orzekł jej brat, patrząc na nią z nie­sma­kiem. – Weź rusz tym swoim głą­bem i zwi­zu­ali­zuj sobie, czy był duży, ile miał pomiesz­czeń…

– Ale po co ci takie infor­ma­cje?!

– Jak to po co? – zdzi­wił się szcze­rze Radek. – Chcę wie­dzieć, ile zaro­bimy na jego sprze­daży. Dom pod War­szawą to już brzmi jedwa­bi­ście. Ale jeśli w dodatku jest duży i atrakc… – Mina sio­stry spra­wiła, że prze­rwał. – Coś nie tak?

– Jest jedna prze­szkoda – oznaj­miła smęt­nie Agata. – Nie możemy go sprze­dać.

– Niby dla­czego nie możemy?!

– Wujek w testa­men­cie zapi­sał go nam… Jak by to ująć? Warun­kowo. Jeśli zaak­cep­tu­jemy spa­dek, to przez rok musi on pozo­sta­wać naszą wła­sno­ścią. Mało tego, przez ten czas nie wolno nam go nawet nikomu wynaj­mo­wać. Oczy­wi­ście możemy zrzec się spadku. Nikt nas nie zmu­sza, żeby go przyj­mo­wać. Tyle że…

– Taaak…? – Brat nie spusz­czał z niej oka.

– Wtedy dosta­nie się w ręce Karolka i Marianki.

– Noż, kurwa – par­sk­nął Radek.

– Jak­kol­wiek bym wal­czyła o zacho­wa­nie pew­nych form kul­tu­ral­nych w wyra­ża­niu uczuć, to tym razem w pełni podzie­lam twoją reak­cję – przy­znała Agata.

Karo­lek Lip­niew­ski był ich stry­jecz­nym bra­tem, a Marianka jego żoną. W zgod­nej opi­nii Wal­czy­ków oboje zasłu­gi­wali na miano bęcwa­łów, i to takich, że ze szkłem powięk­sza­ją­cym próżno szu­kać dru­gich podob­nych na tym glo­bie. Ulu­bio­nym hobby Marianki była ona sama. A dokład­niej rzecz ujmu­jąc – jej uroda. Licząc sobie zale­d­wie dwa­dzie­ścia sie­dem lat, Lip­niew­ska w licz­bie zasto­so­wa­nych zabie­gów este­tycz­nych mogła się rów­nać z Dona­tellą Ver­sace. Zda­niem Rado­sława jedy­nym, co pozo­stało w niej natu­ralne, był jej głos, a i to nie do końca, bo po zało­że­niu na zęby upior­nie bia­łych licó­wek Marianka zaczęła lekko seple­nić. I choć wszy­scy dokoła uwa­żali ją za dzieło dok­tora Fran­ken­ste­ina, a raz nawet na jej widok jakieś obce dziecko dostało ataku histe­rii, bo jak wyja­śniła jego mama, cier­piało na „klau­no­fo­bię”, to jedna osoba na pla­ne­cie zda­wała się nią zachwy­cona. Był to jej mąż. Po każ­dej kolej­nej ope­ra­cji, jaką sobie zro­biła, Karo­lek uwa­żał swoją ślubną za coraz bliż­szą ide­ału piękna. Ide­ału, do któ­rego jemu samemu było bar­dzo, ale to naprawdę bar­dzo daleko. Obda­rzony przez matkę naturę wzro­stem sie­dzą­cego spa­niela, brzu­szy­dłem god­nym hipo­po­tama, umiesz­czo­nym w dodatku na nie­do­rzecz­nie cien­kich, wręcz bocia­nich nogach, odsta­ją­cymi uszami i mocno prze­rze­dzoną czu­pryną, Lip­niew­ski pod wzglę­dem atrak­cyj­no­ści pla­so­wał się gdzieś mię­dzy Shre­kiem a boj­le­rem elek­trycz­nym. Przy czym do tego pierw­szego zde­cy­do­wa­nie bra­ko­wało mu uroku oso­bi­stego, a do tego dru­giego – uży­tecz­no­ści. Mariance jed­nak jego apa­ry­cja nie prze­szka­dzała. Naj­waż­niej­sze, że wiel­bił ją niczym bóstwo i gotowy był bez mała cało­wać miej­sca, gdzie posta­wiła swoją stópkę, a do tego posia­dał konto ban­kowe opie­wa­jące na osiem cyfr. Poza tym cha­rak­te­ro­lo­gicz­nie dobrali się per­fek­cyj­nie. Oboje byli zaka­mie­nia­łymi ego­istami, pozba­wio­nymi empa­tii i szcząt­ko­wej choćby przy­zwo­ito­ści. Świń­stwa ludziom robili dla wła­snej satys­fak­cji, kan­to­wali wszyst­kich, jak się tylko dało, i dla swo­jego inte­resu zdolni byli bez mru­gnię­cia okiem wymor­do­wać pół pla­nety.

– To chyba nie mamy wyj­ścia – wes­tchnął Radek.

– W sumie nic nam nie szko­dzi prze­nieść się pod War­szawę – zauwa­żyła Agata. – Ty masz… – popa­trzyła na brata z prze­ką­sem – … pracę, którą możesz wyko­ny­wać z każ­dego miej­sca na świe­cie, a ja wła­śnie roz­ma­wia­łam ze swoim sze­fem, choć z cięż­kim ser­cem, ale zgo­dził się mnie prze­nieść do biura w sto­licy.

– Pocze­kaj, pocze­kaj… – Chło­pak spoj­rzał na nią uważ­nie. – Chcesz mi powie­dzieć, że mamy się tam prze­pro­wa­dzić oboje?

– A jak ina­czej? Trzyma cię tu coś? Albo ktoś?

– Sama wiesz, że nie.

– No wła­śnie. Mnie też nie. I mówiąc szcze­rze, po tym wszyst­kim, co prze­ży­łam ostat­nio, przyda mi się nowy start.

Wyraź­nie oszo­ło­miony Rado­sław przez chwilę zbie­rał myśli. Z jed­nej strony nagła prze­pro­wadzka do sto­licy ozna­czała dla niego roz­sta­nie z przy­ja­ciółmi i mia­stem, które w sumie bar­dzo lubił, ale z dru­giej dawała szansę na kolejną, być może fascy­nu­jącą przy­godę. Nowe zna­jo­mo­ści, miej­sca, kluby… Wia­domo, co War­szawa, to War­szawa! Co prawda cio­cia Genia twier­dziła zawsze, że „war­szawka to tylko kupa obi­bo­ków i kor­posz­czu­rów, uda­ją­cych, że coś w życiu zna­czą, sie­dli­sko nar­ko­ma­nii, pro­sty­tu­cji i lewych inte­re­sów, do tego co druga miesz­ka­jąca tam osoba nie mówi po pol­sku, a od kor­ków można dostać pier­dolca”, ale i doda­wała, że odkąd się tam prze­nio­sła na stałe, nie wyobraża sobie, jak mogła miesz­kać gdzie­kol­wiek indziej, no może wyjąw­szy z tego Amster­dam, gdzie „trudno było jej powie­dzieć, czego miała wię­cej: zioła czy mło­dych, jur­nych kochan­ków”. Oczy­wi­ście w jej sło­wach kryło się pew­nie sporo prze­sady, ale z pew­no­ścią w War­sza­wie było bar­dziej roz­ryw­kowo niż w Trój­mie­ście. A do Gdyni zawsze można będzie wpaść, żeby się zoba­czyć z zio­ma­lami. Prze­cież to tylko trzy godziny jazdy pocią­giem.

– Czemu by nie… – rzekł w końcu. – Zanim jed­nak wypo­wiemy umowę najmu tutaj, może naj­pierw obej­rzyjmy ten dom? Bo jeśli to roz­la­tu­jąca się rudera, w którą trzeba będzie wpa­ko­wać setki tysięcy zło­ci­szy, któ­rych jakoś u nas nie zauwa­ży­łem, to się wyco­famy.

– Prze­cież nie mówię, żeby palić za sobą mosty. – Agata wyjąt­kowo w pełni podzie­lała zda­nie brata. – Oczy­wi­ście, że wcze­śniej zro­bimy reko­ne­sans. I to nie sami, bo guzik się znamy na tym, jak powinna wyglą­dać taka cha­łupa i co tam spraw­dzić, żeby zaraz po prze­pro­wadzce się nie oka­zało, że w jedną dobę wysiądą nam prąd, gaz i woda oraz urwie się sufit w łazience…

– Mam wra­że­nie, że opo­wia­dasz mi fabułę Skar­bonki – mruk­nął Radek, pomny tego, że choć ostat­nio świet­nie się bawili przy oglą­da­niu owej kome­dii z Tomem Hank­sem, to co innego widzieć roz­pa­da­jący się dom na ekra­nie tele­wi­zora, a co innego w tako­wym zamiesz­kać.

– Dla­tego wła­śnie pla­nuję popro­sić o pomoc fachow­ców, któ­rzy obej­rzą nasz spa­dek i powie­dzą nam, czy gra jest warta świeczki. A ty… – dziew­czyna kry­tycz­nym wzro­kiem rozej­rzała się po pokoju brata – na wszelki wypa­dek zacznij już powoli pako­wać swoje graty. Choć w sumie na kom­pu­ter, ekran i lampy wystar­czy ci jeden ple­cak, prawda? Reszta two­ich rze­czy jest w takim sta­nie, że spo­koj­nie możesz je wyrzu­cić, bo nie nadają się nawet do lum­peksu.

– Też cię kocham – wes­tchnął Radek i wró­cił do zbie­ra­nia skar­pe­tek. – Nad życie.

Rozdział II

Mniej wię­cej w tym samym cza­sie, Pia­stów

Wacława Konieczna z wyraź­nym zde­gu­sto­wa­niem stu­dio­wała wypi­sane kredą na tablicy menu dnia świeżo co otwar­tej restau­ra­cji „Pod Pia­stem”, poło­żo­nej w cen­trum jedy­nej, jej zda­niem, słusz­nej czę­ści Pia­stowa. Mia­sto prze­dzie­lone było bowiem linią kole­jową. Po jed­nej stro­nie znaj­do­wały się głów­nie stare domy i now­sze luk­su­sowe wille, cza­sami nie­zbyt dobrze świad­czące o guście osób, które je wybu­do­wały. Po dru­giej za to wyro­sły blo­ko­wi­ska oraz nowo­cze­sne apar­ta­men­towce.

Miesz­kańcy czę­ści pierw­szej uwa­żali, że tak naprawdę jedy­nie ich teren zasłu­guje na miano Pia­stowa, i ową drugą trak­to­wali jak zło konieczne. Wacława nazy­wała ją w duchu „Azją” i sta­rała się bywać tam jak naj­rza­dziej. Nie­stety, jak na złość, to wła­śnie w tej czę­ści znaj­do­wały się jej ulu­bione lokale gastro­no­miczne. Konieczna nie­na­wi­dziła goto­wać i odkąd tylko pra­wie czter­dzie­ści lat wcze­śniej opu­ściła dom rodzinny, odży­wiała się głów­nie w restau­ra­cjach, doda­jąc do nich ostat­nimi czasy też dostar­czany jej do domu cate­ring. Ponie­waż jed­nak wybrana przez nią gwoli oszczęd­no­ści opcja „tysiąc dwie­ście kalo­rii dzien­nie” czę­sto oka­zy­wała się nie­wy­star­cza­jąca, z cięż­kim ser­cem zmu­szona była uda­wać się do azja­tyc­kiej czę­ści Pia­stowa i doja­dać w tam­tej­szych loka­lach. Nie­stety nie była nimi zachwy­cona nie tylko z powodu ich loka­li­za­cji. Po pro­stu nie speł­niały wymo­gów jej wysu­bli­mo­wa­nego pod­nie­bie­nia. Jakoś nie umiała zaak­cep­to­wać, gdy pod nazwą „owsianka z nasio­nami goja” dostar­czono jej coś, co przy­po­mi­nało kocie rzygi, zamiast barsz­czu ukra­iń­skiego otrzy­my­wała pofar­bo­waną na pur­pu­rowo wodę, a w roli sałatki grec­kiej wystę­po­wało kilka list­ków sałaty, jeden gni­jący z wolna pomi­dor, skwa­śniała ze sta­ro­ści cebula, wysu­szone na wiór pla­sterki ogórka oraz wytwór feto­po­dobny, na któ­rego widok każdy rodak Sokra­tesa albo padłby na zawał, albo pod­ło­żył bombę pod zakład ser­wu­jący owo cudo. Po paru takich nie­spo­dzian­kach kuli­nar­nych doszła do wnio­sku, że pora coś zmie­nić w swoim spo­so­bie żywie­nia, choć oczy­wi­ście nie pla­no­wała prze­rzu­ce­nia się na edu­ka­cję z Ewa gotuje.

I wtedy dowie­działa się, że jakby na zamó­wie­nie kil­ka­dzie­siąt metrów od jej małego, zanie­dba­nego domku wyra­sta nowy przy­by­tek gastro­no­miczny. W dodatku ofe­ru­jący śnia­da­nia, obiady i kola­cje. Od chwili otwar­cia odwie­dzała go codzien­nie, cza­sem po kilka razy. Para­dok­sal­nie jed­nak czę­sto­tli­wość jej wizyt wcale nie szła w parze z zachwy­tem nad tym, co w lokalu ser­wo­wano, choć przy­znać musiała, że przy­naj­mniej nazwy potraw były tu zawsze zgodne z zawar­to­ścią tale­rza.

– Kur­czak w tym, kur­czak w tam­tym… – mru­czała teraz pod nosem. – Jesz­cze jeden obiad u was i sama zamie­nię się w kurę.

Obser­wu­jąca ją uważ­nie wła­ści­cielka restau­ra­cji, Bar­bara Ryłko, choć przy­zwy­cza­jona do zrzę­dze­nia sta­łych klien­tów, z tru­dem hamo­wała iry­ta­cję. Dosko­nale pamię­tała, że nie dalej niż wczo­raj jej naj­bar­dziej upiorna klientka urzą­dziła kucha­rzowi pie­kło za brak dro­biu w menu i stwier­dziła, czer­piąc ową bez­cenną wie­dzę z inter­netu, że od każ­dego innego mięsa dostaje się roz­ma­itych cho­rób, na czele ze świerz­bem i szkor­bu­tem, a na uwagę, że może prze­cież wybrać ryby, odparła, że w tych cza­sach wszystko, co pływa, ma w sobie metale cięż­kie i jest rako­twór­cze, zaś na pro­po­zy­cję potraw jar­skich, burk­nęła, że nie jest krową na pastwi­sku, by prze­żu­wać trawę.

– Niech pani spró­buje sznycla wie­deń­skiego – pora­dziła jej teraz – albo udka z kaczki. Albo ravioli z gęsiną na palo­nym maśle. Palce lizać!

– Ech… – wes­tchnęła Wacława z wyraźną nie­chę­cią. – To masło nie brzmi, jak coś dobrego. Raz kie­dyś wpa­dłam na nie­do­rzeczny pomysł, żeby samej coś ugo­to­wać. Przy­pa­li­łam wtedy masło i nie było to smaczne. A kaczki nie lubię. Zawsze jest za sucha. Pani da tego sznycla. Może jutro będzie coś lep­szego.

– A na co mia­łaby pani ochotę? – zapy­tała Ryłko, zdzi­wiona, że dopiero teraz wpa­dła na to, aby przy­go­to­wy­wać Wacła­wie to, czego ta będzie sobie życzyła.

Jak się oka­zało, nie był to jed­nak szczę­śliwy pomysł.

– Nie wiem. – Brzmiała mia­no­wi­cie odpo­wiedź Koniecz­nej. – To pani jest tu od goto­wa­nia, a ja od…

„…maru­dze­nia”, dopo­wie­działa w duchu restau­ra­torka.

– … jedze­nia – dokoń­czyła Wacława. – Pani zrobi po pro­stu coś dobrego.

– Posta­ram się – obie­cała Bar­bara, w duchu życząc swo­jej klientce, żeby ją zła­pało lum­bago i dała jej spo­kój choć na kilka dni, po czym przy­ci­snęła guzi­czek inter­komu łączą­cego ją z kuch­nią. – Szny­cel raz, z purée i zesta­wem suró­wek.

– Za zestaw dzię­kuję – rze­kła szybko Wacława. – Wszystko robi­cie z kapu­stą, a ona powo­duje u mnie wzdę­cia. Z samym purée! Chyba że ma pani gro­szek z mar­chewką! Albo naj­le­piej samą mar­chewkę!

– Zamiast suró­wek popro­szę o gro­szek z mar­chewką – rzu­ciła Bar­bara do inter­komu. – Dzię­kuję! – Wró­ciła wzro­kiem do swo­jego gościa. – Niech pani usią­dzie przy sto­liku. Podam pani jedze­nie. Jak zawsze.

– Nie chcę – oparła kapry­śnie Konieczna. – Sie­dzę cały dzień w domu i nie mam do kogo ust otwo­rzyć, to cho­ciaż sobie przez chwilę poga­dam z panią. I tak nie ma tu poza nami żywego ducha.

– Jasne – opo­wie­działa z rezy­gna­cją Bar­bara, daro­wała sobie wygło­sze­nie uwagi, że mało kto kon­su­muje obiad przed połu­dniem. – Możemy…

– Wie pani, że się zmarło sta­remu Mular­czy­kowi? – Wacława z tru­dem usa­do­wiła się na jej zda­niem zde­cy­do­wa­nie zbyt małym krze­sełku przy barze, po czym poto­czyła wzro­kiem po wysta­wio­nych na ladzie trun­kach. – Pani mi naleje z łaski swo­jej tro­chę czer­wo­nego wina. Poszłam do leka­rza pierw­szego kon­taktu i pozwo­lił mi pić dwa kie­liszki dzien­nie. Powie­dział nawet, że to dobre dla zdro­wia. Potem odwie­dzi­łam gastro­loga i też się od niego dowie­dzia­łam, że dwa kie­liszki mi nie zaszko­dzą. To razem cztery. Muszę zaczy­nać wcze­śniej, bo jak piję wszyst­kie naraz wie­czo­rem, to potem z rana łeb mnie napie­prza.

Bar­bara w duchu pomy­ślała, że dobrze się składa, iż jej dzieci skoń­czyły szkołę już dawno i Wacława nie uczyła ich żad­nego przed­miotu. W szcze­gól­no­ści logiki.

– Jasne, jasne – zapew­niła, nale­wa­jąc jej żądany tru­nek. – Który to był Mular­czyk?

– Ten, co miał dom na Kry­mi­nal­nej.

Konieczna despe­racko sta­rała się zacho­wać pion na krze­sełku baro­wym, ponie­waż jed­nak zacho­dziła obawa, że za moment wylą­duje na posadzce, przy­cią­gnęła sobie dru­gie i umo­ściła na nim zsu­wa­jący się jej poprzed­nio pośla­dek. Dopiero dwa stołki zapew­niły jej ide­alne sie­dzi­sko.

– Taki mruk i odlu­dek. Zawsze się go tro­chę bałam. Miał bar­dzo sym­pa­tyczną żonę, Kalinę. Na pozór ponu­raczka, ale jak się z nią zaprzy­jaź­niło, to oka­zy­wało się, że to cał­kiem miła osoba. Będzie już z dzie­sięć lat, odkąd się zmarło bie­daczce. Zapa­le­nie płuc. Wiecz­nie była taka szczu­plutka. Nic dziw­nego, że ją cho­roba zmio­tła w kilka dni. Wciąż powta­rzam, że lepiej wyho­do­wać tro­chę ciała, bo wtedy wirusy się ina­czej roz­kła­dają i są mniej groźne.

Bar­bara otwo­rzyła usta, aby zapy­tać, z jakiej pie­kiel­nej cze­lu­ści inter­netu Wacława czer­pie swoje mądro­ści medyczne, ale szybko je zamknęła, bo uświa­do­miła sobie, że nie ma co zaczy­nać z nią jakiej­kol­wiek dys­ku­sji. Znała ją już na tyle dobrze, aby wie­dzieć, że ona musi mieć zawsze ostat­nie słowo, tudzież udo­wod­nić wszyst­kim dokoła, że zna się na wszyst­kim naj­le­piej. Nie było warto tra­cić życia na prze­ko­ny­wa­nie jej, że jest ina­czej.

– Po jej śmierci jesz­cze cza­sem wycho­dził z domu – kon­ty­nu­owała Konieczna ści­szo­nym nieco gło­sem – ale potem zda­rzyła się ta tra­ge­dia i mało kto go po niej widział na mie­ście.

– Tra­ge­dia? – Bar­bara popa­trzyła na nią pyta­jąco.

– Ach, no tak! – Wacława popu­kała się w czoło. – Prze­cież pani jesz­cze tu wtedy nie było! Pięć lat temu w domu Mular­czyka zna­le­ziono mar­twe dziecko.

– Słu­cham?! – Ryłko zro­biła wiel­kie oczy.

– Nooo…! – Konieczna była wyraź­nie zado­wo­lona z wra­że­nia, jakie wywarły na restau­ra­torce jej słowa. – To było jakoś tak latem. Tak jak teraz. Mular­czyk wyje­chał wtedy do sana­to­rium. Kiedy wró­cił, oka­zało się, że w jed­nym z poko­jów na pod­da­szu leżą zwłoki dziew­czynki. Wezwał pogo­to­wie i poli­cję. Oka­zało się, że ona nie żyje już od kilku dni. Podobno widok był prze­ra­ża­jący.

– A co jej się stało?

– Została zamor­do­wana – rze­kła z cał­kiem nie­źle zagraną zgrozą Wacława, która i w tam­tych cza­sach, i teraz w skry­to­ści ducha upa­jała się tą tra­ge­dią. – Ktoś naj­pierw ude­rzył ją cięż­kim przed­mio­tem w głowę, a potem udu­sił. Straszne. Naprawdę straszne. Nawet teraz, kiedy o tym opo­wia­dam, mam gęsią skórkę. Niech pani zoba­czy! – Pode­tknęła zasko­czo­nej Bar­ba­rze pod nos swoje przed­ra­mię.

Ryłko w ostat­nim momen­cie poha­mo­wała wygło­sze­nie uwagi, że nie widzi gęsiej skórki, tylko dziwne sine plamy, wska­zu­jące na to, że Wacława ma pro­blemy z wątrobą.

– I co dalej? – zapy­tała w zamian, szcze­rze zacie­ka­wiona. – Zła­pano mor­dercę?

– No wła­śnie nie! – zaprze­czyła Wacława. – Było śledz­two. Pra­wie wszyst­kich nas prze­słu­chi­wano. Tak z pół mia­sta! Mnie nawet trzy razy!

– Dla­czego?

– Bo to była uczen­nica z mojej klasy. Karo­lina Stu­dzik. Cicha, spo­kojna dziew­czynka. Bar­dzo dobrze się zapo­wia­dała. Miała wtedy szes­na­ście lat.

– To już nie takie dziecko… – wyrwało się Bar­ba­rze, która dotąd miała w wyobraźni wizję kogoś znacz­nie młod­szego.

– Dla mnie oni zawsze są i pozo­staną dziećmi – wyja­śniła Wacława. – Więk­szość z nich zna­łam bez mała od nie­mow­lęc­twa. Wycho­wy­wali się na moich oczach…

– Rozu­miem. – Ryłko poki­wała głową.

– Tak jak powie­dzia­łam, Karo­lina była miłą dziew­czyną. Nie miała żad­nych wro­gów. Nie prze­by­wała w złym towa­rzy­stwie. Nie spra­wiała żad­nych pro­ble­mów. Jej mor­der­stwo było dla nas wszyst­kich szo­kiem. No i Edzio od tego czasu zdzi­wa­czał do reszty…

– Edzio? – Bar­bara zmarsz­czyła brwi.

– Mular­czyk – dopo­wie­działa Wacława. – Miał na imię Edward, ale ja go nazy­wa­łam Edziem. Pozna­li­śmy się zaraz po tym, jak się tu z Kalinką spro­wa­dzili. Jakoś w latach osiem­dzie­sią­tych. Byli­śmy wszy­scy tacy mło­dzi. Miesz­ka­łam jesz­cze z rodzi­cami.

– Ale kto to mógł zro­bić? – Zszo­ko­wana Bar­bara nie umiała ode­rwać się od kwe­stii mor­der­stwa. – Byli jacyś podej­rzani?

– Na początku wyklu­czono Mular­czyka – poin­for­mo­wała Konieczna. – Ponie­waż ciało zna­le­ziono w jego domu, to auto­ma­tycz­nie stał się podej­rza­nym numer jeden. Ale zba­dano dokład­nie jego alibi i usta­lono ponad wszelką wąt­pli­wość, że w chwili śmierci Karo­linki prze­by­wał w Ustro­niu, czyli pra­wie czte­ry­sta kilo­me­trów stąd. Potem poli­cja zain­te­re­so­wała się jego… hmm… przy­ja­ciółką. Bo po śmierci Kalinki Edzio zapo­znał taką jedną. Bożenkę.

– Z pani tonu wno­szę, że nie za bar­dzo ją pani lubiła…

– A co tu było lubić? – prych­nęła lek­ce­wa­żąco Wacława. – Pod­sta­rzała lam­pu­cera, pró­bu­jąca uda­wać, że wciąż jest nasto­latką. Żenada. Nie­smak brał od samego patrze­nia na to, jakie robiła z sie­bie pośmie­wi­sko. Zawsze ubie­rała się tak wyzy­wa­jąco. Jakieś pan­terki, krót­kie spód­niczki. I tapir na łbie. Tylko w środku pustka. No, ale oka­zało się, że i ona miała alibi. Po tym wszyst­kim szybko się z Edziem roz­stali.

– Czyli nie zna­le­ziono sprawcy?

Wacława pokrę­ciła głową.

– Poli­cja się pod­dała – wes­tchnęła ze smut­kiem. – Zbyt prędko, jeśli zapy­ta­łaby mnie pani o zda­nie. Karo­linka miała chło­paka. Taka tam lice­alna miłość, nic w sumie wiel­kiego. Ale wia­domo, że tak jak w wypadku mał­żeństw, jeśli ktoś ginie, to naj­bar­dziej podej­rzany jest współ­mał­żo­nek, tak i tu mia­łam prze­czu­cie, że powinni wziąć pod lupę tego całego Miłoszka…

– Miłoszka? – Bar­bara popa­trzyła na nią pyta­jąco.

– Tak. Kle­pac­kiego – wyja­śniła Wacława. – Odkąd pamię­tam, był strasz­nym dzi­wa­kiem. Miesz­kał z rodzi­cami za Gro­dzi­skiem, ale przy­jeż­dżał tutaj do babci, a jak zaczął cho­dzić u nas do liceum, to się do niej prze­niósł. Zamiast bawić się z chło­pa­kami, grać w piłkę, jeź­dzić na rowe­rze, wiecz­nie sie­dział w domu. Lek­cje zawsze odro­bione, ni­gdy żad­nych waga­rów. Sama pani przy­zna, że to nie­nor­malne.

Jak­kol­wiek dzi­wacz­nie zabrzmia­łyby ostat­nie zda­nia w ustach, bądź co bądź, nauczy­cielki, Ryłko w pełni podzie­lała jej opi­nię.

– A po zro­bie­niu matury zaczął stu­dio­wać psy­cho­lo­gię – dodała Wacława takim tonem, jakby jej były uczeń co naj­mniej wstą­pił do sekty sata­ni­stycz­nej. – Rozu­mie pani?!

– Stu­dia jak stu­dia. – Bar­bara wzru­szyła ramio­nami.

– Ale nie dla chło­paka! – obu­rzyła się Konieczna. – Mówię pani, że jest w nim coś nie­nor­mal­nego. Kiedy go teraz widzę z daleka na ulicy, to albo odwra­cam się i idę w drugą stronę, albo sta­ram się gdzieś scho­wać. Ciarki prze­cho­dzą mi po ple­cach za każ­dym razem, gdy wpa­dam na niego przez przy­pa­dek w skle­pie albo w pociągu. A na doda­tek po śmierci babci zamiesz­kał w jej domu. Cał­kiem bli­sko mnie! Zgroza. Zresztą koło domu Edzia też strach prze­cho­dzić…

– A to czemu?

– Mówią, że od momentu, kiedy ktoś zamor­do­wał tam tę dziew­czynę, budy­nek jest nawie­dzony…

Bar­bara wytrzesz­czyła na nią oczy.

– No co też pani mówi…!? – wykrzyk­nęła tonem, po któ­rym trudno było roz­strzy­gnąć, czy jest bar­dziej prze­stra­szona, czy roz­ba­wiona.

– Kilka osób widziało tę dziew­czynę w nocy, jak stała w oknie. – Wacława ponow­nie zni­żyła głos. – A gdy Edzio znów poje­chał do sana­to­rium i zosta­wił klucz swo­jemu sąsia­dowi, Pio­tru­siowi Łucz­kowi, żeby mu pod­le­wał kwiaty, to ten po kilku dniach cho­dził tak zestra­chany, że aż przy­kro było na niego patrzeć. A w roz­mo­wie z Igna­cym… Zna go pani, też tu bywa…

– Chyba nie koja­rzę.

– Taki star­szy, postawny pan. Były woj­skowy. Puł­kow­nik. Zama­wia zawsze nóżki w gala­re­cie, krup­nik i golonkę.

– A, ten! – sko­ja­rzyła Bar­bara i w ostat­niej chwili ugry­zła się w język, by nie poin­for­mo­wać swo­jej roz­mów­czyni, że zdą­żyła już wraz z załogą restau­ra­cji ponada­wać sta­łym klien­tom ksywki i ta puł­kow­nika brzmi „Sztyw­niak”. Tym bar­dziej że musia­łaby przy oka­zji zdra­dzić, że ją z kolei za ple­cami nazy­wają „Pon­to­nem”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki