Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na tyłach budynku kina znalezione zostają zwłoki Oliwii Wajdzik. Młodą, luksusową prostytutkę zamordowano w wyjątkowo brutalny sposób. Śledztwo prowadzi troje policjantów: Monika Kijowska, Oskar Opala i Marcin Krawczyk, którzy mimo dzielących ich różnic okazują się wyjątkowo sprawnie funkcjonującym zespołem. Czy zdołają odkryć wszystkie elementy układanki i znaleźć sprawcę zbrodni?
Zabójstwo Oliwii Wajdzik uruchamia ciąg wydarzeń i wiedzie policjantów przez sieć powiązań, które sięgają głęboko: przez tajemniczego stalkera i narkotykowych dilerów po księży, polityków oraz artystów. Podejrzanych przybywa, wątki w dochodzeniu się mnożą, a śledczy dokonują kolejnego makabrycznego odkrycia...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 327
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2021
© Copyright by Łukasz Jarosz, 2021
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Barbara Kaszubowska
Korekta: Joanna Dzik
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Pola i Daniel Rusiłowiczowie/KavStudio
Zdjęcia na okładce: © Lukasz Rajchert,
© Olga Kudryashova/ShutterStock
Zdjęcie Łukasza Jarosza: © Tomasz Bulek
Producenci wydawniczy:
Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2021
ISBN: 978-83-66966-29-1 (EPUB); 978-83-66966-30-7 (MOBI)
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Mogło się wydawać, że bawi się papierosem – w rzeczywistości nerwowo przekładała go z ręki do ręki i gładziła palcami. Bez celu przechadzała się z bocznej strony bryły starego kina studyjnego, trzymając się jak najbliżej ściany, bo padał intensywny deszcz. Było jej chłodno i czuła się rozbita, ponieważ znalazła się w sytuacji beznadziejnej. Ola uzmysłowiła sobie, że zbyt długo nie potrafiła tego przyznać, i w pewnym momencie po prostu bez słowa wyszła z kina, zostawiając tam chłopaka. Coś w niej pękło, powodując emocjonalne rozczłonkowanie. Przed opuszczeniem sali kinowej spojrzała na Piotrka, przystojną, niedojrzałą kreaturę mężczyznopodobną. Średnio interesował go film i nigdy nie przyszedłby z nią tutaj, gdyby nie to, że z okazji premiery nowej produkcji o opętaniach kino zaproponowało widzom projekcję całej serii, która miała trwać do późnych godzin nocnych. Ola chodziła tam oglądać niszowe filmy, o których nie było głośno, opowieści o intymnych dramatach smutnych ludzi, na jakie Piotrek reagowałby ziewnięciem. Niestety, odkąd się z nim spotykała, coraz rzadziej wpadała do tego kina, choć na zawsze pozostanie ono jej ulubionym kinem. W ogóle będąc z Piotrkiem, coraz rzadziej i mniej intensywniej myślała o rzeczach pasjonujących i siłą rzeczy jej życie zaczęły wypełniać pierdoły ze świata chłopaka.
Pociągnęła nosem, zerknęła na niemal pusty parking obok kina i jej uwagę zwrócił grafitowy lancer stojący równo w wyznaczonych liniach. W nie tak dalekim tle majaczył stadion piłkarski, a za nim – bogatsza część miasta. Jednak wszystko to, bez wyjątku, było skąpane w deszczu i przygniatane czarnym niebem. Gdzieś tam rozgrywały się intymne dramaty smutnych ludzi, które oglądała w kinie, gdzieś tam musiał być też jakiś lepszy świat, choćby złudny, jednak – po prostu, bez żadnych wielkich słów – zwyczajnie lepszy, piękniejszy, pełniejszy. Może, ale niekoniecznie, bo Ola zdążyła już poznać to miasto na tyle, by określić je mianem podłej szmaty. Uznała, że już dosyć ma udawania, że nie zapali, i wyjęła z torebki zapalniczkę. Ogień nie chciał się wzniecić. Wreszcie zaciągnęła się głęboko i poczuła się nieco swobodniej, ustąpił nieprzyjemny strach spowodowany ciemną, opustoszałą okolicą zalewaną deszczem.
Pokręciła głową ze zdziwieniem i z pożałowaniem dla swej głupoty, że tak długo wytrzymała z tym chłopakiem. Ostatecznie dwóch lat związku nie można zlekceważyć. Namiętność wsączała się jej do mózgu niczym jad i sprawiała, że dziewczyna nie myślała racjonalnie.
Nim poznała Piotrka, była na drugim roku psychologii, czytywała Hamsuna, Raspaila i Hłaskę, fascynowała się Ludovikiem Einaudim i zaglądała do teatru, gdzie interesowało ją wiele spektakli, od Klątwy po Wichrowe Wzgórza. Przez dwa lata relacji z Piotrkiem poza lekturami obowiązkowymi na studiach czytała lżejsze powieści, Sapkowskiego albo Kinga, coraz częściej też musiała patrzeć na włączoną Eskę TV, a do teatru zajrzała tylko raz. Jedyne, co nie ewoluowało w kierunku, który jej nie ciekawił, to studia powoli zbliżające się do końca, mimo że Piotrek wciąż mówił, że powinna je zostawić, bo pieniędzy z tego nie będzie. Znalazł się wielki planista, pomyślała, paląc ze smakiem. Drugi rok kibluje na medycynie i nim zacznie zarabiać większą kasę, minie jeszcze kilka albo kilkanaście lat.
Te sprawy to jeszcze nic, najgorzej czuła się z powodu stylu bycia Piotrka. Facet nie potrafił wziąć odpowiedzialności za psa, a co dopiero byłoby, gdyby mieli dziecko. W jej opinii popartej dowodami był dzieciakiem z zabawkami od zamożnych rodziców. Kimś, kto nie zamierzał dorosnąć, a związek traktował jako coś dającego mu pewien poziom komfortu, poniżej którego nie chciał schodzić. Do tego bolały ją drobnostki: jak jego uśmiech, nie uprzejmy, lecz w jej odczuciu zalotny, jakby obdarzał nim zdzirę, z którą się kumplował, czy teksty jego kolegów, że zazdroszczą Piotrkowi atrakcyjności, bo może mieć niemal każdą. Po co mu była każda, skoro miał ją? Dlaczego odwzajemniał uśmiechy szatynki z niebieskimi soczewkami? Czemu musiała patrzeć, jak pieprzył ją spojrzeniem? Na wspomnienie tego, co zrobił dwa dni temu, zachciało się jej wymiotować. Wyrzuciła papierosa w deszcz.
Dwa dni temu przed oczami miała kciuk panienki z paznokciem pomalowanym na jasny róż, który kokieteryjnie zataczał okręgi na jego dłoni. Ona, schylona jak do bzykania, opierała się na blacie kuchennym, prezentując marne piersi. Patrzyła mu w oczy. Ola przez ułamek sekundy była pewna, że widząc jego ciemne oczy za prostokątnymi okularami w czarnej oprawie, zrobiło się jej wilgotno w majtkach, a jemu coś zaczęło sztywnieć w bokserkach. Zapytała, co robią, a oni, speszeni, podnieśli się na równe nogi i zgodnie stwierdzili, że nic. Ta dziewczyna miała partnera od liceum, lecz Ola dałaby sobie rękę uciąć, że już nieraz puściła się z innym. To, że szatynka trwała w związku, usypiało czujność Oli, ale przecież nie żyli w świecie wierności. Usypiała ją też namiętność w stosunku do Piotrka, więc pomyślała, że może po prostu jest głupią dupą myślącą łechtaczką.
Ola zapragnęła wyjąć kolejnego papierosa i tym razem spokojnie go dopalić, lecz deszcz zaczął coraz bardziej zacinać i zadaszenie z boku kina przestawało ją chronić. Rozejrzała się w poszukiwaniu lepszego miejsca. Do środka nie zamierzała wracać, nie chciała już patrzeć na Piotrka, przynajmniej nie dzisiaj. Na siebie zresztą też nie chciała patrzeć, bo mętlik w głowie rozrósł się i osiągnął poziom absurdu: czyżby chciała wrócić do punktu wyjścia, czyli dalszego ciągnięcia relacji z Piotrkiem? Musiała znaleźć w sobie odwagę, żeby definitywnie ułożyć to wszystko w sercu, zamknąć pewien etap, choćby miała zostawić za sobą spaloną ziemię. A jednak bała się samotności. Chciała z kimś być, nawet jeśli ów związek miał przypominać farsę.
Ulicą czasami przejechał jakiś pojazd. Naprzeciwko kina prężył się klocek marketu budowlanego. Niedaleko za nim wypinał się jeszcze ważniejszy gracz – czterogwiazdkowy hotel, w którym niegdyś – nim odjęli mu gwiazdkę – wypoczywały gwiazdy rocka po koncertach. Wciąż się szczerzył, jakby zapomniał, że wyrwali mu trójkę i nie wygląda już tak okazale mimo reszty białych zębów. Za kinem teren się obniżał, schodami z barierkami pośrodku docierało się na dół, a już z wysokości kina widać było bloki, które tam wyrosły. Wypinały jednak tyłek w stronę Oli, a pokonywanie wielu schodów ociekających wodą nie kusiło jej ani trochę. W końcu nie zapaliła kolejnego papierosa. Deszcz zaczął bezceremonialnie atakować i za chwilę przemoczyłby jej kurtkę. Nie uśmiechało jej się biec w taką pogodę na przystanek w poszukiwaniu nocnego autobusu, a w kinie wciąż trwał seans najnowszej części horroru. Dupek nie zamierzał po nią iść i stracić finału. Skonkludowała, że to tak, jakby jej powiedział: „Jesteś wolna”.
Zerknęła na drewniany zegarek – prezent od niego. Na szczęście miał funkcję podświetlenia. Było pięć po wpół do pierwszej w nocy. Na przystanek nie było daleko, ale jeśli się nie myliła, musiałaby jeszcze poczekać dwadzieścia minut na autobus. Pomyślała, że może postoi tu jeszcze chwilę, modląc się, by przestało padać. Zimno przeszyło jej twarz. Rozgrzała ją sobie dłońmi. Postanowiła sprawdzić, czy za kinem znajdzie lepsze schronienie. Jeśli dobrze pamiętała, stały tam pod zadaszeniem śmietniki. Ostrożnie, patrząc przed siebie, szła w tamtym kierunku. Przed rogiem budynku poczuła na twarzy nienaturalny wiatr, jakby coś przeniknęło przez nią. Nie zdążyła się zastanowić nad tym ani nawet zatrwożyć, ponieważ ujrzała śmietniki i spore miejsce obok nich pod zadaszeniem. Było już zajęte.
Niedaleko paliła się latarnia, zatem dzięki białemu jak mleko światłu Ola wyraźnie dostrzegła leżące na plecach kobiece zwłoki. Zrobiła jeszcze dwa kroki i znieruchomiała. Wybałuszyła oczy na ciało odziane w amarantową sukienkę i mokry, rozpięty płaszcz za kilka tysięcy, na długie włosy z sombre. Oczy kobiety zastygły w przerażeniu, zaskoczeniu i niezrozumieniu. To były śliczne, karmelowe oczy w kształcie migdałów. Olę najbardziej jednak nie one poruszyły ani nawet nie ostentacyjna bezczelność, z jaką pozostawiono zwłoki, czy wręcz swoista malowniczość scenerii, na którą białe światło rzucało iście minorowy blask. Najgorsze było cięcie na szyi pod bladą twarzą, szerokie i tak głębokie, że kobieta miała niemal odciętą głowę. Leżała w kałuży krwi, której nie potrafił dopaść deszcz.
Organizm Oli zwariował. Dziewczyna nie wiedziała, co ma zrobić: zwymiotować czy krzyczeć. Stało się to drugie. Ruszyła się z bezwładu i pobiegła w stronę parkingu. Darła się wniebogłosy. Potknęła się o krawężnik i upadła twarzą na beton, raniąc sobie policzek. Deszcz w mgnieniu oka przemoczył ją do suchej nitki. Z mokrymi włosami, rozmytym makijażem i w ociekającym wodą ubraniu wciąż rozpaczliwie krzyczała. Coraz głośniej, aż zabrakło jej sił. Trzęsła się i łkała.
Wydawało jej się, jakby to ona leżała obok śmietników, w białym blasku, prawie bez głowy. Czuła to.
Monika Kijowska siedziała w niemal ciemnej kuchni, skąpo ubrana, z papierosem w ręku oraz ze szklanką jamesona i pepsi na stole, patrząc na deszcz za oknem. Stąd miała widok na tę ponoć gorszą część miasta, choć nie była pewna, czy są jakieś gorsze, bo w jej odczuciu wszystkie były podłe. Z pokoju na dziewiątym piętrze widziała część uznawaną za lepszą, lecz wolała patrzeć na tę drugą. Deszcz wszędzie był taki sam, ale wydawało jej się, że tu pada bardziej realnie.
Położyła się wcześnie i nie mogła zasnąć, a jak już jej się udało, to po godzinie i tak się obudziła, bo znów miała sen o mężczyźnie w białej masce jakby rozlewającej się mu po głowie, ubranym w brązowozłotą marynarkę, białą koszulę zakrwawioną od kołnierzyka, gumowe białe rękawiczki oraz czarny krawat i spodnie. Jak goście na okładce jednej z płyt Virgin Snatch; tam pewnie go zobaczyła i zapamiętała. Śnił się jej od czasu do czasu, przez kilka miesięcy, ale nie wiedziała, kim był. Ani raczej czym, bo jeśli już szukać jakiejś logiki w podświadomości, to należałoby ów sen zinterpretować jako projekcję jakiegoś uczucia bądź symbol. Często, tak jak tej nocy, ów mężczyzna pojawiał się na cmentarzu, w deszczu, bądź – jak dzisiaj – we mgle pełnej białych drobinek tańczących w powietrzu. Wyłonił się zza mgielnej zasłony. Rzadko cokolwiek pokazywał, w ogóle nie mówił. Po prostu był. To dziecinne, ale bała się człowieka ze snów przywdziewającego białą maskę, ubranego jak modele na okładce krążka kapeli thrashmetalowej. Budziła się spocona i z nierównym oddechem. Zwykle potem nie mogła już zasnąć i kończyła z przyjaciółmi, jamesonem i camelem, tkwiąc w milczeniu ciemności i obserwując, co się dzieje za oknem, a ostatnio – tak się złożyło – dział się głównie deszcz. Chyba że trafił się jej dyżur, lecz wtedy zwykle robiła to samo, tylko w fabryce[1], przy lepszym oświetleniu, bez alkoholu, jeśli nie wydarzyło się coś smutnego lub nie pochłonęły jej akta jakiejś równie smutnej sprawy.
Nie znalazła niczego przyjemnego, o czym mogłaby pomyśleć. Zgasiła papierosa w popielniczce. Wybawił ją dzwoniący w pokoju telefon. Idąc go odebrać, zastanawiała się, kto to. Własnej rodziny nie miała. Jej rodzice już nie żyli, z siostrą widziała się rano. Telefon mógł zatem oznaczać tylko jedno. Firma. Ktoś chciał się pewnie z nią spotkać i bardzo prawdopodobne, że był to trup, bo tak się złożyło, że nadkomisarz Kijowska od piętnastu lat zajmowała się głównie nimi. Oni, tak jak jameson i camel, też potrafili się z nią zaprzyjaźnić.
Smartfon leżał przy łóżku. Sięgnęła po niego. Dzwonił Marcin Krawczyk, jeden z dwóch jej najbliższych współpracowników. Odebrała.
– Coś się stało? – zapytała zmęczonym, cichym głosem pełnym emocji, lecz subtelnie ukrytych.
– Sorry, że tak późno – odezwał się prędko Marcin. Brzmiał, jakby był czymś poruszony, co modulowało jego niski, seksowny i przyjemny dla ucha tembr. – Mam coś porypanego i uważam, że powinnaś to zobaczyć.
Wiedziała, że przeczucia Marcina rzadko bywają mylące, więc długo się nie zastanawiała. Podprogowo czuła też, że stara się go nie zawieść, bo gdyby nie on, nie chodziłaby już po ziemi.
Zgodziła się i zapytała o adres. Kojarzyła to miejsce, przychodziła tam, kiedy odbywała swe rytualne, instynktowne, prywatne przechadzki po mieście. Skończyła rozmowę i ubrała się. Zadbała o makijaż automatycznie, precyzyjnie i w miarę szybko. Widziała w lustrze swoją twarz: inteligentną, smutną i oryginalną. Dzisiaj nie zamierzała nic odczytywać z szarozielonych oczu, tylko wyspać się po kilku męczących dniach. Na razie jednak to nie było możliwe. Na szczęście nauczyła się nie oczekiwać wiele, dzięki czemu nie czuła ciągłego zawodu. Chociaż przyjemnych zaskoczeń też nie doświadczała.
Whisky została na stole w kuchni. Fajki zabrała. Szmatę leżącą obok smartfona też. Glock został w sejfie w pokoju w komendzie, ale miała w mieszkaniu prywatną berettę schowaną w etażerce. Solidny automat. Nie zamontowała w domu zabezpieczonej skrytki, bo nie odwiedzały jej dzieci, w zasadzie poza siostrą nikt jej nie odwiedzał. Z mężczyznami nigdy nie spotykała się u siebie, a w ogóle ostatnio rzadko kiedy to czyniła. Pogładziła broń, jakby ta dziewiątka była psem.
Nie zabrała parasola, ale jeśli się nie myliła, to jakiś leżał na tylnym siedzeniu w samochodzie. Z wieszaka przy drzwiach wzięła dwie pary kluczy. Jeden do ołowianego V40, auta, które lubiła i z którym niechętnie się rozstawała, gdy zostawiała je pod fabryką, by przesiąść się do służbowego. Opuściła mieszkanie.
Czekały ją jeszcze korytarz, winda, drugi korytarz i będzie mogła się przywitać z deszczem.
Volvo wjechało w zaułek dzielący kino i budynek ZUS-u, po czym zatrzymało się przed jettą, nieoznakowanym radiowozem, którym przyjechał Marcin. Obok zaparkowała karetka, a najbliżej tyłów kina stał starszy model sedana nissana, którym na miejsce przyjechali technicy kryminalistyczni. Przestawało padać, a gdy Monika znalazła się w okolicy kina, ustało nawet siąpienie. Jakby deszcz nasycił się zbrodnią. Nie musiała więc sięgać na tylne siedzenie po parasolkę, co podwójnie ją cieszyło, bo nie lubiła parasolek. Z przyjemnie nagrzanego wozu miała wyjść w zimną noc, zatem nim to zrobiła, zapięła karmelowy płaszcz. Pod spód włożyła milutki w dotyku czarny jak smoła golf. Nim minęła róg budynku, zobaczyła Marcina. Oddalił się od miejsca znalezienia zwłok i lekko drżącymi dłońmi odpalił papierosa. Wyglądało na to, że miał już dość.
Śliczniutki efeb nie powinien oglądać trupa pięknej kobiety z niemal oderżniętą głową. Żyli w świecie estetyki, w którym ładne i zgrabne się pokazuje, a martwe i zakrwawione chowa do szafy i zasypuje starymi ciuchami, by się nie wydostało. Marcin zawsze miał powodzenie u dziewczyn, bo był tajemniczy i elektryzujący, jednak brak śmiałości sprawił, że wiele z tego nie skorzystał. Tylko jedna dziewczyna potrafiła go oswoić. Nawzajem przy sobie dojrzeli, z dziewczyny i chłopaka stając się kobietą i mężczyzną. Drogę czasami mieli wyboistą. Na razie stanęło na siedmiomiesięcznym chłopcu dzielnie próbującym wykonać jeden ruch, który pozwoliłby mu zacząć raczkować, lecz dupka wciąż pozostawała za ciężka, by ją skutecznie dźwignąć. Tej nocy, kiedy budzi się z płaczem, a mama stara się złagodzić mu kolkę, tata ogląda martwe, wciąż estetyczne ciało. I to właśnie jest najgorsze – bo nie da się go odczłowieczyć, ucieka od niego wzrokiem brązowych oczu, które malutki ma mieć po nim, ale mama zarzeka się, że jeszcze mu się zmienią. Nerwowo pali też papierosa.
Był w zamroczeniu, ponieważ zauważył Monikę dopiero, kiedy się przy nim pojawiła.
– O! Cześć. Czekam na karawan.
Spróbowała czegokolwiek się domyślić, lecz on w tej chwili nie potrafił być otwarty. Zresztą rzadko kiedy potrafił. Nie miała wyjścia. Musiała zobaczyć, co kryje się za śmietnikami, w białym blasku.
Technik w stopniu komisarza, który wykonał fotografię zwłok, podrapał się po nieogolonym policzku. Monika zauważyła, że wciąż nosi obrączkę, mimo że od dziewięciu miesięcy był z żoną w separacji. Chyba naprawdę ją kochał. Drugi, kawaler z długimi włosami swobodnie rozrzuconymi na ramionach i w beżowej kurtce z wytartym wzorem na plecach, robił coś przy ciele, zasłaniając widok. Nie założył uniformu roboczego nie dlatego, że zawsze był buntownikiem i grał w kapeli, którą nazwał Wola i Przedstawienie, lecz dlatego, że po prostu mu się nie chciało. Gdy zabrał znacznik miarowy, który posłużył przy fotografii, odsłonił Monice widok.
Pierwszą jej reakcją był nieznaczny grymas na twarzy, jakby bólu. Potem starała się kamuflować emocje. Nie było to łatwe, gdy patrzyła na kałużę krwi otaczającą paskudnie okaleczoną szyję, szkliste oczy o barwie płaszcza pani nadkomisarz, lekko rozwarte usta i długie, gęste, mokre włosy częściowo zatopione w posoce. W powietrzu unosił się metaliczny fetor. Krew miała mieszany kolor, bo wypłynęła strumieniami o różnym nasileniu z żył i tętnic. Najbardziej makabryczny był jednak widok niemal uciętej głowy.
– Zdjąłeś odciski? – zapytała Monika długowłosego technika.
– Taa – odpowiedział z chrypą. – Trzeba się jeszcze dokładnie jej przyjrzeć w dziennym świetle na stole sekcyjnym. Może będzie mieć coś pod paznokciami. We włosach nic nie znalazłem.
– Co to mogło być?
– Nóż myśliwski, maczeta albo jakaś inna konkretna kosa.
– Raczej skalpel – odezwał się komisarz będący w separacji. – To musiało być bardzo cienkie ostrze.
– W życiu nie widziałem czegoś tak chorego – skomentował muzyk, zamykając skrzynkę z narzędziami. – Niewiele zabrakło, by to była pieprzona dekapitacja.
Monika wciąż patrzyła na zwłoki i analizowała. Zapytała jeszcze techników, czy tak było ułożone ciało, gdy je zobaczyli. Potwierdzili. Marcin patrzył na łysego lekarza w okularach w czarnej oprawce, który w karetce przy zaświeconej lampce przybijał pieczątkę na dokumencie koniecznym dla zakładu pogrzebowego. Ktoś wjechał w zaułek między kinem a parkingiem. Przy okazji Monika zerknęła na radiowóz stojący obok grafitowego lancera, w którym przy włączonym wewnątrz świetle przebywało dwóch mundurowych i chyba ktoś z tyłu.
Czarny chevrolet cruze wreszcie znalazł się na miejscu. Wysiadł z niego rasowy pies – nawet mówili na niego Terrier – w czarnej, skórzanej kurtce i z bronią przytroczoną do paska, bez której nigdzie się nie ruszał. Gdy glock zostawał w fabryce, on zawsze miał ze sobą siedmionabojowego nagana. Bo Oskar Opala miał mnóstwo wrogów, wielu z nich siedziało jeszcze w więzieniach, ale możliwe, że przekłuwali tam lalkę voodoo z jego podobizną, czekając na wyjście i porzucenie okultyzmu na rzecz konkretnego działania. Drugie tyle nie wiedziało, że dzięki niemu przebywają zamknięci w puszce. Gdyby nie to, że bał się tylko Pana Boga, najprawdopodobniej popadłby z tego powodu w obłęd. Był mężczyzną o wyrazistych rysach twarzy, z ołowianoniebieskimi oczami, prostymi czarnymi włosami i kilkudniowym zarostem. W jego spojrzeniu był melancholijny smutek, a na twarzy uzewnętrzniał się często intensywny proces myślowy, jakby wewnątrz niego rozgrywał się konflikt. Oskar na tyle wsiąknął w policyjną robotę, że przybycie na miejsce zbrodni poza dyżurem nie sprawiało mu żadnego problemu.
– Kurwa, nie mogłem tutaj dotrzeć. Jechałem, wiesz, tam na dole, koło tych bloków. Hardcore – odezwał się niskim, łagodnym głosem, kiedy był już blisko Moniki. Rzadko się unosił. – Co mamy? – zapytał, stając naprzeciwko koleżanki.
Nie musiał czekać na odpowiedź, bo popatrzył w miejsce, gdzie leżała martwa kobieta z poderżniętym gardłem. Dwadzieścia lat siedział w tym biznesie, lecz i tak się zszokował.
– Boże jedyny. – Nic innego nie przyszło mu do głowy.
Zjawił się przy nich Marcin. Uścisnęli sobie dłonie z Oskarem. Oglądali zwłoki. Gdyby kobieta cudownie ożyła, pewnie zapytałaby ich, dlaczego się tak na nią gapią.
Wszyscy troje kierowali się jedną zasadą: odkryć prawdę na temat zbrodni, z którą przychodziło im się mierzyć. Poznać jej najskrytsze zakamarki. Zajrzeć wszędzie, gdzie będzie trzeba, doprowadzić do załamania nerwowego, kogo będzie trzeba, wywlec zabójcę z najgłębszej nory. Dowiedzieć się, co pchało go do uczynienia czegoś bardzo złego. Wiedzieli, że świat jest pełen zgnilizny, którą trzeba wyplenić. Że to jedno wielkie skurwysyństwo. Choć zdawali sobie sprawę z tego, że nie zmienią stanu rzeczy, nie mogli inaczej postępować. Po prostu nie mogli. Chyba dlatego stanowili najlepszy zespół w Wydziale do Walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw. Nie trafili tam z przypadku.
Monika, którą już we wczesnych latach służby w policji ochrzczono Rakiją (chociaż etymologii tego przezwiska nikt nie znał; pewien stary glina, który nadał jej ten pseudonim, załapał się do armii pod koniec wojny w Jugosławii i tam zapijał smutki rakiją) zaraz po oficerce z własnej woli znalazła się w nowo formowanym wydziale nazwanym Archiwum X. Mało kto w środowisku wierzył, że kobieta będzie w stanie rozwiązywać niewyjaśnione sprawy sprzed lat. Na przekór im wykonywała to coraz lepiej, będąc zdeterminowaną i skuteczną policjantką. „Kieruj się logiką, ona nigdy cię nie zawiedzie” – prosta reguła, która jej przyświecała, zawsze się sprawdzała. Jej największym osiągnięciem było odkrycie i złapanie seryjnego zabójcy nazywanego w firmie Barabaszem, gwałciciela i dusiciela. Po tym musiała jednak opuścić Archiwum X, bo nie potrafiła już dłużej tam pracować. Po dekadzie w świecie dramatów sprzed lat przeniosła się do świata aktualnych dramatów.
Oskar jako undercover cop przyczynił się do rozbicia największych grup przestępczych powstałych w luce po gangach z lat dziewięćdziesiątych. Zwerbowano go z komendy rejonowej. W tamtym czasie był wrakiem człowieka po osobistej sprawie, która go rozbiła na kawałki, i do teraz niezakończona zżerała po kawałeczku niczym trawiący organizm rak. Przez pięć lat udawał gangstera. Od dwóch pracował z Moniką, wciąż mając w głowie to, co wydarzyło się siedem lat temu.
Marcin został przydzielony do zespołu Moniki jako świeżo upieczony oficer policji, więc nadano mu kryptonim operacyjny Świeży. Miał mnóstwo kolegów, wielu jeszcze spod trzepaka, którzy czasami się przydawali, choćby wtedy, kiedy trzeba było tylnymi drzwiami wejść do akt Abwehry[2]. Poza tym był zmyślny i zastrzelił skundlonego psa, który zamierzał posłać Monikę na inny świat.
– Kto ją znalazł? – zapytała Monika.
– Laska, która wyszła z nocnego seansu – odpowiedział. – Jest z chłopakami. – Wskazał radiowóz na parkingu. – Ledwo ją przekonałem, żeby poczekała na was, ale nie chciała być blisko zwłok. W ogóle dziwna scena się rozegrała, gdy ją spotkałem. Rzuciła przy mnie chłopaka. To nawet nie było komiczne, tylko... abstrakcyjne.
– Na pewno zwłoki leżały tak jak teraz, kiedy je pierwszy raz zobaczyłeś?
– Na pewno. Nikt nie zmieniał pozycji.
– Mamy jakichś innych świadków?
– Chyba nie. Zatrzymałem w kinie personel, ale ludzi puściłem, żeby nie robić widowiska.
– Ładna – powiedział Oskar. – Nawet bardzo. – Przykucnął obok ciała.
– Specyficzna – dodał Marcin.
Monika dała mu znak, aby podał jej rękawiczki. Po chwili rozejrzała się wokół.
– Deszcz zmył wszelkie ślady, jeżeli zostały – powiedziała. – Nie wygląda na to, żeby ją uderzono. Może pchnięto. Przez wysokie buty mogła się łatwo przewrócić. – Spojrzeniem pokazała współpracownikom szpilki leżące nierówno blisko stóp ofiary. – Mogła też je skopać, starając wyszarpać się zabójcy. – Również przykucnęła przed zwłokami. – Mocniej pomięta sukienka w okolicy podbrzusza wskazuje, że napastnik usiadł na niej.
– Wbił ostrze i kroił, jakby zarzynał kurczaka – uzupełnił dosadnie Oskar.
– Musiała wierzgać, może mieć jego naskórek pod paznokciami. – Marcin popatrzył na równo pomalowane, średnio długie paznokcie kobiety w kolorze jej sukienki. – No i, ma się rozumieć, na pewno zbryzgała go krwią.
– Był silniejszy od niej – rzekł Oskar.
– Albo wziął ją z zaskoczenia.
– Gdyby działał z zaskoczenia, chlasnąłby ją od tyłu, a tu wszystko wskazuje na to, że zrobił to frontem do niej, kiedy leżała – skontrował kolegę Oskar. – Nigdzie indziej nie ma śladów.
– Bo wszędzie indziej padał deszcz. – Marcin odbił piłeczkę.
– Prawda.
Monika pogładziła palcem twarz kobiety zastygłą w ostatnim, rozpaczliwym grymasie. Przejechała też dłonią po długich, gęstych włosach. Sama nigdy takich nie miała, aktualnie były średniej długości.
– Dbała o siebie – powiedziała po chwili. – Dokładny, profesjonalny makijaż, dłonie niestrudzone pracą, z estetycznymi paznokciami. Włosy zrobione u porządnego fryzjera. Ciuchy nie z pierwszego lepszego sklepu.
– Była w cenie – odparł Oskar. – Nie ma torebki. Rabunek?
– Nie zabrał pierścionków, naszyjnika, nie zerwał kolczyków.
– Wziął kasę. Ale złodziej nie zabiłby jej. Nie w taki sposób. Stłukłby ją, palnął czymś w głowę, udusił, ale nie podrzynałby gardła.
– No właśnie – potwierdził Marcin. – Sam płaszcz opyliłby po wypraniu. Motyw seksualny?
– Ma pończochy na sobie – odpowiedziała Monika. – Nawet jeśliby ją zgwałcił i zabił, albo w odwrotnej kolejności, nie ubierałby jej potem. Nie wygląda też, żeby się na nią spuścił. Kiedy to się stało?
– Między dwudziestą trzecią a północą – rzucił Oskar. – Gdyby wcześniej, ktoś by ją znalazł.
Monika skinęła w stronę Oskara, obejrzała jeszcze raz oblicze ofiary i wstała.
– To dobre miejsce na zabójstwo – oceniła. – W nocy, w deszczu, ma się komfort działania. Ale też, jakkolwiek by patrzeć, to prawie środek miasta. Trzeba mieć w sobie bezczelność i pewność.
– Jeśli ją śledził, to musiał znać jej plany, wiedzieć, że tu będzie – zasugerował Oskar. – To oznacza, że ją poznał, wywąchał. Że ją wybrał.
– Mogli też przyjść tu razem – odpowiedział Marcin. – Wątpliwe, by taka cizia sama chodziła tędy nocą.
– Musimy ją poznać – podsumowała Monika.
Coś przyszło jej do głowy i podeszła do śmietników, omijając kałużę krwi. Otworzyła pierwszy z brzegu kontener i zajrzała do środka. Po chwili wyjęła z niego torebkę w odcieniu zaparzonej czarnej kawy. Wróciła do partnerów i zaczęła przeglądać zawartość. Wyjęła portfel, a torebkę przekazała Marcinowi. Wydobyła dowód osobisty i prawo jazdy z portfela ze sporą ilością gotówki i bez kart płatniczych, Marcin zaś znalazł kluczyki z logo mitsubishi i komplet kluczy do mieszkania.
– Oliwia Wajdzik, urodzona dziewiętnastego października tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego roku – powiedziała, czytając z dowodu osobistego. – Parę dni temu skończyła dwadzieścia osiem lat.
Następnie podała im adres zamieszkania z prawa jazdy. Jeśli był aktualny, ich ofiara mieszkała niedaleko Moniki, która znała ten blok z dużymi, nowoczesnymi kwadratami[3] wewnątrz. Fotografie z obu dokumentów nie pozostawiały cienia złudzeń, że należały do martwej kobiety.
– Nie ma komórki – rzucił Marcin. – Dlaczego zajrzałaś do tego śmietnika? – zapytał Monikę, podając jej kluczyki wyjęte z torebki, a Oskar na widok logo mitsubishi wskazał auto zaparkowane koło radiowozu.
– Bezpośrednie otoczenie miejsca zbrodni – wyjaśniła automatycznie Marcinowi, jakby to było oczywistością.
Podkomisarz lekko się skrzywił, wiedział, że jeszcze wiele musi się nauczyć.
– Weź na siebie kino. Torebka do fabryki – poleciła Marcinowi, po czym zwróciła się do Oskara i podała mu kluczyki do samochodu. – Sprawdź wózek. Ja porozmawiam ze świadkiem.
Gdy Marcin poszedł zanieść torebkę do jetty, a potem skierował się do kina, Monika oddaliła się nieco od zwłok Oliwii Wajdzik. Wyciągnęła papierosa i gniotła go w dłoni. Oskar zjawił się obok. Stali skierowani w stronę bloków, w niedużej odległości. Bez słowa zapalił.
– Dlaczego ktoś robi coś takiego? – zapytała wreszcie, nie patrząc na niego.
Oskar zerknął na nią. Nie odwzajemniła spojrzenia, zatem też odwrócił wzrok. Zaciągnął się porządnie i wydmuchał dym.
– Albo tak bardzo jara go czyjeś cierpienie, że zatraca się w amoku, coraz głębiej zatapiając ostrze bez opamiętania, albo działa w tak silnych emocjach, że nie panuje nad sobą, choćby chciał się powstrzymać.
– Za to cię lubię – powiedziała, wciąż nie nawiązując z nim kontaktu wzrokowego. – Jakbym słuchała własnych myśli wypowiedzianych na głos.
– Myślałem, że nikogo nie lubisz – mruknął Oskar i odszedł w stronę parkingu.
Monika wyrzuciła niezapalonego papierosa na schody prowadzące na osiedle i ruszyła w ślad za kolegą.
Po chwili Oliwię Wajdzik pakowano do czarnego worka.
Gdy na miejsce znalezienia zwłok przybył prokurator, Marcin był już w kinie, które pozwalało przenieść się do innego świata. Wyciszonego, oferującego spokój potrzebny do interpretacji i chłonięcia obrazów, do których się uciekało, ponieważ oferowały rzeczywistość zgoła odmienną od codzienności, która była zupełnie do niczego. Kiedyś jego koleżanka, może nawet ktoś więcej niż koleżanka, powiedziała, że kino to sztuka budowana przez wybitnie samotnych ludzi dla jeszcze bardziej samotnych. Że to przeżycie, które w danej chwili jest tylko dla ciebie, nie chcesz się nim dzielić, a te chwile na zawsze zostają w twoim sercu. Kochała filmy. Marcin nie wiedział, czy kocha je nadal, bo od kilku dobrych lat jej nie widział, lecz sądził, że tak i że nigdy nie zapomni jej prostych włosów, oczu mocno podkreślonych makijażem, trochę za dużego nosa i wąskich ust. Spojrzenia kogoś, kogo, jak w piosence Michaela Penna, opuściły wszystkie dobre rzeczy, które miał. Jednak wciąż potrafiącego skutecznie ugryźć.
Z plakatów przed kasą wynikało, że w tygodniu poza nocnymi seansami horrorów o opętaniach grali też Caraxa. Kilka osób, które wieczorem obsługiwało kino (z wyjątkiem kasjerki, która zwinęła się po sprzedaniu biletów na ostatni seans), z niecierpliwością czekało, aż zostaną puszczeni do domu. Mieli za sobą najdłuższą nockę w życiu. Ozdobioną trupem znalezionym tuż za miejscem pracy, obok śmietników. Nikt nie wiedział niczego istotnego, nie widział niczego podejrzanego i nikt z nich nie kojarzył Oliwii Wajdzik. Marcin, pokazując im jej zdjęcie w dowodzie osobistym, zasłaniał dłonią dane osobowe. Ostatnia za kinem była jedna z pracownic, która poszła zajarać po dwudziestej drugiej.
Nim policjant opuścił budynek wraz z pracownikami kina, pod pretekstem rozejrzenia się usiadł sam w pustej sali ze średniej wielkości ekranem. Nie cuchnęło popcornem i nie było tu chlewu, ponieważ tego kina raczej nie odwiedzała widownia spragniona smaku prażonej kukurydzy i latających po ekranie helikopterów.
Marcin zastanowił się nad nową sprawą. Pierwszy raz mierzył się z czymś tak ohydnym. Po oglądaniu kobiecego trupa z prawie uciętą głową nie chciał wracać do domu, nie chciał widzieć syna, jakby się obawiał, że przekaże mu cząstkę niedającego się wyczyścić brudu, który na nim osiadł. Przez moment poczuł, że nie chce wychodzić z tej pustej sali kinowej. Przestraszył się nie na żarty, że podświadomie może zrobić coś, by odreagować to, co zobaczył.
Rzucić żonę na łóżko, docisnąć kolanami, by uniemożliwić jej ucieczkę. Szarpnąć za włosy, objąć chwytem szyję. Zerwać z niej ubranie, by utorować sobie drogę do tyłka. Bez pozwolenia, instynktownie wbić się na oślep, szukając jej najwęższego otworu. Maksymalnie zesztywnieć, kiedy jęknie. Pchać i nie przejmować się jej bólem, warczeć jak pies. Zobaczyć łzy w jej oczach. Eksplodować napięciem, rozluźniając wreszcie pośladki. Po wszystkim odejść, zostawiając ją jak zużytą szmatę.
Poczuł obrzydzenie do siebie i nie chciał opuścić kina.
Monika wyprosiła z radiowozu facetów w granatowych mundurach, jakby wyganiała dzieciaki z podwórka. Zajęła miejsce na fotelu pasażera. Popatrzyła w lusterko wsteczne. Młoda dziewczyna o słowiańskiej urodzie z poharatanym policzkiem przekazywała wzrokiem, że ma już dość. Monika odwróciła się, poczekała, aż dziewczyna ją obejrzy, wyjęła legitymację i pokazała jej.
– Nadkomisarz Monika Kijowska, wydział terroru – przedstawiła się. – Musimy porozmawiać.
– O czym? O tym, co zobaczyłam? Co będzie mi się śniło przez kilka lat albo do końca życia? Co zobaczę przed oczami, kiedy zamknę oczy w wannie? – Dziewczyna wciąż histeryzowała. Nic dziwnego po tak paskudnym odkryciu.
– Jak się pani nazywa? – Monika zignorowała uniesienie świadka.
– Aleksandra Jantar.
– Ile ma pani lat?
– Dwadzieścia cztery.
– Czym się pani zajmuje?
– Studiuję.
– Co?
– Psychologię. Coś jeszcze chce pani o mnie wiedzieć? Czy tata mnie kocha? Czy jestem dziewicą?
Monika pomyślała, że to cwana dupa i nie ma co kontynuować budowania z nią więzi.
– Proszę dokładnie opisać, co się wydarzyło. Proponuję zacząć od tego, jak trafiła pani do kina.
Ola niechętnie opowiedziała po raz kolejny przebieg wieczoru. Zauważyła, że ta policjantka w porównaniu z tamtymi była dokładna i zadawała sensowne pytania, na przykład o to, skąd znała dokładny czas znalezienia zwłok. Odpowiedziała, że chwilę przed zobaczeniem martwej kobiety zerknęła na zegarek. Babka nie ustępowała, nie wahała się zadać intymnego pytania na temat nagłego skończenia związku z Piotrkiem. Nie okazywała emocji i Ola nie mogła prawie niczego odczytać z wyrazu jej twarzy. Chciałaby mieć kiedyś na kozetce taką pacjentkę, jeśli jej plany zawodowe doszłyby do skutku. To by było dopiero wyzwanie! W czasie krótkiej rozmowy poczuła do nadkomisarz sympatię i dlatego powiedziała bez ogródek na temat byłego już chłopaka i tego, co zobaczyła:
– Ten Piotruś to Piotruś Pan. Nie jestem pedofilką, by wiązać się na całe życie z dzieckiem. Widok zamordowanej brutalnie kobiety zaś wywołał we mnie impuls, by już nie bać się samotności. Bo i tak w niej umieramy.
W czasie rozmowy Moniki z Olą Oskar przeglądał lancera. Zauważył tapicerkę gdzieniegdzie przypaloną papierosami. Zaschnięte błoto znajdowało się tylko na dywaniku pod siedzeniem kierowcy, czyli nikt z nią nie jechał. Nie znalazł komórki. Żadne niespodzianki nie czaiły się w schowkach, ale Oskar wiedział, że należy lawetą zabrać auto do fabryki i przeczesać centymetr po centymetrze. Uruchomił nawigację i przejrzał ostatnio wybierane adresy. Oliwia Wajdzik miała przyjechać na osiedle rozpościerające się za kinem, więc najpewniej zaparkowała tu samochód, zeszła schodami i wróciła po załatwieniu sprawy. Do auta jednak nie doszła, bo skonała obok śmietników. Sporo jeździła po mieście, bo pamięć nawigacji zapisała kilka adresów rozrzuconych w różnych kierunkach. Pod nazwą „Dom” znalazł się adres wpisany w prawie jazdy.
Gdy Oskar sprawdzał bagażnik, Monika wysiadła z radiowozu i przekazała mundurowym, by zawieźli Olę do domu. Już następnego dnia będą chwalić się kolegom, że robili przy wyjątkowym trupie, a przy najbliższym spotkaniu z przyjaciółmi będą z napięciem opowiadać o niemal uciętej głowie. Ola zaś, nim odjechała z policjantami, zlustrowała dokładnie Oskara. Pomyślała, że chciałaby zobaczyć, jak wyjmuje broń, celuje do niej, a potem rozbiera ją według jej poleceń po tym, jak odebrała mu rewolwer i trzyma go na muszce.
– Do prowadzenia – rzucił Oskar, pokazując partnerce buty do biegania, które wziął z bagażnika.
– Chciała zmysłowo wyglądać podczas ostatniej wizyty – skomentowała Monika.
– Nie ma dokładnego adresu, więc musimy przejrzeć całe osiedle. Na szczęście nie jest wielkie.
– Jutro, zaraz po naradzie. Marcin będzie odsypiał dyżur, więc przyjedziemy sami. Może się nam poszczęści.
Prokurator czekał w okolicy miejsca, gdzie znaleziono zwłoki Oliwii Wajdzik, a gdzie teraz widać było tylko krew, i stukał palcem po ekranie smartfona. Stefan Gross był zadbanym mężczyzną po pięćdziesiątce, nieźle trzymającym się fizycznie jak na swój wiek dzięki bieganiu i pływaniu. Starannie dobierał buty do garniturów i lubił wkładać fular. Często o jego ubiorze decydowała żona, już druga, ale chyba ostatnia, bo zdradził ją tylko dwa razy, pokątnie i szybko. Miał podejrzenie, że ona też poszła z kimś w tango. Żyło im się wygodnie. Teść był szychą w Ministerstwie Rolnictwa i Rozwoju Wsi, córka studiowała w Essex.
Według Moniki prokurator był raczej szują niebrzydzącą się wziąć w łapę. Grali w zupełnie innej lidze. Spotkała się z nim, gdy szła do samochodu. Oskar towarzyszył jej w geście solidarności, lecz milczał jak grób. Dość naoglądał się urzędników robiących karierę dzięki jego kurewsko trudnej pracy, kiedy pod przykrywką udawał bandytę.
– Mam nadzieję, że technicy sporządzili precyzyjny protokół. Powinna pani rzucić na niego okiem – oznajmił Gross na powitanie. – Zgodnie z literą prawa powinna pani być przy jego tworzeniu.
– Zgodnie z literą prawa powinien przy tym być dyżurujący policjant, który otrzymał wezwanie – zripostowała. – Pan powinien widzieć zwłoki na miejscu znalezienia, ale się spóźnił. Coś jeszcze?
– Będziemy w kontakcie – odparł zgaszony Gross. – Na sekcji mnie nie będzie, mam obiad służbowy.
– Mnie też nie będzie, bo będę pracować nad znalezieniem zabójcy.
Prokurator zerknął na Oskara. Nie dostrzegł u niego żadnego przyjaznego gestu, a spojrzenie gliny mówiło, by spadał. Zmył się zirytowany tym, że tych dwoje nie pozwoliło mu porządzić. Wiedział, że to dobrzy policjanci, lecz dla dobra swojej posady czasami wolał nie wiedzieć, jakich środków używają, by osiągnąć cel. Wkurzali go tym zachowaniem, lecz zdarzało mu się pomyśleć, że mógłby ich polubić, że chciałby też być chociaż trochę przez nich lubiany. Cóż – kwitował w myślach – nie można mieć wszystkiego, czego się chce, jak śpiewał Mick Jagger, wokalista jego ukochanego zespołu. Mam żonę z twarzą odmłodzoną operacjami plastycznymi, zdolną córkę studiującą za granicą, owczarka kaukaskiego do walki z niedźwiedziami, duży, stalowoniebieski dom i brykę za sto koła. To dużo.
Marcin zjawił się po jakimś czasie po odjeździe Grossa. Stali we troje przed kinem i pustą ulicą. Niewiarygodne, że niedaleko miasto przez cały dzień i całą noc tętni życiem, podczas gdy tu o niektórych porach nic się nie dzieje. Wystarczy wsiąść do samochodu i przejechać kawałek, by trafić w wir nocnego życia. Ze skrajności w skrajność. Ale i tu, i tam mało kto myśli, że można parszywie umrzeć w deszczu.
Oskar i Marcin zapalili. Monika myślała ze wzrokiem spuszczonym na mokry asfalt.
– Wracam do fabryki, a rano spróbuję pospać – powiedział Marcin. – Ale czuję, że nic z tego nie wyjdzie. Odkąd pada ten cholerny deszcz, nie mogę zasnąć. Niby dobrze się sypia podczas deszczu...
– To nie przez deszcz, Świeży – odparł gorzko Oskar. – Ja się muszę, bez względu na wszystko, zwyczajnie po ludzku urżnąć. Nie mogę już patrzeć na to miasto. – Wyrzucił papierosa na drogę. – Do jutra.
– Daj mi klucze do jej mieszkania – poprosiła nagle Monika.
– Po co ci one? – szybko spytał Marcin.
Oskar już wiedział. Monika chciała jak najszybciej wejść w byłe już życie Oliwii Wajdzik i dowiedzieć się, kto i dlaczego je przerwał.
Wcisnęła volvo w słabo widoczne z ulicy miejsce parkingowe, zasypane brązowymi liśćmi przy krawężniku. Znała je, bo często jeździła tędy do pracy. Zatrzymując się tutaj rankami w korku, obserwowała młodych ludzi wyjeżdżających niezłymi brykami, niektórych z pociechami na tylnych siedzeniach, i starych ludzi poruszających się też niezłymi brykami albo pieszo. Kojarzyła stąd siwego, wysokiego pana w białym lnianym garniturze, który codziennie o tej samej porze wychodził z teczką i jednorazowym kubkiem kawy w dłoni. Diabli wiedzą, dlaczego lał w domu kawę do jednorazowych kubków, i diabli wiedzą, po co wychodził. Monice kiedyś zawodowe zboczenie zaszumiało w głowie i pomyślała, że nie zaszkodzi go wylegitymować, by później sprawdzić. Może w teczce trzymał odkrojone części ciał i w idealnym kamuflażu wyrzucał je dzień w dzień? Dobrze, że odpędziła od siebie tę myśl, bo gdyby naprawdę się okazało, że facet ma w teczce uciętą dłoń, jeszcze bardziej pogłębiłyby się paranoje policjantki.
Nim odnalazła wejście do budynku, niedaleko niej przeszli nawaleni jak autobus wyspiarze i Niemcy. Nie przeszkadzały im chłód i ryzyko ponownych opadów. Pewnie zamierzali obskoczyć wszystkie knajpy w okolicy. Monika dla pewności zadzwoniła do mieszkania Oliwii Wajdzik, choć nie zakładała, że ktoś tam był. Nie zauważyła na dłoniach zamordowanej obrączki ani pierścionka zaręczynowego. Nikt się nie odezwał, więc przekręciła klucz w drzwiach i weszła na klatkę schodową, dając się razić mocnym, automatycznym światłem. Na tablicy poza organizacyjnymi ogłoszeniami dla lokatorów krzywo wisiały ulotki barów szybkiej obsługi oraz społeczne prośby o niedokarmianie gołębi roznoszących wiele chorób i apele o dbanie o środowisko. W środku było dokładnie tak, jak sobie wyobrażała: inaczej niż w wysokich klitkach pamiętających poprzedni ustrój – w jednej z takich mieszkała – i inaczej niż w kabotyńskich wizjach współczesnych deweloperów realizowanych na pęczki. Odnalazła drzwi na czwartym piętrze. Na korytarzu panowała cisza, z mieszkań też nie wydobywały się żadne dźwięki. Można było usłyszeć jedynie bzyczenie lamp podsufitowych. Monika weszła do mieszkania zmarłej i po omacku poszukała włącznik światła. Był w innym miejscu, niż zazwyczaj się je montuje. Pachniało aloesem, bo pracująca klimatyzacja wpuszczała też zapach i utrzymywała przyjemną temperaturę. Widać Oliwię było stać na spore zużycie prądu. Monikę jeszcze bardziej zainteresowało, czym zajmowała się ofiara. Miała przestronne, dwupokojowe mieszkanie urządzone z pomysłem. Monika podczas jego oględzin pomyślała, że Oliwia była sybarytką i lubiła spędzać czas w swoim mieszkaniu, najchętniej sama, bo nie znalazła tam śladów choćby pomieszkiwania mężczyzny. Czysta łazienka, wyłącznie damskie, drogie kosmetyki, brak otwieracza do piwa w kuchni, żadnych typowo męskich kanałów odkodowanych w dekoderze. Ani pół męskiego ubrania. Za to pełno kobiecych kreacji ułożonych według schematu.
Monice wpadła w oko kremowa, całkiem gruba sukienka, do której dopasowałaby torebkę w kolorze oczu Oliwii i jej płaszcza, buty na niedużym obcasie i koniecznie złoty medalik schowany w równie pedantycznie poukładanym zbiorze biżuterii w szkatułce na toaletce w sypialni. Oliwia z pewnością zrobiłaby to podobnie albo jeszcze lepiej, bo Monika stwierdziła, że kobieta musiała mieć świetny gust i że lubiła swoje ubrania. Pewnie z celebrą przynosiła do garderoby nowe i układała, co do czego będzie pasowało, choć jej figura, oryginalna buzia i karmelowe oczy świetnie wyglądałyby nawet w piżamie, by wyrywać facetów i podobać się na ulicy. Monika była niemal pewna, że gdy zobaczy wyczyszczone zwłoki dziewczyny, utwierdzi się w przekonaniu, że Oliwia należała do wąskiego grona kobiet pięknych, które nie potrzebują makijażu, by olśniewać.
Nie znalazła komórki. Na stacjonarnym nikt się nie nagrał. MacBooka przejrzała naprędce, bo odezwało się zmęczenie. Zdziwił ją brak hasła, ale skoro Oliwia mieszkała sama, nie musiała ukrywać zawartości komputera przed wścibskimi. Na pierwszy rzut oka w historii przeglądarki i w poczcie elektronicznej (hasło było zapisane w pamięci przeglądarki) nie odnalazła niczego ciekawego. Nim wstała z wygodnego fotela, przeszło jej przez myśli wrażenie, że Oliwia grubą krechą oddzielała życie prywatne od zawodowego – albo przynajmniej swoje mieszkanie od reszty życia.
Nad łóżkiem w sypialni wisiała reprodukcja obrazu Picabii, jednego z tych, gdzie dwie kobiety i para rąk spotykają się w potrójnej ekspozycji – namalował trochę takich. Monika nie chciała kłaść się na łóżku, choć sprawiało wrażenie wygodnego. Wolała przejść do salonu i tam wtulić się w koc leżący na kanapie. Poczuła ciepło, więc zmniejszyła temperaturę na termostacie w mieszkaniu. Ponownie się zdziwiła, że ktoś rezygnuje z miejskiego systemu grzewczego, by korzystać z własnego, elektrycznego. Wiedziała, że istnieje szansa, aby tutaj nie przyśnił się jej facet w białej masce. Może on straszył tylko w jej mieszkaniu? Bzdura, wiedziała o tym. On nie straszył i nie krzywdził. Bała się go z innego powodu. Po prostu był w miejscu, które nazywało się jej umysłem, a że umysł miała pełen depresyjnych widoków... Czym był? Nie ruszał się, więc kto wie, czy nie symbolizował trupów, które spotykała na swej drodze. Może. Zabawy w odgadywanie znaczenia snów wychodziły jej słabo. Pewnie dlatego, że zwyczajnie nie wierzyła w symbolikę marzeń sennych. Bo w życiu Moniki Kijowskiej liczył się konkret. Logika, która nigdy nie zawodziła.
Przed zamknięciem oczu mignęła jej myśl, dlaczego Oliwia Wajdzik tak bardzo podkreślała swoją urodę, skoro bez tego była piękna. Może musiała to robić ze względu na swój fach? Zasnęła szybko i przyjemnie. Nic jej nie zbudziło.
Z rana w pokoju pracował już Oskar. Wymięty i niedospany, lecz w gotowości, bez werwy i przesadnej ekscytacji, lecz solidny i rzeczowy. Monika trochę się spóźniła, bo po przebudzeniu rano w mieszkaniu Oliwii Wajdzik musiała pojechać do własnego, a nie udało jej się ominąć korków. Przeprosiła za spóźnienie i jeszcze nim postawiła kubek z kawą na swoim biurku, zapytała partnera o postępy w śledztwie i wynikłe z nich wnioski. Przed zakończeniem pracy ekspresu Oskar powiedział o zawartości torebki Oliwii. Kwota gotówki znajdującej się w portfelu wynosiła tysiąc dwieście złotych. Nie było tam kart płatniczych, kart stałego klienta, identyfikatorów i wizytówek. W przegrodzie na bilon chowały się tylko drobne. W torebce Oliwia trzymała też standardowe damskie akcesoria, jak preparaty i przyrządy do robienia makijażu, perfumy i dezodorant. Znajdowały się tam też napoczęta paczka cienkich, mentolowych papierosów, smukła zapalniczka żarowa, chusteczki higieniczne i odświeżające pastylki winterfresh. To po raz kolejny potwierdziło teorię Moniki, że Oliwia była poukładaną osobą.
Zbliżyła się do zawartości torebki leżącej na biurku Oskara i wzięła perfumy. Najpierw delikatnie, potem mocniej wciągnęła ich zapach. Ostry, prowokacyjny, ale nie przesadny. Mężczyzna z pewnością pozostawał pod jego urokiem. Ten zapach podkreślał kobiecość, lecz nie dominował jej. Monika miała wrażenie, że Oliwia Wajdzik wiedziała, jak uwodzić facetów. Może nawet robiła to celowo, nie bez przyjemności.
Monika podeszła do okna i wystraszyła tym ptaka chcącego skryć się na zewnętrznym parapecie. Nadaremnie, bo deszcz i tak by go dopadł. Ulica skąpana w wodzie z nieba przyjęła szare, chłodne barwy.
Oskar opowiadał teraz o samochodzie. Lancer nie nosił innych śladów prócz tych należących do właścicielki. Legalnie zarejestrowany i z bieżącym przeglądem. Oskar sprawdzał też Oliwię w rejestrach – cisza. Wyglądało na to, że nie była karana. Monika powiedziała mu, że trzeba zabrać laptopa do sprawdzenia, a w mieszkaniu raczej nie znajdą niczego przydatnego, ale oczywiście oficjalnie będą to wiedzieć dopiero po przeszukaniu. Usiadła przy biurku, by napić się kawy, i pokrótce streściła partnerowi, jak wygląda lokum zmarłej. Powiedziała o wypasionej chacie bez śladów mężczyzny i o braku wskazówek mówiących o jej życiu prywatnym i zawodowym. Żeby dowiedzieć się czegoś więcej o zamordowanej, należało ruszyć pod adres, który miała wpisany w nawigacji i pod którym prawdopodobnie była, nim została zamordowana. Nim Marcin odeśpi i znajdzie jej rodzinę.
Zanim opuścili fabrykę, Monika zajrzała do pokoju naczelnika.
Władysław Kosta mierzył ponad dwieście centymetrów i wzrost dorównywał jego osiągnięciom w policji. Na ulicy zjadł zęby. Przeszedł wszystkie szczeble kariery i kiedy Monika dowiedziała się, że będzie jej przełożonym, wiedziała, że ich współpraca będzie przebiegać sprawnie. Nie myliła się. Zgrzyty, owszem, pojawiały się, były nieuniknione ze względu na jej styl i jego funkcję, ale szef na wiele jej pozwalał i na wiele przymykał oko, ponieważ sam był psem. Szefowanie wydziałowi terroru nie dawało adrenaliny, lecz wciąż trzymało go w pionie, a bez firmy żyć nie potrafił. Mimo że była to robota do dupy, nigdy nie wyobrażał sobie, że mógłby robić coś innego.
Monika usiadła naprzeciwko niego w skromnie urządzonym gabinecie i obejrzała go dyskretnie. Wiedziała, że wciąż nie przyzwyczaił się do garnituru i że chyba nigdy nie będzie mu to dane. Przeważnie zakładał czarne spodnie, białą koszulę i czarny krawat albo nie wkładał go w ogóle, jak agenci FBI w serialach. Taki ubiór pasował do jego podłużnej twarzy z wyrazistym nosem, mało filmowym spojrzeniem i brązowymi, przenikliwymi oczami. Potrafił sprytnie działać i rozmawiać z ludźmi. Zachowywał się konkretnie, umiał przekazać, co sądzi i czego od innych wymaga. Monika zauważyła, że czarne włosy siwieją mu coraz bardziej. Nic dziwnego, skoro miał już syna po trzydziestce. Nigdy o nim nie mówił, o żonie zresztą też nie, co naturalne dla człowieka o staroszkolnej, przedwojennej mentalności, który grubą krechą oddziela pracę od prywatności. Chodziły plotki, że syn poważnie chorował, choć Monika wiedziała, że raczej nie jest to prawdą, bo studiował w szkole filmowej na wydziale operatorskim.
– Nie wygląda to za dobrze – odezwał się głosem równie niefilmowym jak jego oczy. Spoglądał na fotografie z miejsca odkrycia zwłok.
Monika też zerknęła na nie. Oliwia Wajdzik w mlecznym blasku z głęboko poderżniętym gardłem nadal wyglądała fotogenicznie. W przeciwieństwie do większości zwłok, które widziała w życiu, ten trup różnił się od innych. Tamte były wykoślawione, brudne, brzydkie, a Oliwia nawet po śmierci, z niemal odciętą głową, wyglądała czysto i pięknie.
– Wstępnie odrzuciliśmy motyw rabunkowy, bo w torebce, która leżała w śmietniku, porzucona przez zabójcę, tkwił tysiąc złotych – rzekła do Władysława.
– Dewiant? – mruknął naczelnik.
– Z oględzin na miejscu wynika, że nie, lecz motyw seksualny będzie można wykluczyć dopiero po sekcji. Intryguje mnie, dlaczego wyrzucił jej torebkę.
– Może chciał, żeby zidentyfikowano ofiarę.
– Możliwe. Ale w takim razie dlaczego nie zostawił jej obok niej? Druga sprawa to brak komórki.
– Co zamierzasz?
– Jadę z Oskarem do bloków w okolicy miejsca jej znalezienia. Według GPS-u właśnie tam zmierzała.
– Czego potrzebujesz?
– Kogoś, kto ustali miejsce pobytu jej rodziny, zanim Marcin wróci. Trzeba też wysłać ekipę do mieszkania dziewczyny, pogadać z właścicielem, sąsiadami i dozorcą.
Władysław zgodził się na to skinieniem głowy i zmrużeniem oczu.
– Chcę też, żebyś przejął kontrolę nad Grossem. Nie chcę, żeby nabruździł w śledztwie. To poważna sprawa. Proszę cię, miej na niego oko.
– Da się zrobić – odparł naczelnik. Coś chodziło mu po głowie i z zachowania można było wysnuć wniosek, że zastanawiał się, czy to powiedzieć.
Monika dostrzegła zawahanie naczelnika.
– Dzięki – powiedziała i wstała.
– Monika...
– Nie pytaj o to – przerwała mu, choć wcale nie było wiadome, czy będzie kontynuował, bo wciąż się wahał.
– Dlaczego? – zapytał zaciekawiony.
Spotkali się spojrzeniami.
– Bo ja też myślę, że może zrobić to ponownie.
Nie poszczęściło im się od razu, ale i tak nie było najgorzej. Ci mieszkańcy bloku, którzy nie wyszli jeszcze do pracy albo nie pracowali poza domem, albo nie pracowali w ogóle, w większości nie rozpoznawali dziewczyny. Jedynie pewna bezrobotna kobieta w średnim wieku, która powiedziała Monice, gdzie wpadała Oliwia. Według niej średnio raz na dwa tygodnie odwiedzała sąsiada, który, jak ona, nie wychodził rano do pracy.
Rudawy facet średniego wzrostu i standardowej postawy otworzył drzwi Monice i Oskarowi, którego policjantka wezwała przez krótkofalówkę. Stanął przed nimi w dresowych spodniach i podkoszulku. Monika zwróciła uwagę na zadbaną brodę i paznokcie. Jego ręce nie wyglądały na skalane ciężką pracą.
– Komisarz Opala, wydział terroru – przedstawił się Oskar, pokazując legitymację.
– Monika Kijowska. – Też zaprezentowała mu szmatę. – Pan Sylwester Zawadzki?
Jego personalia przedtem podała im sąsiadka.
– Zgadza się. O co chodzi? – Miał nieco skrzeczący głos.
– Chcielibyśmy porozmawiać z panem o Oliwii Wajdzik – powiedziała Monika. – Z naszych ustaleń wynika, że mogła pana wczoraj odwiedzić.
– Nie znam nikogo takiego – pewnie odpowiedział Zawadzki.