15,90 zł
Łukasz Jarosz to autor rozpoznawalny, nagradzany i powszechnie publikowany. Takim autorom najtrudniej utrzymać formę. Szczęśliwie ten problem nie dotyczy Jarosza, który przychodzi do czytelnika z nową opowieścią.
"Pełnia Robaczego Księżyca" to zbiór wierszy będących czymś więcej niż zaproszeniem do świata widzianego oczyma autora. To kolejna, otwarcie autobiograficzna narracja zamknięta w niemal fabularne liryki. Jest bowiem tak, jak Jarosz deklaruje w jednym z wierszy: piszę „ja”, w pierwszej osobie, w swoim ciele, życiu, nikim się nie wyręczam.
To parafraza, ale ufam, że to również "deklaracja programowa".
Język Jarosza jest bezpośredni, powściągliwy i pełen spokoju. Ten spokój ma kształt mądrości, jaką odnaleźć można w sobie, kiedy już przeżyło się wiele i coraz trudniej powiedzieć "wiem na pewno".
Jest w tych lirykach coś z kołysania lasu, refleksów światła na powierzchni wody w nurcie rzeki. Jest wytchnienie, ale jest też napięcie będące owocem codziennych czynności, trosk istotnych, rozstań i utraty.
Otwartość i bezpośredniość tych wierszy to wartość sama w sobie. Jarosz nie udaje. Jarosz jest w swoich tekstach Jaroszem. Nie stroi min, nie przybiera póz, nie szykuje czytelnikowi fajerwerków z piętrowych metafor.
Być może te wiersze nie są wyznaniem, ale z całą pewnością są intymną, poruszającą historią opowiedzianą przez mężczyznę, który nie boi się drzemiącej w nim słabości wobec świata, od którego postanawia się nie odwracać. Z tym światem do nas, czytelników, przychodzi, mówiąc: to co zrobili ze mną inni, jest tym, czym piszę.
Jeśli to prawda, że słowa mieszkają w śmierci, jak oznajmia Łukasz Jarosz, oznacza to, że warto ją oswajać, być blisko, przestać się bać i zacząć żyć naprawdę. W moim odczytaniu, o tym właśnie jest ta książka.
Marcin Zegadło (poeta, publicysta, recenzent Gazety Wyborczej, autor blogu o książkach Ksiegozbiry)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 17
Punkt obserwacyjny
Do tamtej jabłonki na wzgórzu kazał nam biegać
wuefista. Komin szpitalnej spalarni służył filmowcom
za komin krematorium. Mleko kwiatka przykładaliśmy
do kurzajki, górą oddychało szybkie skrzydło,
świat czysty i jasny pożyczał nas sobie,
żegnał bezbronnych nad kartką i w lustrze.
Ludzi wędrownych śpiących w piasku i śniegu.
Teraz wiem, że może nie być mój. Ukręcam
głowę słonecznikowi, rozszarpuję jego szyję,
by dotknąć białego, lepkiego puchu. Spoglądam
z oddali: na łące przekwitają mlecze i płacze koń.
Dotyk
Upał, pies biega wokół, aż pada bez sił.
Biorę go na ręce, bo rzeka jeszcze daleko.
W górze błękit; wiem, jak będzie wyglądał
ten wiersz i nasze życia. Kto mnie czyta,
kto pisze. I co będzie tematem zastępczym
w naszych rozmowach – to wszystko,
od czego brudzi się ciało, czyści myśl.
Końcówka maja, pies jest ciepły, ciężki. Obok
kościoła widzę weselników i młodą parę.
Stoją w bramie, patrzą na twarze świętych.
Nad nimi ogromne organy, żelazne płuco –
gdy bierze wdech i wydycha przeciągłe dźwięki,
młodzi rytmicznie ruszają w stronę ołtarza.
Cyfra
Rodzice kłócą się o kolor nagrobka,
pod którym chcą leżeć.
W ostrym żebrze, w szpikulcu śmierci
noc już była.
Będziemy ukarani – bo wierzyliśmy,
że nie jesteśmy tylko ciałem.
Reszta świata
Z córką nad rzeką. Jej chude ciałko przy brzegu
zarośniętym pokrzywami. Dostaliśmy dusze
z pierwszym oddechem. Wdeptuję słowa w wers,
mięśnie w powietrze. Wyobraźnię w wiarę.
Wszystko to przeplata ledwie słyszalna melodia
znikąd lub skądś. Z młyna serca, co toczy kamyki krwi.
Upał, rozkładamy nasz nietrwały dom, na nogach
schnie piach z dna. Dostałem ufność, tak śmiertelny,
bezużyteczny jak bezpłodna królowa, jak mrówka
na igiełce planety. Oddalony od tamtych chwil – w równie
gorący dzień ojciec maluje kwiecisty obraz w ogrodzie,
babka przy łóżku syczy modlitwy. Na kacu, ogolony,
lekko zadraśnięty Piłat idzie na spotkanie z kolejnym
oskarżonym. Jego pies nie poznaje swojego odbicia.
Gania wokół i obszczekuje srebrny talerz.
Fala
Dlaczego mnie tak biłaś? – pyta syn.
Odkładam gazetę, kładę się na mostku.
Z głową przy tafli przyglądam się drzewom,
długim roślinom cieknącym z dna. Czas
to gęsty jak żywica syrop,
obkleja głowę, podniebienie i płuca.
To dlatego jesteś taki udany – odpowiada matka.
Historia przemocy w krótkim dialogu. Kamień
rozdrabniany w ustach na lata, minuty, pyłki. Oblepiony
modlitwą i Bogiem. Przyglądam się rybom
i gdy myślę, że jestem daleko, moje odbicie
mąci przepływająca przy brzegu łódź.