Pierwsze śledztwo Montalbana - Andrea Camilleri - ebook + książka

Pierwsze śledztwo Montalbana ebook

Andrea Camilleri

0,0
34,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wydawałoby się, że o inspektorze Salvo Montalbano wiemy już wszystko: znamy jego życie, miejsca, w których bywa i pracuje, upodobania, przyjaciół... Jednak Andrea Camilleri wciąż ma dla swoich czytelników wiele niespodzianek. Tym razem przedstawia Montalbana jako bardzo młodego, początkującego policjanta.

Książka zawiera trzy opowieści: trzy śledztwa komisarza umiejscowione w różnych okresach jego kariery. Analityczny umysł Montalbana, zdolność do rozwiązywania najbardziej podstępnych intryg, a także lekki dowcip i inteligencja stają się dopiero znakiem charakterystycznym tych historii. Pierwsza część to zagadka, która równie dobrze może zakończyć się farsą co tragedią. W okolicy zabijane są zwierzęta coraz większych rozmiarów: od barweny po słonia. Przy każdym z nich znajduje się krótki i dziwaczny list. Druga opowieść to labirynt, który sprawia wrażenie zbudowanego przez przypadek, wchodzi się niepostrzeżenie i równie niepostrzeżenie gubi drogę. W centrum tego labiryntu jest tajemnicza dziewczyna, niepiśmienna służąca, zgwałcona i maltretowana. Labirynt zamieszkują również wyjątkowo podli, przebiegli ludzie, a atmosfera jest duszna i mroczna. W trzeciej opowieści znika trzyletnia dziewczynka, ale po niedługim czasie zostaje odnaleziona. Montalbano czuje jednak, że coś jest nie tak, dręczy go niejasne podejrzenie. Komisarz nie daje się zwieść pozorom i wkrótce zagłębia się w ponurą rodzinną tajemnicę z udziałem mafii.

Dla tych, którzy czytali już inne książki z naszej wspaniałej serii, posiadanie tego zbioru opowiadań z pewnością będzie wielką gratką, a dla tych, którzy dopiero zaczynają poznawać twórczość Andrei Camilleriego to doskonała okazja, żeby zacząć od samych początków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 343

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: La prima in­da­gine di Mon­tal­bano
Opieka re­dak­cyjna: MA­RIA RACZ­KIE­WICZ-ŚLE­DZIEW­SKA
Opra­co­wa­nie re­dak­cyjne: BE­ATA WY­RZY­KOW­SKA
Ko­rekta: JU­LIA MŁO­DZIŃ­SKA, RE­NATA KUK
Pro­jekt okładki: TO­MASZ LEC
Co­py­ri­ght © 2021 Sel­le­rio Edi­tore, Pa­lermo For the Po­lish edi­tion Co­py­ri­ght © 2024, Noir sur Blanc, War­szawa
ISBN 978-83-7392-933-3
Ofi­cyna Li­te­racka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Fra­scati 18, 00-483 War­szawa
Za­mó­wie­nia pro­simy kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płatna) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Sie­dem po­nie­dział­ków

Je­den

Dwaj obcy so­bie męż­czyźni, któ­rzy scho­wali się na przy­stanku pod za­da­sze­niem i z aniel­ską cier­pli­wo­ścią cze­kali na nocny au­to­bus, wy­mie­nili się uśmie­chami, po­nie­waż z le­żą­cego w rogu du­żego kar­to­no­wego pu­dła, ob­ró­co­nego dnem do góry, do­cho­dziło tak gło­śne chra­pa­nie, że na­wet piła elek­tryczna nie da­łaby rady go za­głu­szyć. Ja­kiś bie­da­czyna, bez­domny naj­pew­niej, zna­lazł w nim schro­nie­nie przed zim­nem i desz­czem, a utu­lony przez cie­pło wła­snego ciała, które kar­ton za­trzy­my­wał, po­sta­no­wił, że naj­le­piej bę­dzie za­mknąć oczy, wy­piąć się na świat i uciąć ko­mara. W końcu au­to­bus przy­je­chał, męż­czyźni wsie­dli i od­je­chali. Wtedy nad­biegł jesz­cze je­den:

– Stać! Stać!

Kie­rowca mu­siał go wi­dzieć, ale ani my­ślał się za­trzy­mać. Męż­czy­zna za­klął siar­czy­ście i spoj­rzał na ze­ga­rek. Na­stępny kurs był za go­dzinę, o czwar­tej nad ra­nem. Usiadł, po­my­ślał, rzu­cił wią­zankę i po­sta­no­wił iść na pie­chotę. Za­pa­lił pa­pie­rosa i ru­szył przed sie­bie. W jed­nej chwili chra­pa­nie ustało, kar­ton się po­ru­szył, a spod niego po­woli wy­chy­liła się głowa bie­daka, skryta pod dziu­ra­wym kap­tu­rem opa­da­ją­cym aż na oczy. Le­żąc na ziemi, za­czął się uważ­nie roz­glą­dać. Do­piero kiedy się upew­nił, że w po­bliżu nie ma ży­wego du­cha i że w do­mach na­prze­ciwko świa­tła są po­ga­szone, wy­pełzł spod kar­tonu. Przy­po­mi­nał węża zmie­nia­ją­cego skórę. W po­zy­cji sto­ją­cej nie wy­glą­dał już jak bie­dak: drob­nej po­stury, po­rząd­nie ogo­lony, co prawda w zu­ży­tym ubra­niu, ale po­rząd­nej marki. Dwa palce wsu­nął do kie­szonki w kurtce, wy­cią­gnął oku­lary, wło­żył je na nos, wy­szedł spod za­da­sze­nia, skrę­cił w prawo i nie prze­szedł­szy na­wet dzie­się­ciu kro­ków, za­trzy­mał się przed bramą za­opa­trzoną w łań­cuch i ma­sywną kłódkę. Wielki neo­nowy na­pis nad nią, te­raz wy­łą­czony, gło­sił: „Re­stau­ra­cja Mała Sy­renka – wszyst­kie przy­smaki mo­rza”. Znowu się roz­pa­dało. To nie była ulewa, ale można było zmok­nąć. Męż­czy­zna po­maj­stro­wał przy kłódce, so­lid­nej je­dy­nie z wy­glądu, bo nie sta­wiła wy­try­chowi żad­nego oporu, uchy­lił jedno skrzy­dło bramy na tyle, żeby wejść, za­mknął za ple­cami, po­pra­wił łań­cuch i za­trza­snął kłódkę. Do drzwi re­stau­ra­cji pro­wa­dziła krótka i za­dbana alejka. Mniej wię­cej w jej po­ło­wie męż­czy­zna skrę­cił w prawo i ru­szył do ogrodu na ty­łach lo­kalu, gdzie w se­zo­nie stało co naj­mniej trzy­dzie­ści sto­li­ków. Ciemno było, choć oko wy­kol, on jed­nak kro­czył pew­nie, nie przy­świe­ca­jąc so­bie trzy­maną w ręku la­tarką. Prze­mókł do su­chej nitki, ale nie zwra­cał na to uwagi. Było mu bar­dziej go­rąco niż la­tem, naj­chęt­niej zrzu­ciłby kurtkę, ko­szulę, spodnie i stał nagi w chłod­nych stru­gach desz­czu. Może miał go­rączkę?

Akwa­rium z ry­bami, chluba lo­kalu, znaj­do­wało się w głębi ogrodu, po le­wej. Klient, na wła­sne ży­cze­nie, mógł oso­bi­ście wy­brać rybę do spo­ży­cia: do­sta­wał siatkę i sam ją ło­wił. Nie za­wsze szło gładko, a wtedy śmie­chom, dwu­znacz­nym żar­tom i alu­zjom nie było końca, zwłasz­cza je­śli w to­wa­rzy­stwie prze­by­wała ja­kaś pani. Do­bry na­strój mi­jał, gdy przy­cho­dziło do pła­ce­nia: re­stau­ra­cja sły­nęła z cen przy­pra­wia­ją­cych o za­wrót głowy.

Po­chy­lony nad akwa­rium męż­czy­zna mam­ro­tał coś pod no­sem ze zło­ścią i z roz­ża­le­niem. Noc była tak ciemna, że nie wi­dział na­wet, czy w akwa­rium w ogóle są ja­kieś ryby. Po­woli wło­żył do niego rękę, czu­jąc ab­sur­dalny strach, że ja­kaś ryba może go ugryźć w pa­lec. Cof­nął ją od razu, gdy do­tknął lo­do­wa­tej wody. Po­sta­no­wił na krótką chwilę za­pa­lić la­tarkę: je­den błysk wy­star­czył, by wy­ło­nić sre­brzy­ste łu­ski tuż pod ta­flą. W akwa­rium ro­iło się od ryb, naj­wy­raź­niej wie­czo­rem uzu­peł­niono za­pasy. Po­my­ślał, że to bar­dzo mu uła­twia za­da­nie, bę­dzie mu­siał prze­cież ło­wić po omacku, im mniej uży­wał la­tarki, tym le­piej. Po dru­giej stro­nie ulicy wzno­sił się dzie­się­cio­pię­trowy blok, jesz­cze ja­kaś cier­piąca na bez­sen­ność świ­nia wy­chyli się przez okno, zo­ba­czy świa­tło i na­robi ra­banu. Czuł, jak pot ścieka mu po ple­cach. Zdjął kurtkę, która krę­po­wała mu ru­chy, oparł ją na pla­sti­ko­wym krze­śle i na uła­mek se­kundy włą­czył la­tarkę.

Do­strzegł co naj­mniej trzy siatki oparte o boki akwa­rium, nie­któ­rzy klienci urzą­dzali so­bie za­wody w ro­dzaju: „kto nic nie złowi, płaci za wszyst­kich”. Wziął jedną, ukląkł tuż przy szkle, za­nu­rzył ją po­woli i, trzy­ma­jąc obu­rącz, za­to­czył sze­ro­kie koło, po czym wy­cią­gnął. Po cię­ża­rze zo­rien­to­wał się, że po­zo­stała pu­sta. Chciał się jed­nak upew­nić, więc po­ma­cał. Nic prócz kilku kro­pel wody. Spró­bo­wał jesz­cze raz i jesz­cze je­den, z ta­kim sa­mym re­zul­ta­tem.

Przy­kląkł, opie­ra­jąc się na pię­tach i ciężko dy­sząc ze zmę­cze­nia. Jesz­cze go ktoś usły­szy w tym cho­ler­nym bloku na­prze­ciwko. Nie mógł tra­cić wię­cej czasu, mu­siał opu­ścić re­stau­ra­cję co naj­mniej dzie­sięć mi­nut przed przy­jaz­dem au­to­busu o czwar­tej nad ra­nem, tego peł­nego za­spa­nych pa­sa­że­rów, z któ­rych mimo wszystko ktoś mógł go roz­po­znać. Przy­szedł mu do głowy pe­wien po­mysł. Prze­ło­żył siatkę do le­wej ręki i w chwili, gdy po­ru­szał nią w wo­dzie, prawą na mo­ment po­świe­cił la­tarką. Miał ra­cję: ryby ucie­kły na drugą stronę akwa­rium, gdzie siatka nie do­cie­rała. Pod­niósł się, wziął drugą siatkę, po­chy­lił się nad ta­flą i znie­ru­cho­miał na pięć mi­nut, cze­ka­jąc, aż ryby się uspo­koją i znowu za­czną pły­wać każda w swoją stronę. Chwi­lami na­wet od­dech wstrzy­my­wał. W końcu przy­stą­pił do ak­cji. Siatką w le­wej ręce za­to­czył koło, a wtedy tą w pra­wej znie­nacka od­ciął ry­bom drogę ucieczki.

Udało się, co naj­mniej trzy sztuki wpa­dły w pu­łapkę. Ci­snął do wody pu­stą siatkę, zszedł z co­kołu, drugą po­ło­żył na ziemi i po­świe­cił la­tarką. Tra­fił na spo­rego ce­fala. Uśmiech­nął się, usiadł i po­cze­kał, aż ryby prze­staną się szar­pać ze śmier­cią. Kiedy znie­ru­cho­miały na do­bre, dwie po­zo­stałe wrzu­cił do wody, bo były za małe, a ce­fala po­ło­żył na co­kole, z tyl­nej kie­szeni spodni wy­cią­gnął pi­sto­let, przy­krę­cił tłu­mik, za­pa­loną la­tarkę wło­żył so­bie mię­dzy zęby i przy­trzy­mu­jąc rybę ręką, strze­lił, ale pio­nowo, tak żeby kulka nie ode­rwała głowy, lecz zro­biła z niej mia­zgę. Zga­sił la­tarkę i przez chwilę sie­dział nie­ru­chomo, bo po­mimo tłu­mika zda­wało mu się, jakby huk roz­bu­dził całą Vi­gatę. Nic się jed­nak nie stało, żadne okno się nie otwo­rzyło, ża­den głos nie za­py­tał, co się dzieje.

Wtedy męż­czy­zna po­grze­bał chwilę w kie­szeni, wy­cią­gnął z niej ka­wa­łek za­pi­sa­nego pa­pieru i po­ło­żył go pod za­strze­loną rybą.

Na au­to­bus o czwar­tej trzeba było długo cze­kać, przy­je­chał z dzie­się­cio­mi­nu­to­wym opóź­nie­niem. Wśród in­nych za­spa­nych pa­sa­że­rów je­chał też męż­czy­zna, który wła­śnie za­mor­do­wał ce­fala.

– Czy zna ko­mi­sarz re­stau­ra­cję Mała Sy­renka? W oko­licy po­mnika Lu­igiego Pi­ran­della? – za­py­tał Fa­zio tam­tego po­nie­dział­ko­wego po­ranka, 22 wrze­śnia, wcho­dząc do ga­bi­netu Mon­tal­bana.

Ko­mi­sarz był w do­brym na­stroju. Po­przed­niego dnia wiało i pa­dało, ale rano wze­szło praw­dzi­wie sierp­niowe słońce zła­go­dzone przez rześki wie­trzyk. Zresztą Fa­zio nie wy­glą­dał na ko­goś, kto przy­nosi złe wie­ści.

– Ja­sne, że ją znam. Ale nie ma się czym chwa­lić. By­łem tam raz z Li­vią, z cie­ka­wo­ści, i ni­gdy wię­cej. Sam blichtr, a tre­ści żad­nej. Ele­ganccy kel­ne­rzy, nie­na­ganna ob­sługa, luk­su­sowa za­stawa, ra­chu­nek grozy i zero smaku, jakby po­trawy przy­go­to­wał ku­charz w sta­nie śpiączki.

– Ni­gdy tam nie ja­dłem.

– I do­brześ zro­bił. A o co cho­dzi?

– O to, że dzi­siaj, wcze­śnie rano, wła­ści­ciel, pan En­ni­cello, który jest da­le­kim krew­nym mo­jej żony, za­dzwo­nił tu do mnie i opo­wie­dział dość dziwną hi­sto­rię, która mnie za­cie­ka­wiła. Dla­tego oso­bi­ście po­sze­dłem na oglę­dziny. Wie pan, że w tej re­stau­ra­cji stoi akwa­rium z ży­wymi ry­bami, które...

– Wszystko wiem. Mów da­lej. Co się stało?

– Stało się to, że w nocy ktoś się za­kradł, otwo­rzył kłódkę, wy­ło­wił rybę i od­strze­lił jej łeb.

Mon­tal­bano za­mru­gał ze zdzi­wie­nia.

– Strze­lił do ryby?!

– Tak jest. A po­tem pod ciało... Nie, pod zwłoki... W każ­dym ra­zie pod rybę wsu­nął za­pi­saną kartkę w kratkę.

– Co na niej było?

– W tym sęk. Deszcz, woda z akwa­rium i krew ryby roz­myły tusz. Kartka na­mo­kła i kiedy wzią­łem ją do ręki, roz­le­ciała się na ka­wałki.

– Wy­ja­śnij mi jedno. Po co ktoś miałby od­sta­wiać cały ten te­atr i ry­zy­ko­wać aresz­to­wa­nie, żeby na ko­niec zwy­czaj­nie za­bić rybę?

– Nie wiem. Cho­ciaż ma­jąc na uwa­dze hie­rar­chię, to ja po­wi­nie­nem py­tać o to pana.

– Je­ste­ście pewni, że strze­lano do ryby?

– Tak jest, na ziemi le­żała łu­ska. Za­bra­łem ją.

Po­grze­bał w kie­szeni kurtki, wy­jął łu­skę i po­dał ją ko­mi­sa­rzowi, a ten uważ­nie się jej przyj­rzał.

– Nie trzeba wy­sy­łać do ana­lizy ba­li­stycz­nej – stwier­dził Mon­tal­bano – Wzię­liby nas za wa­ria­tów. To ka­li­ber 7,65.

I wrzu­cił łu­skę do szu­flady biurka.

– Ra­cja – po­twier­dził Fa­zio. – Moim zda­niem to ostrze­że­nie. Czyli wy­gląda na to, że nasz po­czciwy En­ni­cello po­mi­nął kilka rat ha­ra­czu.

Mon­tal­bano rzu­cił mu zde­gu­sto­wane spoj­rze­nie.

– Przy ca­łym twoim do­świad­cze­niu jesz­cze ta­kie głu­poty ga­dasz? Gdyby nie za­pła­cił ha­ra­czu, za­bi­liby mu wszyst­kie ryby i na do­da­tek spa­lili re­stau­ra­cję.

– W ta­kim ra­zie, o co tu cho­dzi?

– Trudno po­wie­dzieć. Może o kre­tyń­ski za­kład mię­dzy klien­tami, o głupi wy­skok...

Za­pa­dło mil­cze­nie.

– I co my te­raz zro­bimy? – za­py­tał po chwili Fa­zio.

– Co to była za ryba?

– Mu­gil, długi aż do łok­cia.

– Mu­gil? Fa­zio, wy­ja­śnij mi, pro­szę, jedną rzecz: czy mu­gil to nie to samo co ce­fal?

– Tak jest, ko­mi­sa­rzu.

– A czy to nie jest ryba mor­ska?

– Ist­nieje też mu­gil słod­ko­wodny. Ale nie tak do­bry jak ten mor­ski.

– Nie wie­dzia­łem.

– Ja­sna sprawa. Ko­mi­sarz stroni od ryb słod­ko­wod­nych. Co mam zro­bić z En­ni­cel­lem?

– Za­raz ci po­wiem. Wróć do re­stau­ra­cji po mu­gila, po­wiedz, że po­trzebny jest do śledz­twa.

– A po­tem?

– Po­tem jedź do domu i po­proś o upie­cze­nie. Ra­dzę na rusz­cie, ale pa­mię­taj, nie­zbyt roz­grza­nym. Wy­pchaj go roz­ma­ry­nem i kil­koma ząb­kami czosnku, a po­tem do­praw sal­mo­ri­glio[1]. Po­wi­nien być zja­dliwy.

W ko­lej­nych dniach ży­cie w ko­mi­sa­ria­cie bie­gło ru­ty­nowo, z wy­jąt­kiem trzech, nieco bar­dziej po­waż­nych epi­zo­dów.

Pierw­szy ro­ze­grał się w miesz­ka­niu księ­go­wego Pan­cra­zia Sche­pisa, kiedy ten, wró­ciw­szy o nie­ty­po­wej po­rze, na­krył swoją żonę, Ma­rię Ma­til­dinę, cał­kiem nagą na łóżku, pod­czas gdy słynny „Mag z Bag­dadu”, czyli nie­jaki Sa­lva­tore Min­nu­lic­chia z Tra­pani, rów­nie ob­na­żony, „po­słu­gi­wał się swoim przy­ro­dze­niem jako kro­pi­dłem”, co skru­pu­lat­nie od­no­to­wał w ra­por­cie Gal­luzzo. Tenże księ­gowy, otrzą­snąw­szy się z oszo­ło­mie­nia i chwy­ciw­szy za pi­sto­let, wy­strze­lił pięć razu w stronę Maga i szczę­śli­wie ra­nił go tylko w lewe udo.

Drugi miał miej­sce w na­le­żą­cym do dzie­więć­dzie­się­cio­let­niej pani Lu­cii Bal­du­ino domu, który zo­stał do­szczęt­nie splą­dro­wany. Bły­ska­wiczne do­cho­dze­nie Fa­zia wy­ka­zało po­nad wszelką wąt­pli­wość, że w ra­bunku uczest­ni­czył tylko je­den zło­dziej, wnuk pani Bal­du­ino, nie­jaki Fi­li­puzzo Di­mora, któ­remu bab­cia od­mó­wiła da­ro­wi­zny na za­kup sku­tera.

Ostatni do­ty­czył trzech spa­lo­nych w jedną noc ma­ga­zy­nów, bę­dą­cych wła­sno­ścią za­stępcy bur­mi­strza, Gian­gia­coma Bar­to­lotty. Wszy­scy uznali ten in­cy­dent za wy­raźne ostrze­że­nie i oznakę nie­za­do­wo­le­nia z pew­nych ini­cja­tyw za­stępcy bur­mi­strza, ucho­dzą­cego za za­go­rza­łego prze­ciw­nika ma­fii.

Ale już po dwu­na­stu go­dzi­nach oka­zało się, że to sam za­stępca bur­mi­strza za­ku­pił ben­zynę, która po­słu­żyła do pod­pa­le­nia ma­ga­zy­nów.

I tak mi­nął ty­dzień.

Noc była ciemna, a niebo bez­gwiezdne, spo­wite cięż­kimi chmu­rami. Droga nie na­le­żała do ła­twych, ka­mienne murki stra­szyły ostrymi ka­mie­niami, znie­nacka po­ja­wiały się dziury głę­bo­kie jak ot­chła­nie. Stary i sfa­ty­go­wany sa­mo­chód szar­pał i dy­szał. Na do­da­tek kie­rowca włą­czał świa­tła tylko co ja­kiś czas, na parę se­kund, po czym od razu je ga­sił: w tej oko­licy i o tej po­rze sa­mo­chody ra­czej nie jeź­dziły, dla­tego le­piej nie przy­cią­gać uwagi. Na oko do celu bra­ko­wało nie­wiele. Męż­czy­zna włą­czył dłu­gie świa­tła i po pra­wej stro­nie, w od­le­gło­ści dwu­dzie­stu me­trów, zo­ba­czył przy­bity do drew­nia­nego słupa, ręcz­nie ma­lo­wany znak. Za­trzy­mał się, zga­sił sil­nik, otwo­rzył drzwi, wy­szedł. W wil­got­nym i rześ­kim po­wie­trzu uno­siły się za­pa­chy wsi. Męż­czy­zna wziął głę­boki wdech i z rę­kami wci­śnię­tymi w kie­sze­nie ru­szył przed sie­bie. W po­ło­wie drogi na­szła go pewna myśl. A je­śli to za wcze­śnie? Z mia­steczka wy­je­chał tuż po dwu­dzie­stej trzy­dzie­ści, ale nie było ru­chu, nie po­tra­fił osza­co­wać, ile za­jęła mu droga. Nie było rady. Wy­cią­gnął z kie­szeni la­tarkę, włą­czył na mo­ment, żeby spraw­dzić go­dzinę na ze­garku. Było dzie­sięć mi­nut po pół­nocy. Nowy dzień już się za­czął. Wszystko w po­rządku. Kon­ty­nu­ował marsz.

Tym ra­zem nie po­trze­bo­wał tłu­mika. Huk wy­strzału do­tarł je­dy­nie do uszu ja­kie­goś psa w od­dali, który za­szcze­kał bez prze­ko­na­nia, tylko po to, by po­ka­zać, że za­słu­guje na pełną mi­skę.

W po­nie­dzia­łek, 29 wrze­śnia, Fa­zio po­ja­wił się w ko­mi­sa­ria­cie koło po­łu­dnia, nio­sąc w ręce pla­sti­kową siatkę jak z su­per­mar­ketu.

– By­łeś na za­ku­pach?

– Nie, ko­mi­sa­rzu. Kur­czaka przy­nio­słem. Mnie nie sma­kuje. Te­raz pana ko­lej. Ja już ja­dłem mu­gila w ubie­głym ty­go­dniu.

– Mo­żesz wy­ra­żać się ja­śniej?

– Ko­mi­sa­rzu, tego kur­czaka, któ­rego mam w siatce, za­strze­lono. Do­stał w głowę. Jak ryba w ubie­gły po­nie­dzia­łek.

– Gdzie to się stało?

– Na far­mie dro­biu Ma­sina Con­trery w Mon­te­re­ale, ja­kieś pół go­dziny jazdy sa­mo­cho­dem stąd. Ale to na od­lu­dziu. Pro­szę, oto łu­ska.

Mon­tal­bano otwo­rzył szu­fladę, wy­jął po­przed­nią łu­skę, po­rów­nał je. Były iden­tyczne.

– Tym ra­zem też zo­sta­wił li­ścik – kon­ty­nu­ował Fa­zio, wy­cią­ga­jąc z siatki kartkę, którą po­dał ko­mi­sa­rzowi.

Na ka­wałku pa­pieru w kratkę ktoś dru­ko­wa­nymi li­te­rami na­pi­sał:

DA­LEJ SIĘ KUR­CZĘ

– W ja­kim sen­sie? – za­py­tał Mon­tal­bano.

– Mogę coś za­su­ge­ro­wać?

– Oczy­wi­ście.

– Po­my­śla­łem, że ten pan się po­my­lił – po­wie­dział Fa­zio.

– Ach, tak?

– Tak jest, ko­mi­sa­rzu. Może chciał na­pi­sać: „Da­lej się wku­rzam”. Może coś go wku­rza, nie wiem, po­datki na przy­kład, żona, która przy­pra­wia mu rogi, syn nar­ko­man. Musi się więc ja­koś wy­żyć.

– Strze­la­jąc do ryb i kur­cząt? Nie, Fa­zio, tu jest wy­raź­nie na­pi­sane „kur­czę”. Na pod­sta­wie tej wia­do­mo­ści mo­żemy wy­de­du­ko­wać treść po­przed­niej, któ­rej nie od­czy­ta­łeś, bo zmo­kła. Tu­taj jest „da­lej”.

– I co w związku z tym?

– To, że na pierw­szej kartce mu­siało być „za­czy­nam”. „Za­czy­nam się kur­czyć” albo coś w tym ro­dzaju.

– I co to zna­czy?

– Nie wiem.

– Ko­mi­sa­rzu, co ro­bimy? – z pew­nym nie­po­ko­jem za­py­tał Fa­zio.

– Przy­gnę­bia cię ta sprawa, co?

– Tak.

– A dla­czego?

– Dla­tego, że tu nic nie trzyma się kupy. A rze­czy bez ładu i składu bu­dzą we mnie strach.

– Nic na to nie po­ra­dzimy, Fa­zio. Po­cze­kajmy, aż ten pan skoń­czy się kur­czyć i wtedy zo­ba­czymy. Je­steś pe­wien, że nie lu­bisz kur­czaka?

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Sos na ba­zie oliwy, soku z cy­tryny i ziół, uży­wany na po­łu­dniu Włoch do ryb, zwłasz­cza gril­lo­wa­nych (wszyst­kie przy­pisy po­cho­dzą od tłu­maczki).

W wy­da­niu pa­pie­ro­wym do­stępne są na­stę­pu­jące książkiz cy­klu o ko­mi­sa­rzu Mon­tal­bano:

SKRZY­DŁA SFINKSA

2013

ŚLAD NA PIA­SKU

2013

POLE GARN­CA­RZA

2014

WIEK WĄT­PLI­WO­ŚCI

2015

ŚMIERĆ NA OTWAR­TYM MO­RZU

2016

TA­NIEC MEWY

2017

UŚMIECH AN­GE­LIKI

2020

ŚWIETLNE OSTRZE

2021

KSZTAŁT WODY

2007 / 2021

PIES Z TE­RA­KOTY

2022

GŁOSY NOCY

2022

ZŁO­DZIEJ KA­NA­PEK

2023

GŁOS SKRZY­PIEC

2024

MO­RZE BŁOTA

2024

Za­równo te, jak i po­zo­stałe ty­tuły z se­rii,do­stępne są w for­mie e-bo­oków na noir.pl