Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W delcie Newy nad Zatoką Fińską leży miasto niezwykłe. Piotrogród. Leningrad. Petersburg. Dla jednych rajska kraina swobody i oaza nowoczesności, dla innych miejsce bolesnych wspomnień, od których nie ma ucieczki.
Joanna Czeczott prowadzi nas ulicami Petersburga, splatając przeszłość i teraźniejszość tego niezwykłego miasta. Car Piotr I, żelazną ręką pchający zacofaną metropolię w stronę Zachodu. Dyrektor petersburskiego teatru, który w żółtym trykocie postanawia dołączyć do trupy baletowej. Zrozpaczone matki, odwiedzające swoich synów w areszcie. Bananowe pokolenie lat 80., rozkochane w Putinie i pieniądzach swoich rodziców.
„Petersburg” to przewodnik po miejscu, które pomimo niezliczonych klęsk i wojen, zawsze podnosiło się z upadku i z nadzieją spoglądało w przyszłość.
„Petersburg to miasto Dostojewskiego, obserwatora opisującego, jak w człowieku łączą się największa szlachetność i najpodlejsze draństwo. I to jest klucz do tego fascynującego, brawurowego przewodnika. Autorka skacze przez czas – z Petersburga przez Leningrad do Piotrogrodu, od cara wyrywającego stolicę morzu do Galiny sprzedającej plastry w metrze. Skacze ze snu w jawę, ze stalinowskiego centrum emigracji wewnętrznej do błękitnej stolicy putinowskiej Rosji, gdzie lesbijki z całego Sojuza mogą chodzić za ręce. Warto zainwestować w tę podróż.” Ewa Wieczorek
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 374
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Stuart Franklin / Magnum Photos / Forum
Copyright © by Joanna Woźniczko-Czeczott, 2017
Opieka redakcyjna Konrad Nowacki
Redakcja Anna Mirkowska
Korekty Sandra Trela, Marcin Piątek
Skład Sandra Trela / d2d.pl
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-381-2
Dla Helenki, Leosia i Q., za którymi zawsze najbardziej tam tęskniłam
Nyen – 1632 – 14 maja 1703
Petersburg – 16 maja 1703 – 31 sierpnia 1914
Piotrogród – 31 sierpnia 1914 – 26 stycznia 1924
Leningrad – 26 stycznia 1924 – 6 września 1991
Petersburg – od 6 września 1991
Kto z nas nie udaje się czasem na emigrację wewnętrzną? W mieście snu żyją ludzie, którzy nie wracali z niej całe dekady. Są w niej mistrzami. Mistrzowie ci mają swoich mistrzów. Niedoścignionym jest na przykład Josif Brodski. Jego przyjaciel pisze: „Brodski żył nie w proletariackim kraju, ale w monastyrze własnego ducha. Nie walczył z reżimem. Po prostu go nie zauważał. Nie był świadomy jego istnienia”.
Jego brak wiedzy o sowieckich realiach mógł się wręcz wydać symulowany. Poeta był na przykład przekonany, że Dzierżyński żyje. Że Komintern to nazwa zespołu muzycznego. Nie umiał zidentyfikować członków politbiura Komitetu Centralnego. Gdy fasada budynku, w którym mieszkał, została udekorowana sześciometrowym portretem Mżawanadzego[1], spytał: „Kto to? Wygląda jak William Blake”1.
Josif Brodski – i jemu podobni – nie „udawali się czasem” na emigrację wewnętrzną. Oni wręcz tam zamieszkali. Innymi słowy – żyli wnie.
Kategorię życia wnie nazwał i opisał Aleksiej Jurczak, profesor kulturoznawstwa na Berkeley – i oczywiście rodowity leningradczyk. Życie wnie – wyjaśnia, a w biegłości żonglowania przykładami wyczuwamy jego własne doświadczenie – nie oznacza egzystowania poza systemem. To byłoby, rzecz jasna, niemożliwe, bo w Rosji Radzieckiej system był totalny, a co za tym idzie – obejmował wszystkie sfery życia. Nie dało się funkcjonować poza nim i nie ponosić z tego tytułu konsekwencji. Każda próba wyłomu skutkowała represjami.
Tymczasem ludzie, którzy żyli wnie, nie byli też dysydentami. Dla nich totalitarna władza i dysydencka opozycja stanowiły jedynie awers i rewers tej samej, mało interesującej monety. Monety, której lepiej w ogóle nie dotykać. Nie z przezorności, skąd. Po prostu dlatego, że funkcjonowało się w zgoła innym wymiarze2.
Jurczak cytuje jedną z weteranek życia wnie: „Nie mieliśmy do nich [dysydentów] żadnego stosunku. Nie byliśmy nimi. […] Byliśmy inni, bo dla nas oni byli ludźmi sowieckimi. To tylko kwestia zmieniających się znaków: plus lub minus. Osoby prosystemowe i antysystemowe były jednakowo ludźmi sowieckimi. A ja nigdy nie myślałam o sobie jako o człowieku sowieckim. Byliśmy organicznie inni. Byliśmy po prostu wnie”3.
„Cóż za wspaniałą biografię kroją naszemu rudemu przyjacielowi!” – wykrzyknęła Anna Achmatowa, gdy dowiedziała się, że KGB zsyła Brodskiego na ciężkie roboty do obwodu archangielskiego (spędził tam półtora roku, które wspominał dobrze). Z zarzutem: pasożytnictwo. Nuta zdumienia, która (oprócz ironii i przeczucia narodzin dojrzałego poety) pobrzmiewa w okrzyku Achmatowej, wskazuje, że kręgi zainteresowań jej „rudego przyjaciela” oraz KGB w zasadzie nie miały powodu się stykać. On nie był dysydentem.
Zarzut pasożytnictwa postawiony Brodskiemu podpowiadał natomiast, jak skuteczniej utrzymać rozłączność tych dwóch kręgów: tylko przez silniejsze umocowanie się w systemie. Wnie można było bowiem spokojnie żyć jedynie wewnątrz niego – najlepiej w samych jego trzewiach, aby nie budzić podejrzeń.
Tym tropem podążali żyjący wnie obywatele miasta snu. Ideałem ich egzystencji stała się zatem praca w kotłowni w jednym z sowieckich wielopiętrowych bloków. Jak twierdzi Jurczak, najbardziej pożądana posada dla młodej leningradzkiej inteligencji lat osiemdziesiątych, obok fuchy dozorcy i stróża. Zresztą profesor nie powiedziałby „inteligencji”, bo już to ma konotacje systemowe lub antysystemowe. Powiedziałby: pracy w kotłowni pożądał każdy ze swoich. Tych, którzy z lubością spędzali roboczogodziny, doglądając pieców, czasem przekręcając jakąś korbę czy inny kurek, a tak naprawdę – studiując faktycznie palące ich zagadnienia z zakresu filozofii, metafizyki, literaturoznawstwa i innych cudownie pasożytniczo-niepraktycznych dziedzin.
Kobieta cytowana przez Jurczaka wspomina, jak jej koleżanka ubiegała się o pracę w kotłowni. O, trzeba było do tego niezłych znajomości. Dzięki protekcji wezwano ją na rozmowę kwalifikacyjną, ale i tak dostała odmowę. „Co? Mediewistka? O nie, nie. Tu wszyscy są z nauk prawnych. Dwóch doktorów, trzeci wkrótce się broni”4 – usłyszała.
Kotłownia stanowiła enklawę idealną: gdzie intelektualiści mogli być bardziej wewnątrz systemu, jeśli nie wśród jego rur, bojlerów, wajch, kontrolek, termometrów i kotłów? Gdzie mogli być jednocześnie bardziej na zewnątrz tego systemu, niedostępni dla niego? Byli wnie: dbali o żar w kotłach państwa radzieckiego, pozostawiając swój świat całkowicie poza jego zasięgiem. Czy to przypadek, że ten żar się w końcu rozpalił? Jurczak stworzył kategorię wnie do opisu ostatniego sowieckiego pokolenia – a swoją książkę opatrzył tytułem Wszystko było na zawsze, do czasu, gdy przestało być w ogóle.
Ale lata osiemdziesiąte nie wzięły się znikąd. Brodski „pasożytował” już w latach sześćdziesiątych, a powody do emigracji wewnętrznej w tej części świata istniały od wieków.
W 1917 roku Iwan Bunin napisał: „Ludzi ratują tylko własne niedostatki – słaba wyobraźnia, brak wrażliwości, niezdolność do myślenia – inaczej nie dałoby się żyć”5. Wkrótce uciekł z kraju. Ci, którzy zostali, szukali innego ratunku. I wielu znalazło go – właśnie odwrotnie, niż myślał Bunin – w uskrzydlającej wyobraźni, w otulającej wrażliwości, w oświecającej jasności myślenia.
A na stolicę emigracji wewnętrznej jak żadne inne miasto nadawał się Petersburg. Pozbawiony swej funkcji stolicy politycznej, w latach dwudziestych, już po przemianowaniu na Leningrad, nagle został zdeklasowany. Jego bogactwo intelektualne – liczne urzędy, szkoły, uczelnie, muzea, teatry – okazało się teraz zbyt wielkie, nieprzystające do potrzeb prowincjonalnego miasta. Kształciło ono zastępy ludzi, których horyzonty wyznaczała tylko własna wyobraźnia. Stało się miastem z syndromem overeducated, czy raczej overqualified. Jego potencjał przeniósł się wnie.
Nie cały, rzecz prosta. Władze w Moskwie robiły zresztą, co mogły, aby ów kłopotliwy naddatek uszczuplić. Leningrad nie cieszył się sympatią Stalina, toteż boleśniej niż inne miasta dotknęły go czystki końca lat trzydziestych. Także decyzję o niepoddaniu go Niemcom po oblężeniu cechowała charakterystyczna niefrasobliwość w gospodarowaniu zasobami ludzkimi i upuszczaniu krwi.
Ale i tak przez całe dekady ludzie żyli tu – i żyją – wnie. Wciąż pełno tych, dla których emigracja wewnętrzna to treść życia. Tak jakby nigdy z niej nie wracali. Bywa, że system wzywa ich do odmeldowania się, po czym spokojnie odchodzą w głąb siebie, do swoich spraw. Bywa też, że Rosja wdziera się w ich świat i z niego wyrywa. Wówczas cierpią. Wartością staje się samo przechowanie pamięci o nim. Ale pamięć jest tutaj szczególnie zagrożona.
Jesienią zdarza się, że nisko nad miastem wiszą ciężkie chmury. Kolejnego dnia opadają tuż nad dachy kamienic i nie widać już nawet złotych kopuł i iglic. A jeszcze kolejnego – siadają na ziemi. Chodzi się wówczas w ciemnoszarej mgle, która natychmiast nasyca się cierpkim smakiem spalin.
Ten Petersburg jest tak naprawdę wnie od samego początku. Już zgodnie z mitem założycielskim miał to być przecież twór obcy, niepasujący do Rosji – a jednocześnie miasto, w którym buchają żarem jej kotły. Byciewnie daje mu energię. Działanie jednocześnie „tu i teraz” oraz „gdziekolwiek i kiedykolwiek” rodzi napięcie. Zdarza się, że między tymi sferami iskrzy.
Bycie wnie daje też dystans, dzięki któremu łatwiej wejść do systemu na własnych zasadach. Ba: właśnie z pozycji wnie wraca się po to, aby system wywrócić do góry nogami. W ten sposób Piotr I po podróży na Zachód wrócił nad Newę, aby stworzyć Petersburg. W ten sposób Lenin po pobycie w Szwajcarii wrócił nad Newę, aby stworzyć Leningrad. A nawet (jeśli przymknie się oko na proporcje) w ten sposób Putin po służbie w Niemczech wrócił nad Newę, aby odtworzyć imperium FSB.
Większość osób, które mogą sobie na to pozwolić, z emigracji wewnętrznej jednak dobrowolnie nie wraca. Co śmielsi chcieliby usankcjonować status wnie, przynajmniejna szczeblu lokalnym – i jest o czym pofantazjować nocą przy nalewce i płomieniu z burżujki, na drewnianym strychu kamienicy na Wyspie Wasylewskiej.
– Blisko nam do separatystów petersburskich – wyznał kiedyś klarnecista Igor, błyskając białymi zębami. – Chcemy uciekać z Rosji całym miastem!
Josifa Brodskiego władze wydaliły w końcu z kraju. Złożono mu dwukrotnie propozycję wyjazdu do Izraela, propozycję nie do odrzucenia, którą dwukrotnie odrzucił. W końcu zawieźli go po prostu na lotnisko, wsadzili do samolotu do Wiednia. Nigdy nie wrócił do kraju. Odbicie Petersburga odnalazł w Wenecji.
Emigracja wewnętrzna przeradza się czasem w zewnętrzną. Ale kto jest dobrze wyćwiczony w byciu wnie, odtworzy swoją stolicę nawet na obczyźnie. Petersburg pozostanie na zawsze miastem snu.
Łużyce, wieś sto pięćdziesiąt kilometrów na zachód od Petersburga, na brzegu Zatoki Fińskiej – ruiny twierdzy Nienszanc, Petersburg, dzielnica Ochta, przy ujściu rzeki Ochta do Newy
Tatiana Wiktorowna myślała, że wychodzi za Rosjanina. Ślub wzięli w jego rodzinnej wsi. Podczas ceremonii kobiety śpiewały pieśni w dziwnym języku. Jedna z nich brzmiała tak:
Idą cztery dziewice:
jak będziemy się bawić patykami i pałkami?
Patyk poleciał do nieba, pałka potoczyła się po drodze,
po drodze do kościoła, na grób brata.
Bracie, synu mej matki. Wróć do domu.
Nagotuj kocioł jaj. Przygotuj korzec ciasta.
Połóż jaja na ziemię, a ciasto na grób.
Wskaż moje imię, wspomnij mój wiek.
O bracie, synu mej matki,
czy możesz zbudzić się i powstać?
Wyciągnąć ręce z grobu,
otrzepać palce z piasku?
O siostro, córko mej matki.
Idź do domu. Bądź w domu.
Nagotuj kocioł jaj. Przygotuj korzec ciasta.
Połóż jaja na ziemię, a ciasto na grób.
Wskaż moje imię, wspomnij mój wiek!6
Tatiana patrzyła na swojego nowo poślubionego męża. Siergiej znał te pieśni i rozumiał ten język.
W ten sposób dowiedziała się, że jest Wodem.
Nie, to nieprawda, że wcześniej były tu tylko błota i bagniste pustkowia.
Jeśli chodzi o strefę geograficzną, są to południowe rejony tajgi. Rosły tu gęste lasy, wiekowe jodły i sosny. Dość szybko je zresztą wycięto. I dość szybko trzeba było zacząć walczyć z wyrębem – już dekadę po założeniu Petersburga car wprowadził kary za samowolne ścinanie drzew.
Nie, to nieprawda, że wcześniej ziemie te były niezamieszkane. Od średniowiecza żyli tu Iżorowie i Wodowie. A także Finowie ingermanlandzcy, Wepsowie i liczni cudzoziemcy, głównie Szwedzi. Tereny wokół dzisiejszego Petersburga nazywano Ingrią, Ongrią lub Ingermanlandią. U progu XVIII wieku mieszkało na nich około sześćdziesięciu tysięcy osób.
Dobrali się, Siergiej i Tatiana. Bo jej matka pochodziła z Wepsów.
Ale to Wodowie okazali się jej przeznaczeniem.
– Zaczęłam interesować się najpierw genealogią rodziny Siergieja. I było tak, jakby nagle otworzył się przede mną cały świat, którego wcześniej nikt nie próbował poznać i który starannie skrywał się przed obcym wzrokiem7.
Zachwyciła się nim. Zanurzyła się weń. Nie wiedziała, co się może zdarzyć, gdy wyciągnie ten świat z ukrycia.
I zaczęli żyć jak prawdziwi Wodowie – ona, pracownica rybnego kombinatu, i on, robotnik z fabryki fosforu w Kingiseppie, mieście jakieś sto kilometrów w głąb lądu, najbliżej Łużyc. Zimą i wiosną pracowali tam, żyjąc w swoim małym kingiseppskim mieszkanku. Za to latem, jesienią i kiedy tylko się dało, przenosili się do Łużyc.
Zbierali grzyby i jagody w okolicznych lasach. Oddawali je potem do skupu – a można na tym zarobić. Za parę lat za pieniądze z grzybów i jagód postawią nowy dom.
Ale to już później. Po pożarze.
Na razie mieszkają w rodzinnym domu Jefimowów, rodziny Siergieja: tradycyjnym, drewnianym, trzyczęściowym.
Nie spłonął w wojnie. To rzadkość.
Wodowie budują domy na pokolenia. Ich siedziby mają po jednej stronie część zimową (lepiej ogrzewaną), po drugiej część letnią (lżejszą, przewiewną), a pośrodku korytarz, pomieszczenie gospodarcze. Gdy syn się żeni, rodzice odcinają część letnią i przenosi się ją, belka po belce, na nowe miejsce: tam zamieszkają nowożeńcy. Potem młodzi spokojnie dobudują sobie część zimową, a rodzice – nową część letnią. To domy pomyślane tak, aby pączkowały i trwały.
Dom Jefimowów jest dla Tatiany łaskawy. Gospodyni zaprasza tam ludzi. Wypytuje o zwyczaje, tworzy drzewa genealogiczne także innych rodzin. A to trudne, bo Wodowie nie używali nazwisk, tylko zawołań. Najczęściej od ptaków: Głuszec, Kruk, ktoś nawet był Kurą Fienią. Gdy Rosjanie kazali wpisywać nazwiska do paszportów, Wodowie zaczęli wpisywać nazwiska, jakie znali. Na przykład: Suworow. Albo posługiwali się imionami odojcowskimijako nazwiskami i co pokolenie wpisywali nowe. Mąż miał inne nazwisko niż żona.
Galimatias.
Ale Tatiana kopie cierpliwie.
A Siergiej oprowadza ją po lasach, które schodził od dziecka. Prowadzi ją na cmentarze. Niewtajemniczonemu trudno je znaleźć, bo wodzkie groby powinny pozostać nieoznakowane, najlepiej, aby wyrósł na nich zagajnik. Bliscy przynoszą tam zmarłym jedzenie i kładą do dziupli jaja, kaszę, ciasto. Dusze przylatują i posilają się.
Siergiej prowadzi też żonę nad wodę. Tu mieszkają duchy wodne, panuje życiodajny żywioł żeński. Jest vesi-emä, czyli woda-kobieta, vesi-ämmä, woda-matka, jest tu też pani ryb i podwodnego świata. Jej Wodowie poświęcali jeden dzień sierpniowy: szli na brzeg o północy, modlili się o pomyślne łowy, w zamian ślubowali oddać jej pierwszą złowioną rybę. I oddawali. W tym czasie duchy strumieni siedziały nad wodą i czesały włosy. W niektóre dni można je było dojrzeć nawet w południe. Do brzegu czasem podpływała syrena.
Bywało też, że woda kogoś zabierała. Aby ją ubłagać, cała wieś składała się na ofiarę. Łeb barana, który wrzucało się do zatoki. Na dużym, spłaszczonym szarym kamieniu blisko Łużyc składało się w ofierze głowy kogucie. Kamień ma wgłębienia, w których zbiera się woda. Zyskuje właściwości lecznicze.
W równonoc wiosenną, w przeddzień Paschy, cała wieś nie spała. Wszyscy łużyczanie wychodzili na brzeg, „aby popatrzeć, jak słońce gra”. Słońce wschodzi wtedy dokładnie na wschodzie – i jeden z dużych kamieni przybrzeżnych ma wyżłobiony krzyż skierowany dokładnie w tę stronę. Od tej nocy odliczano czas gospodarskich robót.
Były też i inne zwyczaje związane z kamieniami na brzegu morza – ale tak stare, że Siergiej nie umie ich już nawet wytłumaczyć. Zna tylko ślady po nich. Zna miejsce, gdzie zachował się prastary kamienny krąg. Głazy porosły już trawą, ale dzieciaki z Łużyc wiedziały, gdzie są. Skakały tam w kółko, z kamienia na kamień, a potem kąpały się razem w morzu. Rodzice przyprowadzali tam konie i krowy.
Siergiej zabiera tam Tatianę. Ona chce porobić zdjęcia.
Przyjeżdżają – a tu żelazny płot i ochrona. Ogrodzony kawał lasu, morza, cały piękny brzeg.
– Co to? – pyta Siergiej.
– A to, wot, port – wyjaśnia ochroniarz.
Koparki i kruszarki kamieni przyjeżdżają niewiele później.
Teraz, już po wszystkim, wielu mówi, że lepiej było w ogóle nie zaczynać tej walki. Przychodzili do Tatiany, pytali, po co jej to było.
– Trzeba to zrozumieć – mówi łagodnie Jekatierina Kuzniecowa. – Na ostatnim spisie ludności jako Wodowie w Petersburgu określiły się sześćdziesiąt trzy osoby. Tylko najbardziej aktywni działacze. Ja sama znam więcej Wodów w mieście. Ale wszyscy starsi przestrzegają: lepiej wpisać „Rosjanin”.
Teraz, już po wszystkim, stare mieszkanie Jekatieriny nieopodal placu Siennego jest pełne wodzkich artefaktów. W kątach niedbale upchnięte worki, biurko i półki zawalone pudłami, siatkami. Jekatierina otwiera jeden z worów – a tam białe płótno misternie haftowane karminowymi nićmi. Rozwija je: to suknia, koszula, wyszywany sarafan. Otwiera pudełko – a tam mienią się ametysty i opale, srebrna i miedziana biżuteria, subtelna, szlachetna, wykonana według średniowiecznych wzorów. Sięga na półkę – a tam skórzane kufle impregnowane woskiem, starodawną metodą, z wytłaczanymi na skórze wzorami, podobnymi do tych ze strojów.
Jekatierina wszystkie te cuda wykonała własnymi rękami. Jest artystką i konserwatorką zabytków. Talent odziedziczyła po dziadku i babci. On był profesorem na Akademii Sztuk Pięknych, ona jego studentką. I okazało się, że on jest Wodem, a ona Wodyjką. To niezwykłe, że tak się spotkali, mówi Jekatierina, że się zgadali na temat swojego pochodzenia.
– Po latach trzydziestych już nikt nie mówił, że jest z Wodów – wyjaśnia.
Wodzkie przysłowie głosi: „Nas bardzo dużo, a śmierć jedna: wszystkich nas nie weźmie”.
Ilu ich było przed rewolucją? Dmitrij Pawłowicz Cwietkow, największy wodzki intelektualista, autor wodzkiego słownika i gramatyki, wodzkich przekładów Czechowa, urodzony we wsi Karakole, policzył, że osiemdziesiąt tysięcy. Po rewolucji uciekł do Estonii. W 1930 roku popełnił samobójstwo.
W tym czasie w Związku Radzieckim trwała już przymusowa kolektywizacja wsi. Kołchozy mają sens, zauważa Jekatierina Kuzniecowa, bo gdy ludzi zbierze się do kupy, łatwiej ich kontrolować. Wodowie tymczasem tradycyjnie żyli w luźnych skupiskach, chałupy były porozrzucane po wsi i lesie. W ramach kolektywizacji wszystkich zwieźli w jedno miejsce i kazali im robić to, czego wcześniej nie robili. Obsiewać pola.
Wydawałoby się, że znowu „miało to sens”. Nad wielkimi rzekami świata, które jako ważne szlaki wodne dawały impuls do rozwoju całych regionów, zazwyczaj zakładano pola uprawne. Łatwo je było nawadniać, obsadzano je więc – zależnie od strefy geograficznej – żytem, ryżem czy maniokiem. Ludność zaczynała specjalizować się w rolnictwie.
Nad Newą inaczej. Ziemia tu zbyt wilgotna, rzeka zbyt często wylewa. Pełno w niej za to ryb: od tłustego jesiotra atlantyckiego, króla tutejszych wód, po czeczugi, łososie, sandacze, szczupaki, sumy i sieje. Wiosną przypływają do Zatoki Fińskiej całe ławice koriuszek. Wodowie łowili ryby w rzece, zatoce i w morzu, polowali na wodne ptactwo. Zbierali dary lasu. Grzyby, jagody, zioła. Z tych ziół Jekatierina Kuzniecowa zaparza herbatę. Bardzo aromatyczną, bardzo mocną i smaczną.
To, co złowili i zebrali, sprzedawali. Mieli flotę drewnianych okrętów dwumasztowych, na których pływali do Tallina, Helsinek, do Petersburga (a wcześniej – Nyenu). Sprzedawali też drewno. Dobrze im się wiodło.
Komuniści przede wszystkim spalili Wodom tę flotę. Na ryby można było wypływać tylko wiosłowymi łódkami, blisko. Ale Wodowie nie chcieli uprawiać pól, żyć w dużych zbiorowiskach i łowić tylko przy brzegu. Wtedy dotknęła ich pierwsza fala represji. „Kułackie rodziny” z wodzkich wsi zesłano na Półwysep Kolski, na Syberię, na Ural. Wielu uciekło. Wielu zmarło.
Ale kolektywizacja wykrwawiła cały kraj.
Na początku lat trzydziestych w Ingrii nadszedł krótki czas odrodzenia narodowego. Władza sowiecka postanowiła pokazać, jak dba o prawa mniejszości etnicznych – zaczęły ukazywać się gazety, zezwolono na wydarzenia kulturalne, otworzyły się szkoły, nie tylko w Leningradzie, ale też we wsiach.
– Co prawda z jakiegoś powodu były to szkoły iżorskie – mówi Kuzniecowa. – We wsi sąsiadującej z Łużycami, Karakole, otwarto taką szkołę. Języki iżorski i wodzki są podobne do siebie, oba ugrofińskie, z tym że nasz przypomina bardziej estoński, a iżorski – karelski. Ale i tak w naszych wsiach mówiono swobodnie w pięciu językach: wodzkim, iżorskim, rosyjskim, fińskim i niemieckim. Więc młodzi po prostu uznali, że na iżorski jest moda.
Powstały iżorskie podręczniki, a z leningradzkiego muzeum etnograficznego ruszyła ekspedycja dokumentująca kulturę Iżorów i Wodów. Ujawnili się iżorscy intelektualiści, zaczęli otwarcie organizować społeczności.
– Wygląda, jakby wszystko zrobiono po to, aby naszą elitę łatwiej potem było namierzyć – mówi z goryczą Olga Konkowa, dzisiejsza petersburska liderka i badaczka społeczności iżorskiej.
Bo oto zaraz nastąpił odwrót. Wielka czystka w pierwszej kolejności precyzyjnie zmiotła tych, którzy właśnie wydali książki, uczyli w szkołach, redagowali pisma, aktywizowali Wodów i Iżorów. Aresztowano całą ekspedycję z muzeum etnograficznego. Wszedł w życie zakaz mówienia po iżorsku i wodzku. Ludzie znikali.
– Do wsi przyjeżdżały samochody, po mężczyzn – opowiada Kuzniecowa. – Kto wsiadł, nigdy się nie odnajdywał. Nie ma żadnych dokumentów o procesach. Prawdopodobnie od razu ich rozstrzeliwali. Nie znamy miejsc pochówków.
W oficjalnym spisie z tego czasu figuruje około tysiąca Wodów.
Rozpoczęły się też wywózki. W 1935 roku weszło w życie postanowienie O oczyszczeniu pasa przygranicznego obwodu leningradzkiego […] z elementu kułackiego i antysowieckiego8. Wiele wsi wodzkich i iżorskich leżało właśnie w tym pasie. W myśl postanowienia wodzki „element kułacki i antysowiecki” rozrzucono po całym Związku Radzieckim. Rodzina dziadka Jekatieriny, tego, który został potem profesorem Akademii Sztuk Pięknych, trafiła do Taszkientu.
To była druga fala represji, która dotknęła Wodów. Ale wielka czystka wykrwawiła cały kraj.
Minął rok, dwa i rozpoczęła się wojna. Dla Rosji – najpierw z Finlandią, potem z Niemcami. Gdy hitlerowcy zajęli Łużyce i okoliczne wsie, wszystkich „fińskojęzycznych” zesłano do Finlandii.
Było ich wówczas już tylko trzysta trzydzieści dusz.
Łużyce spalono.
Po wojnie Rosja zażądała repatriacji „fińskojęzycznych”. Na powrót do kraju zdecydowała się jedna trzecia. Ale gdy znaleźli się w granicach Związku Radzieckiego, nie pozwolono im wrócić na swoją ziemię, tylko wysłano, znowu, jak najdalej, rozrzucono po całym kraju. Do 1953 roku okolice Łużyc stanowiły leningradzkie terytorium przygraniczne, obszar zamknięty. Finowie byli wszak wrogim narodem.
To wtedy Wodów dotknęła trzecia fala represji. No ale wojna i stalinizm wykrwawiły cały kraj.
W 1953 roku Stalin zmarł, a do Łużyc nagle można było wrócić. Ci, którzy jeszcze mogli, jeszcze mieli na to siły – wrócili.
– Wodowie w naszym języku to Maaväci, ludzie ziemi. Gdy naród ma bogatą kulturę symboliczną, diaspora przechowuje pamięć. W naszym przypadku najważniejsza jest realność. Ziemia. To, co jest – mówi Jekatierina Kuzniecowa.
Szczęściarze – a do tych zalicza się rodzina Jefimowów – po powrocie do Łużyc zastali na miejscu własny, czekający na nich dom.
Zaczęły się lata sześćdziesiąte. Rodziny ofiar wielkiej czystki w całym kraju odbierały listy rehabilitujące dawnych „wrogów narodu”. I właśnie wtedy przez wsie Wodów przetoczyła się kolejna fala wysiedleń. Znów siłą wywlekano ludzi z chałup i wywożono – tylko dlatego, że byli Wodami.
Być może wtedy utrwaliło się w starszym pokoleniu przekonanie, że tożsamość wodzka jest sama w sobie czymś niebezpiecznym. Czymś, co może skutkować represjami nawet wówczas, gdy inni żyją względnie spokojnie.
– Po co pisać w rubryce „narodowość”, że Wodowie – mawiają starsi. – Jeszcze znów nas wysiedlą.
A tu pojawia się ta dziewczyna, żona Siergieja, Tatiana.
I wypytuje.
I się zachwyca.
I nie wie, że igra z ogniem.
Nie chciał Siergiej, głową kręcił. Martwił się pewnie.
A Tatiana najpierw słuchała pieśni, słuchała – a potem zaczęła je nagrywać. Żeby nie przepadły. A ludzie najpierw przynosili jej swoje opowieści, wspomnienia rodzinne – a potem stare przedmioty. Żeby je zachowała.
Może powierzali jej swoje kawałki wodyjskości ze wzruszenia, że zobaczyła w nich taką wartość. A może z innych powodów. W każdym razie Tatiana gromadziła wszystko w głowie, w sercu, na taśmach, w gościnnym domu Jefimowów i wpadła na pomysł: Siergiej, otwórzmy muzeum!
Nie chciał Siergiej, głową kręcił. Ale zgodził się – i zaczęli działać. Razem.
Muzeum otworzyli w 1998 roku. Żadna instytucja im nie pomagała. Zresztą w tym czasie mało kto wiedział, że dwie godziny jazdy od Petersburga zachował się świat jak sprzed Piotra I. Jeśli już ktoś słyszał o Wodach, raczej był skłonny przypuszczać, że zostały jakieś nieliczne staruszki na przyzbach, że język umarł, a kultura? Jaka kultura?
Tymczasem Tatiana tworzyła wielką kolekcję pieśni i opowieści. Fotografowała, opisywała, eksponowała.
Wydawała się nie myśleć o tym, że dzieje Wodów niosą w sobie jakieś przekleństwo.
Tylko jedno martwiło Jefimowów: równolegle z ich pracą postępowała budowa portu. I okazało się, że powstawał tu nie zwykły port, ale cała promzona, strefa przemysłowa o specjalnym statusie, uprzywilejowana względem zwykłych mieszkańców.
Zaczął się też wyrąb okolicznych lasów. Bogaci biznesmeni przyjeżdżali odkupywać działki. Jefimowie pisali protesty w sprawie nielegalnej wycinki do administracji rejonu w Kingiseppie, mieszkańcy Łużyc nie chcieli sprzedać ziemi. Stawiali opór. Tak jakby wraz z powstaniem muzeum wykrystalizowała się w nich idea: trzeba zachować ten wodzki świat. Idea, wydawałoby się, niezbyt kontrowersyjna dla muzealników.
Ale nie dla Wodów.
Na stołach wokół domu Jefimowów tradycyjne wodzkie jedzenie. Ludzie w strojach narodowych. Śpiewają pieśni, grają, tańczą.
Pierwsze wodzkie święto Łużyc organizują w pięćsetlecie udokumentowanego istnienia wsi, 16 lipca 2000 roku, trzy lata przed planowanymi hucznymi obchodami trzechsetlecia Petersburga. Hasło święta brzmi: „Mało nas, ale jesteśmy”.
– Zawsze najpierw musimy udowadniać, że istniejemy – mówi Jekatierina Kuzniecowa.
Tatiana często słyszy zarzut, że sobie wymyślają. Ciężko byłoby to wszystko wymyślić.
Gdy Jefimowie chodzą do administracji portu i informują, że to ziemie Wodów i Iżorów, że tutejsze wsie to ostatnie naturalne skupiska życia tych narodów, urzędnicy bardzo się dziwią. Wodowie? Jacy Wodowie? Planując promzonę, nic nie wiedzieli. Mieli alternatywne miejsca, ale już wybrali, wsio. Okolica okazała się faktycznie nie najdogodniejsza, bo brzeg kamienisty, kruszarki pracują non stop. Aż ziemia drży, a we wsi słychać: bum, bum, bum. Coraz bliżej Łużyc. Jakby się żyło na budowie.
Ale przecież nie wolno wszędzie kopać, przekonują Jefimowie. Są tu zagajniki, które skrywają średniowieczne cmentarze. Tylko miejscowi wiedzą gdzie. Cmentarze trzeba ochronić. Pod promzonę przeznaczony jest już cały teren wsi Karakole, Wodowie postanawiają więc pokazać, gdzie leży stary karakolski cmentarz. Trzeba tam przysłać archeologów, przekonują, ogrodzić teren, zachować mogiły. Administracja portu prosi o dokładne oznaczenie.
Oznaczają.
Wkrótce potem do zagajnika wjeżdżają koparki.
I wszystko przeorały. Nie mija kilka dni – i wsio, nie ma żadnych grobów. Można już budować w tym miejscu.
Jekatierina Kuzniecowa mówi, że to typowe z tym cmentarzem. Zna konserwatora, który robił remont pałacu Szeremietiewa w Petersburgu. Wraz z ekipą trafili na cmentarz z czasów przedpiotrowych. Niby bezcenna rzecz, ale władze wydały polecenie: zniszczyć.
– Mało zachowało się śladów – mówi Kuzniecowa. – Wciąż wygodny jest mit, że Petersburg stanął na bezludnych błotach. Mit okrzepł w czasach sowieckich i do dziś króluje w podręcznikach. Niedawno natknęłam się na zdanie: „To, że ten teren nazywał się w średniowieczu Wodzkaja Piatina,nie oznacza, że mieszkali tam Wodowie”. A co innego? – pyta.
Ale prawda, że dziś jeśli ktoś wie, czego szukać, znajdzie.
Renesans zainteresowania historią przedpiotrową nadszedł wraz z awanturą o budowę siedziby Gazpromu. W 2006 roku gubernator Petersburga Walentina Matwijenko i szef Gazpromu Aleksiej Miller ogłosili konkurs architektoniczny na wieżowiec na Ochcie.
I rozpętali burzę.
Raz – że wieżowiec. Planowano budowlę o wysokości czterystu metrów, a to zniweczyłoby linię architektoniczną centrum miasta. Przez trzy wieki obowiązywał reglament wysokości i domy nie mogły być wyższe niż dwadzieścia trzy i pół metra, bo tyle mierzy Pałac Zimowy. Dziś limit to czterdzieści osiem metrów. Ale czterysta? W sercu miasta, tuż naprzeciwko złotych cebulastych kopuł soboru Smolnego?
Drugi zarzut dotyczył miejsca. Ochta, u ujścia do Newy rzeki o tej samej nazwie, to dla Petersburga część prehistoryczna. A na miejscu rozkopanym pod budowę znalazły się ruiny twierdzy Nienszanc.
Historia tej twierdzy i wsi Łużyce to dwie części tej samej opowieści – opowieści o tym, co przez trzy wieki próbowano zakopać i co uparcie, w najmniej dogodnych chwilach, wygrzebywało się na światło dzienne.
Kto by przypuszczał, że jedna młoda dziewczyna, Tatiana Wiktorowna Jefimowa, zacznie organizować wokół swojej chałupy święto, na które rok po roku będzie przyjeżdżać coraz więcej osób – i to osób, które twierdzą, że mają coś wspólnego z Wodami?
I kto by przypuszczał, że odkopanie ruin starej twierdzy zainspiruje w mieście ruch protestu największy i najbardziej aktywny od czasów obalenia Związku Radzieckiego, ruch ponad podziałami? Socjolog Borys Gładariew powie potem, że społeczne ruchy protestu w Rosji łatwiej koncentrują się wokół wspólnych miejsc niż wspólnych idei9. I że walka z Gazpromem jest na to najlepszym przykładem.
Idą ramię w ramię: komuniści z liberałami; apolityczni i partyjni działacze. Przez ulice Petersburga przetaczają się demonstracje nawet do kilku tysięcy osób. Co to znaczy, że w środku miasta odnalazł się tak wyraźny ślad jego dawnej, wręcz pradawnej przeszłości? Wicenaczelny lokalnej gazety ekonomicznej odkrywa, że jest z pochodzenia Finem-Inkerim. Szuka wśród ludzi, szpera w papierach: Finów-Inkerich jest więcej. Pastorzy na Ochcie zaczynają organizować lokalną społeczność, przejęci, że ich misja liczy sobie prawie cztery stulecia. Liderzy iżorscy podejmują wątek, że najpierw wysiedlali ich stąd Szwedzi. Wodowie zadają sobie pytanie, dlaczego właściwie nie ma ich w spisie rdzennych narodów Rosji i dlaczego w ogóle obwód leningradzki nigdy nie był uznany za miejsce życia rdzennych narodów.
Przebija się inne spojrzenie na to, skąd się wziął Petersburg.
Od strony teorii historycznej zbiera te wątki Konstantin Żukow. Proponuje zgłębiać dzieje Rosji nie przez pryzmat rosyjskiej państwowości, ale regionów. Bo one, jak przekonuje, choć przechodziły przez wieki z rąk do rąk, mają swoją tożsamość i niezbywalną specyfikę.
Dlaczego historię Newskiego Kraju miałoby się datować od maja 1703 roku? Opowieść o jego dziejach rozpocząć trzeba byłoby właśnie od Iżorów i Wodów, którzy gospodarowali na tym terenie od średniowiecza. Prawda, ich ziemie politycznie podlegały Nowogrodowi Wielkiemu, a ten w 1478 roku został przyłączony do Wielkiego Księstwa Moskiewskiego – ale czy to jakoś wpłynęło na charakter regionu? Nie: ukształtowały go przyroda i szlaki handlowe. Nade wszystko zaś – woda.
Newa od wieków należała do szlaku handlowego – jakżeby nie? Odcinek trudny, ze stosunkowo wąskim torem wodnym, podstępnymi progami, z odnogami w postaci wąskich rzek i wołok – tras, przez które wleczono łodzie. Nie sposób było przebyć ten szlak bez pomocy ludności miejscowej. Dlatego, jak przekonuje Żukow, samo położenie geograficzne wyrobiło w mieszkańcach Newskiego Kraju takie cechy, jak otwartość na obce narody i kultury, tolerancja, przedsiębiorczość10.
Ziemie Iżorów i Wodów stanowiły łakomy kąsek, o który rywalizowały Rosja i Szwecja. Ingria stała się najważniejszą zamorską prowincją Szwecji. Szybko zaczęła się akcja wysiedleńcza. Ci mieszkańcy, którzy nie chcieli uznać się za poddanych szwedzkiego króla, mieli dwa tygodnie na opuszczenie tych ziem. Za przejście na luteranizm dostawali ulgi podatkowe. W Rosji nic na nich nie czekało.
Szwedzi sprowadzali też cudzoziemców, obiecując im tyle ziemi, ile mogli obrobić. Skusiło się wielu Niemców i Holendrów, najwięcej jednak przybyło szwedzkich dworzan. To jeden z nich założył ogród, który Piotr I nazwał potem Letnim. Potentatami ziemskimi stawali się kolejni szwedzcy gubernatorowie Ingrii.
Newa tętniła życiem.
Rozwijającego się regionu bronił łańcuch twierdz. Narwa, do dziś na granicy Rosji. Jamburg, dziś Kingisepp. Koporje. Keksholm. Noteburg. Wreszcie Nyen, czy też Nienszanc. Twierdza Newska.
– Nasz Nienszanc – mówi o nim z czułością Ala.
Ala to działaczka obrony Ochty i erudytka. Tu rzuca datami z historii Polski, tam cytuje Puszkina, dzieje Nienszanca ma w małym palcu. Opowiada, jak wokół twierdzy zaczęło rosnąć miasto Nyen. Jak rozwijało się, dzięki handlowi i niskim podatkom (na zachód płynęły Newą drewno i chleb). I jak mogło wyglądać. Towarzyszy jej artysta, Ed Jakuszyn, który ten siedemnastowieczny Nyen nawet namalował. Jego obraz nawiązuje do malarstwa wedutowego: ciepła paleta barw, atmosfera idylliczna, przez sztafaż ludzki (damy w szerokich sukniach) na pierwszym planie patrzymy na miasto z dwupiętrowymi domami o stromych dachach, wieżą kościelną i ratuszem. Przywodzi to wszystko na myśl kameralne miasteczka Holandii.
Ed i Ala chodzili na demonstracje krzyczeć z innymi: „To nasze miasto!”. Teraz jedziemy razem na Ochtę.
Przecinamy plac Sztuk, ulicę Michajłowską.
– Dziewiętnasty wiek, czysty klasycyzm. Te budynki same w sobie nie są wyjątkowe, ale wszystkie razem stanowią dzieło jako całość. To Petersburg jest dziełem sztuki. Dlatego tak boli, gdy wyburzają domy – mówi Ed zza kierownicy.
Zamek Michajłowski, Fontanka.
– Zobacz, na niektórych domach zachowały się kominy. W czasach sowieckich wprowadzili kaloryfery. Potem podczas blokady wielu ludzi przez to pozamarzało, bo kaloryfery nie działały, a pieców już nie było. Wyobraź sobie, jak to wyglądało dawniej, gdy Petersburg zasnuwał siwy dym.
Przecinamy most Litiejny. Niebo nad Newą jest szaro-sino-żółtawo-różowawe.
– To od mrozu. Tylko tutaj bywa takie światło. Petersburżanie rozróżniają dwa i pół tysiąca odcieni szarości – mówi Ed.
Bulwar Arsenalny. Kresty. Po prawej nad lodami Newy wisi Smolny. Kopuły wtapiają się w szaro-łososiowe tło.
– Krasota! – Ala odkręca szybę i robi zdjęcie.
– A tamten mały żółty domek to dawna siedziba komendanta Nienszanca. Za nim rozciągał się sad, w którym hodowano szczepy jabłoni dla miasta. Gdy nastał Piotr, brał z niego szczepy dla Petersburga.
– Ten czajnik naprzeciwko to pomyłka ubiegłego roku. – Ala wskazuje gmaszysko w kształcie pochylonego walca. – A my wjeżdżamy na Ochtę. Główne ulice biegną mniej więcej tak samo jak w czasach Nienszanca.
Dojeżdżamy do miejsca, gdzie bulwar odsuwa się od brzegu rzeki o jakieś dwieście metrów i ustępuje miejsca zasypanemu śniegiem placowi. Z daleka można go wziąć za porzucony na zimę plac budowy: pełno tu wybrzuszeń, dziur, wypukłości ziemi przypominają fundamenty. Wszystko ogrodzone od strony rzeki niebieskim parkanem wysokim na jakieś trzy metry.
– A oto nasz Nienszanc – mówi Ed tonem podobnym co wcześniej Ala. – Wykopaliska twierdzy. Po lewej stała królewska waga, przy której odbywały się sądy arbitrażowe. Za nią miasto: kościół, szkoła, ratusz. I dalej pola chmielu na królewskie piwo.
Mróz szczypie w policzki. Lód na Newie skrzy. Smolny na wyciągnięcie ręki.
– I tu Gazprom chciał postawić wieżowiec.
Wieżowiec w kształcie płomienia.
Nawet jeśli historia Nienszanca i Łużyc to dwie części tej samej opowieści, jest między nimi bolesna różnica.
W Łużycach mieszkają (wciąż) ludzie.
Na drugie święto wsi w 2001 roku przyjeżdża jeszcze więcej osób niż na pierwsze. Jego hasło brzmi tym razem: „Nasze bogactwo – nasza kultura”.
Pięćdziesięcioro dwoje z obecnych mieszkańców Łużyc podpisuje petycję o zaprzestanie wycinki okolicznego lasu, który jest ich historyczną relikwią. Poza tym śpiewają, tańczą, ogród Jefimowów znów tętni życiem.
Rzecz się dzieje w lipcu. Całe lato Tatiana i Siergiej spędzają w Łużycach. Na początku września wyjeżdżają odwiedzić mamę Tatiany. Tę, która pochodzi od Wepsów. Dom-muzeum zostaje pusty.
7 września nocą sąsiedzi widzą dym. Dom Jefimowów!
Wzywają straż pożarną, ale strażacy nie gaszą: nie wiadomo, skąd wziął się ogień, wyjaśniają, może to od gazu? Trzeba się odsunąć, zarządzają strażacy, może wybuchnąć!
Ludzie odsuwają się więc i patrzą, jak ogień pochłania drewnianą trzyczęściową chałupę, część letnią, środkowy korytarz, część zimową, ich narodowe stroje, stare sieci, sprzęty kuchenne, książki, fotografie zrobione przez Tatianę, fotografie, które znieśli jej mieszkańcy, wielką kolekcję taśm z zapisem pieśni i opowieści, stoją i patrzą, jak ogień pochłania cały rodzinny dom Jefimowów, jak płonie pierwsze muzeum Wodów.
– To wtedy się poznałyśmy – wspomina Jekatierina Kuzniecowa. – Tatiana od razu zaczęła zbierać eksponaty do drugiego muzeum.
Przyjeżdża od matki – a tu nie ma już domu.
Zamieszkują więc z Siergiejem w Kingiseppie. W Łużycach, na miejscu starego, budują nowy dom. Tym razem mały, skromny, nie tradycyjny, ot – taki, na jaki można zarobić, zbierając grzyby i jagody.
Eksponaty gromadzą najpierw na werandzie. Szybko przestają się tam mieścić. Wieść o pożarze muzeum Wodów rozchodzi się i do wsi zjeżdża petersburska wodzka inteligencja.
– Jeździliśmy tam muzykować. – wyjaśnia Kuzniecowa. – Gramy ludową muzykę: ja na harmonii i dudach, mój mąż na harmonii i skrzypcach, z nami jeszcze od dwóch do czterech osób. Skład zespołu się zmienia. Z Tatianą poznał nas po koncercie znajomy językoznawca. Od razu wymyśliliśmy, że zorganizujemy kursy języka wodzkiego. Znam wodzki od dziecka, babcia do mnie mówiła w tym języku. Kursy zaczęły się więc odbywać u mnie w domu. Przychodziło do dziesięciu osób, jeszcze nie było Janiczki.
Jasnowłosa Janiczka patrzy trochę przestraszona. Jeszcze nie umie mówić – ale jak ktoś ma cztery lata, a rozumie cztery języki, to komunikować się zaczyna później.
Jekatierina w tym czasie spisuje też i ilustruje bajki wodzkie. Wydaje gazetę wodzką i iżorską, własnym sumptem, raz na kwartał. No i wyrabia wszystkie te cuda, które dziś zalegają w jej domu.
– Razem z mężem to robimy. On też jest artystą.
– Też jest Wodem?
– Nie wiadomo. Jego rodzina była represjonowana. Dziadek został uznany za wroga narodu. Dlatego poniszczyli wszystkie dokumenty i przestali cokolwiek mówić o pochodzeniu. Wciąż jest u nich taka niepewność: czy to się nie powtórzy? Wtedy też nikt przecież nie spodziewał się represji.
Więc mój mąż nie wie, kim jest.
Tworzenie muzeum Wodów po raz drugi jest jak uporczywe zbieranie dowodów na istnienie.
Przybywa ich. Ludzie znów znoszą stare pamiątki, które jeszcze im pozostały. Ktoś przynosi najcenniejszy eksponat: tradycyjny instrument wodzki, starą kantylę. Kolekcja rozrasta się poza nową werandę Jefimowów. W październiku 2005 roku sąsiedzi, Władimir Filippow Siergiejewicz i Nadieżda Siergiejewna Kuzniecowa, przekazują na potrzeby muzeum pół własnego domu. Drugą połowę wynajmują letnikom; nie mieszkają tam.
Jeszcze dobitniejsze dowody na istnienie to ludzie, którzy potrafią zebrane sprzęty obsługiwać. W muzeum niezliczone kursy i warsztaty. Wiązania sieci, tkactwa, przygotowywania tradycyjnych potraw. Starsze Wodyjki uczą. Młodsze przysyłają dzieci.
I najdobitniejszy dowód – wodzkie święta. Z roku na rok coraz liczniejsze, bo zjeżdżają rodacy, miłośnicy i badacze z całej okolicy, ba, nawet z Estonii i Finlandii. Można zaryzykować stwierdzenie, że w Łużycach wokół muzeum Tatiany raz w roku zbierają się prawie wszyscy Wodowie świata.
Jekatierina tymczasem w Petersburgu stara się o urzędowy dowód na istnienie. Pisze ekspertyzy historyczne. Stara się o zaświadczenie z muzeum etnograficznego, że naród to naród. Z Instytutu Językoznawstwa, że język to język. Otrzymuje je po wielu staraniach: z pieczęciami, ważne. Zanosi do administracji obwodu leningradzkiego, ta przesyła do Ministerstwa Sprawiedliwości. Po kilku latach udaje się: Wodowie zostają wpisani na listę rdzennych narodów Rosji.
– Zmieniło się tyle – ocenia dziś Jekatierina z goryczą – że już nie można mówić oficjalnie, że nas nie ma.
W 2006 roku Siergiej i Tatiana znowu wyjeżdżają ze wsi. Swój dom i muzeum sąsiadów zamykają na klucz.
W nocy sąsiedzi widzą dym.
To płonie muzeum Wodów!
Mieszkańcy Łużyc już nie czekają, aż ktoś im każe się odsunąć. Wbiegają do płonącej chałupy, chwytają, co popadnie. Przyjeżdża straż pożarna. Bardzo dziwne, stwierdzają strażacy, zapaliła się ściana między dwiema częściami domu. Muzeum płonie bardzo szybko. Ocalić udaje się niewiele. Starej kantyli – nie. Zostają zgliszcza.
Tatiana Jefimowa:
Najbardziej chciałabym się ocknąć w połowie dziewiętnastego wieku właśnie w tym miejscu, w Łużycach. Żeby popatrzeć, jak tu naprawdę żyli ludzie. Wydaje mi się, że właśnie w tym czasie byli naprawdę szczęśliwi. Już zniesiono prawo poddańcze, każda rodzina miała swój dom. Spokojnie żyli i rozkwitali na swojej ziemi. I nikt im nie przeszkadzał. Teraz ze wszystkich stron otacza nas port. Mamy wrażenie, że żyjemy w rezerwacie, który wkrótce zamkną. I wtedy wszystkim nam przyjdzie stąd wyjechać.
– Już mamy dość tych waszych świąt – mówią im urzędnicy w Kingiseppie. – Poniżacie nimi rosyjski naród.
Już nie wolno im podnosić wodzkiej flagi w czas święta Łużyc. Teraz nazywa się to etnoseparatyzm.
– Jakby trzy wsie chciały się odłączyć od Rosji – zżyma się Jekatierina.
Po pożarze drugiego muzeum Wodów we wsi ktoś próbował podpalić jeszcze dwa domy. Stale jacyś przedsiębiorcy przyjeżdżają z propozycjami: sprzedajcie ziemię, nie chcecie się przenieść do mieszkanka w Lenrybie? Zbudujemy tu dużą drogę przez wieś, nie chcecie drogi? Wodowie pokazują dokumenty na to, że są rdzennym narodem. Wywołuje to wielkie zdziwienie.
Jekatierina ma jeszcze siłę walczyć. Zabiega o utworzenie trzeciego muzeum: z Jefimowami wymyślili, że byłaby to wodzka osada, na polanie pod lasem, za rzeką, w miejscu w sam raz na uroczystości. Kuzniecowa pisze wraz z Dmitrijem Harakką, Iżorem, list z prośbą o pomoc do wszystkich organizacji zajmujących się rdzennymi narodami Ingrii: państwowych, pozarządowych i zagranicznych. Odpisują im tylko z Estonii.
Jednocześnie zaczynają się pojawiać artykuły w prasie na ich temat. „Trzeba przypomnieć sobie to słowo: »szkodnik« – piszą dziennikarze. – Pod przykrywką działań na rzecz rdzennych narodów za pieniądze z Estonii szkodnicy chcą powstrzymać rozwój regionu. Wodowie chcą z siebie zrobić Indian, a to mieszkańcy miasta jak wszyscy inni. Jeśli ktoś buduje przedsiębiorstwa w obwodzie leningradzkim, to przecież dobrze!” Dziennikarze i telewizje przyjeżdżają też wtedy do Łużyc. Rozmawiają z Tatianą, a potem publikują materiały o tym, że Wodowie chcą sobie „przywłaszczyć zasoby”.
To od tej pory Tatiana nie rozmawia z dziennikarzami.
Iżorom nasłali kontrolę na organizację. Jekatierina jest tuż po urodzeniu Janiczki, więc nic jej nie zrobili.
Jakiś czas później dzwoni do niej Tatiana.
– Do wsi wjechały koparki. Jadą na mój dom. Przyjeżdżaj!
Jeśli historia wsi Łużyce i historia twierdzy Nienszanc są dwiema częściami tej samej opowieści – obie w finale grzęzną w pozorach.
Udało się z tym Nienszancem. Walentina Matwijenko w 2010 roku niespodziewanie ogłosiła, że budowę wieżowca Gazpromu można przenieść w inne miejsce. Ruiny twierdzy są nadal otoczone niebieskim wysokim płotem. Nigdzie nie napisano, co się za nim znajduje. I nie wiadomo dokładnie, co tam się dzieje ani jakie są plany względem wykopalisk. Mnożą się za to plotki. Gdy się próbuje otworzyć niebieską bramę, za płotem szczeka pies.
Udało się z tym muzeum. Tamtego dnia, gdy pod dom Tatiany i Siergieja przyjechały koparki, nie zaczęły zrównywać wsi z ziemią, jak wszyscy mieszkańcy się obawiali. Zaczęły oto sprawnie budować trzecie muzeum Wodów, z polecenia administracji portu. Na miejscu tamtego spalonego, nie na polanie pod lasem, jak chcieli łużyczanie.
Budowniczowie postawili drewniano-kamienny dom, odjechali. Do oficjalnego otwarcia muzeum nigdy nie doszło. Jekatierina Kuzniecowa i inni Wodowie zapełnili je eksponatami. Znalazła się też kobieta, która zgodziła się opiekować zbiorami. To rdzenna łużyczanka, Marina Ilina. Na wszelki wypadek Wodowie tworzą też swoje trzecie muzeum w internecie. Internet nie płonie.
Dzieła, których pełno w mieszkaniu nieopodal placu Siennego, pojadą do Estonii. Jekatierina z rodziną spędza tam teraz dużą część roku. Przygotowuje właśnie ekspozycję o Wodach dla twierdzy w Narwie.
Jefimowowie na dobre wyjechali z Łużyc. Mieszkają teraz u Wepsów, na ziemi matki Tatiany. Nie chcą, by do nich dzwonić ani pisać.
Sama Tatiana dwa razy leżała w szpitalu. Chorowała na serce.
Na święta Wodów do Łużyc już nie przyjeżdża.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
1 S. Dowłatow, cyt. za: A. Yurchak, Everything was forever, until it was no more, Princeton and Oxford 2006, s. 127.
2 Tamże, s. 126–157.
3 Tamże, s. 129.
4 Tamże, s. 154.
5 I. Bunin, Przeklęte dni, przeł. J. Kornel, Warszawa 2000, s. 32.
1 Wodowie i ogień
6 Pieśń z połowy XIX wieku zapisana na podstawie wykonania Anny Iwanowej ze wsi Kattila. Cyt. za: M. Arukask, Time, sense and meaning in three Votic songs (with reference to Estonian and Setu additions), „Folklore” 2004, vol. 28, s. 135.
7 Wszystkie wypowiedzi Tatiany Jefimowej przytaczam za: Tatiana Wiktorowna Jefimowa (1956 g.r., g. Łużycy), wystawa Ludi ziemli, Ingiermanłandija: Wod´ i Iżora, http://vatland.ru/events/index.php?SECTION_ID=267&ELEMENT_ID=2225, dostęp: 24.04.2017.
8 O. Konkowa, Iżora. Oczerki istorii i kultury, Pietierburg 2009, s. 94–101.
9 Cyt. za: A. Yurchak, Aesthetic Politics in Saint Petersburg: Skyline in the Heart of Political Opposition, Seattle 2011, s. 4.
10 K. Żukow, Istorija Niewskogo Kraja, Pietierburg 2010, s. 12 i nn.
[1] Wasilij Mżawanadze – w latach 1966–1972 członek biura politycznego KC KPZR (jeśli nie podano inaczej, przypisy pochodzą od autorki).
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2021
Wydanie II