Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Musiała zginąć, a on za wszelką cenę musi dowiedzieć się dlaczego. Dziennikarz Adam Bukowski po latach nijakich zaczyna robić prawdziwą karierę, ale kiedy dowiaduje się o zamordowaniu Doroty, swej dawnej kochanki, porzuca wygodne życie paryskiego korespondenta i wraca do kraju. Próbuje rozwikłać tajemnicę jej śmierci. Poszukiwania doprowadzają go do przerażających odkryć - i nie tylko na temat świata, w którym żyjemy, ale także byłej kochanki i... samego siebie. Rozwikłanie tajemnicy to jednak dla Bukowskiego dopiero początek długiej drogi. Marek Harny (ur. 1946) - pisarz i dziennikarz. Autor rewelacyjnej powieści "Pismak", za którą uhonorowano go najważniejszym wyróżnieniem dla polskiego kryminału - Nagrodą Wielkiego Kalibru. Debiutował opowiadaniami "Unieś mnie, wielki ptaku". Jest autorem powieści: "Urodzony z wiatru", "Lekcja miłości", "Samotność wilków", "Zdrajca" oraz "Wszyscy grzeszą".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 502
...mocno ściska w dłoni nóż, którym, być może, nie będzie umiał się posłużyć, i wychodzi na równinę…
Jorge Luis Borges, Południe
O świcie Bukowski żegnał się z Yvonne na skwerze obok Pont Neuf, gdzie dwie odnogi Sekwany, opływające wyspy Świętego Ludwika i de la Cité, zlewają się z powrotem w jeden ciemny nurt. Miał przeczucie, że już nigdy nie przyjedzie do Paryża, więc było to również pożegnanie z miastem. Siedzieli objęci tuż nad wodą, drżąc od porannego chłodu. Znad rzeki unosiła się zimna mgła, a wraz z nią zapach smarów i gnijących wodorostów. Czekali, aż słońce wzejdzie i wreszcie ich ogrzeje. Było za wcześnie, żeby jechać na lotnisko, a za późno, by szukać miejsca w hotelu na ostatni szybki numer.
Zresztą już tego nie chciał. Ich ciała pożegnały się wieczorem i teraz byłoby to jak budzenie nieboszczyka, który otrzymał już ostatnie namaszczenie. Resztę nocy spędzili w jazzowej piwnicy La Huchette na skraju Dzielnicy Łacińskiej, przy małej uliczce o tej samej nazwie, kilka kroków od bulwaru St-Michel. Był wykończony. Nawet nie pijany. Przez kilka godzin zapijał tequilę piwem, ale się nie upił. Czuł tylko wielkie znużenie. W oczach miał szklany pył, w ustach szambo po papierosach. Nie palił od piętnastu lat, a tej nocy wypalił prawie całą paczkę gauloise'ów. Najchętniej zostałby na tym skwerze nad Sekwaną na zawsze. Jednak wiedział, że to niemożliwe. Tylko Yvonne jeszcze nie wiedziała.
– Adam... – odezwała się cicho.
– Tak?
– Myślałam, że teraz, kiedy Doroty już nie ma… – Zamilkła, przestraszona. – Przepraszam.
– Nie musisz przepraszać. Że teraz, kiedy Doroty już nie ma, to co?
– Nie, nic.
– Powiedz – poprosił łagodnie.
Wiedział, co powie. To nie miało szans. Ta sztuka nie mogła się udać. Mimo wszystko chciał to usłyszeć. Chciał, żeby ktoś go choć trochę dowartościował.
– Myślałam, że teraz mógłbyś zostać.
Nic nie rozumiała. Może zostałby, gdyby Dorota wciąż żyła. Teraz nie mógł.
– Yvonne, po co ci Polak? – spytał. – Polacy tylko przynoszą pecha. Sobie i światu.
Boeing 737 LOT-u oderwał się od pasa na Roissy-Charles-de-Gaulle i Bukowski wreszcie odetchnął z ulgą. Nie znosił pożegnań. Nie pozwolił Yvonne odwieźć się na lotnisko. Jeszcze tylko zrobili sobie ostatni spacer brzegiem Sekwany i na stacji St-Michel-Notre-Dame wsiadł do metra. Wcale go nie cieszyło, że zostawia kochankę i wygodne życie w Paryżu. Nigdy wcześniej nie powodziło mu się tak dobrze. Wystarczyło, że odbębnił pańszczyznę w postaci średnio jednej korespondencji dziennie, a resztę czasu mógł poświęcić pracy nad nową książką i przyjemnościom. Wiedział, że traci wiele, wolał więc mieć to już za sobą. Miał nadzieję, że Yvonne szybko znajdzie sobie lepszego faceta. A on? Może powinien już dać sobie spokój. Żadnej nie przyniósł szczęścia.
Zamknął oczy i znowu zobaczył tę scenę. Nie bronił się przed obrazami, które rodziły się w jego wyobraźni. Choć nie były przyjemne. Może oczekiwał, że za którymś razem zobaczy coś, co pozwoli mu zrozumieć.
Dorota nie krzyczała. Może tylko raz, krótko i słabo, kiedy poczuła na szyi dławiący uścisk. Zanim jej głowa znalazła się pod wodą. Widocznie nie trwało to długo. Sąsiedzi byli wyczuleni na odgłosy dochodzące z jej mieszkania. Bywało, że nawet wzywali policję, skarżąc się na zbyt głośne imprezy, jakie przed śmiercią zdarzało się jej urządzać coraz częściej. Nieraz wystarczyło głośniej nastawione radio, żeby stukali w ściany. Tym razem nikt niczego nie słyszał.
Od chwili kiedy dowiedział się, jaki los spotkał Dorotę, Bukowski miewał bardzo sugestywne wizje tego, co się wydarzyło. Zabójca wchodzi do łazienki. Ona leży naga w wannie. Odurzona alkoholem i marihuaną, nie otwiera oczu. Domyśla się, czyje to kroki. Więc nie czuje strachu. Czeka na pieszczotę, nie na śmierć. Może myśli, kiedy on zachodzi ją od tyłu, że za chwilę zakryje jej oczy dłońmi i spyta infantylnie: Zgadnij, kto to? Potem jest już za późno. Nie może go dosięgnąć, choć bije wkoło rękami, prawą dłonią zdrapuje tynk ze ściany. Nie rani zabójcy, pod paznokciami zwłok nie znajdą później jego tkanki.
A więc tak skończyła jego Dorota. Stała się bohaterką historii z rubryki kryminalnej. Jaki z tego można by zrobić tekst? Przecież to był materiał najwyżej na czytadło dla kucht, jakby powiedział Bronek, żelazny sekretarz redakcji, kiedy jeszcze pracowali razem w „Głosie Krakowa”. Nie mógł pozbyć się uczucia, że gdyby wtedy nie odmówił jej pomocy, gdyby chociaż odpowiedział na jej ostatni e-mail, Dorota żyłaby nadal. Choć już nie byliby tak blisko jak kiedyś, umiałby ją ochronić. Przecież znał ją lepiej niż ktokolwiek inny. Lepiej niż chciałby przyznać nawet przed samym sobą.
Poznali się przed piętnastu laty, kiedy przyszła na staż do „Głosu”. Redakcja mieściła się jeszcze w Pałacu Prasy przy Wielopolu, a on pracował w narożnym pokoju, z którego widać było wieże kościoła Mariackiego i wierzchołki drzew na Plantach. Był akurat sam, kiedy wsunęła głowę przez uchylone drzwi; natychmiast zauważył kontrast jej prawie czarnych kręconych włosów i bardzo jasnych oczu.
– Podobno ma pan być moim guru – powiedziała.
Nigdy w życiu nie myślał, żeby być czyimś guru. Sam nie uznawał autorytetów i młodych adeptów na studium dziennikarskim uczył tego samego. Ale tym razem odpowiedział:
– Jasne. Z przyjemnością.
Patrzyła na niego kpiąco.
– Nie poznaje mnie pan? Kiedyś mieszkaliśmy w tej samej kamienicy. W sławnym „domu dziennikarzy”. Naprawdę pan nie pamięta? Jestem Dorota May. Córka Wiktora Kowalskiego.
Teraz już wiedział. I wcale nie był z tego powodu szczęśliwszy. Wręcz przeciwnie. To stwarzało problem.
– Trochę się pani zmieniła – mruknął. – Ile lat miała pani wtedy? Dziesięć?
Stracił już pewność, czy rzeczywiście chce być jej guru. W dziennikarskim światku Kowalski był facetem skompromitowanym. Kimś, komu nie podawało się ręki. Zwłaszcza odkąd przeszedł na emeryturę i utracił dawne wpływy. Jego potęga rozsypała się, pozostała pamięć o czerwonym komisarzu, który w mroźny styczniowy poranek 1945 roku przyjechał do Krakowa sowieckim gazikiem, zajął Pałac Prasy i z pistoletem na biurku zaczął redagować pierwsze numery „Głosu”. Przez następnych czterdzieści lat rządził krakowskimi mediami jako zaufany człowiek partii. Pozbyto się go dopiero pod koniec, kiedy zaczął być niewygodny nawet dla Jaruzelskiego i jego generałów. Bukowski miał poza tym całkiem prywatne powody, żeby Kowalskiego nie znosić.
– No co się pan tak nastroszył?
Rzeczywiście, nie powinien niechęci do starego przenosić na córkę. Była jego późnym dzieckiem, owocem skandalicznego romansu z młodą dziennikarką, który oburzył nawet instancję partyjną. Z posiadania takiego ojca nie wynikało dla dziecka nic przyjemnego. Raczej same przykrości. Powinien jej współczuć.
– Niech się pan nie obawia. Z ojcem nie utrzymuję żadnych kontaktów. Też uważam, że to drań. Chciałabym zostać taką dziennikarką jak pan.
Po tych słowach zaczerwieniła się. Musiałby być z kamienia, żeby się dłużej opierać. Wcale nie był. I miał w nosie zasadę mówiącą, że nie należy romansować w pracy. A gdzie?
– Na pewno będzie pani lepsza – powiedział.
– Wstrętny pochlebca.
– Wcale nie. Czasy się zmieniają. Będziecie mieli możliwości, o jakich my nie mogliśmy marzyć.
Rzeczywiście, czuło się już, że komuna dogorywa. Ale jeszcze nikt nie przewidywał, że runie tak szybko.
Okazał się marnym prorokiem. Dziennikarska kariera Doroty zakończyła się katastrofą. Ale to wiedział dopiero teraz. Z początku nikt nie mógł się spodziewać takiego finału. Dorota była naprawdę dobra. Geny zrobiły swoje. Nie był jej potrzebny żaden guru. Żaden mentor w sprawach zawodowych. Brakowało jej tylko przyjaciela. Osoba jej ojca odstraszała ludzi.
Wyciągnął z kieszeni piersiówkę kentucky jacka, kupioną w sklepie na lotnisku, i pociągnął spory łyk.
– Boi się pan latać, co? Nienawykły pan.
Z niechęcią spojrzał na swego sąsiada. Facet wyglądał na biznesmena świeżego chowu, jakiegoś handlarza używaną odzieżą czy kogoś takiego.
– Nie – odpowiedział. – Po prostu jestem starym pijakiem. A tobie, koleś, gówno do tego.
Mógł tylko żałować, że takiej pewności siebie nie miał na trzeźwo i kilkanaście lat temu. Może wtedy nie zostawiłby Doroty w Paryżu z Aksamitem. Wszystko potoczyłoby się inaczej. Jeszcze rok przed upadkiem komuny spodziewali się, że męcząca agonia potrwa długo, pogrążając kraj w coraz głębszej beznadziei. Każdy, kto tylko miał jakieś możliwości, myślał, jak uciec z ojczystej trupiarni. Dorota też. Na krótko zaraziła go tym pragnieniem. Namówiła na wspólny wyjazd do Francji.
Nie był to dobry pomysł. Przynajmniej dla niego. Co innego ona. Miała wszystko przygotowane. Dostała azyl, francuskie stypendium i opiekę Aksamita, który wydawał wtedy w Paryżu emigracyjne „Wolne Słowo”. I nie przeszkadzała mu osoba jej ojca. Może po prostu już urodził się taki szlachetny. Choć Bukowski w to nie wierzył. Wiedział z własnego doświadczenia, że łatwiej grać dobrego wujka, kiedy rośnie poziom hormonów. Aksamit nie był przecież facetem z drewna.
Z początku starał się tłumić w sobie zazdrość o jej nowego mentora. Ta znajomość była dla dziewczyny prawdziwą szansą. Bukowski rozumiał bardzo dobrze, że kiedyś, kiedy komuna zdechnie, poparcie kogoś takiego jak Władek Aksamit, legenda podziemnej prasy, będzie przepustką do kariery w kraju. Jeśli dobrze jej życzył, nie mógł mieć pretensji. Tylko że dla niego było w tym układzie coraz mniej miejsca.
Sam nie mógł nawet marzyć o azylu i legalnej pracy. Załatwił sobie lewe zaproszenie i został nielegalnie. Odszukał w Paryżu starych znajomych, którzy na czarno remontowali mieszkania. Okazali się przyzwoitymi ludźmi, przygarnęli go do brygady. Kiedy on całymi dniami skuwał tynki, Dorota u boku Aksamita uczestniczyła w wydarzeniach artystycznych i błyszczała na przyjęciach. Wieczorami ona miała coraz więcej ochoty na seks, a on coraz mniej. Czuł się jak palant.
Wytrzymał trzy miesiące i wrócił do Krakowa, gdzie miejsce w „Głosie” wciąż na niego czekało. Dorota uznała, że zerwanie nastąpiło z jego winy. Jej listy były najpierw pełne wyrzutów, potem przestała pisać. A kiedy po upadku komuny pojawiła się w kraju jako gwiazda wolnych mediów, nie było już czego ratować. Z początku nawet próbowali, ale bez powodzenia. Oboje doszli do wniosku, że to już nie ma sensu.
Dorota zamieszkała w Warszawie i niebawem wyszła za mąż za niedawnego opozycjonistę, który w pierwszym demokratycznym rządzie został wiceministrem. Jego świadkiem na ślubie był Aksamit. On też wkręcił Dorotę do telewizji. W ciągu kilku następnych lat wyrosła na prawdziwą gwiazdę programów politycznych. Bukowski tymczasem przeżywał jeden ze swych najgorszych okresów.
Długo spoglądał przez okno, za którym w dole przesuwały się nudne równiny Niemiec. Odruchowo dotknął kieszeni marynarki, gdzie wciąż tkwił ostatni list Doroty. Ten, który już po jej śmierci znalazł w swojej paryskiej skrzynce. Kilka godzin nie mógł się zdecydować na otwarcie koperty. Potem nie spał prawie całą noc. Dręczyły go wyrzuty sumienia. Znów się spóźnił.
Nie chciał wyjmować listu w obecności wścibskiego sąsiada. I tak znał go na pamięć. Zamiast tego więc, nie zważając na ukradkowe spojrzenia natręta, znów pociągnął z piersiówki kentucky jacka. Jak to się wszystko odwróciło. Upadek Doroty nastąpił właśnie w czasie, kiedy kariera Bukowskiego nabrała spóźnionego przyspieszenia. Wreszcie zauważyła go Warszawa, dostał bardzo dobrze płatny kontrakt w „Przyszłości”. Zaraz potem przyznano mu stypendium Fundacji Sorosa, wyruszył w kilkumiesięczną podróż po całej Europie. Znów znalazł się w Paryżu, tym razem w zupełnie innej roli niż przed laty. Kilka miesięcy później ukazała się jego pierwsza książka.
Gdyby miał skłonność do metafor, powiedziałby, że ich pędzące w przeciwnych kierunkach pociągi minęły się w połowie drogi. W czasie, kiedy on wreszcie zaczął odnosić sukcesy, Dorota, która piła już niemal bez przerwy, pojawiła się w Krakowie cichaczem, zniszczona przez alkohol i prochy. Jej kariera legła w gruzach, małżeństwo zakończyło się w atmosferze skandalu, z satysfakcją podsycanego przez kolorowe tygodniki. Była załatwiona. Nikt nie chciał się zadawać z niezrównoważoną pijaczką. Każdy, kto by się teraz do niej zbliżył, narażał się na wessanie w krąg jej nieszczęścia. Wszyscy się tego bali. Bukowski nie był wyjątkiem. Nie mógł przecież zaprzepaścić swoich pięciu minut, kiedy wreszcie nadeszły.
Tak więc, dobiegając czterdziestki, Dorota żyła samotnie. Jeśli wierzyć plotkom, miała w tym czasie kilka przygód, ale kolejni kochankowie rzucali ją szybko i gwałtownie. Każdy z nich mógł mieć wystarczająco dużo powodów, by ją zabić.
Nagle Bukowski aż się wzdrygnął. Wydało mu się, że w kolorowym magazynie, który trzymał w rękach jego sąsiad, dojrzał zdjęcie Doroty. I w dodatku ten tytuł, którego nie mógł do końca odczytać. Coś jakby Utopiona w wannie czy może Uduszona w wannie. Tekst nie był długi, a facet czytał i czytał. Jakby wiedział, z kim ma do czynienia, i robił to specjalnie. Na domiar wszystkiego zauważył wzburzenie Bukowskiego.
– Proszę, chce pan przejrzeć? – spytał, niezrażony poprzednią próbą nawiązania rozmowy.
– Nie czytam takich gówien. – Bukowski wciąż nie silił się na uprzejmość, w czym znakomicie pomagał mu krążący w żyłach kentucky jack.
– Ja też nie. – Sąsiad nie kapitulował. – Ale tu piszą o tej popieprzonej dziennikarce, co ją załatwił kochanek. Jak zwykłą zdzirę. Co się w tym kraju teraz wyprawia. Naprawdę ciekawe, niech pan przeczyta.
– Spadaj, facet! – Bukowski gwałtownie odepchnął rękę sąsiada.
Aż gotował się w środku. Tym bardziej że w głębi duszy przyznawał intruzowi rację. Boże, utopiona w wannie, co za kicz! Jak mogła tak skończyć? Już wyobrażał sobie uśmieszki kolegów redaktorów, sporządzających notatki o jej śmierci, piszących skandalizujące tekściki do kolorówek, a potem plotkujących bez końca przy wieczornym piwie w pubach. Bo cóż może sprawić ludziom mediów i ich publiczności większą radość niż widowiskowy upadek gwiazdy?
Warszawa przywitała go wrześniowym upałem. Długo czekał na autobus przed budynkiem dworca lotniczego. Z Okęcia nigdy nie brał taksówki. Dla zasady, żeby nie dać zarobić mafii taksówkowej, która opanowała tutejszy postój. Zżymał się, kiedy autobus wciąż nie nadjeżdżał, jednak niechęć do taryfiarzy była silniejsza. Wreszcie doczekał się. Sto siedemdziesiątka piątka odjechała niemal pusta. Dopiero na Raszyńskiej wsiadło więcej ludzi, a wśród nich wysoki, długonogi i długoręki pijak o spojrzeniu zabójcy. Usiadł z tyłu, wyciągając daleko przed siebie nogi w brudnych adidasach. Inni pasażerowie zerkali na niego ukradkiem. Przyglądał im się wtedy długo i wyzywająco. Wreszcie wyjął z kieszeni nóż sprężynowy, wyprostował ramię. Ostrze wyskoczyło z trzaskiem.
– Co się, kurwa, gapicie? Do budy, kundle, bo zajebię.
Wszyscy odwrócili wzrok. Bukowski zrobił to samo.
Witaj w ojczyźnie, pomyślał ponuro.
Sekretarka Krasonia patrzyła na niego z wyraźną rezerwą. Niby się ucieszyła:
– O, pan redaktor już wrócił na stałe? – Ale była czymś speszona, nawet wystraszona. – Nie wiem, czy szef teraz pana przyjmie. Ma ważną rozmowę…
– Co ty bredzisz, Haneczko!
Bukowski położył przed nią na biurku bukiecik astrów i bez pukania wtargnął do gabinetu naczelnego redaktora „Przyszłości”. Krasoń na jego widok najpierw się skrzywił, dopiero potem uśmiechnął z wysiłkiem. Do słuchawki rzucił:
– Muszę teraz coś załatwić. Zadzwonię później.
Podniósł się z ociąganiem i podał Bukowskiemu rękę ponad biurkiem.
– Gratuluję – powiedział. – Klucz do Europy to kawał książki. Tylko po co wróciłeś? Od razu stracisz połowę autorytetu w oczach recenzentów.
– Musiałem. Czytałeś mojego e-maila? Chcę napisać coś o Dorocie. Wspomnienie, szkic… Więc jestem z powrotem.
– Tak, tak… Siadaj. Widzisz, jak by ci to powiedzieć… Wiesz, ten cały szum wokół ciebie, sława… Krótko mówiąc, stary, zrobiłeś się dla nas za drogi – wydusił wreszcie Krasoń, obracając w palcach długopis.
Bukowski pokiwał głową, wysilając się na szyderczy uśmiech. Wrócił z podróży z laptopem pełnym tekstów, ale bez grosza. Był na minusie prawie sześć tysięcy, jeśli nie liczyć niezapłaconych rachunków.
– Krótko mówiąc, szefie, w nagrodę za sławę proponujesz mi obniżkę? – spytał.
– Co? Nie, nigdy bym się na to nie odważył. Za bardzo cię szanuję.
– Nie kręć.
Krasoń siedział na tle wielkiego okna, przez które widać było zalaną słońcem panoramę Warszawy, z Pałacem Kultury i Nauki na pierwszym planie. Mimo działającej klimatyzacji pocił się, co chwila ocierał czoło wierzchem dłoni i robił ruchy, jakby chciał rozluźnić kołnierzyk, choć koszulę miał rozpiętą niemal do pasa, a krawat zwisał luźno. Pstryknął kilka razy długopisem, przerzucił leżące na biurku papiery. Bukowski pomyślał, że jeśli właśnie zafundowali sobie nową siedzibę w wieżowcu LOT-u, interesy nie mogą iść źle.
– Body language – powiedział.
– Słucham?
– Body language. Mowa ciała.
– Wiem, co to jest body language, do cholery. Tylko nie rozumiem, o co ci chodzi?
– Unikasz kontaktu wzrokowego. Wykonujesz nerwowe ruchy dłońmi. Nie umiesz ukryć zniecierpliwienia. Wniosek? Straciłeś dla mnie zainteresowanie. Mam się czuć wywalony?
– Tak bym tego nie nazwał. Po prostu nie stać nas na ciebie. Wilcze prawa kapitalizmu, chyba mnie rozumiesz?
– Nie pierdol.
Znali się od lat, jeszcze z „Głosu Krakowa”, i Bukowskiego bardzo rozgniewały te wykręty. Krasoń zginał długopis w palcach, jakby chciał go złamać na pół.
– Nowi właściciele mają nową koncepcję gazety – mruknął.
– W której ja się nie mieszczę?
– Dokładnie.
– Ale ty się zmieściłeś?
Krasoń nacisnął jeszcze raz i długopis pękł z trzaskiem. Jakby z ulgą wrzucił szczątki do kosza i się podniósł. Zdjął marynarkę z oparcia krzesła i kiwnął na Bukowskiego.
– Szlag by to wszystko trafił. Chodź na wódkę. Pogadamy.
Pomyślał, że właściwie powinien się obrazić. Przeważyła ciekawość. W windzie milczeli. Dopiero na dole spytał:
– Co jest? Czy tu wszędzie jest podsłuch?
– Strzeżonego pan Bóg strzeże.
Na ulicy upał był trudny do zniesienia. Przeszli piechotą na plac Trzech Krzyży. Minęli księgarnię na rogu Żurawiej. Na eksponowanym miejscu pośrodku witryny rozłożono kilka egzemplarzy książki Bukowskiego. Tytuł Klucz do Europy aż bił w oczy. Za późno przyspieszył kroku. Krasoń już zdążył zauważyć wystawę.
– Wszędzie cię pełno – powiedział z przekąsem.
– Przykro mi – odpowiedział Bukowski. – Każę pozdejmować.
– Nie musisz być taki zjadliwy – obruszył się Krasoń. – Mnie to nie przeszkadza. Choć niektórych kolegów krew zalewa.
– Niech sobie napiszą swoje książki.
Tej kawiarenki przy placu Bukowski jeszcze nie znał. Otwarto ją już po jego wyjeździe. Nazywała się Café Szparka. To znów przypomniało mu Dorotę. Jakby Krasoń celowo zrobił złośliwą aluzję. Skojarzenie było niestosowne, ale nie miał wpływu na swoje myśli.
Usiedli. Krasoń zamówił kawę i podwójne martelle.
– To nie moja wina. Ktoś cię podesrał – powiedział ze smutkiem.
– Kto?
– Ty mi powiedz.
– Nikt mi nie przychodzi do głowy. Ja przecież nie mam wrogów.
Krasoń wybuchnął śmiechem tak gwałtownym, że martell poleciał mu nosem, wywołując atak kaszlu.
– A mam? – spytał Bukowski, naprawdę zdziwiony.
Myślał o czym innym. Dotknął kieszeni, w której tkwił list z Krakowa.
– Musiałem wrócić – powtórzył. – Wspomniałem ci w e-mailu, że Dorota przed śmiercią pisała książkę?
Krasoń się skrzywił.
– Mity. Gdzie ta książka jest? Nic nie znaleziono, nawet notatek. Ona po prostu stworzyła legendę. Wszyscy teraz piszą książki, więc ona też. Żebyśmy myśleli, że ona jeszcze pokaże. Gówno mogła pokazać. Była skończona.
Zajadłość w głosie Krasonia zaskoczyła Bukowskiego.
– A ja myślę, że się mylisz. Chcę odszukać to, co napisała. Jestem jej to winien.
– Nic jej nie jesteś winien, Buko. Myśl o swoich książkach. Zmarnujesz szansę, a w twoim wieku następnej możesz już nie doczekać.
Bukowski potrząsnął głową.
– I tak jestem bezrobotny, prawda? Nic mnie nie trzyma. Pojadę do Krakowa, porozglądam się. Właśnie zaczyna się tam jeden z procesów Poloneza. Pójdę, posłucham, może na coś wpadnę. Wiesz, że Dorota zrobiła z nim wywiad, już kiedy siedział, prawda? Zdaje się, że przed śmiercią próbowała go jeszcze raz przepytać, wyciągnąć jakieś informacje. Może to jest jakiś trop?
Krasoń znów się skrzywił.
– Polonez? Ten gangster? W sam raz znajomość dla niej.
– Co ty, Kraska, myślisz, że mam amnezję? Nie udawaj, że nie pamiętasz Jaśka Niezgody. Dziś to gangster, ale przecież w Paryżu pracował dla was. Był kierowcą Aksamita, przecież wiem. Ciebie też woził. Zaprzeczysz?
– O, zaraz pracował! Po prostu pałętał się i wpraszał do pomocy. Był nikim. I jeśli chcesz wiedzieć, to właśnie ona go wkręciła. Dopiero potem się okazało, co to za typ. Ona już wtedy miała podejrzane znajomości.
– Tak źle o niej myślisz? Naprawdę?
Krasoń aż się skulił, jednak szybko się opanował.
– De mortuis nihil nisi bene. Ale skoro pytasz, to ci powiem, że według mnie była wredną francą. Nie mogę ci powiedzieć wszystkiego, co wiem, bo to dotyczy różnych porządnych ludzi, ale narobiła dużych świństw.
– Aż tak? – zdziwił się znów Bukowski. – Do tego stopnia, żeby ktoś chciał ją zabić?
– Sam mógłbym ją udusić gołymi rękami – odezwał się naczelny redaktor z niespodziewaną zajadłością. Zreflektował się i jakby próbował zatrzeć to wrażenie: – Masz szczęście, że się od niej na czas uwolniłeś. Gdyby wciąż była między nami, pomyślałbym, że to ona na ciebie doniosła.
– Zaskakujesz mnie – powiedział Bukowski.
Jednak nie rozwijał tematu. Mówiono mu, że w Paryżu, przed laty, Krasoń próbował kombinować z Dorotą za plecami Aksamita i dostał kosza. Może tym należało tłumaczyć jego agresję.
– Cóż, spytałeś, to odpowiedziałem szczerze. Lepiej żebyś wiedział, że niepotrzebnie się angażujesz. Tracisz tylko czas. Szkoda kobiety, stoczyła się. Nie wytrzymała presji, sławy, władzy… Przy okazji, jak już będziesz na tym procesie tego, jak go nazywają, Poloneza… Co za czasy! Ale jak już tam będziesz, to mógłbyś coś dla nas skrobnąć.
– Przecież mnie wywaliłeś.
– Nie ja cię wywaliłem, Buko, tylko zarząd nie przedłużył z tobą kontraktu. Ja nic do ciebie nie mam. Gdyby na procesie tego bandziora wyszło coś ciekawego, za wierszówkę zawsze możesz coś napisać. Informuj mnie. Ciekawy tekst dobrze wycenię.
A jednak dręczy cię, co też Jasiek Niezgoda może wyśpiewać, pomyślał Bukowski. Krasoń kręcił, teraz był tego pewny.
– Dzięki, przemyślę to – odpowiedział.
– Słuchaj, ja wiem, że to jest poniżej twojego poziomu. Co robić, czasy są brutalne, liczy się każdy grosz. A nie każdy jest Kapuścińskim.
– Oczywiście. Ja na przykład jestem Bukowskim.
– Myślałem, że będziesz mi wdzięczny. Chciałem dobrze.
– Jasne. Jesteś znany z dobrych chęci, Kraska.
Po rozstaniu z Krasoniem poczuł potrzebę odreagowania. W takich sytuacjach najlepiej robił mu długi marsz. W Ogrodzie Saskim usiadł na ławce, wystawiając twarz do słońca. Miał do przemyślenia wiele spraw.
Kiedy tylko zamknął oczy, ujrzał pod powiekami zdjęcia z sekcji zwłok Doroty, bardzo wyraźnie i w kolorach. Ciało dawnej kochanki pokrojone skalpelem. Ogoloną, a potem otwartą czaszkę, mózg. Cięcie od gardła do krocza. Płuca, żołądek i jelita, ich zawartość. Wypreparowany i rozkrojony narząd rodny. W uszach słyszał dowcipy zamroczonych szpitalnym spirytusem krojczych i laboranta, który pobierał wymaz z pochwy.
Anatomopatolog stwierdził, że śmierć nastąpiła na skutek utopienia. W płucach zmarłej znalazł wodę. Jednak znaki na szyi wskazywały, że przedtem była duszona, a na ustach został ślad po uderzeniu. Z protokołu wynikało poza tym, że w chwili śmierci miała we krwi ponad półtora promila alkoholu i znaczne stężenie THC, a wcześniej odbyła stosunek.
Wciąż nie mógł się pozbyć poczucia wstrętu, jaki wzbudziły w nim użyte w tej sytuacji słowa „odbyła stosunek”. On przecież znał ją lepiej. Trochę bez sensu przypomniał mu się cytat z Cichego Donu Szołochowa: „Nie bławatkiem, nie makiem, ale szalejem przydrożnym, blekotem, kwitnie późna niewieścia miłość”.
Opuszczał Warszawę bez żalu. Nie było to przecież nic nowego. Odkąd dawno temu matka wypchnęła go z Krakowa na studia do stolicy, jego życie podzieliło się na okresy krakowskie i warszawskie. Pierwszy raz wrócił na dłużej do miasta swego dzieciństwa, kiedy rzucił Joannę. Ich małżeństwo straciło sens, a Agnieszka była jeszcze mała, więc uznał, że lepiej zrobić to od razu, nie czekając, aż dostaną rozwód. Do Warszawy przeniósł się z powrotem kilka lat później, żeby odzyskać wiarę w siebie po klęsce związku z Dorotą.
Wtedy Warszawa była już dla niego tylko miejscem, gdzie łatwiej robić karierę w zawodzie. Od dawna wiedział, że kiedyś się z nią rozstanie. Sądził tylko, że dużo później, kiedy trochę odłoży i będzie mógł osiąść w jakimś spokojnym i pięknym zakątku. W Kościelisku, z panoramą Tatr za oknem, albo w Sausset-les-Pins, z widokiem na Zatokę Marsylską i wyspy Frioul na horyzoncie. Mógłby wtedy pisać tylko to, co mu zagra w duszy, a kontakt z redakcjami utrzymywać wyłącznie przez internet. Koledzy śmiali się z tych mrzonek.
– Chyba naoglądałeś się na starość gangsterskich filmów. Najpierw musiałbyś wykonać skok na bank – szydzili.
Wciąż wierzył, że jego skokiem życia może być książka. Teraz, kiedy ekspres „Małopolska” ruszył z Warszawy Centralnej, po raz pierwszy zwątpił. Patrząc na ostatnie znikające bloki brzydkich warszawskich osiedli, przez chwilę pomyślał, że ta wymarzona chwila nigdy nie nastąpi. Ale zaraz odegnał od siebie zwątpienie. Musiał tylko przetrwać parę miesięcy, zanim zaczną spływać pieniądze za Klucz do Europy. Tymczasem musiał przede wszystkim wyjaśnić tajemnicę Doroty. Poza tym mógł robić cokolwiek. Nawet pisać do rubryk kryminalnych. Cóż, to też była część jego zawodu. Już kiedyś pisywał dla chleba sensacyjne kawałki, ociekające krwią i spermą. Znał się na tym. Praca jak praca.
Pociąg odjechał niemal pusty i Bukowski już miał nadzieję, że będzie sam, kiedy w jego przedziale pojawili się ci dwoje. Mężczyzna, brodaty pięćdziesięciolatek w okularach, nie przestawał gadać. Jego tubalny, wypełniający całą przestrzeń głos wydawał się Bukowskiemu znajomy. Nie mógł sobie jednak przypomnieć skąd. Byłby zapewne zły, że przeszkodzili mu w rozmyślaniach, gdyby od razu nie zainteresowała go kobieta. Choć zapewne już jakiś czas temu przekroczyła czterdziestkę, jej wyraźnie semicka uroda zaintrygowała go. Obserwował ją spod opuszczonych powiek. Mówiła nie tak dużo jak jej towarzysz, ale mądrze. Rozmawiali o polityce i było widać, że się na niej znają. Zaczął się zastanawiać, kim mogą być.
– Może Sharon jest brutalny, ale robi, co musi – ciągnął brodacz. – Polityka wyciągniętej ręki skończyła się… klapą w Izraelu. A po World Trade Center widać, że na całym świecie także. I tego, moja szlachetna Esterko, nie zmienisz.
– Sharon, ten szmoch? – zdenerwowała się kobieta. – Szczęście, że Bush jest rozsądniejszy i nie pozwala mu zabić Arafata, bo mielibyśmy jatki, jakich jeszcze nie było. Arafat przynajmniej udaje, że chce rozmawiać.
– Rozczulasz mnie, Esterko, doprawdy. Wierzysz Arafatowi? Właśnie ogłosił, że sam się zabije, żeby dać powód do dżihadu. Niestety, Żydzi, wyjeżdżając z Polski do Palestyny, z jednych kleszczy historii dostali się w drugie…
Bukowski słuchał zaciekawiony, ale nie miał ochoty włączać się do dyskusji. Udawał więc, że przysypia.
– Przepraszam pana – usłyszał nagle.
Te słowa musiały być skierowane do niego. Dalsze udawanie śpiącego byłoby zbyt głupie. Otworzył oczy.
– Słucham?
– Czy przeszkadzają panu żydowskie kawały? – rzucił brodacz zaskakujące pytanie.
– Zależy.
– Od czego mianowicie?
– Kto opowiada.
– Tak właśnie myślałem. Chcę więc pana poinformować, że jestem Żydem…
W tej chwili go poznał.
– A to ci nowina – powiedział. – Bo już myślałem, Jurik, że teraz jesteś Arabem.
Poetę Jurika Blumenfelda znała niemal cała Polska. Jeśli nie osobiście, to przynajmniej ze słyszenia. Sam robił wszystko, by ten rozgłos podsycać. Krzyczał głośno, że jest Żydem, zanim ktokolwiek zdążył go o to spytać. A przy tym bardzo chciał być Polakiem. Kiedy w roku sześćdziesiątym ósmym jego rodzice wyemigrowali do Izraela, on został. Kilka lat później napisał wiersz, w którym jak refren powtarzały się słowa:
Co Ci się Polsko śniło gdyNajlepsi Twoi czwórkami szliWdzięczniejszej szukać ziemi?…[1]
Utwór ten ukazał się w „Życiu Literackim”, tygodniku wydawanym za czasów komuny w Krakowie. Wybuchł towarzyski skandal. Naczelnym redaktorem „Życia” był Władysław Machejek, stary komunista, zasłużony w walkach o utrwalanie władzy ludowej. Uchodził za antysemitę, przez co niektórzy przeciwnicy komunizmu byli gotowi wiele mu wybaczyć. A tu coś takiego! Jacy najlepsi? Jakiej wdzięczniejszej ziemi? Na budynku redakcji ktoś nocą wymalował napis „Machejek – Żyd!”. Wtedy Jurik wreszcie zniechęcił się i wyjechał śladem rodziców szukać Ziemi Obiecanej. Nie znalazł. Wrócił już po pół roku, a do grupki przyjaciół, witających go na lotnisku, skierował okrzyk, który przeszedł do legendy: „Tam się nie da żyć! Tam są same Żydy!”.
Wysiłek, malujący się teraz na brodatym obliczu poety, zaowocował wreszcie okrzykiem:
– Adam?! Bukowski?!
– Bingo!
– Zmieniłeś się. Kiedyś miałeś włosy.
– Za to ty się nie zmieniłeś. Nigdy nie miałeś zębów, więc ja poznałem cię od razu – skłamał Bukowski.
Blumenfeld zaśmiał się hałaśliwie. Do jego zalet należała niewątpliwie umiejętność traktowania z humorem samego siebie. Zaraz potem opowiedział swój kawał:
– No więc żołnierz izraelski prowadzi dwóch arabskich jeńców i woła do nich: „Weg! Raus! Schneller!”. A wtedy jeden Arab odzywa się do drugiego: „Smotri, Alioszka, snowa Giermancom w plen popali…”.
I znowu Blumenfeld śmiał się najgłośniej z własnego dowcipu. Kiedy ucichła jego wesołość, Bukowski powiedział:
– Wiesz, co? Gdyby ten wic opowiedział goj pośród Żydów, psy rozwłóczyłyby jego wnętrzności po Synaju.
– I słusznie! Dlatego ja, Żyd, opowiadam ten wic pośród gojów. Przynajmniej tyle mi wolno.
Pod tym względem poeta niewiele się zmienił. Wciąż lubił być w centrum zainteresowania. Bukowskiego o wiele bardziej interesowała jego towarzyszka.
– Może byś mnie przedstawił? – upomniał się.
Kobieta pierwsza wyciągnęła do niego wyprostowaną rękę.
– Ester Goldman, „New York Independent Tribune”. Miło mi – zakończyła po polsku.
– O! Mnie także. Jest pani krewną tej największej amerykańskiej komunistki?
Uśmiechnęła się.
– Zazwyczaj odpowiadam, że pokrewieństwo nie jest wykluczone. Zgodnie z prawdą. Ale był czas, że nazywałam się Elka Godlewska. Wychowałam się w Krakowie, przy Manifestu Lipcowego.
– Coś takiego! To pewnie musieliśmy się kiedyś spotkać?
– Kto wie?
Bukowski poczuł wiatr w plecy. Lubił, kiedy sytuacja sama prowadziła w dobrym kierunku, nie trzeba było wymyślać sztucznych pretekstów.
– Co panią sprowadza? Ma pani rodzinę w Krakowie?
– Rodzinę? Nie. Mam temat, trochę nieprzyjemny. Jadę na proces pewnego gangstera, Niezgody. Pseudonim Polonez. Słyszał pan?
Bukowski poczuł się, jakby oglądał film pełen dziwnych zbiegów okoliczności.
– Doprawdy? Ja też wybieram się na tę rozprawę.
– A to traf! Chyba mogę liczyć na pana pomoc?
– Jestem do pani dyspozycji. Ale czego amerykańska dziennikarka szuka na procesie Jaśka Niezgody? Kogo to u was obchodzi?
– Nie obchodzi? – wykrzyknęła wzburzona. – Polska oddaje żydowską własność bandytom, a pan mówi, że nie obchodzi?
– Zaraz, zaraz. Polska im niczego nie oddała. Wyłudzili parę kamienic w drodze przestępstwa. A Polska ich za to postawiła przed sądem.
– Nie kilka, tylko czternaście. Jeśli to takie nieważne, to czemu pana też interesuje? Po co to panu? Pan przecież napisał tę mądrą książkę… Klucz do Europy, tak? Pan będzie sławny. Co pana obchodzą te marne kamienice, które nikogo nie obchodzą?
Bukowski nie był nieczuły na pochlebstwa.
– Czytała pani? – nie powstrzymał się.
– Dopiero zaczęłam, Jurik mi pożyczył. Ale już jestem pod wrażeniem. No? Więc po co panu jakiś Jasiek Niezgoda?
– To prywatna sprawa – powiedział Bukowski. – Wśród tych wyłudzonych kamienic jest także moja.
– Pana kamienica? – Uniosła brwi ze zdziwieniem.
– To znaczy kamienica, w której się urodziłem i wychowałem.
– Dobrze, że pan to uściślił. Bo już pomyślałam, że jest pan jakimś cudownie ocalałym Liebeskindem.
– Nie zaczynajcie, bo wyskoczę z tego pociągu w pełnym biegu – powiedział Blumenfeld.
– Przepraszam, już nie będę – ustąpiła kobieta.
Bukowski dokończył spokojnie:
– Myślę poza tym, że ten człowiek może być zamieszany w zabójstwo pewnej dziennikarki. Mojej… przyjaciółki. – Po krótkim wahaniu zdecydował się na wybór tego słowa.
Kobieta pokiwała głową.
– Doroty May, prawda?
– Skąd pani wie?
– Tak się składa, że znałam Dorotę. To znaczy… pisałyśmy do siebie w internecie – wyjaśniła szybko.
Co do cholery, pomyślał. Za dużo tych przypadków.
– No dobra, koniec żartów. – Blumenfeld się uśmiechnął. – Udawaliśmy. To nie było przypadkowe spotkanie. Mieliśmy się ujawnić od razu, ale kiedy mnie nie poznałeś… Chciałem sprawdzić, czy się w końcu zorientujesz.
– To czym ty się właściwie zajmujesz, Jurik? – spytał Bukowski.
– Cóż, jestem doradcą ministra – odpowiedział skromnie poeta.
Blumenfeld, niezależnie od zamiłowania do układania słów w słupki, zawsze bardzo lubił także bliskość władzy. Bukowski więc nawet się nie zdziwił. Spytał tylko:
– Którego?
– A jak myślisz? Spraw wewnętrznych, oczywiście. – I szybko dodał: – Prawdę mówiąc, tylko tak zwanym ekspertem do spraw mniejszości narodowych. Taka dekoracyjna fucha. Co nie przeszkadza, że przy okazji usłyszę to i owo.
Bukowski doznał uczucia, że jakaś siła prowadzi go po z góry wyznaczonej trasie do jeszcze nieznanego celu.
– Precz z ko-muną! Precz z ko-muną!
Tłum przed Pałacem Prasy gęstniał z każdą minutą. Nie wiedzieć skąd, przybywało rozwścieczonych ludzi. Już nie mieścili się na chodniku obok przystanku tramwajowego. Tłoczyli się na jezdniach, paraliżując Wielopole i ulicę Bohaterów Stalingradu. Wokół nie było widać ani jednego milicjanta. Ku oknom siedziby krakowskich gazet wyciągały się zaciśnięte pięści.
– Pra-sa kłamie! Pra-sa kłamie!
Piętnaście lat później, stojąc przy podcieniach na rogu Bohaterów Stalingradu, która teraz znów nazywała się Starowiślna, i patrząc w okna swej dawnej redakcji, Adam Bukowski przypomniał sobie właśnie ten dzień, na krótko przed upadkiem komuny, kiedy Pałac Prasy o mało nie przeszedł do historii jako krakowska Bastylia. Choć dla niego był on pamiętny z zupełnie innego powodu. Tego dnia pierwszy raz miał się kochać z Dorotą. Od rana nie mógł myśleć o niczym innym. Ale w tym celu przede wszystkim musiał się wydostać z oblężonego budynku.
Teraz to wspomnienie budziło co najwyżej uśmiech. Wtedy wcale nie było im do śmiechu, kiedy zgromadzeni przy oknie na drugim piętrze spoglądali w dół z rosnącym niepokojem.
– „Głos” na stos! „Głos” na stos!
Ktoś w tłumie podpalił pierwszy egzemplarz „Głosu Krakowa” i po chwili na całym placu płachty gazet płonęły jak pochodnie.
– Kurwa, gdzie jest milicja? – panikował Kmiecik, który od samego rana pił jeszcze ostrzej niż zazwyczaj, ale strach nie pozwalał mu się upić.
Do pokoju wpadła blada sekretarka naczelnego.
– Panie redaktorze, telefon w komitecie ciągle nie odpowiada.
– Wzięli komitet? – przeraził się Kmiecik.
– Nie gadaj bzdur – przystopował go Sapacz. – Tam jest cekaem na dachu. Byłoby coś słychać. Przecież nie oddaliby komitetu bez walki.
Kmiecik, zamiast się uspokoić, po tych słowach wpadł w jeszcze większe przerażenie.
– Rany boskie, rany boskie – bełkotał. – Zostawili nas na pożarcie, łajdaki.
– Zamknij się! Partia nikogo nie zostawia na pożarcie. – Sapacz konsekwentnie grał rolę niezłomnego sekretarza organizacji partyjnej dziennikarzy.
– Przestań pierdolić! – W krzyku Kmiecika już całkiem wyraźnie dźwięczała histeria. – Nie widzisz, że za chwilę mogą nas wszystkich powywieszać?
Bukowskiemu, na przekór grozie sytuacji, zachciało się śmiać.
– Koledzy, towarzysze! Przecież mieli was wieszać już w osiemdziesiątym pierwszym. Więc tak czy siak, mieliście siedem lat darowane. Spróbujcie spojrzeć na to w ten sposób.
Sapacz doskoczył do niego z pięściami.
– Nas mieli wieszać? Nas? A ty? Łudzisz się, że ciebie nie powieszą? Bo lizałeś dupę Solidarności? Za słabo lizałeś. Przecież ciągle jesteś tutaj, a nie tam! – Wyciągnął palec w stronę okna.
– Zaraz będę tam. – Bukowski spojrzał na zegarek. – Z wielką przykrością muszę was pożegnać, koledzy i towarzysze.
Naprawdę nie mógł dłużej czekać, jeśli nie chciał ryzykować, że Dorocie przejdzie chęć na miłość. Wahała się tak długo, że kiedy wreszcie wyczuł w niej gotowość, nie mógł zawalić. W tej chwili żadna rewolucja nie zdołałaby go powstrzymać.
– Oszalałeś? – zawołał Kmiecik. – Nawet nie zdążą cię powiesić, bo wcześniej ta dzicz rozerwie cię na strzępy.
– Trudno, zaryzykuję. Misja, jaką mam do wypełnienia, jest tego warta.
– Zatrzymajcie tego szaleńca! Ściągnie nieszczęście na nas wszystkich.
Ale żaden się nie ruszył, by powstrzymać Bukowskiego. Jakby przerażenie sparaliżowało ich wolę. Postanowił zjechać windą, żeby nie narazić się na próby zatrzymania ze strony wystraszonych kolegów z „Dziennika Polskiego” i „Gazety Krakowskiej”, gromadzących się na półpiętrach. W kabinie był sam. Sięgnął po portfel i spojrzał na zdjęcie Doroty. Było czarno-białe i tym bardziej podkreślało kontrast między czarnymi włosami, opadającymi w kręconych puklach na ramiona, a jasnymi oczami. Ich niewinność kłóciła się z wyrazem warg, lubieżnie obejmujących brzeg kieliszka z wódką. To była cała Dorota. Bukowski wyraźnie poczuł podniecenie, co wprawiło go w doskonały nastrój.
– Panie redaktorze, ja drzwi nie otworzę – zaprotestował do rymu portier Krupa. – Jeszcze się wedrą do środka.
– A co się pan martwisz? Fizycznemu krzywdy nie zrobią.
Paniczny błysk w oczach tamtego uświadomił mu nag le, że Krupa oprócz funkcji odźwiernego musiał mieć w Pałacu Prasy jeszcze inną, bardziej tajną. Toś ty taki, bracie, pomyślał. Dobrze wiedzieć. Sam zwolnił zasuwę.
Ryk tłumu prawie go ogłuszył. Ktoś z zewnątrz natychmiast usiłował wrzucić do środka zapaloną gazetę. Bukowski wyjął z kieszeni swój egzemplarz „Głosu Krakowa” i przytknął do ognia.
Wyciągając przed siebie płonący rulon, przecisnął się na ulicę.
– Precz z komuną! – wrzasnął. – „Głos” na stos!
Jakże to było dawno. Wtedy jeszcze potrafiłby zaryzykować nawet życie, żeby zdążyć na spotkanie z kobietą. Oczywiście, aż takie niebezpieczne to nie było. Tłum przed Pałacem Prasy nie dyszał żądzą mordu. Był tylko rozżalony i wściekły z powodu kłamstw, jakie „Głos Krakowa” zamieścił tego dnia na temat manifestacji w rocznicę śmierci Pyjasa. Ludzie chcieli pokazać władzy, że nie wierzą w ani jedno jej słowo. Rozróby i palenie gazet wyglądały na sprawkę zwykłych chuliganów, którzy albo spontanicznie przyłączali się do takich akcji, czując okazję do zadymy, albo wręcz byli sterowani przez SB.
Kiedy wydostał się z budynku, jeden rzut oka upewnił go, że miał rację. Akcją zadymiarzy kierował krótko ostrzyżony czterdziestolatek. Wspiął się na parapet i stamtąd dawał swoim podwładnym znaki nieznacznymi ruchami głowy. Bukowski ocenił, że nie będzie łatwo przedostać się przez napierający tłum. Pomysł, na który wpadł, był ryzykowny, ale nie miał wielkiego wyboru. Upuścił gazetę, która zaczęła go już parzyć w palce, i wyciągnął rękę jak Kościuszko na wawelskim pomniku.
– Na Moskala! – krzyknął. – Pod okno!
Nie wiadomo, czy ktoś w tłumie znał przezwisko Marczuka, naczelnego „Głosu”, czy tylko samo to słowo podziałało jak hasło. Ludzie ruszyli w kierunku, który wskazywał wyciągnięty palec Bukowskiego, w ulicę Bohaterów Stalingradu. Przypuszczał, że ZOMO nie zaatakuje od tej strony, żeby nie spychać tłumu w stronę komitetu partii i konsulatu radzieckiego. Tędy natomiast wiodła upragniona droga ku Dorocie.
Stali już dokładnie pod oknem Moskala. Bukowski zdawał sobie sprawę, że może zostać rozpoznany, wyrzucony z pracy, nawet oskarżony o podżeganie do zamieszek. Ale w tej chwili po prostu musiał się stąd wydostać. Nic innego się nie liczyło. Wokół siebie miał obcych ludzi, naciskających z wszystkich stron. Odezwał się półgłosem, nie patrząc na nikogo konkretnego:
– Panowie, krzyczymy: Moskal na pal!
Nie musiał powtarzać, podchwycili natychmiast. Zaczął się przeciskać w kierunku pałacu Pugetów. Nikt już nie zwracał na niego uwagi. Jeszcze kilka chwil i był wolny. Za sobą słyszał ryk:
– „Głos” na stos! Mo-skal na pal! „Głos” na stos! Mo-skal na pal!
Skręcając w Dietla, obejrzał się dyskretnie za siebie. Nikt za nim nie szedł. Mimo to trochę kluczył, zanim nie przekonał się, że na pewno nie ciągnie za sobą ogona. Dopiero wtedy skręcił do bramy przy Waryńskiego. Dorota wynajmowała w tej kamienicy skromny pokoik na poddaszu.
Był bardzo zdenerwowany. Nigdy wcześniej nie zaprosiła go do siebie. Teraz też nie powiedziała wprost, a co jej chodzi. Ale przecież wcale nie musiała mu się tłumaczyć, dlaczego nie przyjdzie do pracy. Mogła zostawić wiadomość sekretarce. Tym bardziej że poprzedniego dnia rozstali się pokłóceni. Jeśli zadzwoniła właśnie do niego, coś się za tym kryło. Może propozycja, żeby pogodzili się w łóżku. Taką miał nadzieję.
Kiedy zostawiła go wieczorem, przeżył to mocniej, niż byłby gotów przyznać. Chciał, żeby po manifestacji poszła z nim. Niekoniecznie zaraz pod koc. Po prostu do knajpy, do kina albo na spacer. Jak do tej pory. Nie posłuchała go. Uparła się, że zajrzy jeszcze do franciszkanów, gdzie odprawiana była msza za Pyjasa. Pomyślał, że to wykręt, i się wściekł. Tymczasem okazało się, że miała nosa. Po mszy rozpętała się kolejna zadyma. Później wciąż był na nią zły, ale równocześnie zrobiło mu się głupio. To ona zachowała się bardziej profesjonalnie. Była górą. Poranny telefon zaskoczył go więc podwójnie.
– Cześć, guru. Gniewasz się jeszcze?
– A mam za co? – odburknął.
– Chyba masz. Nie przyjdę do roboty. Dostałam gazem po oczach i złapałam zapalenie spojówek.
Od razu poczuł, że to jest okazja, jaka się nie powtórzy.
– To może spełnię dobry uczynek i odwiedzę chorą?
– Jeśli tylko masz ochotę… Będę czekała.
W jej głosie brzmiała uległość i niedwuznaczna obietnica. Bukowski poczuł, jak serce wali mu o żebra.
Po piętnastu latach wszystko znów odżywało. Stał na skraju Plant i zadzierając głowę, spoglądał w okno, za którym kiedyś mieszkała Dorota. Zrozumiał, że tęsknił za nią zawsze. I tęskni teraz, po jej śmierci. Było to głupie, nierozsądne, nie chciał tego. Ale nic nie mógł poradzić. Przez lata zagłuszał to uczucie pracą, kolejnymi romansami. Teraz stracił posadę, nie miał żadnej kobiety. Nic go już nie chroniło. Przed chwilą ledwo powstrzymał się przed wejściem na górę. To byłoby bez sensu. Pokoik na poddaszu od dawna zajmowali obcy, przypadkowi ludzie. Po ich miłości, jego z Dorotą, nie pozostał ślad. Żaden, nigdzie. Tylko w jego głowie.
Otworzyła mu wtedy onieśmielona i niepewna jak nigdy wcześniej. Wrażenie potęgowały czarne okulary, które miała na nosie. Pocałował ją na powitanie w policzek, a potem zdjął je. Oczy miała naprawdę czerwone i załzawione.
– Widzisz? Bozia mnie ukarała, że cię nie posłuchałam – powiedziała tonem dziewczynki, która nabroiła.
– Nieprawda, przecież to ty miałaś rację – zaprzeczył. – To chwalebna rana, odniesiona w boju.
Wciąż trzymał ją w ramionach i nie panował nad odruchami swego ciała. Pochylił się nad jej twarzą. Usta miała chłodne i zamknięte. Drżała, ale nie z podniecenia, tylko ze zdenerwowania. Umiał takie rzeczy rozróżniać.
– Zaczekaj – powiedziała. – Pokażę ci najpierw zdjęcia. Chcesz?
A więc już się zdecydowała, pomyślał. Tylko boi się, jak to wszystko wyjdzie. Postanowił dać jej nieco czasu. Tym bardziej że sam też się trochę bał.
– Jasne – odpowiedział. – W końcu właśnie dla nich się narażałaś.
Dorota sama wywoływała swoje zdjęcia. Ciemnię urządziła w łazience, między sedesem a poobijaną wanną. Fotografie moczyły się w plastikowej kuwecie.
– Właśnie je płukałam – powiedziała. – Chciałam, żebyś zobaczył kilka.
Były naprawdę dobre. Zwłaszcza trzy. Na pierwszym dwaj zomowcy nieśli pod ramiona niedużą staruszkę w śmiesznym kapelusiku, która zwisała między nimi, podkurczając nogi. Na drugim przed szeregiem plastikowych tarcz, hełmów i ponurych twarzy stała mała dziewczynka i krzyczała coś, trzymając się pod boki. Najlepsze było trzecie. Przedstawiało pojedynczego zomowca na dużym zbliżeniu. Właściwie widać było część jego twarzy, wściekłe oczy i dłoń zaciśniętą na pałce, jakby za chwilę miała uderzyć w obiektyw.
– Dziewczyno, przecież ty jesteś genialna. Po co ci jakieś staże? – powiedział szczerze.
– Naprawdę? Podobają ci się?
W odpowiedzi objął ją, wsuwając dłonie pod dres, pod którym, co zauważył już wcześniej, nie miała ani stanika, ani majtek. Całował ją po karku, a ona już nie uciekała, pozwalała jego palcom błądzić po swoich piersiach, płaskim brzuchu, a potem coraz niżej. Zadygotała i przywarła do niego plecami. Po chwili odwróciła się i sama zaczęła go całować, a jej wargi już nie były zaciśnięte. Spodnie od dresu, które zsunął jej z bioder, opadły na posadzkę, oplatając kostki. Patrzył na jej odbicie w wiszącym nad wanną podrapanym lustrze.
– Chodź – szepnęła. – Chyba nie będziemy się kochać na sedesie?
Na środku pokoju zrzuciła do końca spodnie, pochyliła się nad wersalką i zaścieliła ją kilkoma szybkimi ruchami. Potem pozbyła się bluzy. Miała piersi nastolatki, jakby jeszcze nie całkiem dojrzałe. Bukowski poczuł się skrępowany, ale rozebrał się swobodnie, udając luz. W tej samej chwili pod oknem, na ulicy Waryńskiego, zaczął się jakiś szum. Potem usłyszeli całkiem wyraźnie przez gigantofon:
– Ta demonstracja jest nielegalna. Proszę się rozejść albo zostaną użyte środki przemocy.
Dorota znieruchomiała. Chwilę później zsunęła się z wersalki, nago podeszła do okna i wyjrzała przez firankę. Z dołu doleciała odpowiedź ulicy:
– Precz z ko-muną! Precz z ko-muną!
Sięgnęła po swojego starego pentacona siksa i szybko nałożyła teleobiektyw. Uchyliła okno, oparła się łokciami na parapecie i zaczęła pstrykać. Z dołu dobiegały krzyki i odgłosy walki.
Bukowski nie mógł się powstrzymać. Wstał, podszedł do niej od tyłu. Wsunął jej ostrożnie dłoń między uda. Była gotowa. Nie czekał dłużej. Biodra zaczęły się poruszać, ale nie przestała fotografować. Po latach wciąż miał w uszach jej głębokie westchnienia, którym towarzyszyło ciche trzaskanie migawki.
Teraz ulica nazywała się Świętej Gertrudy, a sznur samochodów czekających przed światłami sięgał do wylotu Sarego. Okno na poddaszu było zamknięte. Doroty w ogóle nie było. Bukowskiemu chciało się płakać.
– Allô? – głos w domofonie miał akcent aż do przesady francuski.
– C'est moi, maman – odpowiedział Bukowski.
Starsza pani wyczuła widać ironię, bo natychmiast przeszła na polski.
– Adam? Przecież ty jesteś we Francji.
– Chyba nie jestem, skoro tu sterczę na dole.
– Wiesz, że nie lubię takich niespodzianek.
– Może jednak pozwolisz przeprosić się osobiście? Pada mi za kołnierz.
– Otwieram – powiedziała z urazą.
Sień była wciąż ta sama, jej zapach przypomniał mu dzieciństwo. Poczuł radość, że administrator zaniedbuje swoje obowiązki i nie remontuje kamienicy od lat. Dzięki temu jej duch nie uleciał. W niezrozumiałym dla siebie samego odruchu rozpędził się, by wskoczyć jednym susem na tyle stopni, na ile zdoła, nie zważając na swe lewe kolano, które mogło odpowiedzieć odnowieniem się starej kontuzji. Jednak wytrzymało. Mimo że wylądował na szóstym stopniu, jak w czasach, kiedy wracał do domu po szkole. Poczuł dziecinną dumę, a w chwilę później aż pokręcił głową nad swoją głupotą. To wszystko nic nie znaczyło. Już od dawna był w tych murach kimś obcym.
Mimo wszystko na widok matki poczuł wzruszenie. Życie z nią, nawet z dala od niej, nie było łatwe. A jednak czuł, że mają więcej wspólnego, niż chciałby przyznać. Trzymała się dzielnie. Póki mogła, nie pozwalała nic zmieniać w swoich przyzwyczajeniach. Wciąż paliła papierosy w szklanej lufce. Teraz też, na powitanie, wionęła mu dymem w ucho.
– Czy ty się nigdy nie zmienisz? – spytała. – Zawsze tak samo nieodpowiedzialny. Przecież sam piszesz, powinieneś rozumieć, jak takie niespodzianki rozpraszają. Dziś już nie będę mogła napisać nic sensownego. A nie zostało mi dużo czasu.
– Przepraszam, maman – powiedział, całując ją w rękę. – To wyszło tak jakoś niespodziewanie.
Prawda była inna. Z początku nie miał zamiaru kontaktować się z nią zaraz po przyjeździe. Chciał najpierw sam oswoić się z nową sytuacją, zanim opowie wszystko matce. Ale może w ostatniej chwili poczuł, że to nie byłoby w porządku. A może po prostu przez lenistwo nie znalazł sobie na czas innego kąta do spania.
– Zjesz coś, jak wróci Zosia. Tymczasem mogę zrobić ci herbaty.
– Nie przeszkadzaj sobie, ja zrobię.
– Wywołujesz takie zamieszanie i mówisz, żebym sobie nie przeszkadzała? Jesteś jak wszyscy. Jakby nie rozumieli, że jeśli mam skończyć moje memuary, muszę to zrobić, zanim umrę.
– Ty nigdy nie umrzesz.
– Pochlebca! – Jej głos złagodniał. – Zaczekaj, tylko wyłączę komputer i porozmawiamy.
Pokręcił głową. Była niesamowita. Nie chciała ryzykować, że ktoś mógłby przeczytać jej wspomnienia przed ukończeniem. Na razie wolała ograniczyć się do rozsiewania pogłosek, że takiego skandalu Kraków jeszcze nie widział. Przeżyła w tym mieście tyle, że można było jej wierzyć. Dla wielu osób jedyną pociechą była nadzieja, że Krystyna Bukowska umrze, zanim skończy pisanie. Ostatecznie miała już te swoje osiemdziesiąt cztery lata.
Przyszła do kuchni owinięta szalem, usiadła na taborecie i zapaliła kolejnego papierosa w szklanej lufce.
– No i cóż mi powiesz? – spytała. – Skoro już wróciłeś z Francji, to kiedy książka?
– Mamo, dopiero co wydałem książkę.
– To już przeszłość. Jesteś spóźniony, powinieneś wydawać co roku jedną. Albo nawet dwie. Popatrz na Kapuścińskiego…
– Mamo!
– No co? Prawda w oczy kole? Więc kiedy?
– Pracuję.
– W Krakowie? Przyjechałeś na uniwersytet?
– Nie! – Zniecierpliwił się. – Ani na uniwersytet, ani na Papieską Akademię Teologiczną. Przyjechałem na proces pewnego gangstera, znanego pod pseudonimem Polonez.
– Co takiego? – Jej głos stał się lodowaty. – Znów wracasz do tych kryminalnych bzdur?
– Muszę na parę tygodni odłożyć tamten temat. Oderwać się, nabrać dystansu. Potrzebuję czasu na refleksję.
– Nonsens! Czy ty pamiętasz, na jakim świecie żyjesz? Jeśli będziesz marudził, inni cię prześcigną. Albo wprost ukradną ci twój temat.
Zaczynała go drażnić.
– Dobrze, powiem ci prawdę. Ten gangster może mieć jakiś związek ze śmiercią Doroty. Nie mogę tego tak zostawić.
– Wiedziałam, że tak będzie – powiedziała jeszcze bardziej lodowato.
– Co?
– Że ta kobieta będzie cię prześladować nawet zza grobu. Nie rozumiem cię, mon fils. Córka takiego ojca!
– To nie Dorota mnie prześladuje, mamo – zaprotestował może zbyt słabo, bo sam nie był co do tego przekonany.
– Właśnie widzę. Czy ty nigdy nie zmądrzejesz, Adasiu? Od nowa chcesz się grzebać w brudach? Teraz? Po nagrodzie Książki Miesiąca? Mówiono mi nawet, że masz duże szanse na nominację do Złotego Pióra, wiesz? Oczywiście pod warunkiem, że będziesz się zachowywał w sposób godny nominata. Ale ty chcesz się znowu stoczyć do poziomu brukowca. Boże! A już myślałam, że nareszcie zrozumiałeś, do czego jesteś stworzony.
– Nie wiem, do czego jestem stworzony, mamo. To wie tylko Bóg.
– Nonsens! Bóg nam to wyraźnie mówi. A poza tym zdawało mi się, że jesteś agnostykiem. Czyżbyś się nawrócił?
– To była tylko przenośnia.
– Przenośnia. – Pokiwała głową. – To ja ci powiem bez przenośni, że zawsze przesłaniały ci świat babskie zad ki. Miałam nadzieję, że kiedyś z tego wyrośniesz. Teraz widzę, że jest coraz gorzej. Już nawet martwy zadek jest cię w stanie zbałamucić.
– Przykro mi, że znów cię zawiodłem.
– Nie mów, że ci przykro, tylko weź się wreszcie w garść, chłopcze.
Rozmowy z nią nigdy nie były łatwe. Od dzieciństwa zdążył się do tego przyzwyczaić. Na szczęście wróciła Zofia. Matka skorzystała z okazji i oddaliła się do swego pokoju, oświadczając na pożegnanie:
– Jeśli już udało ci się sprawić, że dzisiaj nic więcej nie napiszę, to pozwolisz, że przynajmniej przygotuję sobie notatki na jutro?
Po jej wyjściu próbował żartować z siostrą na temat dziwactw matki. Zofia nie podjęła tematu. Była wyraźnie zła. Zrobiła mu kilka kanapek, ale sama nawet nie usiadła.
– Nie jesteś głodna? – spytał.
– Zjadłam po drodze. Nie spodziewałam się wizyty.
– Wiem. Od jakiegoś czasu nikt się mnie nie spodziewa.
Zofia oparła się biodrem o kuchnię i skrzyżowała ramiona na piersiach. Body language, pomyślał. Siostrzyczka przybiera postawę obronną.
– Nie rozczulaj się nad sobą – powiedziała oschle. – Mam nadzieję, że nie masz zamiaru tu zamieszkać?
Jej słowa i ton głosu zmroziły go, ale próbował się opanować.
– Bez obawy. Wpadłem do Krakowa tylko na parę dni.
Prychnęła wzgardliwie.
– Daj spokój, jesteś żałosny. Myślisz, że nie wiem?
– A wiesz? Skąd?
– Takie wieści szybko się rozchodzą. Wszyscy twoi wrogowie mają święto.
– Moi wrogowie? – zdziwił się nie po raz pierwszy.
– Nawiasem mówiąc, ja też zawsze czułam, że to się tak skończy.
Pomyślał: Czyżbyś ty też była moim wrogiem, siostrzyczko? Znów musiał zmienić plany. O tej porze nie pozostawało mu nic innego, jak pójść do hotelu. Nie przejął się. Miał już tyle długów, że jedna noc na kredyt niczego nie mogła zmienić.
– Nie martw się. Zjem te kanapki i zaraz sobie pójdę – powiedział. – Nie miałem w planie noclegu. Chciałem tylko mamie zrobić przyjemność.
– Przyjemność! Widzisz, jaką zrobiłeś jej przyjemność. Jest zupełnie wytrącona z równowagi. A teraz powinna przede wszystkim jak najszybciej skończyć wspomnienia.
– Dlaczego?
– Jak to dlaczego? A ty myślisz, że ile jeszcze czasu jej zostało?
– Dlaczego uważasz, że to takie ważne?
– Co to za pytanie! Przecież to podsumowanie jej życia. Niech jeszcze zdąży się nacieszyć, kiedy książka wyjdzie. Niech się doczeka swojej Nike.
– Taka jesteś pewna?
– A ty wątpisz? Tylko Żydzi mają dostawać? Proszę bardzo, niech dostają. Ale dzieje polskiej rodziny też domagają się uhonorowania.
– Ty oczywiście nie jesteś antysemitką, ale…
– Nie zaczynaj swoich głupich prowokacji. To nie ma nic do rzeczy. Mama po prostu zasługuje, żeby ją chociaż na koniec docenili. I dlatego nie pozwolę, żebyś ją wcześniej zabił.
– Ja miałbym ją zabić? Jej nie zabije bomba atomowa. Zauważyłaś może, ile ona pali?
– Bomba atomowa jej nie zabije, papierosy też. Ty możesz ją zabić swoim nieodpowiedzialnym postępowaniem.
– Jakim znowu nieodpowiedzialnym postępowaniem? Od dwóch lat jestem wzorem odpowiedzialności. Płacę regularnie alimenty. Zająłem się poważnymi tematami, o wielkim znaczeniu dla Polaków. I właśnie za to kopnęli mnie jak psa. Okazuje się, że to nie jest potrzebne, nie sprzedaje się. Wilcze prawa kapitalizmu.
– Jakiś ty głupi. Naprawdę nie dostrzegłeś związku?
– Jakiego znowu związku?
– Że wylali cię właśnie w momencie, kiedy zacząłeś rozgrzebywać sprawę tej kobiety?
– Ta kobieta miała imię i nazwisko.
– Dla mnie mogła nie mieć. I nie rozumiem, co ciebie tak w niej urzekło? Jej semickie geny?
– Ty naprawdę jesteś nienormalna.
– To ty jesteś nienormalny. Czy ty jej się kiedykolwiek przyjrzałeś? Widziałeś tylko jej tyłek.
– Ładne macie o mnie wyobrażenie. Przed chwilą dokładnie to samo powiedziała mi mama.
– Więc mówi ci to już druga osoba spośród tych, które cię dobrze znają. Czy to nie jest znak, że powinieneś się nad sobą zastanowić? Jak to powiadają Rosjanie? Kiedy ktoś ci powie, że jesteś pijany, daj mu w zęby. Ale kiedy powtórzy ci to ktoś inny, idź spać.
– To idę – podniósł się.
Drzwi, za którymi się wychował, zamknęły się za nim. Powoli zszedł po schodach na dół i dopiero teraz dotarło do niego, że przeżył pół wieku i nie ma swojego miejsca na ziemi. Znów poczuł skurcz w gardle, jak przed dwiema godzinami, kiedy stał przed kamienicą, w której przed laty Dorota wynajmowała kawalerkę na poddaszu. Nie miał gdzie pójść. Gdzieś może byli jacyś ludzie, którzy właśnie czytali jego książkę, z której zapewne chcieli czerpać jakieś nauki. A on sam nie wiedział, co ma ze sobą zrobić.
Na parterze usiadł na schodach i wydobył z kieszeni wygniecioną paczkę z ostatnim gauloise'em. Przedostatniego wypalił z Yvonne nad Sekwaną. Nie mógł w to uwierzyć. Jakby Paryża i kochanki w ogóle nie było. Znów ze wszystkich stron otoczyły go stare, ojczyste zmory. Zawahał się. Miał przecież już nie palić. Przyrzekał sobie, że nikotynowa orgia ostatniej paryskiej nocy będzie jednorazowym wybrykiem. Ale co mógł zmienić jeden papieros, ostatni z francuskiej paczki? I w ogóle tym razem naprawdę ostatni. Z tym postanowieniem włożył gauloise'a do ust.
Zaciągając się ostrym dymem, wpatrywał się w kolorowe szybki nad bramą. Były jedną z najwcześniejszych rzeczy, jakie zapamiętał z dzieciństwa. Wiązały się też z ostatnim wspomnieniem o ojcu. Zapamiętał, że kiedy owego ranka wychodzili razem z domu, przez szybki świeciło do sieni słońce. Potem on pobiegł w lewo, do szkoły, a ojciec poszedł w prawo, do tramwaju. Tak rozstali się na zawsze.
– A pan to do kogo? – usłyszał zza schodów.
Rozpoznał głos starej Groszowej. Nie odezwał się. Słyszał, jak dozorczyni ostrożnie podchodzi bliżej.
– A, to pan redaktor. Już wrócił z zagranicy?
– Wpadłem tylko odwiedzić mamę.
– To co tak siedzi w sieni?
– Wyszedłem zapalić.
– Przecież mamusia sama kopci jak elektrownia.
– Ale mój dym jej przeszkadza.
Machnęła ręką.
– Co się pan redaktor dziwi? Wiek ma swoje prawa. I tak ma pan szczęście, że kobiecina tak się dobrze trzyma. W ogóle nie potrzebuje opieki. Można sobie hulać po świecie. Tylko gorzej będzie, jak nas wszystkich wyrzucą na ulicę. I co pan na to powie? Co się teraz w tym kraju wyprawia? W urzędach złodziej na złodzieju. Nawet taką kamienicę historyczną, jak nasza, oddali bandziorom. To chyba nie za darmo, co? Pan zresztą wie lepiej. I co? Nie ma na nich siły?
– Znajdzie się i na nich siła, pani Groszowa. Nie trzeba tracić wiary – rzucił na odczepnego.
– Dużo komu przyjdzie z tej wiary. Chyba w drugim życiu, bo nie w tym. To ludzie bez Boga w sercu. Tylko forsa, a życie ludzkie tyle co nic. Słyszał pan chyba, że ta Dorotka, no, wie pan, ta dziennikarka, co ją wyrzucili z telewizji, ta pijaczka…
– To co, pani Groszowa? – wpadł jej w słowo.
– To ją udusili przez to, że chciała napisać całą prawdę o tych kamienicach? I o naszej także?
– Plotki, pani Groszowa. Tylko plotki. A kamienica nie jest nasza, tylko Liebeskindów.
– Po Liebeskindach dawno dym się rozwiał, jakby pan redaktor nie wiedział.
– To jeszcze nie znaczy, że przez to kamienica stała się nasza. Dobranoc, pani Groszowa.
Nie miał tu już nic do roboty. Dopiero na ulicy odetchnął pełną piersią.
Nie dotarł tej nocy do żadnego hotelu. Czuł znużenie, ale wcale nie miał ochoty położyć się samotnie do jakiegoś obcego, pustego łóżka. W każdym razie nie na trzeźwo. Kazimierz był niedaleko. O tutejszych knajpach nawet w Paryżu krążyły już legendy. Ledwo przekroczył granicę Miodowej, przekonał się, że nie były przesadzone. Od jego poprzedniej wizyty przy Szerokiej, placu Żydowskim i w okolicy przybyło ich co najmniej drugie tyle. Obejście wszystkich jednego wieczoru było prawie niemożliwe, a on nie znał aktualnych szlaków, na których mógł spotkać kogoś z dawnych znajomych, kto przy kieliszku pomoże mu wejść od nowa w krakowskie układy. Zajrzał na chybił trafił do kilku pubów. Nie zauważył żadnych znanych twarzy.
Dopiero koło dziesiątej wieczorem natknął się w Alchemii na Pawła Zielonego. Dawny kolega z „Głosu Krakowa” nie należał do osób, do których widoku Bukowski najbardziej tęsknił. Przed laty, kiedy pracowali jeszcze razem, w tym samym czasie próbowali podrywać Dorotę. Udało się Bukowskiemu, choć sam się tego nie spodziewał. Był starszy od rywala, bardziej zużyty i cyniczny. W dodatku już bez wiary w możliwość szybkiego obalenia komuny. Mimo to Dorota wybrała właśnie jego. Choć może tak się po prostu złożyło. Gdyby nie zapalenie spojówek, może nie czekałaby na niego w domu, tylko poszła z Zielonym na manifestację. Ale stało się, jak się stało. Kiedy on w pokoiku na poddaszu pierwszy raz kochał się z Dorotą, na ulicy, niemal pod samym jej oknem, Zielony oberwał milicyjną pałą.
Od tego czasu nie byli już takimi kolegami jak kiedyś. Nigdy nie darowali sobie nawzajem. Zachowywali pozory, ale czaił się między nimi fałsz. Obaj udawali. Teraz więc, na widok Zielonego za barem w Alchemii, szybko się cofnął. Miał nadzieję, że dawny rywal nie zauważy go. Mylił się.
– A cóż to, wielki publicysto? – usłyszał za plecami. – Nie poznajesz już dawnych kolegów?
Wyglądałoby idiotycznie, gdyby teraz uciekł. Jeśli miał żyć w Krakowie, nie mógł wygłupić się na samym wstępie. Odwrócił się, udając zaskoczenie.
– Zielonka? Nie zauważyłem cię. Cześć! Co u ciebie?
– Na pewno cię to interesuje?
– Oczywiście.
– To siadaj.
– Słuchaj, może innym razem. Właściwie to szukam Blumenfelda.
– Ze mną znajdziesz go najprędzej.
– Wiesz, gdzie można go upolować?
– Jasne. Założę się, że niedługo sam tu przyjdzie. Alchemia jest teraz na topie. Kto się tu nie pokaże, choćby na chwilę, ten nie istnieje.
W głosie Zielonego było takie przekonanie, że Bukowski, choć niechętnie, wdrapał się na barowy stołek.
– Czego się napijesz? – spytał młodszy kolega.
Bukowski odetchnął w duchu, że Zielonym nie kierowała chęć złapania jelenia. Jeśli chciał pozwolić sobie na szaleństwo przenocowania w hotelu, musiał tym bardziej trzymać się za kieszeń.
– Wszystko jedno. Po prostu muszę wreszcie walnąć banię – pozwolił sobie na niekontrolowaną szczerość.
– Szok powrotu do ojczyzny, co?
– Żebyś wiedział.
– Tym bardziej że masz do wykonania takie ciężkie zadanie.
– Nie mam żadnego zadania – wzruszył ramionami.
– Nie wciskaj mi kitu, Buko. Przecież nie wytrzymasz, musisz się dowiedzieć, jak to naprawdę było z Dorotą. Nie daje ci to spokoju. Może nie?
– Nonsens! – wyrzucił z siebie Bukowski.
– Akurat!
Poczuł wzburzenie tak wielkie, że aż zaskoczyło jego samego. Miał ochotę zrobić coś głupiego, rozbić szklankę z drinkiem albo oblać nim Zielonego. Ale przecież dawny kolega mówił prawdę. Więc opanował się z wysiłkiem i tylko spytał:
– Jak się domyśliłeś?
– A co, myślałeś, że to tak trudno zgadnąć?
Bukowski nie rozumiał, co się z nim dzieje. Po śmierci Doroty zbyt często puszczały mu nerwy. Miał powody. Odkąd wrócił do kraju, wszystko mu się sypało. Cała z takim trudem zbudowana równowaga. Powinien się bardziej kontrolować.
– Coś wiesz? – spytał ostrożnie.
– Tyle co wszyscy. – Zielony wzruszył ramionami. – Nie uważała, z kim uprawia seks.
I znów o mało co nie wybuchnął.
– Słyszałem też inne pogłoski.
– Na przykład?
– Że wpadła na jakiś trop w związku z aferą kamieniczników.
– Byłby piękny temat, co? Bezkompromisowa reporterka oddała życie w walce z gangreną zżerającą Trzecią Rzeczpospolitą. Obawiam się, że to mity, Buko. Ona sama je tworzyła, żeby dodać sobie ważności.
– To samo mówi Krasoń.
– Ma rację. Nie przepadam za tym obłudnikiem, ale w tym wypadku trzeba się z nim zgodzić. Stawiam na kochanka. Masz świadomość, że był od niej przeszło dwa razy młodszy?
– Słyszałem.
– A że to synek naszej Aldonki Flis?
– Też.
– Pamiętasz ją?
– Słabo. Dlaczego odeszła z dziennikarstwa?
– Bo miała szczęście. Jej stary wjechał pod tira na zakopiance i zostawił jej firmę budowlaną. Musiała się zająć biznesem. Zdaje się, że bardzo dobrze sobie radzi. Ale syna zaniedbała.
– A wcześniej go nie zaniedbywała?
– Jasne. Pamiętasz, co zawsze powtarzał niezapomniany stary Kowalski? Że dobrą dziennikarką może być tylko kurwa albo stara panna?
– Pamiętam. I jeszcze to, że jak dzieci przeszkadzają ci w pracy, to idź i wrzuć je do Wisły.
– Musisz przyznać, że miał wiele racji.
– Zgadza się. Sam to przerabiałem. No dobrze, chłopak był zostawiony sam sobie, ale to jeszcze nie znaczy, że utopił Dorotę. O ile wiem, nie ma na to dowodów?
– Nie ma też dowodów, że zrobił to ktoś inny. Szczeniak był u niej tego dnia, a potem zniknął. Policja jest na dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewna, że to on. Gdyby był niewinny, po co by uciekał?
– Ludzie uciekają, bo się boją – powiedział Bukowski. – Nie muszą być zaraz mordercami.
– Wiem, że to dla ciebie przykre, Buko. Ale znałeś ją, ona każdego faceta potrafiła doprowadzić do ostateczności.