Cisza nad stepem. Kazachstan i pamięć o Rosji - Joanna Czeczott - ebook

Cisza nad stepem. Kazachstan i pamięć o Rosji ebook

Joanna Czeczott

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W XIX wieku Kazachstan został podbity przez Rosję, która traktowała go jak swoją kolonię. Przez kolejne dekady tutejsze dobra naturalne były bezwzględnie eksploatowane, a rodzima ludność dziesiątkowana. Kraj stał się też miejscem zsyłek – Aleksandr Sołżenicyn nazywał go KaZEKstanem, bo w czasach ZSRR cała republika zmieniła się w wielki łagier. Zekami (więźniami) byli wrogowie polityczni, członkowie elity intelektualnej i zwykli kryminaliści. Polacy, Niemcy, Koreańczycy, Łotysze, Estończycy i Litwini, Turcy meschetyńscy, Kurdowie, Ormianie, Czeczeni, Karaczajowie i Ingusze. Bywali ofiarami gwałtów, mordów, ale też uczestnikami obozowych powstań.

Dziś Kazachstan jest niepodległym państwem, wydaje się jednak, że jego pamięć wciąż pętają niewidzialne kajdany. Temat łagrów porusza się niechętnie, a jeśli już, to mówi się o zasługach, jakie lokalnej społeczności oddali zesłani tu naukowcy, milczy zaś o cierpieniu, głodzie i przemocy, których doświadczali więźniowie. Czy to bliskość groźnego sąsiada, Rosji, spowija cieniem kazachską przeszłość? Czy może trauma jest zbyt wielka i łatwiej ją wyprzeć, niż się z nią mierzyć? A może to ciężar winy jest nie do udźwignięcia? Przecież obok wnuków zesłańców mieszkają tu potomkowie obozowych strażników.

Joanna Czeczott odwiedza miejsca, gdzie znajdowały się łagry, poszukuje ich śladów w przestrzeni i w pamięci mieszkańców Kazachstanu. Stara się pokonać ciszę, która unosi się nad kazachskim stepem.

Ta książka zrodziła się z niedowierzania, że o straszliwych zbrodniach XX wieku można zapomnieć. Z niezgody na to, żeby je umniejszać czy relatywizować. Z potrzeby zrozumienia, jak ludzie układają się z traumatyczną przeszłością. Z chęci wysłuchania drugiego, trzeciego pokolenia po sowieckich represjach.

Rosja nigdy w pełni nie odcięła się od ZSRR ani nie potępiła jednoznacznie systemu obozów pracy. A jak jest w krajach, które kiedyś stanowiły część ZSRR, ale od ponad trzech dekad są niepodległe? W tej książce chciałam sprawdzić, jak żywa jest imperialna Rosja w Kazachstanie i ile pozostawiła po sobie śladów. Chciałam zobaczyć, jak przetrwała pamięć o najkrwawszych represjach radzieckich w kraju, który jako republika był w swoim czasie jednym wielkim więzieniem. Ciekawiło mnie, co dzieje się między ludźmi w społeczeństwie, gdzie wielokulturowość i wielonarodowość ma genezę w zsyłkach i deportacjach. Wielu zesłańców tam zostało, zapuściło korzenie. W Kazachstanie mieszkają ich dzieci, wnuki. I dawni strażnicy łagrów, ich dzieci, ich wnuki.

Jak razem żyją? Jakim językiem opowiadają swoją przeszłość? I czy od takiej pamięci w ogóle można się uwolnić?

Autorka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 460

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce © Andrew McConnell / Panos Pictures / Forum

Copyright © by Joanna Czeczott, 2025

Opieka redakcyjna Tomasz Zając

Redakcja Ewa Charitonow

Konsultacja merytoryczna Wojciech Górecki

Korekta Ewa Ambroch / d2d.pl, Jadwiga Makowiec / d2d.pl

Skład pismem Warnock Pro Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8396-083-8

Pamięci Olgierda Czeczotta (1938–2023)

W niebezpieczeństwie strzykwa dzieli się na dwoje:

jedną siebie oddaje na pożarcie światu,

drugą sobą ucieka.

Rozpada się gwałtownie na zgubę i ratunek,

na grzywnę i nagrodę, na co było i będzie.

W połowie ciała strzykwy roztwiera się przepaść

o dwóch natychmiast obcych sobie brzegach.

Na jednym brzegu śmierć, na drugim życie.

Tu rozpacz, tam otucha.

Umrzeć ile konieczne, nie przebrawszy miary.

Odrosnąć ile trzeba z ocalonej reszty.

Wisława Szymborska

Jekatierina Kuzniecowa to reporterka, która jako pierwsza miała odwagę napisać tam o łagrach. I to w czasach, gdy jeszcze wszyscy kulili się ze strachu.

Mówi tak:

– Kazachstan czyni ludzi dobrymi. Za to go kocham.

Anna Rigiert, córka zesłanych tam Niemców:

– W Kazachstanie ludzie są lepsi. Nigdy cię nie ominą, gdy potrzebujesz pomocy.

Ruszen Abłakimowa, Tatarka, która urodziła się w łagrze:

– Jesteśmy tu wszyscy niczym krewni. Nie ma drugiego kraju, gdzie tyle narodów żyje w takiej przyjaźni.

Swietłana Aleksandrowna, córka zastępcy naczelnika łagru:

– Mój dom już się wali, ale kocham to miejsce. Nigdy stąd nie wyjadę.

Podobne słowa padają z ust koreańskich i czeczeńskich, tureckich i polskich.

Wypowiadają je mężczyzna, który wysyła po mnie szofera, i kobieta, która drży, abym nie przepłaciła za autobus i nie wydała więcej niż czterdzieści kopiejek. Ta, która ukończyła amerykański uniwersytet, i ta, która całe życie przepracowała w kopalni węgla kamiennego.

Nie naprowadzam nikogo na te słowa. Kolejne osoby dochodzą do nich same.

Kazachstan. Nasz dobry, gościnny Kazachstan.

Tymczasem są to słowa o republice, która była największym więzieniem w Związku Radzieckim.

O miejscu, do którego moi bohaterowie, ich rodzice, dziadkowie lub pradziadkowie zostali zesłani na wieczne potępienie.

Słowa o krainie, gdzie zesłani mieli zaharowywać się aż do śmierci, która zresztą nikogo na Kremlu nie obchodziła.

Słowa o miejscu, gdzie mieli latem palić się w czterdziestostopniowych upałach, a zimą zamarzać w czterdziestostopniowych mrozach, gdy zgięci wpół krzesali uprawy z jałowej stepowej ziemi lub wydobywali bogactwa spod jej powierzchni.

Słowa o bezmiarze przestrzeni, którą Kreml zmienił w swój wstydliwy zakątek.

O republice, którą pisarz Siergiej Lebiediew nazwał „wewnętrzną kieszenią” Sojuza1; miejscem, gdzie można ukryć wszystko, co było do ukrycia. Nie tylko kosmodrom Bajkonur i poligon atomowy w Semipałatyńsku. Przede wszystkim ludzi.

Słowa o republice, która była, jak ujął to Lebiediew, „dosłownie tamtym światem, gdzie zostali zebrani ci, których wykreślono z pamięci”.

Moi bohaterowie mówią jednocześnie o kraju, z którego ich przodkowie w większości mimo wszystko – po odsiedzeniu długich wyroków – nie wyjechali.

Decyzję o tym, że zostają, niektórzy mogli podjąć sami. Dla innych koniec odsiadki w łagrze wiązał się z nakazem osiedlenia się w tej, a nie innej republice. W tym, a nie innym mieście. W konkretnym posiołku.

Bohaterowie mówią więc o więzieniu, w którym na pokolenia zamieszkali obok siebie, dom w dom, drzwi w drzwi, więźniowie i strażnicy. Ofiary i twórcy systemu.

W wielu przypadkach jedno było tożsame z drugim.

Mieszkają tak razem do dziś. Sowiecka przeszłość pozostaje nierozliczona. Jak dogadują się ze sobą ich dzieci i wnuki?

Wyobraźmy sobie sytuację, w której w Oświęcimiu żyją obok siebie Żydzi i naziści, ich córki, synowie, a oficjalna polityka historyczna przekonuje, że nie powinno się demonizować obozów koncentracyjnych. Co wówczas dzieje się między ludźmi?

Czy analogię takiej sytuacji można odnaleźć w miejscach, które były symbolami sowieckiego terroru? Czy w ogóle uprawnione jest szukanie jej w Kazachstanie? I czy osoba z zewnątrz ma prawo do takich porównań?

W tej książce co rusz nawiguję między podobnymi pytaniami. Czasami zaglądam im w oczy, a potem z zakłopotaniem spuszczam wzrok.

*

„Wewnętrzna kieszeń” ZSRR do chowania tego, co kłopotliwe, niepożądane lub niebezpieczne – to nie byle brustasza. Miała gigantyczne rozmiary. W Sojuzie nie było drugiej tak wielkiej republiki, którą udało się przyłączyć do Rosji. Dziś to pod względem wielkości dziewiąty kraj świata. Zmieściłoby się tu osiem Polsk, trzynaście Białorusi, cztery i pół Ukrainy, a nawet sześćdziesiąt Estonii.

W republice, która była największym więzieniem ZSRR, obywatele niewięźniowie i niestrażnicy długo stanowili mniejszość.

W 1959 roku zaledwie co trzeci mieszkaniec jest rdzennym Kazachem. Około czterdziestu procent ludności to Rosjanie. Kolejne trzydzieści procent – osoby innych narodowości, głównie zesłańcy. Dzieje się tak po części dlatego, że gdy ZSRR zaczyna rozwijać politykę deportacji, republika jest dramatycznie wyludniona. Kazachska SRR powstała w 1936 roku i Kazachów mieszkało w niej wówczas prawdopodobnie około dwóch milionów trzystu tysięcy.

To tak, jakby na terytorium ośmiu Polsk mieszkało mniej Polaków niż w samej aglomeracji warszawskiej.

Ale piszę „prawdopodobnie”, bo Kazachowie twierdzą, że ta liczba i tak jest zawyżona. Ilu ich było naprawdę? Nigdy się nie dowiemy. Dane pochodzą ze spisu ludności ZSRR sporządzonego w 1939 roku. Choć wiadomo, że Związek Radziecki liczył też swoich poddanych w 1937 roku. Tylko że Kazachów i Ukraińców wyszło tak niewielu, że autorów spisu szybko kazano rozstrzelać. Gazeta „Prawda” wyjaśniła to obywatelom bardzo prosto, na pierwszej stronie: ten spis to spisek. Osoby spisujące to spiskowcy.

„Do zarządu Centrali Spisu przedarli się wrogowie narodu – czytamy 27 lipca 1938 roku. – Przeprowadzili spis z naruszeniem zatwierdzonych instrukcji państwowych. Wrogowie narodu zrobili to, aby zakłamać prawdziwą liczbę ludności. Przekazywali rachmistrzom szkodliwe instrukcje. W rezultacie całe liczne grupy obywateli okazały się nieuwzględnione”2.

O jakie grupy obywateli chodzi? Czy o te, które leżały martwe na kazachskich stepach i ukraińskich polach? Tego organ „Prawda” już nie wyjaśnia. Zapowiada jednak sąd dla zdrajców ojczyzny – i przeliczenie ludności od nowa.

Po ponownym zrachowaniu Kazachów wychodzi więc owe dwa miliony trzysta tysięcy, a konkretnie 2 327 625 żywych dusz. Wszystkich innych przywiezionych do republiki jest w tym czasie już ponad trzy miliony osiemset tysięcy. Dwie dekady później ten rozziew okazuje się jeszcze większy: naliczono bowiem dwa miliony osiemset tysięcy Kazachów oraz sześć i pół miliona wszystkich innych przywiezionych. Cały ten przyrost dokonuje się poprzez różne deportacje, rozrost infrastruktury kolonizacji i sieci radzieckich łagrów. Czyli Archipelagu Gułag.

W tak wielkiej i pustej kieszeni da się bowiem z łatwością zmieścić wszystko3. „Wstydliwy zakątek” okazuje się najporęczniejszym magazynem na odpady namierzone przez kierownictwo partii na drodze do socjalizmu.

Gdy Stalin ogłasza walkę z kułactwem, zsyła tam kułaków. Gdy podejmuje trud oczyszczenia swoich terenów przygranicznych – zsyła narody z terenów przygranicznych. Z Ukrainy Polaków i Niemców. Spod Leningradu – Finów. Z Dalekiego Wschodu – Koreańczyków. W latach 1936–1938 jadą w wagonach bydlęcych nawet Irańczycy z rubieży radziecko-perskich. Potem nadchodzi znamienny rok 1939, gdy Stalin napada na Polskę – i znów zsyła Polaków, tym razem ze wschodnich ziem Rzeczpospolitej. Zsyła też, po sprawiedliwości, Ukraińców i Białorusinów. A także Łotyszów, Estończyków i Litwinów, niech jadą. Potem z kolei na ZSRR napadają Niemcy – więc Stalin zsyła i Niemców. I to wszystkich, jakich ma w europejskiej części Rosji. A ma ich od wieków, bo zaprosiła ich tu jeszcze Katarzyna Wielka.

Wystarczy. Nie będzie już Niemców.

W latach czterdziestych XX wieku deportacje nabierają tempa. Stalin czyści całe obszary, rozsyła po Sojuzie całe narody. Jako urodzony Gruzin ujednolica etnicznie Kaukaz Południowy. Zsyła do Kazachstanu Turków meschetyńskich, Kurdów, Ormian, Czeczenów, Karaczajów, Bałkarów, Inguszów. Z Krymu wysyła Tatarów. Znad Morza Czarnego – Greków. Z Kałmucji – wszystkich Kałmuków. Oczywiście transporty z przedstawicielami tych narodów jeżdżą również do innych republik.

Gdy Japonia przegrywa wojnę, Stalin chowa w przepastnej kazachskiej kieszeni japońskich jeńców, a oni ofiarnie budują osiedla w Karagandzie. Gdy trzeba ukarać własowców, do Kazachstanu jadą własowcy. Gdy trzeba ukarać OUN i UPA[1] – jadą ci, co mogą być w OUN i UPA! Jedzie mnóstwo wewnętrznych, rosyjskich wrogów narodu, tych skazanych z artykułu pięćdziesiątego ósmego[2], ich wrogie żony i dzieci… Do Azji Centralnej, do przepojemnej republiki – więzienia, suną ze wszystkich stron Sojuza czarne tłuste pociągi. Rozładowują towar na stacjach typu Karabas, Czarna Głowa (pod Karagandą) – i ci, których trzeba ukryć, rozpływają się w bezkresnym stepie.

Narodów jest dziś w Kazachstanie sto trzydzieści. Państwo, z którego niegdyś zrobiono ich miejsce kaźni, snuje teraz taką opowieść: przyjęliśmy, pomieściliśmy ich wszystkich. Ogrzaliśmy, nakarmiliśmy, podzieliliśmy się ostatnim kęsem chleba.

A oni, ci zesłani, ich dzieci i wnuki, odwdzięczają się dziś słowami: nie ma drugiego tak gościnnego kraju na świecie.

*

Dwoistość opowieści o Kazachstanie odbija się już w samych nazwach. Podróż prowadzi przez miejsca przemianowane, jak gdyby ktoś uwierzył, że ponowne ich nazwanie odmieni istotę rzeczy. Jakby chciał zaklinać: jeżeli imię ma być znakiem, od teraz niech znaczy coś innego.

Ale znaczenia nakładają się tu warstwami i wychylają jedne spod drugich.

Zupełnie jakby spod maski pozwalającej udawać kogoś innego – wychylał się Sobowtór.

1 DZIEŃ DOBRY, PANIE GOLIADKIN

Astana – Nur-Sułtan – Celinograd – Akmolińsk – Akmoła

Astana: las szklanych i metalowych erekcji. Tu nic się nie płoży, wszystko sterczy. Tryska pozłotą, pozwala się samozadowolić odbiciem w błękitnych taflach. Falliczne wieżowce mogą przybrać kształt łuków triumfalnych, piramid, zmultiplikowanych dwóch wież, powiększonych Pałaców Kultury. Jest nawet wieżowiec w kształcie dzbana i centrum handlowe w kształcie jurty.

Architektura Astany to pean na cześć nowej kazachskiej tożsamości1. Wyzbytej z kompleksów, mierzącej wysoko, dumnej z własnego rozmachu. W samym środku tego bogactwa szczytuje wieża widokowa Bajterek, z ogromnym złotym jajem na czubku. To symbol słońca; według legendy składa je ptak Sumruk. Każdego roku jajo zjada smok, a ptak zawsze wówczas składa nowe jajo. Dzięki temu świat, którego sercem jest Kazachstan, odradza się wciąż na nowo.

Samo słowo astana znaczy „stolica”. Wcześniej to miasto nazywało się Nur-Sułtan, na cześć drogiego prezydenta. Bo to były prezydent Nursułtan Nazarbajew postanowił przenieść tu, na północ, stolicę kraju z Ałmatów. Żeby dać impuls do rozwoju. Sprowadzić tu więcej Kazachów (wcześniej dominowali Rosjanie). I zbudować stolicę na nowo. Na bogato.

Jeszcze wcześniej miasto nazywało się Celinograd. To z kolei z inicjatywy Chruszczowa. Celinograd oznacza miasto na ugorze. A „oswojenie celiny” to wielka misja przemienienia tego ugoru, stepu, w żyzny kwitnący ogród.

Zanim jeszcze miasto stało się Celinogradem, mieniło się Akmolińskiem. A to po prostu zruszczona wersja jego najstarszej, kazachskiej nazwy.

Akmoła.

To znaczy: Biały Grób.

Podbój dzikiego wschodu

Bezkres. Oto co ukazuje się twoim oczom.

Gdy wyruszysz nocnym lotem na wschód, step rozświetlą pierwsze promienie słońca. Po godzinach spędzonych w ciemności oślepi cię blask w owalnym okienku samolotu, zatrzymany na iskierkach lodu.

Jak okiem sięgnąć, wszędzie księżycowa srebrnobłękitna pustynia poprzecinana nierównomiernie białymi pręgami śniegu i lodu. W bezkresny step samolot wydaje się zanurzać powoli, jakby chciał dać wszystkim pasażerom czas na zadziwienie. Że też na naszej planecie mieści się jeszcze tyle pustki!

Wreszcie gdzieś w dali rysuje się na ziemi o ton ciemniejszy prostokąt. Znika. Po kilku minutach lotu – kolejny. I jeszcze jeden. I jeszcze. Im bliżej Astany, tym wyraźniej srebrny step zmienia się w nieregularną szachownicę. Te odciśnięte gigantyczne pola to echa dzieła Chruszczowa, jego kampanii zagospodarowania nieużytków. Czyn zapisał się na tkance gleby absurdalnie regularnymi figurami. Ingerencja człowieka przybrała formę geometryzacji: zadziwiające kąty proste, śmiałe jak spod linijki kreski dróg, a bliżej miasta nawet wielkie koła odciśnięte na przenicowanej, zmęczonej powierzchni.

Wreszcie samolot się zniża i ziemia ze srebrnoniebieskiej zamienia się w piaskowoburą. Miasto wyrasta wprost z pustkowia, nagle, bez przedmieść. Ostatnie wielopiętrowe bloki patrzą prosto w step.

Astana.

*

Za pierwszym razem nie znam tu nikogo, ale gościć mnie będzie Guldana, koleżanka Madiny. O Guldanie wiem dokładnie tyle: jest koleżanką Madiny. O Madinie, że jest koleżanką Guldany, ale też córką Anny Kudijarowej z Ałmatów, pierwszej w Kazachstanie terapeutki psychoanalitycznej. O Annie – że jako jedyna z dziesiątek osób, którym kompulsywnie wysyłam wiadomości, odpisuje na mejla kompletnie sobie nieznanej rieportierki iz Polszy. A poproszona o wywiad z miejsca oferuje jej nocleg.

Po krótkiej wymianie, którą mogę sobie tylko wyobrazić (Anna, Ałmaty – Madina, Astana, ale wyjeżdża do Tajlandii – Guldana, jej reakcja, skąd ta rieportierka? Choroszo!), otrzymuję wiadomość od tej ostatniej.

Pyta, o której ląduję. Bo oto ona, Guldana, zamawia właśnie taksówkę. I czeka.

Z Polski w ciemną noc wylatuję więc wyposażona w nadzieję, że zagadkowa Guldana istnieje, choć nie mam nawet jej adresu.

Kilka godzin później taksówkarz zatrzymuje się pod masywnym blokiem, tuż obok czerwonego auta z kokardą na dachu; to prezent do wylosowania przez szczęśliwca, który kupi mieszkanie na stawianym obok osiedlu. Cała Astana to dzisiaj jeden wielki plac budowy.

Guldana materializuje się na dziewiątym piętrze, otwierając drzwi do trzypokojowego mieszkania. Długowłosa, skośnooka, drobniuteńka, w różowym szlafroku opinającym brzuch w piątym miesiącu ciąży.

– Ciągle śpię – wyjaśnia olśniewającym amerykańskim angielskim, ziewając rozdzierająco. – Odsypiam, bo trzy dni temu skończyłam pisać doktorat. O wpływie historii na politykę Kazachstanu. Ciekawi cię to?

Guldana prowadzi mnie prosto do kuchni.

– Chodź, usmażę ci jajko. W Kazachstanie jest tak, że przez trzy dni nie wolno ci nic robić w domu. Jesteś gościem. Ale potem już możesz czuć się jak domowniczka i to ty będziesz smażyć jajka. A tak w ogóle, czym się zajmujesz?

Gościnność to nakaz niepisanego prawa stepu. Dla tego, kto szukał jej w czasach jurt, mogła oznaczać ocalenie życia. Dziś ty ocalisz kogoś, jutro ktoś ciebie. Osoby, które przyjmowały obcych pod swój dach, mogły dzięki gościnności zdobyć informacje. Gość na stepie to zawsze posłaniec. Przynosi nowiny. Coś wie. Może więc zawsze liczyć na poczęstunek i schronienie.

Dziś nowiny każdy ma w telefonie w dowolnych ilościach, a świat jurt i kulturę stepu zniszczyła Rosja. Ale prawo gościnności przetrwało. Ba, to na nim Kazachstan buduje swoją nową tożsamość.

To dlatego Nauryz, powitanie wiosny, największe święto Kazachstanu (które dopiero co się skończyło), obchodzi się od paru lat jako święto gościnności – i wdzięczności.

– Dzień wdzięczności obchodziło się już dawniej – prostuje Guldana. – Ale jeśli ktoś nie ma wśród przodków rdzennych Kazachów, o tym nie wie. Bo kiedyś ten zwyczaj wyglądał zupełnie inaczej. Świętowało się przetrwanie najtrudniejszej pory roku, zimy. Ludzie wychodzili na ulice, pozdrawiali się, ściskali, weselili.

Guldana wie, bo wychowała się w wiosce Irgiz, w południowo-zachodniej części kraju. Całe dzieciństwo spędziła na stepie. Nie było żłobka. Nie było przedszkola. Od rana do wieczora wszystkie dzieciaki z wioski chmarą bawiły się na powietrzu. Czasem przemoknięte. Czasem przemarznięte. Często głodne.

– Ale żadne z nas nie chciało za skarby świata iść do domu! – mówi Guldana. – Tam mama od razu kazałaby się przebrać, ogrzać, jeść i już nie wychodzić. A my ponad wszystko chcieliśmy się razem bawić. Nie tracić ani minuty!

Biegali więc, zimą z polikami czerwonymi od mrozu, latem szukając wytchnienia w upale nad rzeką Irgiz. Koleżanka nauczyła Guldanę pływać – popchnęła ją w głęboki nurt. Dziewczynka mogła się utopić, ale poczuła, że unosi się na wodzie. I już. Dzieci miały pełną wolność.

Bieda? Wtedy nie było biedy. Gdy wszyscy mają tyle samo, mówi Guldana, to nie bieda.

Już wiele lat później, na studiach w Kalifornii, amerykańskie koleżanki Guldany wspominały zapach markerów z dzieciństwa. Zdziwiła się. Zapach czego? Nad rzeką Irgiz było tak, jakby markerów jeszcze nie wynaleziono.

– Nigdy nie miałam markerów. Żadne z nas nie miało żadnych zabawek. Ale też nie były nam potrzebne.

Do najbliższego miasta Guldana miała dwanaście godzin. Jak słabo szło, to i piętnaście. Teraz wybudowali dobrą drogę. Da się dojechać w pięć godzin. Jak szybko!

W wiosce Guldany mieszkali zesłańcy, ale w czasach Chruszczowa gdzieś wyjechali. Zostali sami Kazachowie. To rzadkość, bo Kazachowie w tym czasie stanowili we własnym kraju mniejszość. Ale w Irgizie było inaczej. Ci, co tam zostali, znali się nie tylko z imienia, ale też z rodzinnych historii.

To i źle, i dobrze.

Źle, bo historia ojca Guldany to przekleństwo. Był synem baja, a baj to dawniej rola społeczna i zaszczyt. Jeśli komuś się wiodło, był mądry, szanowany – zostawał bajem. Wówczas miał już troszczyć się o całą wioskę, odpowiadać za klan. „To osobisty wstyd dla baja, jeżeli ktoś z jego wspólnoty cierpi głód”, mawiali Kazachowie.

Ale władza sowiecka uczyniła z bajów wrogów narodu. Guldana uczyła się w szkole, że to kazachscy krwiopijcy. Wychowała się na kazachsko-sowieckich bajkach, w których baj występował jako chciwy grubas o wrednym usposobieniu. Nieodmiennie czarny charakter.

W 1937 roku dziadek Guldany, baj, który cudem (jakim?) przetrwał początek lat trzydziestych, zniknął. Najpierw ukrywał się przez kilka miesięcy. Potem go zabrali – nie wiadomo gdzie.

Nigdy nie wrócił.

Jego żona, żona wroga narodu, dostała pracę w kołchozie. Tak łaskawa okazała się partia! Musiała jednak, jako żona wroga, wykonywać najcięższe, najbardziej pogardzane prace. Potem szła pieszo do swoich dzieci przez wiele kilometrów, zanieść im jedzenie. W czasie którejś z zim, którejś takiej wędrówki zamarzła na drodze na śmierć.

Ojciec Guldany trafił wtedy do domu stryja. Wychowywał się z piętnem syna wroga narodu. Gdy się zaręczył, narzeczona zaczęła dostawać anonimowe listy. „Uważaj, co robisz – pisano. – Wychodzisz za syna wroga narodu. Strzeż się!”

Narzeczona – to była matka Guldany.

Ogromną musiała mieć odwagę, że zlekceważyła te listy.

Bo historia jej rodziny w czasach sowieckich to przeciwieństwo dziejów ojca Guldany. To chwalebna opowieść o awansie społecznym.

Dziadkowie ze strony matki, jako dzieci niepiśmiennych rodziców, poszły do szkoły. Wyedukowały się, zaznały postępu. Dziadek był pierwszym z rodu, który zdobył wyższe wykształcenie, ukończył weterynarię. Trafił nawet na kursy w Moskwie. Z Irgizu! Do Moskwy!

Wrócił do rodzinnej wioski i został uznanym weterynarzem. Potem głównym weterynarzem w kołchozie. A potem przyszła zima z wyjątkowo silnymi mrozami (czy to wtedy, gdy zamarzła druga babka Guldany?) – i w kołchozie pomarło bydło. Dziadkowi Guldany za karę odebrano legitymację partyjną.

Co to oznaczało dla człowieka, który wszystko zawdzięczał partii?

Dziadek zamykał się w domu. Do nikogo się nie odzywał. Stał się cieniem człowieka.

Ale władza mimo wszystko potrafi dać człowiekowi drugą szansę. Po dwóch latach przyszedł urodzaj. Bydła namnożyło się więcej – i dobra partia, niczym matka, przygarnęła dziadka z powrotem.

Oddała mu legitymację. Tydzień świętował.

– Nie rozumiałam tego jako dziecko – mówi Guldana. – Babcia wspominała to świętowanie wiele razy. Teraz potrafię pojąć już trochę więcej. Partia była dla tej części rodziny zbawieniem. Bogiem.

W domu dziadka weterynarza najważniejszym miejscem był salon z biblioteką. Cała ściana radzieckich książek. Wielka Encyklopedia Sowiecka, słowniki, dzieła Lenina, wszyscy rosyjscy klasycy.

Guldana pamięta te książki. Sama je chłonęła. Zaczytane, poniszczone, wysłużone.

W domu po dziadkach ze strony ojca jest taka sama biblioteka.

Na półkach równymi rzędami stoją te same tytuły.

Niektóre nie mają nawet porozcinanych stron.

Dziewicze. Nietknięte.

*

Podwójne oblicze Kazachstanu to nie paradoks. Dwoistość jest istotą kolonizacji przeprowadzonej à la russe. Kolonizacji, która udaje, że nie jest kolonizacją.

To, że odruchowo nie myślimy o Rosji jak o mocarstwie kolonialnym, jest być może jednym z jej największych sukcesów. Wliczamy w ich poczet Wielką Brytanię, Hiszpanię, Portugalię, Niemcy, Belgię, Francję – ale raczej nie Rosję.

Rosja chce być moralnie czysta.

Tymczasem jej eksploracja wschodu rozpoczęła się dokładnie wtedy, kiedy dokonywano wielkich odkryć geograficznych. Podboje terytorialne tak samo eksplodowały w XVII wieku. I tak samo, w XIX wieku, uzyskały swą najpełniejszą formę.

Tuż przed tym, jak Kolumb odnajduje Amerykę, Vasco da Gama drogę morską do Indii, a Magellan szlak dookoła świata, Atanazy Nikitin, rosyjski kupiec z Tweru, zapuszcza się na nieznane południe2. Odkrywa dla Rosji Kaukaz, wyprawia się do Persji i Indii, dociera nawet do Etiopii. Inne rosyjskie wyprawy ruszają zaraz potem w głąb Syberii. Eksplorują dorzecza Obu, Jeniseju i Leny. W XVI wieku, gdy Hiszpanie zajmują coraz większy obszar Ameryk, a Portugalczycy osadzają się w dzisiejszej Brazylii, gdy Brytyjczycy zaczynają podbijać to, co stanie się Stanami Zjednoczonymi, a Francuzi to, co będzie kiedyś Kanadą, Rosjanie tak samo są w natarciu. Zdobywają Chanat Kazański (1552), Astrachański (1556), Syberyjski (1598)3. Przez całe następne stulecie posuwają się konsekwentnie na wschód. Aż dochodzą, w 1649 roku, do Kamczatki.

Ktoś powie, że kolonizacja w tamtych czasach wiązała się z zamorskimi podbojami, z przygodami na morzach i oceanach, a w tych Rosja nie brała wszak udziału. Owszem – ale przedzieranie się przez puszcze, tajgi i tundry nosiło to samo znamię awanturniczo-szaleńczo-agresywnego rzucania się na główkę w nieznane. Ba!, może nawet to wyprawy lądowe były trudniejsze. Jeszcze w XIX wieku (przed budową Kolei Transsyberyjskiej) wysłanie aprowizacji z europejskiej części Rosji na Alaskę drogą lądową przez Syberię kosztowało cztery razy więcej niż drogą morską dookoła świata. W tym sensie bliżej było z Londynu do Bombaju niż z Petersburga do Pietropawłowska Kamczackiego4. A jednak imperium trwało.

Chanaty Azji Centralnej opierały się kolonizacji najdłużej. Piotr I już w 1722 roku stwierdził, że „choć Kazachowie to koczownicy i nie można na nich polegać, są kluczem i bramą do całej Azji”5. Do końca XVIII wieku Rosja zajęła terytoria na południe od rzek Ural i Irtysz. Założyła też miasta, w tym Omsk i Semipałatyńsk, aby przygotować grunt pod podbój Chanatu Kazachskiego. Ten przeżywał czas rozdrobnienia politycznego – podzielony na trzy ordy (żuzy), nękany najazdami Dżungarów ze wschodu, skonfliktowany z chanatami na południu, był słaby i niezdolny do zapewnienia sobie bezpieczeństwa. Rosja wystąpiła więc jako stateczny obrońca i gwarant pokoju. Zadziałało; chan pierwszego z żuzów zwrócił się do niej z prośbą o ochronę przed wrogami. W zamian zobowiązał się do lojalności i zapłaty daniny (jasaku)w wysokości czterech tysięcy skór lisów rocznie. Wprawdzie starszyzna ordy sprzeciwiła się temu i potępiła chana – ale umowa została zawarta. Wkrótce do pierwszego żuzu dołączyły kolejne. Utrzymując fikcję ich niepodległości, Rosja objęła je protektoratem.

Ostatnim aktem dramatu okazał się największy zryw wolnościowy Kazachów, powstanie Kenesary Kasimowa, w latach 1837–1847. Kasimow próbował zjednoczyć ordy i zawalczyć o ich niezależność, za chana uznali go przedstawiciele wszystkich trzech żuzów. Usiłował też zawrzeć sojusz z Kirgizami. Bezskutecznie. Kirgizi zwrócili się przeciwko niemu i musiał wojować na dwa fronty. Pokonany w bitwie, dostał się do niewoli. Po trzech miesiącach chan kirgiski odrąbał mu głowę i na znak poddaństwa odesłał ją gubernatorowi Syberii. Kazachstan usiłuje tę głowę odzyskać po dziś dzień.

A Rosja? Wkrótce podporządkowała sobie także południowe chanaty, tworząc generałgubernatorstwo turkiestańskie. Tym samym w XIX wieku oparła się na południu o zależny od Wielkiej Brytanii Afganistan i Persję, a na wschodzie o Chiny. Wielka gra, rywalizacja imperiów kolonialnych o Azję Centralną6, zatrzymała się na tak zarysowanych granicach – i je zasklepiła. Był to czas, gdy niemal każdy skrawek świata został już rozdrapany przez imperia. System się domknął.

Skoro tak podobnie przebiegała kolonizacja w wydaniu mocarstw zachodnich i Rosji7, co je różniło? Co po dziś dzień sprawia, że wymawiając słowo „kolonialiści”, odruchowo myślimy o państwach Europy Zachodniej, a o Rosji już raczej nie?

Różnic jest kilka. Pierwsza: Rosja do dziś nie przyznaje się do kolonialnego dziedzictwa. Gdy powstaje ta książka, w listopadzie 2023 roku, na szczycie Wschodniego Forum Ekonomicznego we Władywostoku Władimir Putin piętnuje bestialstwo, z jakim kraje zachodnie eksploatowały Afrykę8. Zapytuje przy tym w uniesieniu: „Co jest według mnie najważniejsze?”. I sam zaraz sobie odpowiada: „Fakt, że nigdy i nigdzie nie byliśmy kolonialistami. Nasza współpraca zawsze była budowana na równych zasadach, czyli na chęci pomocy i wsparcia”. Taka jest oficjalna wykładnia9.

Wiąże się z nią różnica numer dwa: Rosja znakomitą większość kolonii trzyma przy sobie do dziś. Mimo zmiany ustroju imperium zachowuje w tej sprawie niewzruszoną ciągłość. Pierwsze wydanie Wielkiej Encyklopedii Sowieckiej, z 1938 roku, tej, która stoi u dziadków Guldany, w haśle „kolonie i polityka kolonialna” jest bardzo krytyczne wobec polityki imperialnej carów. Jednak już drugie wydanie tej samej encyklopedii, z 1953 roku, pod hasłem „kolonie” wymienia tylko europejskie i azjatyckie imperia10. Rosji carskiej wśród nich już nie ma.

Owo ciche przejście – od odrzucenia polityki imperializmu carów do jej dyskretnego podjęcia – dokonało się tak konsekwentnie, że dziś niemal zatarły się szwy11. W ich zacieraniu pomaga tworzenie zawiłości pojęciowych. No bo czymże jest kolonializm?, zastanawiali się eksperci sowieccy. I odpowiadali: to sytuacja nierówności, eksploatacji, podporządkowania. A w Rosji Radzieckiej mamy wszak koegzystencję na równych zasadach. Można tu zatem, proponowali, zastosować koncepcję starszego brata. Brata otoczonego przez młodsze, biedniejsze rodzeństwo. Brata, który przewodzi w drodze do socjalizmu.

A zatem to nie kolonializm, ale coś zupełnie innego.

Oczywiście, można zapytać, czy rodzeństwo godziło się na takie przewodnictwo.

Odpowiedź słyszę kilka miesięcy później, w karagandzkiej kawiarni, do której Jekatierina Kuzniecowa (jeszcze ją poznamy!) zaprosiła mnie oraz swoje koleżanki.

– Sami chcieliśmy, aby Rosja wzięła nas w opiekę – wyjaśnia z godnością Walentyna, jedna z nich. Kobieta, która nie zdejmuje z głowy futrzanej czapki, bo boi się, że będzie mieć niedoskonałą fryzurę. W efekcie wygląda tak, jakby na jej głowie cały czas siedział upolowany lis. Mówiąc „my”, Walentyna ewidentnie ma na myśli Kazachów, choć jej fizys jest iście słowiańska. – W czasie wojen z Dżungarami nasz chan sam prosił, by Rosja nas przyłączyła i zadbała o nasze granice – przypomina, nie wdając się w niuanse.

Cóż to za niezawodna narracja, od wieków. Sprawdza się idealnie także w najnowszej wojnie wywołanej przez Rosję. Ale co bardziej przytomni Kazachowie drżą, że Putina, tak jak carycę w XVIII wieku, mogą poprosić o wzięcie w opiekę Rosjanie mieszkający na północy ich kraju, w okolicach Pietropawłowska.

Co więcej, nie byłoby w tym nic dziwnego. Dochodzimy tu bowiem do trzeciej różnicy między mocarstwami zachodnimi a Rosją. Zobaczymy, że ta ostatnia jest państwem, które kolonizuje samo siebie.

*

Pisze o tym Alexander Etkind, historyk i kulturoznawca, w oszałamiającej książce Internal Colonization. Russia’s Imperial Experience [Kolonizacja wewnętrzna. Imperialne doświadczenie Rosji]12. Rosja jest jednocześnie podmiotem i przedmiotem kolonializmu, przekonuje profesor. Jest krajem, który tworzy się poprzez kolonizację i który kolonizacja konstytuuje.

Teza Etkinda otwiera oczy. Gdy Wielka Brytania kolonizowała Indie, i jedno, i drugie istniało wcześniej. Nikt nie kwestionował istnienia starej indyjskiej kultury, znalezienie drogi morskiej do Indii było obsesją nowożytnego świata. Tymczasem o obszarach na wschód od Uralu wybitni myśliciele pisali tak: „Rosja była pustym, dziewiczym krajem, czekającym, aby go zaludnić, czekającym na swój początek historii. Dlatego starożytna historia Rosji to historia kraju, który skolonizował sam siebie”13 (to akurat Siergiej Sołowiow).

Bierze się stąd paradoksalna dwoistość. W XIX wieku Rosja była imperium kolonialnym, jak Wielka Brytania, i jednocześnie terytorium skolonizowanym, jak Kongo czy Indie Zachodnie. Krajem dokonującym podbojów, wyprawiającym się w egzotyczne podróże i na etnograficzne badania, a zarazem dziką krainą, którą trzeba było ucywilizować i zasiedlić.

Wcielone do Rosji obszary nie stają się „departamentami zamorskimi”, odrębnymi i dalekimi enklawami. Nie. One zyskują rangę rdzenia, niezbywalnej części macierzy (to zresztą, jak zauważa Etkind, tłumaczy neurotyczne rosyjskie poczucie zagrożenia, potrzebę pilnowania całej Azji, aż do Władywostoku, i głęboką traumę po rozpadzie ZSRR). Imperium nie zawaha się ani przed zbudowaniem nowej stolicy na podbitym terenie jeszcze przed podpisaniem traktatu o granicach (Petersburg), ani przed konsekwentnym negowaniem odrębnej tożsamości zajmowanych ziem (Ukraina, kraje Kaukazu, a nawet Polska).

W tym modelu kolonizacji rdzenna ludność jest eksterminowana w stopniu nieporównywalnym z mieszkańcami Indii. Skala ludobójstwa w Rosji najbardziej przypomina kolonizowanie obu Ameryk. Zresztą sowieccy eksperci wyprawiali się do USA po inspiracje związane z najskuteczniejszą kolonizacją. Będziemy się temu przyglądać.

Na razie zobaczmy, jak przebiega proces samokolonizacji. Etkind opisuje go bardzo precyzyjnie: do końca XVII wieku opiera się on na pozyskiwaniu futer, a kolejne etapy podbojów wytyczają migracje zwierząt futerkowych14: szarej wiewiórki (na wschód od Moskwy), bobra (Niżny Nowogród), sobola (Syberia), wreszcie wydry morskiej (Daleki Wschód, Alaska). Ważną rolę odgrywają też ryby i kawior. Gdy odłowi się już wszystkie zwierzęta z danego obszaru, gdy ich przerażone niedobitki uciekają na wschód – łowczy imperium podążają ich szlakiem, poszerzając granice państwa.

Podboje napędza więc biznes oparty na przemocy, niewymagający słów, bez potrzeby udziału kobiet. Ludność na podbitych terenach musi tylko dostarczać zwierzęta. Zmusza się ją do niewolniczych polowań. Rozpija wódką, zakaża chorobami, zabija bronią palną, porywa jej dzieci – repertuar ten sam co w przypadku rdzennych ludów Ameryki. Pozyskane zaś skóry zwierząt wiąże się w pęczki, pakuje w beczki i spławia Newą do miast hanzeatyckich. Przychód z nich (jeszcze w XVII wieku) stanowi nawet ćwierć dochodu Rosji.

Etkind opisuje zatem czterowarstwową piramidę przemocy15. Na jej czele stoi daleki suweren. Poniżej, kolejno, rosyjscy namiestnicy i, jeszcze niżej, rdzenni myśliwi. Aż wreszcie, na samym dole, zabijane zwierzęta. Przemoc idzie tu z góry ku dołowi. Dochody – w odwrotnym kierunku. Tworzy się krwawa więź między carami odzianymi w futra a zwierzętami futerkowymi.

Osiemdziesięciu gronostajów potrzeba na jedno królewskie futro.

Siedem soboli rocznie musi dostarczyć imperium każdy rdzenny Sybirak na początku XVII wieku.

Czterysta lisów wynosi jasak kazachskiego chana dla Rosji.

Jednego lisa ma na czapce Walentyna.

Wyczerpanie zasobów zwierząt futerkowych popycha imperium do bogatych w złoża południowych stepów. Do Azji Centralnej, gdzie bawełna, jedwab… Staje się jasne, że złóż jest jeszcze więcej. Na Syberii, Kaukazie Południowym i w Azji Centralnej dochodzi do odkrycia węgla, złota, diamentów, ropy, gazu, miedzi, innych bajecznych źródeł bogactwa. Jeden zasób zastępuje zatem drugi, ropę sprzedaje się na baryłki, a ogromne przychody z surowców utrzymują państwo. Rola ludzi wciąż ogranicza się do wydobycia i dostarczenia kopalin. Co więcej – wydobycie, przechowanie i dostarczanie surowców to proces, w którym bezpieczeństwo tych ostatnich staje się nieporównanie ważniejsze niż wolność ludzi.

To dlatego w XIX wieku rozpoczyna się kolonizacja poprzez kolonie karne. Jej apogeum przypada na lata trzydzieste XX wieku, czas masowych zsyłek i rozwoju Gułagu. Jak na ironię, właśnie wówczas, gdy powstaje koncepcja starszego brata i biedniejszego rodzeństwa, a Wielka Encyklopedia Sowiecka piętnuje carski kolonializm – jego sowiecki odpowiednik przybiera najbardziej przemocowe oblicze. Zasiedlanie wcielonych terenów przywiezionymi siłą ludźmi idealnie wpisuje się w model samokolonizacji. Kierowania podbojów nie poza granice – ale do wnętrza. Znamienne, pisze Etkind, że w Rosji nigdy nie istniało ministerstwo do spraw kolonii16. Tę rolę odgrywało zawsze po prostu Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. I równie znamienne, że posady w tym ministerstwie dostawali niekiedy pisarze, jak Turgieniew czy Sałtykow-Szczedrin. Potrzebne przecież było spoiwo dla tak wielkiego, wieloetnicznego, wieloreligijnego imperium.

Idealnym spoiwem, twierdzi Etkind, jest kultura.

Język rosyjski jako lingua franca to w tym modelu coś więcej niż język urzędowy. Kult Puszkina staje się wspólny dla ludzi, których łączy niewiele lub nic17. Czytają go konfidenci, koniunkturaliści i czynownicy obu systemów. Dysydenci carscy i sowieccy. Elity i masy. Etkind: „Kiedy rosyjscy populiści, syjoniści czy muzułmańscy aktywiści spotykali się w więzieniu carskim lub, potem, w sowieckim łagrze, rozmawiali o wielkich rosyjskich pisarzach, z Tołstojem na czele. Na dłuższą metę rosyjska literatura okazała się ekstremalnie skutecznym narzędziem hegemonii kulturalnej. Ze swoimi klasykami, heretykami i krytykami podbiła więcej Rosjan, nie-Rosjan i wrogów Rosjan niż jakiekolwiek inne staranie imperium. Standaryzując język, tworząc wspólne pole znaczeń, scalając multietniczne grono czytelników na gigantyczną skalę – była wspaniałym zasobem”18.

I jest nim nadal.

Guldana od swoich dwóch rodzin bierze dwoiste dziedzictwo. Jej historia jest pęknięta na pół. Obejmuje ofiary i beneficjentów kolonizacji.

Ale w obu swoich rodzinnych domach Guldana ma rosyjskie biblioteki.

*

Gdyby szukać w literaturze portretu samej wewnętrznej kolonizacji, pisze jeszcze Etkind, jego symboliczną reprezentacją byłby Sobowtór. Poemat petersburski19 Dostojewskiego o nędznym urzędniczynie Goliadkinie, tej gołotce-hołotce, który pewnej nocy, ni stąd, ni zowąd, spotyka drugiego samego siebie. Takiego samego, tyle że bardziej obrotnego, psującego mu szyki, podkradającego układy. Zmagania z tym drugim wciąż tylko pogrążają i poniżają pierwszego pana Goliadkina, strącają go nieustannie w dół, w dół i w dół – aż wreszcie dochodzi do sytuacji, w której znajduje się w powozie, traci przytomność i…

„Kiedy się ocknął, ujrzał, że konie niosą go jakąś nieznaną drogą. Na prawo i na lewo czerniały lasy, było głucho i pusto. Wtem zdrętwiał: dwoje ognistych oczu patrzało na niego w ciemności i oczy te błyszczały złowieszczą, piekielną radością. To nie Kristian Iwanowicz! Któż to? A może to on? Tak, on! To Kristian Iwanowicz, ale nie ten poprzedni, to inny Kristian Iwanowicz! To przerażający Kristian Iwanowicz!

– Kristianie Iwanowiczu, ja… ja, zdaje się, nic takiego, Kristianie Iwanowiczu – zaczął lękliwie i drżąc na całym ciele nasz bohater, pragnąc pokorą i uległością wywołać choć troszkę litości u okrutnego Kristiana Iwanowicza.

– Pan otrzymać urzędowy mieszkanie z opał, z licht i z usługa, czego pan nie godzien. – Surowo i przerażająco zabrzmiała, jak wyrok, odpowiedź Kristiana Iwanowicza.

Nasz bohater krzyknął i chwycił się za głowę. Niestety! Przeczuwał to już od dawna”20.

Goliadkin kończy więc na zesłaniu, podczas gdy jednocześnie jakaś jego część pozostaje w stolicy. Staje się skazanym więźniem, by jego bardziej udany sobowtór mógł kontynuować karierę. W dodatku tę alternatywną wersję własnego losu Goliadkin zesłaniec przyjmuje jako nieunikniony wyrok. Wyrok, który zgotowało mu piekielne alter ego, ten drugi, Goliadkin w łaskach.

Ile losów pękło w podobny sposób na pół w kraju będącym jednocześnie najeźdźcą i podbitym? Ile podobnych wyroków wydała na swoich Goliadkinów Rosja?

*

Nie wiem, czy w podobnych sytuacjach można w ogóle mówić o przypadkach.

I nie, nie mam tu na myśli Goliadkina. Wracam do Guldany, mojej gościnnej gospodyni z Astany, tej zahartowanej w Irgizie wykształconej w Kalifornii przyszłej matki i przyszłej doktorki politologii. Czy powinnam się dziwić, gdy okazuje się, że jest ona zarazem byłą współpracowniczką profesora, z którym umawiałam się kilka tygodni wcześniej na wywiad?

– Troszew, oczywiście, jest świetny – komentuje bez zdziwienia, jakby to wszystko było częścią planu. – Uniwersytet Nazarbajewa. Wytłumaczę ci, jak trafić.

Nie ma jeszcze chodnika, ale stoi już gmach z białego kamienia, z rozległą fasadą, szerokimi skrzydłami, zwieńczony kopułą z błękitnego szkła. Ta uczelnia to jedna z idée fixe byłego prezydenta Kazachstanu. Po wejściu zapiera dech – otwiera się przestronne atrium z gmachami instytutów po bokach. Cała ogromna część kampusu została zadaszona, żeby nie docierało tu zimą i latem przekleństwo klimatu wybitnie kontynentalnego. Zamiast niego panuje przyjazne plus dwadzieścia stopni, umilające kontemplację szmeru wody w licznych fontannach i kojącej oczy zieleni rosnących tu palm i krzewów.

– Palmy to fetysz Nazarbajewa – mówi z lekką kpiną profesor Troszew. – Kosztowny. Jak cały uniwersytet. To jeden wielki eksperyment.

– Chyba dobry? Dobrze przecież uczyć młodych ludzi.

– Dobrze, jeśli się to robi dobrze. Zobaczymy. – Profesor uśmiecha się zagadkowo.

Wykłada na politologii i mówi, że ma pełną swobodę. A w jego artykule naukowym o sprawiedliwości czasów przemian jest dużo wątków, które konfrontują postkomunistyczną kazachską władzę21 z tym, że w swojej polityce podąża zawsze dwa kroki za Moskwą. Że nie podejmuje tematu rozliczeń sowieckich zbrodni. Że łatwiej przychodzi w Kazachstanie, niepodległym przecież państwie, uhonorowanie ofiar symbolicznymi kwotami niż nazwanie po imieniu przebytych tragedii. Owszem, kazachizacja przyśpiesza od rosyjskiej agresji na Ukrainę, ale pamięć wciąż omija niewygodne tematy, wciąż jest podszyta strachem przed „ukraińskim wariantem”. Czyli przed wkroczeniem Rosji i powrotem do represji.

Troszew konfrontuje władze także z tym, że historycy skarżą się na słaby dostęp do archiwów. Coraz gorszy. Ale jednocześnie odnotowuje, że większego dostępu ludzie wcale nie łakną.

– W 2016 roku moskiewski Memoriał22 opublikował listę czterdziestu jeden tysięcy oficerów NKWD. Sporządził ją na podstawie danych archiwalnych – mówi profesor. – Wśród nich znalazło się tysiąc nazwisk osób z Kazachstanu. Nie wywołało to żadnej żywej reakcji w naszym kraju.

– Dlaczego?

Profesor się zamyśla.

– Przeszłość jest dla nas niewygodna. Ludzie wolą myśleć, że wszystkiemu winna jest Moskwa.

– Może więc wcale nie potrzebują pamięci ani rozliczeń?

Na to Troszew reaguje natychmiast:

– Oczywiście, że potrzebują. Chociażby po to, żeby przeszłość się nie powtórzyła. Po prostu lata dziewięćdziesiąte w Kazachstanie przechodziliśmy jeszcze ciężej niż Rosja. Nie było prądu, wody, pieniędzy. Ludzie walczyli o byt i temat rozliczeń zniknął z agendy. Ale teraz zaczynamy podchodzić do niego od drugiej strony. Na naszym uniwersytecie patrzymy na historię z perspektywy dekolonizacji. To sprawia, że zainteresowanie represjami, deportacjami odżywa. Wreszcie zyskuje odrębną rację bytu. Dla naszych studentów, którzy nie rośli w czasach sowieckich, to sprawa tożsamości.

– Ludzie mówią, że gościnny Kazachstan wszystkich przyjął i ogrzał.

– To oficjalna narracja. „Kazachowie przyjęli deportowanych, ci przetrwali i Kazachstan stał się domem przyjaźni narodów”.

– Czy to nie jest po części prawda? Co się kryje za tą oficjalną wersją?

– Nie wiem. Jedź do Karagandy. Do Ałmatów. Porozmawiaj z ludźmi. Ja nie wiem.

Profesor milczy chwilę.

– Ale pamiętaj – dodaje. – Zacząć należy od Głodu.

Cisza nad stepem

Jeśli energia imienia w tajemniczy i nierozerwalny sposób wiąże się z tożsamością – on ma dwie.

W dawnym życiu miał na imię Izajasz. Szaja. Isaj.

Nowym człowiekiem stał się jako Filipp.

Izajasz narodził się w 1876 roku. Jego rodzina pochodziła z miejscowości Newel, która od pierwszego rozbioru Polski należała do Rosji. Zamieszkiwali ją głównie Żydzi. Ojciec Szai pracował przy budowach, a chłopak musiał być pojętny i ambitny, bo postanowił kształcić się na dentystę. Ukończył szkołę w Rydze. Zdobył szanowany zawód.

Filipp narodził się w 1903 roku. Jego rodzina to bolszewicy. W tym samym 1903 roku wyłonili się jako mniejszościowa (wbrew nazwie) frakcja Socjalistycznej Partii Robotniczej Rosji. Filipp musiał być zdeterminowany, bo wziął udział w rewolucji 1905 roku, a potem działał w komitetach partyjnych w Petersburgu i Moskwie. Aresztowany i zesłany na Sybir. Uciekł. Zdobył mocną pozycję w partii.

Gdy na zjeździe w Pradze w 1912 Lenin ogłaszał, że bolszewicy zrywają z mienszewikami i będą oto tworzyć samodzielny polityczny byt, Filipp oklaskiwał go żarliwie już jako delegat z Moskwy. Brawo, ura!, niech żyje! Zaraz został wybrany na jednego z siedmiu członków Komitetu Centralnego. A od kiedy przybrał partyjny pseudonim, wszystko, co robił, szło na konto Filippa.

Albo powinno iść.

Znowu go aresztowano (w 1912), znowu uciekł (z guberni tobolskiej) i znowu go zesłano (w 1913). Taki los.

Izajasz nie mógł wiedzieć, że tak będzie wyglądać całe życie Filippa. Że tę część jego tożsamości jakaś przepotężna, nie do pokonania siła będzie co rusz wyrywać z korzeniami i rzucać na wschód, wciąż na wschód. A Filipp za każdym razem będzie powracać – tylko po to, aby zsyłano go znowu.

W głąb imperium. Jeszcze dalej. Wreszcie tam, gdzie imperium zaznacza swoją obecność jedynie cienką linią na pożółkłej karcie mapy, linią poprowadzoną przez białe plamy i niezbadane pustkowia.

*

Wzrok Szaripa ogarnia pustkowia po horyzont23.

Okrągłe sowie oczy mrużą się, gdy spogląda w stronę południa, gdzie zagęszczenie krzewów saksaułu i tamaryszku zwiastuje bliskość rzeki Emby. Tam właśnie, ponad stepem, wzbija się tuman kurzu.

Zbliża się jeździec.

– To towarzysze – stwierdza Szarip szeptem. – Przedstawiciele wołsowietu[3]…

W niewysokiego Szaripa natychmiast wstępuje energia. Zaczyna biegać od jurty do jurty.

– Przedstawiciele wołsowietu nadjeżdżają! – woła zaaferowany.

– Wyskakują ci przedstawiciele niczym borsuki z nory – utyskują kobiety.

Ale Szarip wie, że z wołsowietem nie ma żartów.

– Chcą zobaczyć na własne oczy, jak żyjemy. Szykujcie się!

Akurat w tych dniach mieszkańcy aułu szykować się nie muszą. Trwa Kurban Bajram, święto ofiarowania, którym muzułmanie upamiętniają ofiarę Abrahama. Wszystkie jurty są otwarte. Wyłożono najpiękniejsze tkaniny wyjęte z rzeźbionych skrzyń. Kobiety noszą kunsztowne suknie. Podzwaniają srebrne bransoletki i kolczyki. Na szyjach lśnią naszyjniki z trójkątnymi ażurowymi wisiorami.

Towarzysze – sekretarz wołsowietu i jego asysta – podjeżdżają prosto pod jurtę Szaripa. Wybrano go niedawno na głowę rady aułu. Podlega im bezpośrednio.

– Zapraszamy! – Gnie się w ukłonie. – Baj zaprasza na poczęstunek.

– Najpierw chcemy zwiedzić wieś – studzą towarzysze.

Auł: kilkanaście jurt rozrzuconych w stepie. Przybysze zaglądają do kolejnych – a tam rozłożone skóry owiec, wilków, lisów, wyszywane filcowe poduszki. Rozglądają się po ścianach – a tam barwnie tkane dywany, jedwabne zasłony, suzani haftowane karminowymi nićmi. Patrzą na rzeźbione niskie stoły – a tam stosy kurtów, serowych kulek, baursaków, malutkich pączków, maisoków, jaglanych ulepków z miodem.

– Pokażcie nam dom biedniaka – żądają towarzysze.

– Ależ to jest dom biedniaka – mówi Szarip.

– Ile ma sztuk zwierząt?

– Dwadzieścia kóz, trzy wielbłądy, jednego konia.

– Ile zatem ma baj?

– Kiedyś był bogaty, ale oddał już dużo państwu. Zostało około dwustu owiec, pięćdziesiąt koni, tuzin wielbłądów.

Towarzysze dają się wreszcie zaprosić do jurty baja stojącej pośrodku aułu. Najobszerniejszej. Najbardziej zasobnej. Urządzonej ze smakiem. Przedstawiciele wołsowietu piją herbatę z malowanych czarek i myślą: jest tak, jakby rewolucja ominęła cały ten step. Tyle tu do zrobienia!

*

Szaja-Filipp. Nazwisko tego człowieka niedługo już zabrzmi nad kazachskimi stepami niczym przekleństwo – i tak zostanie zapamiętane na wieki.

Go-ło-szczo-kin.

Go-ło-szczo-kin.

Na razie nie wysyłają go aż tu. Na razie stepowe auły żyją swoim życiem, od pokoleń tym samym.

Po rewolucji lutowej 1917 roku partia deleguje Filippa na Ural. Może naprawdę niezbędny jest tam zaufany człowiek, który zorganizuje „leninowską gwardię”? A może mają też znaczenie słowa, jakie o Gołoszczokinie zapisał Jakow Swierdłow, jego znajomy z zesłania i zarazem bliski współpracownik Lenina? Oceniał tak: „[Filipp] stał się zupełnym neurastenikiem i zmienia się w mizantropa. […] Kłóci się ze wszystkimi. Jest coraz gorszy, stwarza sobie nieznośne warunki życia. Szkoda, że nie ma prawie żadnych osobistych relacji…”24.

Fakt: żona Gołoszczokina zmarła na zesłaniu. Osobistą relację Filipp ma z partią. Przyjeżdża do Piotrogrodu w październiku 1917 roku na Zjazd Rad, bierze udział w rewolucji październikowej. I znowu odsyłają go na Ural, aby tam zaprowadzał nową władzę. Kto chciałby trzymać przy sobie neurastenika?

Jekaterynburg to miasto czarnych kopalni i dymiących fabryk. Górników i robotników. Rozpolitykowane, rozgorączkowane. Miasto, które pragnie rewolucji. A Gołoszczokin pragnie ją doprowadzić do końca. Co zrobić, by znienawidzony reżim nigdy nie powrócił?

To proste, uważa Gołoszczokin. Zabić cara.

Rodzina Romanowów przebywa już w tym czasie w areszcie domowym w Tobolsku25, a zatem nieopodal miejsca, gdzie i Gołoszczokin był na zesłaniu. Zresztą, jaki to areszt domowy? Romanowowie mogą chodzić na spacery do lasu i na nabożeństwa do cerkwi. Przyjmują gości w niewielkim pałacyku i prowadzą korespondencję. Carewny zabawiają się, robiąc przedstawienia: wkładają fikuśne stroje i występują w sztukach własnego autorstwa. Car krwiopijca pewnie zaśmiewa się wtedy i bije brawo. Cóż to za więzienie?

Filipp jedzie w tej sprawie do Moskwy. Szykuje w głowie argumenty. Biała Armia może odbić Tobolsk, a uwolnienie cara radykalnie zmieniłoby układ sił w wojnie domowej. Trzeba Romanowów przenieść w bezpieczniejsze miejsce. A gdzie może być bezpieczniej niż w proletariackim Jekaterynburgu?

Swierdłow i Lenin się wahają. Mieli plan, aby wytoczyć krwiopijcy wspaniały proces. Taki publiczny, z Trockim jako głównym prokuratorem. Mało kto potrafi tak porwać tłumy swoimi przemowami.

Ale argument frontowy jest mocny. Gołoszczokin dostaje zgodę.

Wojna domowa to szaleństwo chaosu. Kto mógł przypuszczać, że ważnym rozgrywającym na Syberii stanie się oddział Czechów i Słowaków? Dezerterów z armii Austro-Węgier, którzy chcieli wyzwolić swoje ziemie spod władzy kaisera, więc przeszli na stronę Rosji? Opowiadają się za białymi. Opanowują całą linię Kolei Transsyberyjskiej i zagrażają Jekaterynburgowi.

Filipp znowu jedzie do Moskwy. Tym razem z rekomendacją Rady Uralu, której przewodzi. Cara trzeba czym prędzej zabić!26 W Moskwie akurat nie ma Lenina, następuje wymiana depesz, prowadzone są rozmowy. Swierdłow, Dzierżyński, Lenin, Gołoszczokin. Gorączka, narady, telegramy. Aż w końcu pada upragnione „tak”.

Teraz widzimy Gołoszczokina, jak chodzi nerwowo wzdłuż drewnianej palisady: w tę i z powrotem, w tę i z powrotem. Ciężarówka obok dymi i warkocze. Dobrze, tak rozkazał, musi zagłuszyć wystrzały. Żeby tylko Jakow tego nie zepsuł, myśli. Podobno trudno mu było znaleźć żołnierzy, którzy chcieliby strzelać do dziewcząt. Wiadomo, carowi posłać kulkę w łeb chce każdy. Ale zabić panny?

Dobrze, że Filipp się zorientował, gdy jeden z żołnierzy, Iwan mu było, zakochał się w carewnie Marii. Przemycić tort na jej dziewiętnaste urodziny – też pomysł! Dom Ipatiewa miał być więzieniem krwiopijców, a nie sielankową rezydencją, jaką Romanowowie mieli w Tobolsku, nie mówiąc już o Carskim Siole. To dlatego Gołoszczokin kazał ustawić palisadę i pomalować szyby na biało. Żadnych listów. Żadnych paczek. Żadnych gości. I żadnych tortów, do czorta!

Tymczasem w domu Ipatiewa zamiast zorganizować profesjonalny pluton egzekucyjny, Jakow odstawia żenującą parodię. Zrywa ze snu Romanowów i ich najwierniejsze sługi (pokojówkę, lekarza, kamerdynera). Zaspanych wiedzie do pokoiku w piwnicy. Tam, jak wiemy z tekstów kultury, Anastazja krzyczy na próżno, a lokaj usiłuje naśladować tapetę. W rzeczywistości pluton Jakowa celuje ochoczo w cara. Znienawidzony krwiopijca jako jedyny dostaje szybką i bezbolesną śmierć. Pozostałych czeka piekło chaosu dobijania. Pokoik zasnuwa się dymem, przerażone dziewczęta piszczą, próbują uciec, buldożek francuski Ortino skamle, żołnierze strzelają, Jakow każe dźgać bagnetami, nic nie widać…

Gołoszczokin stoi w tym czasie na zewnątrz. Gdy będzie potem myć dłonie, poleje się tylko mała strużka krwi. Teraz jeszcze klnie na czym świat stoi, bo strzelaninę świetnie słychać wśród nocy, a do zakopywania zwłok stawił się tylko jeden z wezwanych.

Wreszcie żołnierze wynoszą trupy. Buldożka nadzianego na bagnet. „Psy zasługują na psią śmierć”27.

Filipp Gołoszczokin ogłasza w ciemność:

– A więc to jest koniec dynastii Romanowów.

*

Echa strzelaniny w Jekaterynburgu docierają do kazachskich stepów we właściwym dla tego regionu tempie.

Gazety z Moskwy do Ałmatów idą tu trzydzieści–czterdzieści dni.

Pocztę przewożą karawany wielbłądów.

Ale i ta spóźniona informacja robi spore zamieszanie.

Gdy wybucha rewolucja, kazachska elita widzi w niej szansę. Powstaje ruch narodowościowy Ałasz Orda. W wojnie domowej początkowo wspiera białych. Po ich klęsce uznaje, że spróbuje zbudować państwowość pod egidą bolszewików. Tym bardziej że ci powołują się na zasadę samostanowienia narodów, realizowaną poprzez ustrój federacyjny. Brzmi dobrze.

Ałaszordyńcy na razie nie myślą, że bolszewikom chodzi wyłącznie o zatrzymanie ziem środkowoazjatyckich i rozbicie jedności ludności stepowej (jej liderzy odwoływali się do idei panislamu i panturkizmu). A może właśnie to przeczuwają?

Nie mają też pojęcia, że Lenin szybko wyda na nich wyrok. A może właśnie tego się boją?

– Mam dokument z 1924 roku – mówi Garifolla Anes, stary doktor z Ałmatów28. – Dowód, że Lenin kazał się posłużyć ałaszordyńcami do budowania radzieckiej republiki kazachskiej. Polecił, aby po wykonaniu tej pracy wszystkich ich zniszczyć.

Doktor, życzliwy, pracowity, smutny, badał dokumenty ze śledztwa ałaszordyńców.

Podpisy przesłuchiwanych na pierwszych papierach są staranne, wyraźne. Na kolejnych – coraz mniej dokładne, rozedrgane. Wreszcie zaznaczone tylko chwiejną linią. To ona pieczętowała zeznania: tak, jestem szpiegiem japońskim. Tak, brałem udział w spisku.

Nikt z Ałasz Ordy nie przetrwał lat trzydziestych.

Na razie jednak jest 1920 rok i powstaje Kirgiska Autonomiczna Socjalistyczna Republika Radziecka. Aby było bardziej swojsko, lokalnymi ośrodkami władzy stają się więc wołsowiety. Ich przedstawiciele próbują rozeznać się w sytuacji.

*

Trudność towarzyszy polega na tym, że ani Szarip, ani baj z jego aułu, ani w ogóle żadna osoba w żadnej z białych jurt na stepach Kazachstanu nie potrzebuje niczego od wołsowietu.

Życie aułu toczy się według ustalonego od wieków porządku29. Ludzie hodują zwierzęta. Owce, kozy, krowy, konie, wielbłądy. Zwierzęta zapewniają ludziom wszystko, czego trzeba. Z owczej wełny Kazachowie wykonują filcowe ściany jurt. Ze skór szyją kurtki, czapki, spodnie, buty. Odchodów używają na opał. Mięso zjadają. Mówią o sobie, że nie ma drugiego takiego narodu na świecie, który zjadałby tyle mięsa. Białko zwierzęce syci na długo. Gdy zimą zarzyna się konia, jego tłuszcz ma grubość pięciu palców. Ten tłuszcz pozwala przetrwać mrozy. Wiosną i latem zwierzęta dają mleko, z którego kobiety wyrabiają ser. Toczą twarde kulki fermentowanego twarogu, kurt. Przyrządzają napój z fermentowanego mleka końskiego, kumys. I z mleka owczego, ajran. I z wielbłądziego, szubat.

Zwierzęta pozwalają ludziom także dbać o więzi. Posyła się je w darze, gdy trzeba budować sojusze. Wymianą owiec kwituje się dobicie targu. Odpowiednia zapłata w żywcu umożliwia swaty.

Nic dziwnego, że rytm życia zwierząt ściśle splata się z życiem ludzi. Kazachowie potrafią złożyć jurtę, nim zagotuje się herbata. Podążają z całym obozowiskiem tam, gdzie są pożywniejsze pastwiska. Latem na północ, gdzie step się zieleni, słońce mniej pali. Zimą na południe, gdzie łatwiej znieść śniegi i mrozy. W czasie takiej wędrówki największy wielbłąd, nar (Kazachowie mają po kilkanaście określeń na konie i wielbłądy, w zależności od wieku zwierzęcia, płci, gatunku, postury), ciągnie kłody drewna, ubijając śnieg. Za nim podążają owce, konie, kozy i ludzie.

Którędy się przemieszczają? Odwiecznymi szlakami prowadzącymi przez całą Azję Centralną, przecinającymi dzisiejsze granice państw. O tym, który szlak wybrać, decyduje baj. Wśród bajów są też bijowie, sędziowie i strażnicy praw, wspaniali mówcy; jedna osoba może pełnić obie te funkcje30. Bajem zostaje mężczyzna, który wyróżnia się mądrością, odpowiedzialnością i orientacją. Ma zdolności przywódcze. Dba o innych. Jest też zamożny, a majątek dziedziczą jego potomkowie. Ma to znaczenie dla aułu. Baj karmi uboższych krewnych, jest niczym dobry gospodarz. Sprawiedliwy ojciec. Przewodnik.

Zarówno bajowie, jak i bijowie mogą wywodzić się z prostego ludu. Przywileje rodowe należą do arystokracji białej kości: potomków Czyngis-chana oraz hodżów (uważanych za pochodzących z rodu Mahometa czy czterech sprawiedliwych kalifów). Bajowie z reguły należą do grupy tak zwanej czarnej kości.

Jeśli trzeba, to, oczywiście, ugoszczą przedstawicieli wołsowietu.

Salam alejkum.

Ale sami nic od nich nie chcą.

No, może tylko tego, żeby zostawić ich auły w spokoju.

Na to jednak towarzysze przedstawiciele nie mogą się zgodzić.

Bo – dla kontrastu – władza, którą reprezentują towarzysze, chce bardzo dużo od aułów.

Chce, aby się jej poddały. Przyjęły model życia, który niesie. Rzuciły jej do stóp wszystkie zasoby. I zniknęły.

*

Go-ło-szczo-kin.

Go-ło-szczo-kin.

Drżyjcie, auły. Matki, nakarmcie dobrze swoje dzieci, zanim pękną wam serca, gdy będziecie słyszeć ich płacz błagający o ziarnko prosa.

Ojcowie, zwijajcie jurty, pakujcie dobytek, zaprzęgajcie nary, popędźcie je do Chin, Turkmenii, Kirgizji. Tam, gdzie nie sięgają ręce Gołoszczokina. Uciekajcie, zanim on sam zamknie granice i każe tam do was strzelać bez litości.

*

Hanna Krall twierdzi, że historie opowiadane przez Tamtych, którzy przeżyli, mają swój początek, środek i zakończenie. „Zakończeniem jest fakt zdumiewający ich samych – pisze Krall – że żyją.

Dzieci i wnuki Tamtych też próbują opowiadać, ale są to historie bez środka i bez początku. Kończą się tam, gdzie powinny się zaczynać”31.

Smaguł Jełubaj jest dzieckiem ocalałych.

Przez całe życie próbuje opowiedzieć całą historię swojej rodziny. Taką, która miałaby początek, środek i koniec.

Na przykład scena: ojciec Smaguła, Abat, widzi człowieka, który śpi, trzymając worek ze zbożem. Ojciec może zabrać mu worek. To byłoby równoznaczne ze śmiercią tego człowieka. Abat może nawet zarżnąć śpiącego. Nie takie rzeczy zdarzają się w tym czasie w Kazachstanie.

Abat Jełubaj nie robi tego.

Smaguł jest z niego dumny.

Jednak zostaje na całe życie z pytaniem: jak w takim razie ojcu udało się ocalić rodzinę od głodu?

Może to nieodparte pragnienie opowiedzenia historii aułu ojca sprawiło, że Smaguł został pisarzem. Tworzy powieści, scenariusze filmowe, artykuły. Jest profesorem w Narodowej Akademii Sztuki. Ma szlachetną szczupłą twarz o wysokim czole, uwypuklonym przez zaczesane do tyłu siwe włosy. Brwi wykrojone w naturalny znak zapytania, kąciki ust ułożone jak do smutku. To on stworzył postać Szaripa, energicznego niewysokiego mężczyzny o sowich oczach i cienkiej bródce. Jak sam przyznaje, pierwowzorem Szaripa był jego ojciec Abat. Ale co z losów Szaripa jest początkiem i końcem historii Abata?

Kultura nomadów kazachskich jest oralna. O Głodzie, Aszarszyłyku, nie wolno było mówić. Smaguł urodził się w 1947 roku.

Na pytania o początek i koniec historii ojca odpowiada mu cisza.

*

Kyzyłorda sto lat temu: pustkowie, w które rzucono garść budynków imperialnej Rosji.

Między tymi budynkami przed nastaniem wiosny 1925 roku biegają zaaferowani towarzysze.

Przyjeżdża jeden ze starych bolszewików! Ojców rewolucji! Zna Swierdłowa. Znał samego Lenina!

Filippa Gołoszczokina poprzedza jego sława.

Dlaczego przysłano kogoś tak ważnego? To awans, czy może zesłanie? Towarzysze z miejscowej partii komunistycznej gubią się w domysłach. Nie wiedzą, oczywiście, że los Filippa rzuca go wciąż na wschód. I że ta misja Gołoszczokina zapisze się w historii najbardziej krwawo.

Po zamordowaniu carskiej rodziny, owszem, Gołoszczokin cieszy się uznaniem. Ma jednak pecha opowiedzieć się po złej stronie w sporze, który dzielił partię bolszewicką. Chodzi o Armię Czerwoną. Czy powinna zachować partyzancki charakter, jak na rewolucyjną bojówkę przystało? Czy też trzeba dalej budować regularną strukturę wojskową, nawet z udziałem dawnych burżuazyjnych specjalistów?

Gołoszczokin, rewolucjonista z krwi i kości, dołącza do wojskowej opozycji. Krytykuje budowę struktur. A już najbardziej nie podoba mu się wcielanie do armii dawnych wojskowych. Tymczasem Trocki włącza ich do regularnej armii. Potrzebuje w niej dobrych oficerów.

Lenin też chce mieć dobrą armię, a nade wszystko nie chce, aby spór o nią zaczął dzielić mu partię. Potępia więc „wojskową opozycję”, a Gołoszczokina wysyła do Samary nad Wołgą. A następnie, w 1925 roku, mianuje go pierwszym sekretarzem partii w nowo utworzonej Kazachskiej Autonomicznej Socjalistycznej Republice Radzieckiej. Filipp ma tam zaprowadzić socjalizm.

Kiedy więc w Kyzyłordzie (wówczas stolicy sowieckiego Kazachstanu) na stacji linii kolejowej Orenburg–Taszkent wysiada mężczyzna około pięćdziesiątki, silnie zbudowany, prężny – jest zdeterminowany, aby nową misję wykonać jak najlepiej32. Już wie, że trudne zadania na antypodach to jego przeznaczenie. Świdrujące niebieskie oczy zdają się śledzić wszystko i wszystkich. Próbuje rozeznać się, co tu się w ogóle dzieje. Ma siwą spiczastą bródkę, którą gładzi bezwiednie, gdy myśli.

A ma o czym myśleć.

Filippa Gołoszczokina ukształtowała rewolucja. Rewolucja komunistyczna to przejście od kapitalizmu do komunizmu. Tymczasem na stepie, konstatuje nowy pierwszy sekretarz, kapitalizmu za grosz. Ba, trudno mówić nawet o feudalizmie! Czy da się, zachodzi w głowę Gołoszczokin, dojechać do komunizmu na wielbłądzie?

Patrzy na mapę regionu Kyzyłorda. Widzi kreskę linii kolejowej i kropkę miasta. Co pomiędzy? Jakieś sto pięćdziesiąt osiem aułów. Czym jest auł? Ni to wieś, ni miasto. Ot, jurty rozrzucone w stepie. Czasem w skupisku. Czasem kilometry jedna od drugiej. Te jurty, dowiaduje się Gołoszczokin, Kazachowie regularnie składają; wówczas całe auły znikają z jednego miejsca i przy dyskretnych dźwiękach dzwoneczków przywiązanych do szyj narów przemieszczają się w inne miejsce. Gdzie, u licha, na tej mapie widać karawany nomadów?

Trzeba zebrać jakiekolwiek dane, decyduje Gołoszczokin. I z miejsca ogłasza kampanię: sowietyzacja aułów.

Najpierw rozsyła w stepy przedstawicieli wołsowietów. Rozdaje im kwestionariusze z pytaniami do mieszkańców aułów. Na przykład:

– Ile jest u was radioodbiorników?

Wraca odpowiedź:

– Nie mieszkają tutaj takie osoby33.

Potem każe w aułach ustawiać czerwone jurty. Agitatorzy mają w nich uczyć, co to komunizm.

Wraca odpowiedź:

– W aułach już jest komunizm. Zwierząt się nie posiada, tylko się je hoduje. Bywają okresowe pomory zwierząt. Topnieją stada i wówczas klany pomagają sobie nawzajem. Majątku się nie kumuluje, hodowla to ciągła redystrybucja. Ziemi też się nie gromadzi, tylko korzysta z jej gościnności. Klany dogadują się między sobą, jak dzielić się pastwiskami. Dobrobyt nie jest trwały; po srogiej zimie i suchym lecie klan może zbiednieć z roku na rok. Potem, w czas urodzaju, znów się wzbogacić. Dlatego wypracowano mechanizmy pomocy między klanami, struktury wsparcia.

Coraz mniej cierpliwy Gołoszczokin poleca sprawdzić, czy w stepie da się wobec tego rozwinąć rolnictwo. W ZSRR szykuje się właśnie wielka kolektywizacja. Ale jak przeprowadzić kolektywizację, skoro jeszcze nie ma osadnictwa?

Tym razem towarzysze zastanawiają się dłużej. Sprawa faktycznie jest bez precedensu. Sięgają więc do praktyk innych kolonizatorów. O, w takich Stanach Zjednoczonych Ameryki, dowiadują się sowieccy doradcy, działają wielkie rancza34. Suchy klimat Wyoming, Montany czy Idaho jest całkiem podobny do tego w Kazachstanie. Jako model gospodarczy najlepiej sprawdziło się tam wypasanie bydła. Uprawa roli okazała się kosztowniejsza i mniej efektywna, niż zakładali sami Amerykanie.

Do Gołoszczokina wraca odpowiedź:

– Z roku na rok sezony bardzo różnią się od siebie. Bywają lata miejscowych susz, które uniemożliwiają wszelkie uprawy. Silne wiatry okresowo zmieniają krajobraz. Opady roczne są nieprzewidywalne. Wniosek: pasterstwo to w tych warunkach najlepszy sposób wykorzystania terenu. A mobilność nomadów pozwala im przenosić się w miejsca, gdzie łatwiej przetrwać.

Kampania sowietyzacji aułów kompletnie się nie udaje.

Gołoszczokin wreszcie traci cierpliwość.

Dość tego, mówi stary rewolucjonista.

Kazachstanowi potrzebny jest jego własny „mały październik”.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy końcowe

1 Siergiej Lebiediew, Ludzie sierpnia, przeł. Grzegorz Szymczak, Warszawa 2021, s. 155 i nast.

2 „Prawda”, 27.07.1938, pravda38.wordpress.com, bit.ly/3Ns62rb, dostęp: 10.10.2024.

3 Dokładne dane i dokumentacja dotycząca deportacji znajdują się m. in. w trzytomowym zbiorze pod redakcją Dżamili Abdukadyrowej: Iz istorii dieportacyj. Kazachstan 1930–1935. Sbornik dokumientow, Ałmaty 2012; Iz istorii dieportacyj. Kazachstan 1935–1939. Sbornik dokumientow, Ałmaty 2014; Iz istorii dieportacyj. Kazachstan 1939–1945. Sbornik dokumientow, Ałmaty 2019.Bardziej syntetyczny obraz deportacji w monografii: Alibiek Tabułdienow, Dieportacyi narodow i ewakuacyja nasielenija w Siewiernyj Kazachstan (1937–1956 gody), Kostanaj 2015, s. 27 i nast., a także w opracowaniu: Stanisław Ciesielski, Masowe deportacje w ZSRR. Charakterystyka wybranych aspektów zjawiska, „Dzieje Najnowsze” 2001, R. 33, z. 3, s. 29–56.

Przypisy końcowe

1  Dzień dobry, panie Goliadkin

1 O przeobrażeniach Astany można przeczytać w: Marek Gawęcki, Astana. Stolica zwana stolicą [w:] 550 lat państwowości Kazachstanu. Szkice z dziejów, red. Bartłomiej Garczyk, Mariusz Marszewski, Poznań 2016.

2 Symetrię procesów kolonizacji fascynująco i obrazowo pokazuje: Atlas historyczny świata, red. Józef Wolski, Warszawa–Wrocław 1996, s. 64, 74, 81, 85, 92, 108, 115. O odkryciach Nikitina można przeczytać w jego własnej relacji: Atanazy Nikitin, Wędrówka za trzy morza, przeł. Helena Willman-Grabowska, Wrocław 1952.

3 Szczegółowo i pasjonująco pisze o tym Michael Khodarkovsky w: Na granicach Rosji. Budowanie imperium na stepie, przeł. Bogumiła Malarecka, Warszawa 2009.

4 Alexander Etkind, Internal Colonization. Russia’s Imperial Experience, Cambridge 2011, s. 5.

5 Michael Khodarkovsky, Na granicach Rosji…, dz. cyt.

6 Zob. Peter Hopkirk, Wielka gra. Sekretna wojna o Azję Środkową, przeł. Jarosław Skowroński, Poznań 2011.

7 Bardzo ciekawe jest też prześledzenie kolejnej analogii: podobnie jak potęgi zachodnie Imperium Rosyjskie jako narzędzia kolonizacji używało religii. Jeszcze przed podbojem Kaukazu gubernator Astrachania zapisał: „Nic nie może poskromić tych barbarzyńców skuteczniej i uczynić ich bardziej uległymi niż nawrócenie na wiarę chrześcijańską. Później dzięki kontaktom z naszym ludem nietrudno będzie wykorzenić ich język i zwyczaje”. Nawracanie na prawosławie odbywało się na wiele sposobów – przez dyskryminujące niewiernych ustawodawstwo (na przykład wymagające od nich służby wojskowej), konfiskaty majątków (nowo nawróceni otrzymywali ziemię odebraną opornym), akcję burzenia meczetów (po podboju Chanatu Kazańskiego zniszczono 418 z 530) czy przymusowe przesiedlenia. Kolejni carowie i caryce prowadzili politykę nawracania z różną intensywnością (Katarzyna II wprowadziła tolerancję religijną), ale generalnie czas rosyjskiego podboju Azji to także okres wielkiej ekspansji prawosławia. W XVII wieku Cerkiew założyła swoją pierwszą syberyjską diecezję w Tobolsku; w XIX stuleciu było ich już dwanaście. Posługiwało w nich dziesięć tysięcy duchownych. Budowa cerkwi za panowania ostatniego cara stała się sprawą wagi państwowej. Mikołaj II jeszcze jako carewicz odbył podróż na Syberię, gdzie był fetowany głównie w cerkwiach. Zorientował się, jak sprawnie struktury religijne organizują poparcie dla władzy. Po powrocie nakazał komitetowi Kolei Syberyjskiej, aby z budowy świątyń na trasie uczynić priorytet. Zbieranie datków na ten cel zakrawało na szaleństwo – gazety publikowały listy donatorów, bogacze i bogaczki spisywali nowe testamenty, jeden z kupców wyłożył na budowę cztery tysiące rubli i żona oskarżyła go, że zwariował (szczęśliwie dla Cerkwi sąd uznał, że kupiec był poczytalny). Architekci stworzyli uniwersalny projekt świątyni na trzysta osób: kompaktowy obiekt drewniany, z wieżyczką wieńczącą nawę główną i dzwonnicą nad przedsionkiem. W jedną dekadę stanęło ponad dwieście takich cerkwi. Na stepach i pustkowiach wyrastały wieże z pozłacanymi cebulastymi kopułami, a administracja osadnictwa pisała, że „tam, gdzie lśni krzyż prawosławnej cerkwi, tam mocno osiedliła się rosyjska kultura”. Podobnie jak Brytyjczycy, Hiszpanie i Portugalczycy, Rosjanie używali krzyża, aby czynić sobie ziemię poddaną. Pisze o tym zajmująco Aileen E. Friesen w: Colonizing Russia’s Promised Land. Orthodoxy and Community on the Siberian Steppe, Toronto 2020.

8 Wypowiedzi w tym duchu padają z ust Putina regularnie. Wypowiedź z Władywostoku można znaleźć tutaj: Plenarnoje zasiedanije wosmogo Wostocznogo ekonomiczeskogo foruma, kremlin.ru, bit.ly/3XWIrE6, dostęp: 8.10.2024.

9 Por. np. Alexandre Bennigsen, Colonization and Decolonization in the Soviet Union, „Journal of Contemporary History” 1969, Vol. 4, No. 1, s. 141–151. Autor wykazuje, że Azja Centralna była klasyczną kolonią, w której Rosja prowadziła politykę eksploatacji zasobów, tworzenia osad „białych” zarządzających rdzenną ludnością za pomocą uzbrojonych regimentów, utrzymywania miejscowych w stagnacji, promowania najbardziej konserwatywnych szkół koranicznych, zamkniętych i opornych na zmiany, faworyzowania fanatyzmu. Pokłosie tej polityki widać w Azji Centralnej do dziś.

10 Zwraca na to uwagę właśnie Bennigsen, tamże.

11 O tym, jak ważył się charakter ZSRR, o zmaganiu między wariantem centralizacji władzy opartej na nacjonalizmie wielkoruskim (promowanym przez Stalina) a wariantem przyznania republikom większej autonomii (promowanym pod koniec życia przez Lenina), pisze bardzo ciekawie m. in. Richard Pipes w: Czerwone imperium. Powstanie Związku Sowieckiego, przeł. Władysław Jeżewski, Warszawa 2021, zwłaszcza s. 269–301.

12 Wszystkie myśli Etkinda pochodzą z olśniewającej książki, która zmieniła moje rozumienie Rosji: Alexander Etkind, Internal…, dz. cyt.

13 Przytaczam za Etkindem, tamże.

14 Tamże, s. 66 i nast.

15 Tamże, s. 77 i nast.

16 Tamże, s. 150 i nast.

17 Tamże. O roli literatury rosyjskiej w procesie kolonizacji pisze też przejmująco Ewa Thompson w: Trubadurzy Imperium. Literatura rosyjska i kolonializm, przeł. Anna Sierszulska, Kraków 2000.

18 Alexander Etkind, Internal…, dz. cyt., s. 169.

19 Tamże, s. 244–248.

20 Fiodor Dostojewski, Sobowtór. Poemat petersburski, przeł. Seweryn Pollak, Warszawa 1962, s. 932.

21 Alexei Trochev, Transitional Justice Attempts in Kazakhstan [w:] Transitional Justice and the Former Soviet Union. Reviewing the Past, Looking toward the Future, ed. Cynthia Horne, Lavinia Stan, Cambridge 2018, s. 88–108.

22 Memoriał – pełna nazwa: Międzynarodowe Stowarzyszenie Historyczno-Oświatowe, Dobroczynne i Obrony Praw Człowieka „Memoriał” – to rosyjskie stowarzyszenie zajmujące się przede wszystkim badaniem i propagowaniem wiedzy o represjach radzieckich, a także upamiętnianiem ich ofiar. W 2022 roku otrzymało Pokojową Nagrodę Nobla, w tym samym roku zostało zlikwidowane przez Sąd Najwyższy Federacji Rosyjskiej.

23 Wszystkie sceny z życia Szaripa i jego aułu są inspirowane opowieściami Smaguła Jełubaja (mój wywiad z nim w Ałmatach, w lipcu 2023 roku), jego książką oraz filmem nakręconym na jej podstawie. Smaguł Jełubajew, Odinokaja jurta, Astana 2009. Film Odinokaja jurta, w reżyserii Begarsa Jełubajewa, miał premierę 30 marca 2023 roku.

24 Cytat przytoczony przez Władimira Sołowjowa, starszego śledczego odpowiedzialnego za przeprowadzenie śledztwa w sprawie rozstrzelania rodziny carskiej (1991–2015). Zob. Rasstrielnyj dom, „Dostoinstwo. Obszczestwienno-politiczeskij żurnał”, web.archive.org,