Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szubert, poturbowany przez los emerytowany glina, przenosi się z Warszawy na wieś, by wyremontować rodzinny dom. Zaszycie się z psem w głuszy przerywa mu niespodziewane odkrycie komnaty w nieczynnej kopalni oraz kradzież zabytkowego pistoletu. Gdy zaczną płonąć myśliwskie ambony i w tajemniczych okolicznościach ginąć kolejni prawnicy, elementy niebezpiecznej układanki poprowadzą Szuberta w ramiona złych kobiet i uwikłają go w sprawę makabry sprzed lat…
Mroczny zaścianek Polski, szemrane układy i nieudolne śledztwo – a wszystko to w pełnej mięsistych dialogów powieści sensacyjnej Andrzeja Dziurawca. Daj się wciągnąć w wir mrocznych tajemnic niebezpiecznej prowincji, gdzie nic nie jest tym, czym z pozoru się wydaje.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 395
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2022
© Copyright by Andrzej Dziurawiec, 2022
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Dorota Boruszkowska
Korekta: Joanna Fortuna
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Grzegorz Araszewski/garasz.pl
Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: © Filip Zrnzevic/unsplash.com,
© Oliver Schulz/depositphotos.com
Zdjęcie autora: © Maciej Zienkiewicz Photography
Producenci wydawniczy:
Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2022
ISBN: 978-83-67388-16-0 (EPUB); 978-83-67388-17-7 (MOBI)
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Złych zawsze trzeba łapać,
ale tym razem trzeba
nie łapać. Rozumiesz?
Piotr Jasek
Małgosi Bigelmajer, Ani Częścik, Ewelinie Lipczak,
Agnieszce Lorenc, Monice Purzyckiej, Oli Stanisławskiej,
Darkowi Bigelmajerowi, Sławkowi Chojeckiemu,
Januszowi Petelskiemu, Staszkowi Szymańskiemu
i wszystkim, którzy pokochali Szuberta,
Bała się. Zmierzchało, a do domu miała jeszcze 3734 metry. Mama na pewno już stoi w oknie. Z Piask, od Maćka, było prawie pięć kilometrów, niecałe dwadzieścia minut; w tamtą stronę mniej, bo od mleczarni jechała cały czas z górki. Teraz z trudem wspinała się na Zamojską Górę, najgorszy był ten ostatni fragment. Przestawiła przerzutkę na dwójkę, z całych sił nacisnęła na pedały. Zachrzęściło, przez chwilę pedałowała w miejscu. Cholera! Coś jest nie tak z tą przerzutką. Mówiła ojcu, ale on oczywiście jak zwykle nie miał czasu. Powiedział, że może w weekend. No to jest weekend, a on nawet nie spojrzał na jej rower. Jeśli ona się spóźni, to będzie jego wina! No, może troszeczkę... Zasiedziała się. Oglądali Grę o tron, Maciek miał wszystkie sezony. W jej klasie chyba tylko ona nie widziała jeszcze tego serialu. Rodzice nie pozwalali. „Za dużo przemocy”. Akurat! Jakby nie wiedziała, że chodzi im o seks. Jest już prawie dorosła, za miesiąc skończy podstawówkę, a oni wciąż traktują ją jak małą dziewczynkę. Inna sprawa, że dzisiaj naprawdę zachowała się jak totalna małolata...
Czuła, że płoną jej policzki, gdy patrzyła jak Daenerys... Na szczęście Maciek nic nie zauważył, nawet na nią nie spojrzał, wpatrywał się w ekran laptopa jak durny. Była trochę zazdrosna. Wcale nie miała gorszych cycków niż ta blondyna. Swoją drogą ciekawe, czy ona rzeczywiście ma takie jasne włosy, czy tylko do filmu tak ją zrobili...?
Z zamojskiej szosy skręciła w drogę do Krasnoborek. Jeszcze 3218 metrów. Aplikacja w smartfonie pokazywała dokładne odległości. Minęła dwór. Wyglądał okropnie. Kiedy oni wreszcie ruszą z tym remontem?
Jeszcze dziesięć minut. Postanowiła, że pojedzie przez las – zaoszczędzi 911 metrów.
W lesie było ciemniej. Nie szkodzi. Mogła tędy jechać nawet w środku nocy, znała każdą ścieżkę. Dwudziesta pięćdziesiąt, za siedem minut powinna być w domu, trzy minuty przed czasem. Yes!
Przerzutka znowu zachrzęściła. Cholera! Rower omal się nie przewrócił. No tak, spadł łańcuch. Z całej siły kopnęła składak. Nie pomogło, tylko stopa ją rozbolała. Miała ochotę cisnąć to badziewie w krzaki! Nie! Nie będzie płakać! Najwyżej się spóźni! To w końcu nie jej wina, że musi jeździć takim złomem! Poprowadziła rower. Jeszcze 1734 metry...
Najpierw usłyszała śmiech i dźwięki rozstrojonej gitary, a po chwili spostrzegła odblask płomieni. Na polanie ktoś palił ognisko. Przystanęła na skraju, obserwowała.
Dwie dziewczyny, czterech chłopców. Pewnie studenci. No i Maks. Ciekawe, co on tu robi? Jednego z chłopaków znała z widzenia. Marcin, syn jej nauczycielki polskiego, w zeszłym roku zrobił maturę. Na gitarze grał chuderlawy rudzielec, nie był wirtuozem. Impreza dopiero się rozkręcała. Obok ogniska stała skrzynka piwa, kilka butelek wina. Nieźle jak na sześć osób. Bo chyba nie dadzą Maksowi alkoholu... Na szczęście nie byli jeszcze mocno nawaleni. Podawali sobie grubego skręta, chichotali.
– Przygłupowi też daj! – zakomenderowała dziewczyna, ta ładniejsza, blondynka.
Siedzący obok Maksa chłopak włożył mu do ust jointa. Maks zaciągnął się mimowolnie, rozkaszlał się. Towarzystwo wybuchnęło śmiechem.
Dziewczynka weszła w krąg światła.
– On wcale nie jest przygłupem! Cześć, Maks!
Maks nie odpowiedział. Nigdy nie odpowiadał.
– O! Jest i Czerwony Kapturek! – Znów ta ładniejsza z dziewczyn.
– Cześć, Kapturku! Ja jestem stary, zły wilk. Co tam niesiesz w koszyku?
– Nie wygłupiaj się, Marcin. Rower mi się popsuł.
– Znamy się?
– Twoja mama uczyła mnie polaka w podstawówce.
– No to rzeczywiście, jesteście prawie rodziną. – To ta druga dziewczyna, szatynka w mini. Głupia jakaś, do lasu w miniówie?! Komary żywcem ją zeżrą!
– Masz jakieś imię, kuzynko?
– Kasia... Łańcuch mi spadł.
– Popatrzmy...
Marcin ustawił rower na siodełku i kierownicy, zakręcił kołem. Przyglądała mu się spod rzęs. Podobał jej się. Bardziej niż Maciek. Dużo bardziej...
– No i gotowe! – Przestawił rower na koła. – Ale za luźny jest, bez narzędzi nie naciągnę. Musisz wolno jechać.
– Dziękuję.
Chciała coś jeszcze powiedzieć, coś fajnego, dowcipnego, ale jakoś nic jej nie przychodziło do głowy, a w dodatku poczuła, że się czerwieni. No nie! To już drugi raz dzisiaj...
Maks nagle zaczął się głośno śmiać. Nigdy nie słyszała, żeby się śmiał. Nie powinni mu dawać tego skręta.
Wsiadła na rower, wróciła na ścieżkę. Trzy minuty później była już na drodze za lasem. Z lewej strony młodniak, z prawej pola. Było już prawie zupełnie ciemno, ale został jej tylko niecały kilometr – cztery minuty, góra pięć. Dwudziesta pierwsza dwanaście. Mama pewnie już stoi przed domem. Kasia nacisnęła na pedały. Przewróciła się razem z rowerem. Znowu ten łańcuch... Chciało jej się płakać.
Otrzepywała się z suchych liści i igliwia. Nie usłyszała go, nie zauważyła, jak podchodził. Podniosła wzrok, stał tuż obok, przyglądał się jej w milczeniu. Próbowała się uśmiechnąć.
– Cześć.
Nie odpowiedział. Wyciągnął do niej dłoń. Nie podała mu swojej. Cofnęła się odruchowo. Chwycił ją za rękę, pociągnął. Opierała się, nie miała żadnych szans. Krzyczała, nikt nie usłyszał.
Rower został na drodze.
Szubert chodził po swoim obejściu i kłamał jak najęty. Roksi, jego jedyna, ukochana córeczka martwiła się o niego. Nie widzieli się od miesiąca, ale prawie codziennie rozmawiali przez telefon. Szubert miał coraz większy problem z zachowaniem spójności narracji. Zdarzało mu się zapominać, co jej nakłamał wczoraj i przedwczoraj. A córeczka czujna była jak ważka...
– ...no pracują, oczywiście, że pracują, aż furczy! To świetna ekipa jest! Słyszysz? – Wyciągnął siekierę z pniaka i zaczął produkować ścieżkę dźwiękową. Walił w kamienie, stare kowadło, drzwi komórki, w co popadło. – Póki nie będzie dachu, nie możesz przyjechać, tutaj teraz straszne burze są... – Szubert spojrzał w jasne, bezchmurne niebo. – Nie, no bez przesady, będę spać u sąsiadów. (...) U tych za drogą, Wilkołków. Pamiętasz ich? (...) Lepiej powiedz, co u ciebie? (...) No to cieszę się. Pa, muszę kończyć. Majster coś chce. (...) Jasne, zdzwonimy się jutro.
Rozłączył się, przetarł dłonią spocone czoło. Spojrzał na rozpadającą się chałupę. Przysiadł na pniaku do rąbania drewna i wybuchnął śmiechem. Śmiał się na cały głos. Śmiał się, bo przecież pięćdziesięcioletniemu facetowi nie wypada płakać. Śmiał się jak durny, bo był durny. Jak mawiała jego była już na szczęście żona, obecnie pani inspektorowa Szumanowa primo voto Szubert: „Wiedziałam, że jesteś durny, ale nie wiedziałam, że aż tak!”. Dowód, że miała rację, widział przed sobą. Trzeba być naprawdę ciężkim idiotą, żeby zamienić osiemdziesięciometrowe mieszkanie w pięknej przedwojennej kamienicy na warszawskim Powiślu na rozpadającą się chałupę na totalnym zadupiu. Jasne, miał do tego miejsca sentyment. W dzieciństwie spędzał tu każde wakacje, babcia Aniela była najbliższą mu osobą, ale sentyment nie powinien zwalniać z myślenia. Co on sobie, do cholery, wyobrażał, kiedy postanowił przenieść się na wieś? Że będzie lepił pierogi, grzał się przy babcinym piecu i chodził na długie spacery z psem? Z tego wszystkiego sprawdziły się tylko spacery. Wela, jego dożyczka, była zachwycona nowym, wiejskim życiem. Szubert znacznie mniej.
Babcia Aniela umarła osiem lat temu i od tego czasu dom stał opuszczony. Dach przeciekał, wszystkie okna i drzwi były wypaczone, spróchniałe deski podłogi nie nadawały się nawet na opał. Najgorzej było z zachodnią ścianą. Zarosła bluszczem, dziką różą, zbutwiała. Można było przebić ją palcem.
Tak naprawdę dom nadawał się tylko do rozbiórki, ale cóż, sentyment... Z obejściem nie było lepiej. Komórka trzymała się tylko na słowo honoru, a cały teren zarósł kolczastymi krzaczorami. Trawa sięgała do pasa, ale nie można jej było skosić, zanim nie wykarczuje się tego całego barachła.
Zaczął od dachu. Zerwał papę – do wymiany była cała konstrukcja. Nie znał się na tym zupełnie, ale uparł się, że wszystko zrobi sam. Niepotrzebnie. Ciesiołka to trudna sztuka, zdecydowanie zbyt trudna dla emerytowanego oficera policji. Później zabrał się za podwórko. Po paru dniach morderczej pracy mógł wreszcie zacząć kosić trawę. Teraz czekał na fachowca. Od tygodnia. Deszcz nie chciał czekać. Szubert zabezpieczył dach folią – z umiarkowanym powodzeniem. Na szczęście podłodze nic już nie mogło zaszkodzić.
Z domem nie poszło, więc znów wziął się za obejście. Podparł dach szopy, wyniósł z kurnika z tonę nawozu i z pół tony pobabcinego badziewia. Babcia nigdy niczego nie wyrzucała, wszystko mogło się kiedyś przydać. Szubert wywalił to „wszystko” w cholerę, urządził w komórce łazienkę i wychodek. Tylko tam można było jako tako funkcjonować. Szubert nawet polubił kąpiele w starej blaszanej balii. No i wreszcie mógł się w ludzkich warunkach załatwić. Jeśli akurat nie padało...
Nigdy tak ciężko fizycznie nie pracował. Tyrał od świtu do zmierzchu. Osiągnął tyle, że rozbebeszył całą chałupę i już zupełnie nie miał gdzie się podziać. Tyle dobrego, że wieczorem, nieprzytomny ze zmęczenia, walił się na posłanie i natychmiast pogrążał we śnie. W Warszawie od tamtego dnia, najstraszniejszego w jego życiu, nie przespał ani jednej nocy. Teraz spał jak niemowlę i jak niemowlę budził się po godzinie, dwóch. Wstawał, palił papierosa, wracał do łóżka, znowu wstawał... Nie miał siły rozpamiętywać zdarzeń sprzed roku, ale koszmary i tak powracały. Nie tylko we śnie.
Roksi, jego córeczka, jego ukochanie, o włos, o ułamki sekund od spalenia żywcem. Bezsensowne samobójstwo jedynego przyjaciela. Ucieczka Havy. Zbyt późno zrozumiał, jak bardzo była ważna. Od roku nie miał od niej znaku życia. Nie potrafił przestać o niej marzyć. Po Mateuszu została mu przynajmniej Wela, rozpieszczona, rozdokazywana dożyczka. Sześćdziesiąt cztery kilo nieokiełznanej radości życia. Teraz trącała go nosem, domagając się, by rzucił jej kolejny patyk.
Wieczór. Majster już dzisiaj na pewno nie przyjdzie. Szubert wstał z pniaka, przeciągnął się, coś mu łupnęło w krzyżu. Skrzywił się z bólu, Wela zaczęła wariować ze szczęścia. Była na dworze od samego rana, ale i tak nie mogła się doczekać „prawdziwego” spaceru. Rzecz jasna, Szubert, bez względu na to, jak bardzo był skonany, ulegał. Nie miał z nią żadnych szans.
Zapiął jej smycz, powlókł się w stronę lasu. Daleko nie miał, wystarczyło przejść przez szutrówkę do Biskupic i minąć obejście Wilkołków.
Krasnoborski las nie był duży, kilometr kwadratowy, może nawet mniej. Po pół godzinie wyszli na pola po drugiej stronie. To była rozgrzewka, dla Weli dopiero za lasem zaczynał się prawdziwy spacer. Pola ciągnęły się po horyzont, poprzecinane młodniakami i wąskimi piaszczystymi drogami.
Szubert przysiadł na szczeblu drabiny myśliwskiej ambony, zapalił papierosa. Już nawet nie próbował rzucić obrzydliwego nałogu. Dziesięć lat życia mniej? A po cholerę mu długie życie?! Na nic nie czekał. Wszystko, co się miało zdarzyć, już się zdarzyło. Poza tym nigdy papierosy nie smakowały tak, jak teraz, kiedy przysiadał po harówce czy podczas wieczornego spaceru z suczką.
Wela złapała trop i pognała. Zastanawiał się, co by się stało, gdyby przypadkiem udało jej się dogonić sarenkę. Pewnie chciałaby się z nią pobawić.
Zgasił papierosa, zagrzebał niedopałek w piasku, ruszył za dożyczką.
Lubił tę stronę lasu. Totalna pustka, tylko gdzieś daleko sunął samotny traktor. Nawet nie było go słychać. Droga prowadziła pod górę, miał stąd widok na całą okolicę. Widział białe wieże kościoła w Biskupicach, torfowiska w dolinie Giełczwi, Księżą Górkę po drugiej stronie rzeki, a bliżej – kępę zieleni na skraju lasu, czyli swoje włości. Chaty nie było widać, zasłaniały ją drzewa. Jego własne, prywatne drzewa! Miał w obejściu potężny dąb, modrzew, dwa buki, kilka akacji i świerków oraz sporą grupę sosen. Jednak najbardziej był dumny ze swoistego wybryku natury – wysokiej na ponad trzydzieści metrów, strzelistej jak sosna gruszy. Uśmiechnął się do swych myśli: jednak odziedziczył po przodkach odwieczny chłopski instynkt własności...
Gdzieś w oddali dostrzegł Welę goniącą za stadem saren. Nie było sensu jej wołać. Skręcił w zarośniętą polną drogę, zaczął się wspinać na grzbiet wysoczyzny. Nie był tu od lat, od czasów rowerowych wypraw podczas młodzieńczych wakacji.
Wróciła Wela. Zziajana, ledwo żywa. Widocznie sarenki nie chciały się z nią bawić. Zmierzchało. Czas wracać.
Na polu, kilkadziesiąt metrów od drogi, zauważył niewielki pagórek poprzetykany białymi kamieniami. Prowadziła do niego ledwo widoczna ścieżka. Podszedł bliżej. Opuszczona kopalnia kamienia. Kiedyś kilka ich działało w okolicy, za jego czasów były już nieczynne. Bawił się w nich z dzieciakami ze wsi. Dorośli zabraniali, kopalnie były niezabezpieczone, niebezpieczne, co, rzecz jasna, w oczach dzieciarni tylko podnosiło ich atrakcyjność.
Teraz też nie mógł się oprzeć, by nie sprawdzić, czy da się tam wejść. Obszedł pagórek, ale nie zauważył żadnego otworu. Wela kręciła się wokół niego, niespokojna. Już miał odejść, gdy spostrzegł stertę suchych gałęzi. Ktoś musiał je tutaj ułożyć. Odsunął je. Pod spodem było łukowato sklepione wejście. Wela przywarła do ziemi, nie chciała się ruszyć. Warczała. Uspokoił ją. „Nie przesadzaj! Tylko zajrzę. Poczekaj”.
Ostrożnie wszedł do niskiego, wąskiego korytarza. Ciemno. Po kilku krokach nic już nie widział. Włączył latarkę w smartfonie. Korytarz prowadził w dół, rozdwajał się. Po prawej stronie lita ściana, po lewej jakiś otwór. Przez chwilę wydawało mu się, że błysnął w nim ognik. Metan?! Bzdura! Był raptem dwa, może trzy metry pod ziemią. Poza tym w kopalniach kamienia nie zbierają się gazy. Ruszył w lewo. Otwór miał najwyżej półtora metra wysokości. I rzeczywiście, wydobywał się z niego ledwo widoczny poblask. Szubert skulił się i wcisnął do środka.
Komnata była wielkości sporego pokoju, wysoka na kilka metrów. Wykuto ją w białym kamieniu, ale nie była biała. Wszystkie ściany zostały zamalowane. Dominował ciemny błękit i granat. Na tym tle błyszczały srebrne gwiazdy. Panoramiczny obraz nocnego nieba. Piękny.
Pod przeciwległą ścianą palił się cmentarny znicz. W jego świetle gwiazdy zdawały się migotać. Znicz dopalił się i zgasł.
Wieczorem upał nie zelżał. Na zewnątrz musiało być dobrze ponad trzydzieści stopni, wewnątrz pewnie więcej, a do tego Sroka palił jednego papierosa za drugim. Siedzieli w samych majtkach. Marcinowi pot spływał po nagich plecach, nie mógł się skupić. Wpatrywał się w szachownicę, szukał jakiegoś wyjścia z sytuacji, w którą sam się wpakował. Jego atak był nieprzygotowany i teraz całe skrzydło hetmańskie miał odsłonięte. Wykonał desperacki ruch skoczkiem, licząc na chwilę nieuwagi przeciwnika. Sroka wymienił skoczka na gońca. Partia zmierzała ku nieuchronnemu końcowi. Marcin miał dość. Zgarnął bierki do pudełka.
– Nie rozumiem, kurwa! Naprawdę nie rozumiem!
– Czego nie rozumiesz, żabciu?
– Gram w szachy od dzieciństwa, ty dopiero tutaj się nauczyłeś, a i tak ciągle biorę w dupę!
– Nie tak ciągle. Czasami tylko w szamę.
Sroka zarechotał, Marcin zaczerwienił się.
– Nie no, poważnie. Przecież ty prosty cham jesteś, Sroka, masz iloraz inteligencji ze dwa razy niższy ode mnie, jak to się dzieje, że ze mną wygrywasz?! – Tym razem pamiętał, żeby unikać wszelkich dwuznaczności.
– To proste. Śpieszysz się, za bardzo chcesz wygrać. Marzysz o tym, żeby mnie rzucić na kolana. Tylko widzisz, Mały, marzenia rzadko się spełniają, a od roboty na kolanach to ty tu jesteś.
– Spierdalaj!
– Lubię, jak się tak ciskasz, od razu mi staje.
– Pierdol się!
– Dobrze kombinujesz, właśnie o tym mówię. No chodź, popieścisz Ptaszynę...
Marcin nawet na niego nie spojrzał. Podszedł do okienka, podciągnął się, wyjrzał na zewnątrz. Na dziedzińcu nikogo nie było. Powietrze stało.
Więzienie w Krasnymstawie mieściło się w starych porosyjskich koszarach. Może nie było najcięższe w kraju, ale na pewno plasowało się w ścisłej czołówce. Marcin został tu osadzony dwa lata temu, Sroka sześć lat wcześniej.
– No i co tam na świecie?
Marcin tylko wzruszył ramionami. Usiadł na pryczy, schował twarz w dłoniach. Chciało mu się płakać. Nie mógł sobie pozwolić na łzy. Nie uniósł głowy, gdy drzwi celi otworzyły się.
– Osadzony Rosiński, list.
Klawisz nie wszedł do środka, rzucił kopertę na podłogę, zatrzasnął drzwi. Sroka podniósł list.
– Nie jesteś ciekawy?
Marcin nie odpowiedział.
– To z sądu.
Spojrzał na Srokę.
– Otworzyć?
Marcin skinął głową. Sroka rozdarł kopertę, wyjął zapisane komputerowym pismem kartki.
– Z Sądu Najwyższego. Przeczytasz?
– Przeczytaj.
– Sygnatura SN...
– Zostaw wstęp. Przeczytaj orzeczenie.
– Na posiedzeniu niejawnym w dniu...
– Orzeczenie!
– Postanawia... O kurwa... Przykro mi, Mały...
Marcin nie odpowiedział. Położył się na pryczy twarzą do ściany. Nie wstał na kolację. Zwlókł się tylko na wieczorny apel i zaraz wrócił na posłanie.
Tej nocy Sroka dał mu spokój. Zaniepokoił się dopiero nad ranem. Upał zelżał nieco, ale wciąż było gorąco, a Marcin leżał przykryty kocem po czubek głowy.
– Mały?! (...) Mały, śpisz? (...) Mały?!
Wstał, podszedł do pryczy chłopaka, potrząsnął go za ramię. Żadnej reakcji.
– Co jest, Mały?!
Wiedział, co zobaczy, zanim jeszcze ściągnął koc. Cała prycza była czerwona. Marcin leżał w pozycji embrionalnej. Z rozciętych nadgarstków przestała już płynąć krew.
Sroka dłuższą chwilę stał nieruchomo nad ciałem chłopaka. Później delikatnie nakrył je kocem i zaczął łomotać w metalowe drzwi.
Szubert sam przed sobą wstydził się do tego przyznać, ale uwielbiał swojego jeepa wranglera. Dostał go rok temu, gdy leżał w szpitalu po ataku seryjnego mordercy. Psychol spalił starego jeepa Szuberta, a Salomon Weiss postanowił zrekompensować mu stratę. Stać go było, w końcu był miliarderem. Wyjątkowo złośliwym miliarderem. Oficjalnie samochód był prezentem dla Roksi i pewnie dlatego był żółty. Wyglądał jak zabaweczka, ale silnik miał prawdziwy, dwa osiem. Reduktor cztery jeden, opony siedemnastki. Kosztował więcej niż chałupa razem z całym obejściem, ale naprawdę wart był swojej ceny. Szubert kochał nim jeździć. Teraz wreszcie mógł wypróbować jego terenowe możliwości. Nie zawiódł się. Pogodził się nawet z jego niebanalnym kolorem.
Starał się jak najrzadziej jeździć do miasta.
„Miasto”, duże słowo, raptem kilkanaście ulic, jeden park, dwie fontanny, niecałe trzy tysiące mieszkańców, ale Biedronka w nim była. I kilkadziesiąt innych sklepów.
Miasto żyło z handlu. Prowadziła do niego całkiem przyzwoita droga, ale on wolał jeździć groblą nad stawami. Zatrzymywał się nad tym największym. Wela lubiła pływać, on również. Przepływał staw w tę i z powrotem, zmywał z siebie kurz i zmęczenie, pozwalał odetchnąć obolałym mięśniom. Później dożyczka spała na tylnym siedzeniu, a on robił zakupy na cały tydzień.
Stał na parkingu przed Biedronką, pakował do jeepa torby, kiedy ktoś klepnął go w ramię. Szubert nie lubił poufałości. Odwrócił się gwałtownie. Przed nim stał olbrzym. Prawie dwa metry wzrostu, ze sto trzydzieści kilko żywej wagi. Na głowie krótka, siwa szczecina, na twarzy szeroki uśmiech.
– Szubert! Ty tutaj?!
– Helmut?!
Olbrzym objął Szuberta, uniósł, przygarnął do piersi. Szubertowi pociemniało w oczach, nie mógł złapać oddechu. Wela wyskoczyła z samochodu, zjeżyła się, warknęła ostrzegawczo. Nie miała w sobie ni krztyny agresji, ale instynkt doga – obrońcy – jednak zadziałał. Kiedy zobaczyła swojego pana znikającego w potężnych ramionach, postanowiła interweniować.
Olbrzym postawił Szuberta na nogi, przykucnął, wyciągnął do Weli swoje wielkie łapsko. Suczka obwąchała je nieufnie, zaakceptowała. Zaczęła merdać ogonem. Szubert próbował odzyskać oddech.
Helmut oczywiście nie był Helmutem, miał uczciwe polskie imię i nazwisko, podobnie jak Szubert. Tyle tylko, że od kiedy, jeszcze w szkole podstawowej, został Helmutem, nikt inaczej do niego nie mówił. Tak jak do Szuberta nikt nie mówił po imieniu, a bardzo niewielu w ogóle to imię znało.
Byli rówieśnikami, towarzyszami wakacyjnych przygód, później kumplami z policyjnej szkoły oficerskiej. Po szkole ich drogi się rozeszły. Szubert wrócił do Warszawy, Helmut do swojego miasteczka. Przez lata był tu komendantem posterunku, od roku na wcześniejszej emeryturze. Dzwonili do siebie co kilka miesięcy, spotykali się jeszcze rzadziej, kiedy Szubert przyjeżdżał do babci lub gdy Helmut miał jakieś sprawy w stolicy. Pili wódkę, Helmut pożerał gargantuiczne ilości jedzenia. Wspominali. Czas nie był żadną przeszkodą, wciąż rozumieli się w pół zdania. Od śmierci babci Anieli mieli rzadszy kontakt.
Ostatni raz widzieli się ponad rok temu. Helmut przyjechał, gdy tylko dowiedział się o sprawie seryjnego, o samobójstwie Mateusza. Szubert nie miał siły opowiadać, pili w milczeniu. Helmut jadł bez przerwy. Nie ryzykował, że coś znajdzie w lodówce Szuberta, prowiant przywiózł ze sobą. Nad ranem Szubert zwalił się na podłogę. Helmut zaniósł go do łóżka, a sam wziął prysznic i rześkim krokiem udał się na dworzec. Całą drogę przesiedział w wagonie restauracyjnym, pijąc piwo i konsumując wszystko, co tylko było w karcie. Wzbudził zrozumiały szacunek i podziw obsługi. Pożegnano go oklaskami.
Teraz przyglądał się uważnie przyjacielowi.
– Eusebio, niech cię cholera! Nieźle wyglądasz jak na swoje lata...
Szubert panicznie rozejrzał się wokół. Na szczęście nikt nie zwracał na nich uwagi. Spojrzał na olbrzyma z wyrzutem.
– Nomina sunt odiosa!
Helmut zreflektował się.
– Sorry! Zapomniałem się... Już! – Gestem zasznurował usta. – Dawno przyjechałeś?
– Ze trzy tygodnie temu.
– I nie dałeś znaku?! Chyba ci przyłożę!
– Zarobiony jestem.
– Niby czym?
– Remontuję chałupę.
– Sam?
Szubert dumnie wyprężył pierś. Zagrzmiało. To Helmut roześmiał się serdecznie. Wela podkuliła pod siebie ogon, schowała się w samochodzie. Ludzie przystanęli w pół kroku, rozglądali się niepewnie, próbując zidentyfikować źródło grzmotu. Niebo było bezchmurne, nie zanosiło się na burzę.
– Remontujesz?! Przecież ty nawet gwoździa wbić nie potrafisz!
– Uczę się... – stwierdził skromnie Szubert.
– I jak ci idzie?
Szubert nie odpowiedział, nie musiał.
Pół godziny później siedzieli przy stole na tarasie domu Helmuta. Było oczywiste, że szybko od tego stołu nie wstaną. Zakupy Szuberta powędrowały nocować do lodówki, a on nie miał najmniejszych szans, by wrócić na noc do domu. Irenka, żona Helmuta, donosiła coraz to nowe potrawy. Szubert po raz pierwszy od miesięcy zjadł normalny obiad. Wela też nie miała powodów do narzekania.
Policjanci, nawet ci byli, rzadko mają udane życie rodzinne. Helmut i Irenka byli wyjątkiem. Klasyczny schemat: on olbrzym, ona filigranowa szatynka, jedna trzecia męża. Świata poza sobą nie widzieli. Szubert ubóstwiał na nich patrzeć, słuchać ich przekomarzania się. On nigdy nie miał tak pięknego związku. Jego była żona, ech, szkoda gadać...
Kolejny półmisek, druga oszroniona butelka samogonu, niespieszna rozmowa. Dobrze. Szubertowi wcale nie było pilno do zrujnowanej chałupy. Wela bawiła się z Hermanem, wilczurem Helmuta. Zalotnie kładła łapę na jego grzbiecie, przygniatała do ziemi. Chyba mieli się ku sobie.
– Z czego ty żyjesz, Helmut? Przy tych ilościach żarcia, które wprowadzasz...
– Chodź, pokażę ci. Póki jeszcze możesz chodzić.
Dom stał na granicy miasteczka. Dalej były już tylko pola, zagajniki i łąki w dolinie Giełczwi. A między polami a domem profesjonalna strzelnica. Kryty pawilon ze stanowiskami strzeleckimi, obok niewielki murowany budynek z zakratowanymi oknami – zbrojownia.
– To twoje?!
– Nie tylko to. Zobacz...
Podeszli do zbrojowni. Zamigotał refleks słońca pod oknem. Szubertowi przypomniał się dogasający znicz w opuszczonej kopalni.
Helmut wstukał sześciocyfrowy kod, wyjął klucze, otworzył dwa patentowe zamki w ciężkich metalowych drzwiach. Weszli do środka.
Szubert był kiepskim strzelcem, podczas służby z trudem zaliczał obowiązkowe testy. Miał znakomity pistolet, glocka 17, ale nie strzelał z niego ani razu. Nigdy nie miał bzika na punkcie broni, jednak warsztat Helmuta zrobił na nim wrażenie. Był świetnie wyposażony. Było tu wszystko, co niezbędne. Od komputera do tokarki.
– Zająłeś się rusznikarstwem?
– Z czegoś trzeba żyć. W okolicy jest mnóstwo terenów łowieckich, zleceń nie brakuje.
Rzeczywiście w zamkniętych gablotach było kilkanaście sztucerów, strzelb, dubeltówek. Kilka innych, rozmontowanych, leżało na stole warsztatowym. Było też trochę broni krótkiej.
– No tak, tylko wokół mojego lasu jest z dziesięć ambon. Biedne zwierzaki. – Szubert nie tolerował zabijania bezbronnych stworzeń.
– To bardziej skomplikowane, niż się miastowym amatorom wydaje. Nigdy nie było tyle zwierzyny co teraz.
– I niech tak zostanie!
– Chcesz postrzelać?
– Jasne. Chyba powinienem wreszcie przestrzelać swego glocka.
– To przynieś kiedyś. Jak cię znam, należy mu się porządny przegląd. A teraz zabawmy się, dziesięć strzałów, dwadzieścia metrów. Stajesz?!
– Z tobą? W życiu! – Helmut był świetnym strzelcem, najlepszym w szkole. Szubert nie miał zamiaru się kompromitować. – Poza tym sporo wypiliśmy.
– Jaja sobie robisz?! Jeszcze nawet litry nie zrobiliśmy!
– Helmut, ile ma ten twój samogon?
– Normalnie. Siedemdziesiąt pięć procent, a co?
Szubert roześmiał się, Helmut nie wiedział, co go tak rozbawiło.
Wrócili na taras. Gospodarz postawił na stole kolejną butelkę. Irenka zniknęła w domu, zajęła się swoimi sprawami, oni swoimi. To znaczy Helmut jadł i pił, Szubert pił i palił. Niewiele mówili. Głównie wspominali.
– Pamiętasz, jak się zaklinowałeś w tej kopalni wapienia? – Helmut już jako nastolatek był ogromny. – Ledwo cię wyciągnęliśmy.
– Do tej pory mam klaustrofobię. – Olbrzym wzdrygnął się na to wspomnienie.
– Znalazłem wczoraj tę kopalnię.
Helmut nagle spoważniał. Zapytał ostrożnie:
– Nie zawalili jej?
– Jakoś nie. Dziwna rzecz...
– Tak?
– W środku palił się znicz.
Helmut nie odpowiedział od razu. Szubert nie ponaglał go.
– No tak... Wczoraj była rocznica. To już cztery lata...
–?
– Mieliśmy tutaj morderstwo. Trzynastoletnia dziewczynka, Kasia.
– W tej kopalni?
– Tam były zwłoki, ale sprawca udusił ją wcześniej. Na skraju lasu, pod amboną. Tam znaleźliśmy jej rower...
– Tło seksualne?
– Na to wygląda, dziewczynka nie miała majtek. Ale nie stwierdzono śladów gwałtu ani żadnych obrażeń, poza tymi na szyi. I żadnych śladów spermy, w ogóle nic, z czego można by wyodrębnić DNA. Straszna sprawa. Rodzice nie wytrzymali. Ojciec popełnił samobójstwo, matka oszalała. To pewnie ona zapaliła ten znicz.
Zawsze tak jest, zawsze ofiar jest więcej niż tych, o których mówią policyjne raporty.
– Sprawca?
– Dostał dożywocie. Popełnił samobójstwo w więzieniu.
Helmut znów zamilkł. Odezwał się po dłuższej chwili:
– Moja ostatnia sprawa przed emeryturą. Oczywiście przejęła ją powiatówka, ale byłem przy niej od samego początku. Rodzice zgłosili zaginięcie, zorganizowałem poszukiwania. Policja, straż pożarna, ochotnicy. W sumie ze dwieście luda. Znaleźliśmy ją nad ranem. To ja musiałem powiadomić matkę...
Ponownie zamilkł. Napełnił szklankę bimbrem, wypił jednym haustem. Szubert już nie pił.
– Dziewczynka wracała do domu przez las. Zepsuł jej się rower. Trafiła na studentów, którzy zrobili tam sobie popijawę. Jeden z nich, Marcin Rosiński, pomógł jej założyć łańcuch. Później zniknął. Ponoć pokłócił się ze swoją dziewczyną. Był pijany, nie miał alibi...
– Nic więcej na niego nie mieliście?
– Poszlaki, nic konkretnego.
– Przyznał się?
– Nie. Do końca szedł w zaparte.
– W takiej sytuacji sąd rzadko orzeka dożywocie...
– No właśnie...
Helmut znowu wypił, nawet nie zakąsił. Widać było, że ta sprawa nie daje mu spokoju.
– Znałem tego chłopaka, trenował u mnie.
–?
– Prowadzę sekcję strzelecką MKS-u. Marcin miał talent. Nie taki jak jego siostra, ale był naprawdę niezły. Chłopak z dobrego domu, oboje rodzice nauczyciele. W życiu bym go nie podejrzewał... Rodzicom też się dostało, musieli się wyprowadzić z miasta.
– Zrobił to?
– Nie wiem. Naprawdę nie wiem.
Później już tylko milczeli.
Szubert nie dał się namówić na nocleg w pokoju gościnnym. Położył się na kanapie na tarasie, Helmut okrył go kocem i poszedł do siebie. Wela ułożyła się pod kanapą, wilczur obok niej. Miłość niejedno ma imię.
Spał źle. Tak jak każdej nocy od tamtego dnia, o którym nie potrafił zapomnieć. Wódka nie pomogła. Wstał razem ze słońcem. Gospodarze jeszcze spali. Wela poderwała się, zaczęła merdać, zapraszać do zabawy swego nowego towarzysza. Całą sobą demonstrowała radość istnienia. Szczęściara, ona nie piła wczoraj samogonu.
Wracali drogą na grobli. Zatrzymali się nad dużym stawem. O tej porze woda była chłodna. Szubert nie znał lepszego lekarstwa na kaca.
Płynął na plecach. Tuż nad nim zaczęła krążyć mewa czy inna rybitwa. Nadęła się, zapiszczała. Wiedział, co bydlę kombinuje, zanurkował. Nad nim coś plasnęło o wodę. Śmierdzący pocisk ominął cel. Szubert wypłynął, pokazał ptaszysku fucka. Mewa zatrzepotała skrzydłami, odleciała. Chyba się obraziła. Kilkadziesiąt metrów dalej spadła do wody dziobem w dół. Wynurzyła się po chwili z rybą w paszczy. Szubert nie miał ochoty na śniadanie. Dopłynął do drugiego brzegu i zawrócił.
Kiedy wychodził z wody, już prawie nadawał się do życia.
Na trawie lśniła rosa, z czymś mu się to lśnienie kojarzyło. Poczuł nagły niepokój. Coś przegapił. Coś ważnego...
Prawie dojeżdżał do swej chaty, kiedy wreszcie skojarzył. Nie, nie to, że zostawił u Helmuta torby z zakupami, coś znacznie ważniejszego. Pognał z powrotem do miasta. Helmut spożywał właśnie śniadanie, prawdziwe le grand déjeuner. Szubert odciągnął go od stołu, poprowadził do zbrojowni. Refleks słońca pod oknem... Schylił się, znalazł od razu: maleńki odłamek szkła, opiłki żelaza. Helmut nie skojarzył, był jeszcze trochę wczorajszy... Szubert podszedł do kraty zabezpieczającej okno, pociągnął za żeliwny pręt. Pręt został mu w dłoni.
– O kurwa... – skomentował oszołomiony Helmut.
Z drugim i trzecim prętem było tak samo. Trzymały się na słowo honoru, a konkretnie na jakiś klej do metalu. W szybie wycięty był niewielki otwór, wystarczająco duży, by dosięgnąć do klamki. Usunięty fragment włożono z powrotem. Zamaskowana kurzem rysa była niemal niewidoczna.
Helmut gorączkowo wstukał kod, pomylił się, powtórzył. Drżały mu dłonie, gdy wkładał klucze do zamków. Wewnątrz od wczoraj nic się nie zmieniło. Nie było żadnego śladu włamania.
– Kiedy to się mogło stać? – Helmut wciąż nie mógł uwierzyć.
– Nic nie zauważyłeś?
– Ni cholery!
– Jakiś drobiazg? Coś nie na swoim miejscu?
– Mówię ci, że nie!
– Kto oprócz ciebie znał kod?
– Nikt. Nawet Irenka.
– Zapisałeś go gdzieś?
– Masz mnie za idiotę?! I nie, nie była to data urodzin, ślubu, nic takiego. Uczciwy losowy kod numeryczny. Nie mam pojęcia, jak skurwiel...
– Ktoś mógł podpatrzeć?
– Niby jak?! Przecież nie wprowadzam go, gdy ktoś mi patrzy na ręce!
– Kiedy ostatni raz robiłeś inwentaryzację?
– Nie pamiętam. Kilka tygodni temu?
– Sprawdź!
Helmut uruchomił komputer, Szubert wyszedł rozejrzeć się na zewnątrz. Znalazł po kilku minutach. Parę metrów od zbrojowni rosła stara grusza, tylko na niej można było umieścić kamerę. Kamery już nie było, pozostał niewielki, niemal niewidoczny ślad po przylepcu. Wrócił do zbrojowni. Helmut był blady, drżały mu wielkie dłonie.
– No to mam przejebane!
– Co zginęło?
– Mój prywatny Luger P08 Parabellum dziewięć milimetrów. Z dwudziestego pierwszego roku, całkowicie zgodny numerycznie. Rarytas! W Polsce jest raptem kilka, kilkanaście sztuk.
– Dużo był warty?
– Przyzwoity samochód, ale i tak bym nie sprzedał.
– Kto wiedział, że go masz?
– Kto chciał. Trochę się udzielam na forach kolekcjonerskich. Parę osób mi go zazdrościło.
– Myślisz, że to mógł być jakiś pieprznięty maniak?
– Nie mam pojęcia. Nikt mi nie przychodzi do głowy.
– Masz tu inną wartościową broń?
– Sporo. Na przykład to cacko, Sako 85 Bavarian, nowy, jakieś osiem tysięcy. – Helmut wskazał na zamknięty w gablocie sztucer. – Tyle że jego zniknięcie od razu bym zauważył, a do mojej parabelki nie zaglądałem chyba od miesiąca.
– Gdzie była?
– W kasetce, a kasetka w szufladzie. Dla fachowca zero problemu.
– Kto miał wstęp do warsztatu?
– Ze sto osób. Klienci, zawodnicy, którzy trzymają u mnie broń, znajomi...
– No to pięknie!
– Do bólu! – Helmut był załamany. – Będzie dochodzenie, zapieczętują mi budę na Bóg wie jak długo. Pewnie będę musiał zwinąć interes.
– Musisz zgłosić?
Helmut tylko wzruszył ramionami.
– Chodź, zobaczysz, jak złodziej zdobył kod alarmu.
Wyszli na zewnątrz. Szubert pokazał ślad po przylepcu na gruszy.
– Żeż kurwa! Jak mogłem nie zauważyć?!
– Wiesz, jakiej wielkości są teraz kamery. Ale jest inna rzecz...
– Tak?
– Pies. Musiał znać złodzieja.
– No właśnie. A bandzior znał mój rozkład dnia. Pewnie przyszedł w niedzielę, kiedy jesteśmy z Irenką na mszy. Później gadamy ze znajomymi, idziemy na lody do Mazurka. Przez ponad dwie godziny nikogo nie ma w domu, sąsiedzi też w kościele...
– Co teraz?
– Zadzwonię do Stępnia, był moim zastępcą, teraz on tu rządzi. Może pójdzie bokiem... Zostaniesz?
– Mnie tu w ogóle nie było. Sam odkryłeś włamanie, znalazłeś ślad po kamerze.
– Ok. Poczekaj, wyrwałeś o świcie, nawet swoich zakupów nie wziąłeś. Zaraz przyniosę.
Rzeczywiście przyniósł. Irenka mu pomogła. Szubertowi wydawało się, że toreb jest znacznie więcej, niż było wieczorem, a oni wciąż donosili nowe.
– Dajcie spokój, mam już cały samochód jedzenia.
– Co to za jedzenie... Poczekaj!
Dyskusji nie było. Do bagażnika trafiły dwie kolejne torby.
Szubertowi dzień upłynął zwyczajnie, na upiornej, bezsensownej harówce. Położył się wcześnie, zasnął dopiero nad ranem. O siódmej obudziły go hałasy. Ktoś kręcił się po obejściu. Wybiegł z domu, walnął czołem w przystawioną do dachu drabinę. Zaklął szpetnie. Stojący na drabinie facet uśmiechnął się przyjaźnie. Przed domem stała furgonetka. Kilku gości w roboczych kombinezonach wyciągało z niej jakieś szpeje. Wela już zdążyła się z nimi zaprzyjaźnić.
– Dzień dobry, panie Szubert!
– Co tu robicie?!
– A jak pan myśli?
– Ja o tej porze nie myślę! Co jest grane?
– Pan Helmut nas przysłał. Trochę pan tu nabałaganił... Kazał panu przyjechać na śniadanie.
– Nie jem po nocy!
– Pan Helmut mówił, że pewnie będzie się pan opierał...
– Prorok, kurwa!
– No to mamy pana związać i dostarczyć. To jak, wiążemy? Chłopaki...
Szubert przyjrzał się im. Czterech, każdy przynajmniej o dekadę młodszy od niego, ale żadne bandziory, amatorzy. Uśmiechali się dobrodusznie. Gdyby zaatakował pierwszy, pewnie miałby z nimi szanse, ale przecież nie chcieli go skrzywdzić, mieli dobre intencje... Helmut również. Na swój helmuci sposób...
– Okej. Dajcie mi chwilę.
Nie musieli go wiązać. Pojechał dobrowolnie.
Następnego dnia fachowcy od rana uwijali się na dachu, a Szubert próbował ogarnąć ogród. To znaczy za czasów babci z tej strony domu był ogród, teraz przypominał pierwotną puszczę. Cały teren zarośnięty był krzakami akacji i dzikiej róży. Wszystko to trzeba było wyrwać z korzeniami, żeby się z powrotem nie rozpleniło.
Ale nie to było najgorsze. Wczesną wiosną elektrycy urządzili tu prawdziwe pobojowisko. Oczyszczali teren pod liniami wysokiego napięcia, wycięli mnóstwo gałęzi drzew rosnących pod przewodami, a przy okazji kilkanaście młodych sosen i świerków. Zostawili to wszystko w ogrodzie. Gdyby Szubert zabrał się za porządki od razu po przyjeździe, nie byłoby jeszcze tak źle. Teraz zwalone konary i drzewa zarosły krzakami i niemal nie sposób było je wyciągnąć. Potrzebna była porządna piła łańcuchowa.
Nie miał piły, za to zawzięty był wyjątkowo, jak na nieodrodnego wnuczka babci Anieli przystało. Podszedł do pierwszej z brzegu sosny, ujął mocarnie pień, naprężył się, pociągnął. Drzewo nawet nie drgnęło. Ktoś inny by zrezygnował, poprosił o fachową pomoc, ale przecież Szubert po babci był z Pasternaków, a Pasternaki – wiadomo...
Poszedł do komórki, gdzie znalazł starą linę, którą babcia przywiązywała krowę do palika. Obwiązał pień, zarzucił linę na plecy, pociągnął. Centymetr po centymetrze wyciągnął sosnę z krzaków, odholował ją na oczyszczone już podwórko. Zziajał się jak pies. Wyciągnął z pniaka siekierę, przysiadł, zapalił papierosa.
Nie zajęło mu wiele czasu uświadomienie sobie, jak ciężkim jest idiotą! Nie miał piły, ale miał przecież siekierę! Z siekierą poszło łatwiej. Odrąbywał gałęzie, goły pień nietrudno było wydobyć z plątaniny krzaków. Wela pomagała, jak mogła. Wyciągała gałęzie, bez trudu dawała sobie radę z najgrubszymi konarami. Uznała, że to świetna zabawa. Nagle przystanęła, zjeżyła się, warknęła głucho. Szubert nie wiedział, o co jej chodzi. Dożyczka była niespokojna. Przywarowała, nasłuchiwała.
Szubert rozejrzał się, nie zauważył żadnego zagrożenia. Wrócił do pracy. Po chwili on również poczuł niepokój. Miał wrażenie, że ktoś na niego patrzy. Odwrócił się gwałtownie. Nikogo nie było. Wela uspokoiła się, wróciła do pracy. Wyciągnęła z gęstwiny kilkumetrowy konar i ganiała z nim po obejściu.
Robotnicy skończyli montować konstrukcję dachu, zatknęli wiechę i zeszli na lunch. Obserwowali suczkę z podziwem. Jeden spróbował odebrać jej gałąź, zaczął się z nią mocować. Po chwili leżał na ziemi, a dożyczka ciągnęła gałąź razem z nim. Jego koledzy mieli używanie. Szubert promieniał z dumy.
Wiecha sterczała na dachu, gospodarz miał więc oczywisty obowiązek. W kilka chwil zorganizował całkiem przyzwoite garden party. Na szczęście dzięki Helmutowi miał co postawić na stole. Jakoś udało mu się wymówić od wódki, obiecał, że następnym razem. Za to fachowcy sobie nie żałowali. Szubert tylko donosił butelki i półmiski.
Nie zauważył, kiedy pojawił się ten chłopiec. Musiał wcześniej obserwować Szuberta, bo teraz dokładnie powtarzał jego czynności. Przywiązał sznur do sporego świerka i wyciągnął go z gęstwiny. Wela podbiegła do niego, warknęła. Zignorował ją. Suczka obwąchała go, cofnęła się. Obserwowała go nieufnie. Chłopak ciągnął świerk, Wela szła za nim krok w krok. Robotnicy nie zwracali na nich uwagi, tylko majster pozdrowił dzieciaka.
– Cześć, Maks.
Chłopiec nie odpowiedział. Nawet nie spojrzał w stronę stołu, przy którym siedzieli.
Szubert dopiero teraz mógł mu się bliżej przyjrzeć. Nie był chłopcem, raczej młodym mężczyzną ubranym jak dziesięciolatek w krótkie spodenki na szelkach. Ale krzepę miał dorosłego faceta. Mocowanie się z pniakiem przychodziło mu niemal bez trudu. Wela nie odstępowała go na krok.
– Co to za chłopiec?
– Miejscowy. Trochę chory, ale w sumie nieszkodliwy – wyjaśnił majster.
– Niemowa?
– Nie, coś tam mówi, tyle że w swoim języku. Fajny chłopak. Lubi pomagać.
– Autystyczny?
– Chyba tak. Nie znam się na tym. Niech pan nie zwraca na niego uwagi, niech sobie targa te drzewa, przynajmniej ma jakieś zajęcie. Na pewno pan się nie napije?
Szubert nie napił się. Dzielnie doczekał do końca imprezy, porozwoził fachowców do domów. Nie byli w najlepszej formie. Miał nadzieję, że mimo wszystko przyjdą jutro do pracy.
Kiedy wrócił, chłopaka nie było już w obejściu, nie było też zwalonych drzew w ogrodzie. Pościągał wszystkie.
Zmierzchało. Czas na najważniejszy obowiązek dnia – wieczorny spacer z Welą. Postanowił, że tym razem nie pójdą za las. Chyba miał już dosyć drzew na dziś. Wybrali się w drugą stronę, na łąki nad Giełczwią.
Rzeka jego dzieciństwa. W zasadzie rzeczka, nie szersza niż gminna droga czwartej kolejności odśnieżania. Od kiedy pamiętał, planowano zalanie nadrzecznych łąk, bagien i torfowisk, utworzenie zalewu. Kiedyś serdecznie kibicował tym planom, ale budowa odwlekała się z roku na rok i przestał już wierzyć, że kiedykolwiek zostanie zrealizowana. Tymczasem niespodziewanie gmina uzyskała dofinansowanie z Unii i sprawa znów stała się aktualna. Spore jezioro kilkaset metrów od domu było jedną z przyczyn, dla których zdecydował się na przeprowadzkę na wieś. Zamierzał nawet kupić sobie łódkę.
Prace już się rozpoczęły. Buldożery wjechały na teren przyszłego zbiornika. Wjechały i stanęły. Przyczyna była taka jak zawsze w takich sytuacjach – na placu budowy pojawili się ekolodzy. Tym razem przedmiotem ich troski była traszka grzebieniasta. Ponoć ktoś kiedyś widział jakąś nad rzeką. Szubert ni cholery nie rozumiał, dlaczego traszce, choćby i grzebieniastej, miałoby szkodzić powiększenie akwenu, w którym urzędowała. Niestety, sama zainteresowana nie zabierała w tej kwestii głosu. W jej imieniu mówili aktywiści. I nie tylko mówili. Zorganizowali potężną protraszkową kampanię w mediach społecznościowych. Efekt tej kampanii widział właśnie na nadrzecznej łące: kilkanaście transparentów, kilkoro młodych ludzi, dwa namioty i jedna zielona flaga. Wizja osobistej łódki zaczęła się od Szuberta niebezpiecznie oddalać...
Postanowił przeczytać napisy na transparentach. Wela pobiegła przodem i natychmiast wzbudziła panikę protestujących. Nieustraszeni obrońcy wszystkich żywych stworzeń pochowali się w namiotach.
– Zabierz pan to bydlę!
Szubert nie lubił, gdy ktoś ubliżał jego suczce. Za aktywistami burzącymi jego nadzieję na jezioro blisko domu też nie przepadał. Nie był osamotniony. We wsi wrzało. Miejscowi liczyli na to, że zbiornik wodny, największy w okolicy, stanie się atrakcją turystyczną, przyniesie dochody i awans cywilizacyjny. Ekolodzy igrali z ogniem. Dosłownie. Poprzedniej nocy ktoś próbował podpalić ich namioty.
– No, weź pan to bydlę! – Jakiś piskliwy głos. Chyba męski...
– Proszę jej nie ubliżać! Ona jest pod ścisłą ochroną!
– Panie, nie pierdol pan, tylko weź tego bydlaka na smycz.
– Ją. To dziewczynka. I proszę się wyrażać, ona jest bardzo wrażliwa.
– Weź się, człowieku, ogarnij!
– Możecie wyjść, ona nic wam nie zrobi. Za siebie nie ręczę...
Wyszli. Najpierw chudy brodacz, pewnie ten z piskliwym głosem, uprzejmy rozmówca Szuberta. Za nim pozostali. Trzech chłopców, dwie dziewczyny. Chłopcy mieli długie włosy, dziewczyny krótkie. Bandany, kolorowe T-shirty, glany. Styl hipisowsko-punkowy. Dosyć dziwne połączenie, ale trzydzieści lat temu Szubert nosił się podobnie, ba!, nawet śpiewał w kapeli punkowej. Chociaż „śpiewał” to może za mocno powiedziane...
Spodobali mu się. On im zdecydowanie nie.
– O co chodzi?
– Mnie? O nic. Chciałbym tylko wiedzieć, o co wam chodzi.
– Możesz sobie poczytać. – Chudy wskazał na transparenty. Chyba on tu robił za przewodnika stada.
– Ale tu są tylko wasze teksty.
– A niby czyje mają być?!
– No, traszki. Może ona chciałaby zamieszkać nad jeziorem? Konsultowaliście się z nią?
Najpierw popatrzyli po sobie, później na Szuberta, później znowu po sobie.
– Chodźcie, nie ma co z nim gadać... To jakiś pojeb jest...
Miło rozwijającą się pogawędkę przerwał eksplodujący nad nimi transparent. Usłyszeli huk wystrzału. Pocisk wyrwał potężną dziurę w płycie pilśniowej, w miejscu, w którym namalowana była traszka. Został z niej tylko ogon.
Szubert zareagował najszybciej. Krzyknął „padnij!” i natychmiast padł płasko na ziemię. Po chwili zauważył, że tylko on leży, ekolodzy wciąż stoją. Drugiego strzału nie usłyszał. Podniósł się, otrzepał z trawy. Aktywiści patrzyli na niego z politowaniem.
Dopiero teraz Szubert spostrzegł, że prawie we wszystkich transparentach były przestrzeliny. W zielonej fladze też widniało sporo dziur. Na dzieciakach ostrzał najwidoczniej nie zrobił większego wrażenia.
– Cholerni myśliwi!
– Skurwysyny!
– Mordercy!
Więc nie tylko z miejscowymi mieli na pieńku. Myśliwi też ich nie polubili. Szubert mimowolnie zaczął podziwiać ich determinację. On wolał nie ryzykować. Przywołał Welę, wziął ją na smycz. Rozejrzał się. W pobliżu nie było żadnej myśliwskiej ambony. Najbliższa była pod lasem, prawie kilometr stąd. Dla dobrego strzelca żaden problem. I żadnych szans, żeby dopaść skurwiela...
– Zawiadomiliście policję?
Odpowiedzieli mu wzruszeniem ramion. Nie naciskał. Ściemniało się. Czas wracać do domu. Po drodze chciał jeszcze zajrzeć do tej ambony. Może strzelec pozostawił jakieś ślady... Uśmiechnął się do swych myśli, podzielił się nimi z Welą.
– No widzisz, mała, pies zawsze psem pozostanie...
Suczka zamerdała radośnie ogonem. Zgodziła się z nim.
Bernard Sroka, bardziej znany jako Ptaszyna, nie miał natury refleksyjnej. Nie przywykł analizować swoich uczuć, więc naprawdę nie wiedział, dlaczego wcale mu się nie śpieszy do pożegnania z celą, w której spędził ostatnie sześć lat. W sumie w krasnymstawskim więzieniu przesiedział prawie osiem ze swoich dziesięciu lat. I tak miał fart. Spryciarz papuga załatwił zmianę paragrafu: zamiast morderstwa pobicie ze skutkiem śmiertelnym, dycha zamiast dożywocia. Odsiedział od kreski do kreski. Dzisiaj wychodził na wolność.
Spakował się z samego rana, zaścielił porządnie swoją pryczę i od dwóch godzin siedział na niej nieruchomo, wpatrując się w pryczę, na której Mały...
Wczoraj minęły dwa lata, a on wciąż miał przed oczyma obraz chłopca leżącego w kałuży krwi. Jego chłopca...
Nigdy by się nikomu do tego nie przyznał, ale tęsknił za Marcinem. Często o nim myślał. Zbyt często. Nie był przecież jakimś pierdolonym pedziem. Cóż, więzienie ma swoje prawa.
Tyle że Ptaszyna bardziej niż za seksem tęsknił za ich rozmowami, potyczkami szachowymi, za byciem z nim... Przestraszył się własnych myśli. Dobrze chociaż, że był teraz sam. Jego nowy współlokator pracował w szwalni. Miał gość szczęście, bo chyba by go napierdolił. Kogoś musiał!
Wstał gwałtownie, podszedł do krat, uchwycił się ich, zaczął się podciągać. Raz, dwa, trzy... dziewiętnaście, dwadzieścia... Pomogło. Już nie siadał na pryczy. Zaczął krążyć po celi. Myślał o tym, co czeka go za bramą więzienia. Nie wiedział, czego się spodziewać. Przez te dziesięć lat świat się zmienił. Kumple siedzieli albo pomarli. Nie wiedział, czy któryś jeszcze działa w interesie. Pewnie ich miejsce zajęły młode wilczki. Nie znał ich, nie miał pojęcia, czy się z nimi dogada. Nie wiedział też, jak będzie z dziewczyną. Czy naprawdę będzie na niego czekała pod bramą? Nie chciało mu się w to wierzyć. Ptaszyna nie miał złudzeń co do swej powierzchowności, na pewno nie był przystojniakiem. Podszedł do umywalki, spojrzał w lustro. Ono potwierdziło tę opinię. Był bandytą i wyglądał jak bandyta. Gdzie mu do takiej kobitki jak Eurydyka?! Co ona w nim widziała?! Nie dość, że tyle młodsza, to jeszcze pewnie miała maturę, a może i lepiej.
Nigdy się nie spotkali, od prawie dwóch lat pisali do siebie. To ona zaczęła. Sroka nie miał pojęcia, jak go namierzyła ani dlaczego napisała właśnie do niego. Nie zawracał sobie tym głowy, w więzieniu nie ma zbyt wielu rozrywek, a korespondencja z laską to zawsze jakaś odmiana. Jeśli to w ogóle była laska... Nigdy nie przysłała mu fotki. Równie dobrze mógł to być jakiś tłusty oblech, którego kręciły listy z pierdla. Ludzie mają różne odjazdy.
Eurydyka... dziwne imię. Nigdy nie słyszał o żadnej Eurydyce. To na pewno ksywka. Tylko czyja? Młodej laski czy starego, zaślinionego pedzia? Wkrótce się przekona. Co ma być, to będzie. Najwyżej napierdoli cwela.
Drzwi celi otworzyły się wreszcie. Czy mu się wydawało, czy klawisz był dziś jakiś inny... uroczysty?
– No, Ptaszyna, dosyć tej laby na koszt podatnika! Wynocha! I żebyś mi tu nie wracał...
Sroka po raz ostatni omiótł wzrokiem celę. Niczego tu nie zostawił. Niczego, poza...
Metalowe drzwi zatrzasnęły się za nim i za wspomnieniami. Ostatni raz.
Szubert nie docenił fachowców. Punkt siódma byli na posterunku, tak jak każdego dnia. On sam był jeszcze półprzytomny. Położył się późno, spał krótko i źle. Wela usłyszała ruch w obejściu i natychmiast zaczęła się domagać wyjścia. Próbował ją zignorować, ale bezczelnie ściągnęła z niego koc. Zwlókł się z łóżka, wypuścił suczkę, przywitał się z pracownikami. Przygotował sobie śniadanie, klasyczne: kawa i papierosy. Ekspres do kawy był pierwszym urządzeniem, jakie kupił do nowego domu. Drugim była lodówka, trzecim kosiarka.
Spożywając śniadanie, obejrzał raz jeszcze łuski, które wieczorem znalazł w pobliżu ambony. Nic z tego oglądania nie wynikło – łuski były różnego kalibru, pochodziły z kilku różnych broni. Nie tylko wczorajszy strzelec korzystał z tego miejsca. Nie będzie łatwo go namierzyć.
Po drugiej kawie i trzecim papierosie nadawał się już do życia. Ekspres spełnił swoje zadanie, na lodówkę było jeszcze za wcześnie. Nadszedł czas kosiarki. Na podwórzu urzędowali robotnicy, wylewali betonem obramowanie ganku. Za kilka dni będzie mógł wypić śniadanie na własnej, osobistej werandzie. Na razie jednak trzeba się było zająć ogrodem z drugiej strony domu. Wykosił kilkanaście metrów, dalej już widniały chaszcze. Nie było wyjścia, musiał je wykarczować.
Chłopak znowu go zaskoczył. Stał oparty o jabłoń, obserwował go. Szubert nie widział ani nie słyszał, kiedy ten przyszedł. Mimowolny dreszcz przeszedł mu po plecach. Opanował się, skarcił samego siebie.
– Cześć, Maks!
Chłopak nie odpowiedział, nie poruszył się.
– Pomożesz mi?
Żadnej reakcji. Szubert nie miał pojęcia, czy Maks w ogóle rozumie, co się do niego mówi.
Zostawił go, wszedł do domu, przyniósł dwie pary roboczych rękawic. Jedną wręczył chłopakowi. Maks wziął je i trzymał w dłoni, jakby nie wiedział, co z nimi zrobić. Jednak gdy Szubert założył swoją parę, zrobił to samo. Mężczyzna podszedł do najbliższego krzaka dzikiej róży, uchwycił go przy samej ziemi, pociągnął, wyrwał z korzeniami.
Chłopiec przyglądał mu się uważnie. Szubert wskazał mu następny krzak. Maks nie zareagował. Szubert postanowił nie zwracać na niego uwagi, zabrał się do roboty. Kiedy po kilku minutach przystanął, żeby odetchnąć i wyprostować plecy, chłopak zdążył już wykarczować spory kawałek terenu. Szubert uśmiechnął się do niego. Maks nie oddał uśmiechu.
Przed południem na środku ogrodu piętrzyła się dwumetrowa sterta chaszczy. Przy drodze, tuż obok obejścia, były doły, kiedyś wybierano z nich piasek. Szubert zaczął ściągać do nich wyrwane krzaki. Niespodziewanie Maks do niego dołączył. Po raz pierwszy był tak blisko. Razem zaciągnęli stertę do dołów. Cały teren został oczyszczony. Można się było zabrać za koszenie.
Szubert zrobił sobie przerwę. Robotnicy również. Jedli lunch, Wela dzielnie im towarzyszyła. Niezupełnie bezinteresownie, bo co chwilę wyłudzała kawałek wędliny. Fachowcy musieli się zadowolić posiłkiem bezmięsnym. W ramach rekompensaty Szubert zaproponował kawę i herbatę. Odmówili, popatrzyli na niego wymownie. Zrozumiał bez trudu. Przyniósł z lodówki kilka butelek piwa, rozdał pracownikom. Jedną wyciągnął w stronę chłopca.
– Maksowi pan nie daje – ostrzegł majster.
– A co? Niepełnoletni jest?
– Nie o to chodzi. Świruje po alkoholu.
– Po jednym piwie?
– Lepiej nie ryzykować. Nie ma pan coli?
Szubert miał, przyniósł. Chłopiec bez słowa wziął szklankę, wypił jednym haustem, oddał. Gospodarz napełnił ją ponownie, a później jeszcze raz. Najwyraźniej Maks lubił colę. I bardzo dobrze! Zasłużył.
Szubert zabrał się za koszenie, robotnicy znaleźli nowe zajęcie dla Maksa. Woził taczkami piasek. Wydawało się, że robi to zupełnie bez wysiłku.
Koło drugiej przyszła po niego matka. Nie wiadomo skąd wiedziała, gdzie go szukać. Przywitała się z fachowcami, rozejrzała ciekawie po obejściu, a Szubert dyskretnie się jej przyglądał.
Dobiegała ledwie czterdziestki, ale włosy, byle jak związane w koński ogon, miała poprzetykane siwizną. Szczupła i w jakiejś znoszonej sukienczynie, sprawiała wrażenie zmęczonej, zrezygnowanej, a mimo to... Było w niej jakieś światło, ślad dawnej urody. Nie, poprawił się natychmiast: wciąż była piękna, chociaż nie robiła nic, by swą urodę wyeksponować.
– Przepraszam pana... Maks pewnie się wam naprzykrza...
– Ależ skąd! Pomaga, i to jak! Proszę zobaczyć.
Maks sypał piasek do taczki, na matkę nie zwrócił najmniejszej uwagi.
– Maks, kochanie... Chodź, pójdziemy do domu.
Chłopiec nawet na nią nie spojrzał. Kobieta westchnęła z rezygnacją. Odczekała, aż załaduje taczkę, podjedzie nią do betoniarki, opróżni. Dopiero wtedy podeszła do niego, ujęła za ramię.
– Chodź, już czas na obiad. Usmażymy frytki.
– Dzięki, Maks! Odwaliłeś dzisiaj kawał roboty. Masz u mnie dużą colę i taaakie lody! Jakie najbardziej lubisz?
Kobieta uśmiechnęła się do Szuberta z wdzięcznością. Maks nie odpowiedział, pozwolił matce wyprowadzić się z obejścia.
– Pański krzyż ma Aga z tym chłopakiem – skomentował majster.
– Dlaczego? Wydaje się sympatyczny.
– Może i sympatyczny, ale wcale się jej nie słucha. A weź tu upilnuj takiego, jak ona sama jedna jest. Z niego kawał byka, a ona, widział pan, drobinka taka...
– Dobrze chociaż, że dzisiaj nie... – wtrącił jeden z robotników. Majster spojrzał ostro na niego, ten urwał w pół zdania.
Nietrudno było się domyśleć, że matka Maksa nie jest majstrowi obojętna. Zorientował się, zawstydził. Szybko zmienił temat.
– No co jest, chłopaki?! Starczy tego opierdalania. Do roboty!
Fachowcy zabrali się do pracy, Szubert do koszenia. Pod wieczór wszyscy byli ledwo żywi. Oni mogli teraz odpocząć, napić się piwa, popatrzeć w telewizor, on musiał jeszcze spełnić codzienny obowiązek. Powlókł się z Welą do lasu.
Na drodze, tuż za jego domem, stały dwa policyjne radiowozy, obok nich znudzony funkcjonariusz palił papierosa. Szubert podszedł do niego.
– Co się dzieje?
– Znowu hałasują.
– Kto?
– Tam. – Policjant wskazał w stronę lasu.
Szubert na wszelki wypadek nie spuścił Weli ze smyczy. Kilkaset metrów dalej spotkał swoich starych znajomych. Bez trudu zorientował się, dlaczego myśliwi też za nimi nie przepadają. Trójka znad rzeki, chudzielec i obie dziewczyny, wzmocnieni posiłkami, urządzili pod myśliwską amboną koncert kociej muzyki.
Policyjny patrol spisywał właśnie chudzielca, pozostali nie przestawali hałasować. Mieli trąbki, kołatki, nawet strażacką syrenę na korbkę, którą właśnie nakręcała malutka dziewczyna w potężnych glanach. Jeden z policjantów próbował jej przeszkodzić, ale zręcznie mu się wywijała. Udało mu się wyrwać jej syrenę, kiedy już było za późno. Rozległo się potężne wycie. Musiało wypłoszyć zwierzynę nie tylko z lasu, ale i z pobliskich łąk i pól. Widać było, że akcja została starannie przygotowana. I skuteczna. Myśliwi nie mieli żadnych szans. Szubert nie współczuł im. Uniósł dwa palce w powszechnie znanym geście. Dziewczyna odpowiedziała mu szelmowskim uśmiechem. Jednak możliwe było porozumienie ponad podziałami.
Wolał nie ryzykować spaceru po lesie, za dużo się w nim działo. Skręcił w drogę wśród pól. Biegła grzbietem wzgórza, miał z niej widok na całą wieś. Ale nie tylko dlatego lubił nią chodzić...
Przeszedł mniej więcej kilometr, skręcił w prawo, w dół. Wela hasała gdzieś, stracił ją z oczu. Nie przejmował się, tutaj nic nie mogło się jej stać. Myśliwi byli zajęci ekologami, w zasięgu wzroku nie było widać żadnego pojazdu. Powstrzymał chęć na papierosa, te dwadzieścia minut powinien jeszcze wytrzymać...
Z leśnych spacerów najbardziej lubił ich finał. Polna droga prowadziła wprost na wzgórze, do dziewiętnastowiecznego dworu Smoleńskich. Po wojnie osiedlono w nim dawnych fornali. Wciąż w nim mieszkali, konsekwentnie go rujnując. Dwór już ledwo się trzymał, ale na parterze nadal mieścił się sklep wielobranżowy, przy czym branżą wiodącą były spirytualia w całkiem bogatym wyborze. Przed sklepem zawsze stało kilkoro smakoszy. Gdy przez wieś przejeżdżał policyjny radiowóz, na chwilę chowali butelki. Z uprzejmości raczej, z szacunku dla władzy, bo radiowóz nigdy się przed sklepem nie zatrzymywał.
Szubert kupił piwo, przysiadł na kamiennych schodkach, zapalił. Wela zaprzyjaźniała się z konsumentami, próbowała wyłudzić jakiś smakołyk. Od pierwszej wizyty tutaj stała się ulubienicą miejscowych.
Przed sklepem stali ci, co zawsze. Trzech mocno wczorajszych facetów i jedna przedwczorajsza kobieta. Szubert nie potrafił określić jej wieku. Szczupła, wręcz chuda, z długimi, całkiem siwymi włosami. Siwizna kontrastowała z dość młodą, ładną twarzą zeszpeconą worami pod oczyma i fioletowym siniakiem na prawym policzku. Na czworo mieli tylko jedną butelkę owocowego wina. Podawali ją sobie, pilnując, by nikt nie przekroczył należnej mu działki. Kobieta kończyła. Wysączyła do ostatniej kropli i odniosła butelkę do sklepu. Wracając, przysiadła obok Szuberta.
– Postawisz piwo?
Przyniósł piwo sobie i jej. Podziękowała. Milczeli. Ze wzgórza był widok na dolinę Giełczwi, ciąg stawów i bagna za nimi. Jeśli uda się spacyfikować ekologów, na tym terenie wkrótce będzie jezioro, ale przy odrobinie dobrej woli już teraz krajobraz przypominał Mazury. Szubert miał mnóstwo dobrej woli. Nie tyle jednak, by postawić nieznajomej jeszcze jedno piwo. Odmowę przyjęła ze spokojną rezygnacją. Po chwili zagaiła przyjaźnie:
– Pierdolisz się?
Podziękował uprzejmie, odmówił. Kiwnęła głową ze zrozumieniem, wstała, czule pogłaskała Welę i odeszła. Suczka odprowadziła ją na skraj wzgórza.
Szubert dopijał swoje piwo. Jeden z bywalców poczuł się w obowiązku wyjaśnić mu.
– Pan się nie przejmuje, Beatka tak ze wszystkimi.
Szubert pokiwał głową ze zrozumieniem.
– Ale tak naprawdę to nikomu nie daje – uzupełnił bywalec.
– Od tamtej pory tak ma. Ze szczętem jej się pomieszało... – dodał drugi.
Pierwszy zgromił go wzrokiem. Drugi umilkł. Szubert nie dopytywał.
Zmierzchało. Czas wracać do domu.
Noc należała do Szuberta. Wela w kilka sekund pożarła kolację, rozwaliła się na kanapie i zasnęła. Powarkiwała cicho, przebierała łapami. Goniła za czymś we śnie.
Szubert nakłamał Roksi przez telefon, trochę się napocił. Córeczka stawała się coraz bardziej nieufna. Obawiał się, że zjawi się na niezapowiedzianą inspekcję. Musiał ją przetrzymać jeszcze przynajmniej tydzień, za tydzień powinien już być dach i bieżąca woda. Chyba udało mu się oddalić niebezpieczeństwo.
Wyjął z lodówki piwo, włączył muzykę. Jeszcze przez chwilę bawił się telefonem. Odłożył go. Skończył piwo, wyjął następne. Ponownie sięgnął po telefon i ponownie go odłożył. Następna rozmowa wymagała czegoś mocniejszego. Sięgnął po przedostatnią butelkę whisky Duke, jedyny spadek po Mateuszu. Kiedy ich świat się zawalił, przyjaciel wybrał śmierć.
Szubert wciąż próbował odgruzować swój świat. Nie bardzo potrafił... Nalał sobie na dwa palce. Po namyśle uzupełnił na następne dwa. Wypił połowę, zakąsił papierosem, dopił resztę. Odczekał chwilę, uspokoił oddech. Whisky dodała mu odwagi. Wystukał numer. Nie, nie do niej, do Salomona. Powinien wiedzieć, co u Havy. Salomon wiedział wszystko. Odebrał po pierwszym sygnale.
– Czego?! – Przestrzeganie konwenansów nie było mocną stroną Salomona Weissa.
– Stęskniłem się...
– Za kim?
– Za tobą, rzecz jasna.
– Nigdy nie potrafiłeś dobrze kłamać i pewnie się już nie nauczysz. Nic z ciebie nie będzie!
– Jak tam twoje miliardy?
– Jakie tam miliardy, raptem jeden.
– Ale w euro?
– W euro srełło! Gadaj, czego chcesz?!
– Przecież wiesz...
– Nie wiem i nie chcę wiedzieć.
– Nie bądź świnia!
– Nie jestem. Świnia jest niekoszerna.
(...)
– Szubert, jesteś tam jeszcze?
– Jestem.
– Jak pełnym zdaniem, nie zapytasz, to nic ci nie powiem.
– A jak zapytam, to powiesz?
– Też nie.
– No widzisz...
– Nic, kurwa, nie widzę! Problem z wami młodymi... – Salomon dobiegał właśnie dziewięćdziesiątki i każdy, kto nie skończył sześćdziesięciu lat, był dla niego młodzikiem. Chociaż najczęściej określał ich znacznie grubszym słowem.