Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
103 osoby interesują się tą książką
Thriller, który tętni od emocji i pochłonie cię bez reszty.
Nad ranem, na dziedzińcu kamienicy za klubem, ginie Grzegorz Ignaczak. Biorąc pod uwagę trudną przeszłość mężczyzny, lista jego wrogów jest długa. Który z nich zdecydował się pociągnąć za spust? I dlaczego to zrobił?
Podkomisarz Aleksandra Lazar zjawia się na miejscu zdarzenia, by zmierzyć się z kolejną sprawą. Jednocześnie myślami krąży wokół dramatycznej historii własnej rodziny. Noc, która zmieniła jej życie, wciąż kryje w sobie wiele tajemnic.
Czy po latach uda się rozwiązać tę zagadkę? A może bezpieczniej nie rozgrzebywać przeszłości i pozwolić jej na zawsze pozostać w ukryciu?
Pogorzelisko to historia pełna niepokoju i trudnych wyborów. Opowieść o ludzkich słabościach, poczuciu odrzucenia i relacjach, które poddawane próbom, kruszą się i obumierają bezpowrotnie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 363
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Przemysław Żarski, 2024
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024
Redaktorka prowadząca: Anna Rychlicka
Marketing i promocja: Karolina Guzik
Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak
Korekta: Joanna Pawłowska, Marta Akuszewska
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
Projekt okładki i stron tytułowych: Mariusz Banachowicz
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Projekt okładki został przygotowany z wykorzystaniem elementów graficznych wygenerowanych przez narzędzia AI.
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-68217-45-2
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
Mojej Córce.
Nauczyłaś mnie wszystkiego, co wiem o sobie.
Chłopcy, co tańczą z duchami,
duchami zostają sami,
ich policzki zapadnięte,
a wzrok
wpatrzony w mrok…
Dziwna Wiosna – Chłopcy
1986
Zamroczony człowiek z trudem dowlókł się do krawędzi jezdni. W jego głowie wciąż pobrzmiewało echo uderzenia.
Przełknął zalegającą w ustach wydzielinę. Krew. To musiała być krew. Wyczuwał ją na języku i pomiędzy zębami. Trzymał się na nogach ostatkiem sił.
Najwyższa pora wziąć się w garść.
– Wstawaj! – Uklęknął i potrząsał za ramię leżącą przed nim kobietę. – Słyszysz mnie? Obudź się, do cholery! No obudź się wreszcie!
Zabił człowieka. Ta myśl kołatała między skrońmi, wżerała się w mózg.
Młoda kobieta nie dawała oznak życia.
– Wstań. Zacznij oddychać, na litość boską! – Szarpał ofiarę za rękę, wierząc, że to coś zmieni. W końcu wsunął dłonie pod jej plecy i spróbował ją podnieść. Martwe ciało przelewało mu się przez ręce.
Zabiłem ją, powtarzał do znudzenia, oswajając się z tą myślą i próbując przekonać do niej otumaniony mózg. Wciąż odczuwał skutki wypadku, ale starał się znaleźć wyjście z tragicznej sytuacji. Padający deszcz utrudniał koncentrację.
Zauważył między drzewami odbijające się światła jadącego z przeciwka pojazdu. Samochód był daleko – kątem oka widział, jak zjeżdża ze wzniesienia, podczas gdy sam tkwił pośrodku niczego. Ciemność wypełzła z lasu, oblepiała go i sprawiała, że oddech grzązł mu w gardle.
Co dalej? Droga wiodła przez las, o tej porze nikt się tu nie zapuszczał. Jeśli wróci do domu i wezwie pomoc, znajdą porzucone w lesie auto, namierzą go i odpowie za jej śmierć.
Może wszystko mu się przywidziało na skutek urazu, do którego doszło podczas wypadku? Zamykał oczy i otwierał je na zmianę, licząc, że obraz pod powiekami rozmyje się i zniknie. Zwłoki wydawały się nienaturalnie wygięte, włosy kobiety były posklejane krwią i błotem. Łzy same cisnęły mu się do oczu; ostatnie dni były sinusoidą wrażeń.
Ona na to nie zasłużyła. Zaklinanie rzeczywistości tego nie zmieni.
Klęczał przed maską i spoglądał w jej martwe źrenice. Widział w nich obojętność i pustkę, które przeszywały go na wskroś. Usiłował przypomnieć sobie moment zderzenia. Przed oczami stanęły mu rozsypujące się na przedniej szybie włosy, słyszał głuchy dźwięk opadającego na jezdnię ciała. Zahamował, jednak było już za późno.
Przekrzykujące się w mózgu głosy zlewały się w bełkotliwy jazgot i utrudniały mu zebranie myśli. Nie warto ich słuchać, stwierdził.
Ona nie żyje. Nie żyje! Żadne zaklęcia tego nie zmienią. Ten koszmar był czymś realnym. Skradał się na patykowatych odnóżach, chwytał go za gardło i pozbawiał tchu.
Wsłuchiwał się w deszcz bębniący o maskę samochodu, wbijający w nią tępe kły. W rozmazanym świetle reflektorów strach wydawał się czymś namacalnym.
Nie zauważył, kiedy rozpętała się ulewa. Deszcz smagał szyby i spływał rwącym strumieniem wzdłuż szosy. Woda ściekała z mokrych włosów, wlewała mu się za koszulkę i chłodziła rozgrzane do czerwoności ciało.
Nie wiedział, w jaki sposób auto znalazło się na poboczu. Pamiętał tylko, że koła straciły przyczepność na śliskiej nawierzchni, uderzył w coś i poczuł szarpnięcie w fotelu. Walnął głową w szybę, między skrońmi czuł pulsujące tętno.
Słuchał zgrzytu wycieraczek; zmazywały z szyby pozostałości krwi oraz deszczu.
Gapił się w ślad po pęknięciu, który powstał, gdy kobieta wylądowała na masce. Miał wrażenie, że rozrastał się z każdą sekundą niczym pajęczyna.
Wrócił do samochodu i opuścił głowę na kierownicę.
Nie miał już siły udawać. Zrozumiał, że nie cofnie biegu tragicznych wydarzeń.
– I co teraz? – rzucił na głos, spoglądając gdzieś w dal.
Światła jadącego z przeciwka pojazdu były jak wybawienie. Pogodził się z tym, że zapłaci za błędy najwyższą cenę.
– Mamy przerąbane. – Tyle zdołał usłyszeć. Siedząca obok postać zaczęła płakać.
2019
Grudki białego puchu rozsiadały się na parapetach kamienic jak wysypane z poduszek pierze. Wirowały w górze w niezgrabnym tańcu i kleiły się do twarzy błądzących w mroku ludzi. Wkrótce znikną. Jesień nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.
Z zaplecza na tyłach klubu wyłoniło się dwóch mężczyzn. Wyższy z nich ściskał w dłoni butelkę po wódce, na dnie zostało kilka kropel przezroczystego trunku. Szedł po stopniach i niewiele brakowało, a wywinąłby orła na śliskiej nawierzchni.
Jego kumpel stał z rękami w kieszeniach i świetnie się bawił jego kosztem.
– Niedawno wyszedłeś z pierdla, a już odstawiasz niezłe balety – droczył się z nim.
– Pierdol się. Nie uroniłem nawet kropli. – Grzegorz Ignaczak uniósł butelkę na znak, że ma wszystko pod kontrolą. Upił ostatni łyk, wytarł usta rękawem kurtki i obmacał kieszenie, jakby czegoś szukał. – Kurwa. Zostawiłem w środku komórkę. Wciąż zapominam, że noszę ją cały czas przy sobie.
– Skleroza nie boli. Ja się zwijam. Taksiarz nie będzie czekał do usranej śmierci, a już zdążyłem go nieźle wkurwić. Dowleczesz się jakoś do domu?
– Wal się. Trafię na kwadrat bez psa przewodnika. Zdzwonimy się, jak wrócisz.
Znajomy uniósł środkowy palec i rozpłynął się w bramie przed klubem. W zatoczce czekał na niego taksówkarz. Ignaczak wszedł ostrożnie po schodach na zaplecze lokalu. Kilka minut później wrócił na plac i popatrzył w niebo.
Śnieg drażnił mu skórę, wiatr wsuwał zimne paluchy pod kurtkę i drapał ją pazurami. Grzegorz nie zwracał na to uwagi, w trakcie odsiadki stęsknił się za kaprysami pogody. Przestał też zadręczać się tym, co poszło nie tak w jego życiu. To bez sensu. Zaufał niewłaściwym ludziom i dał się uwieść wizji łatwych pieniędzy. A do tego był skurwysynem.
A może po prostu prześladował go pech? I przyciągał problemy.
Miał przy sobie działkę amfetaminy i właśnie zdał sobie sprawę, że w razie wpadki nie będzie taryfy ulgowej. Wolał się mieć na baczności. Skończył z takim życiem – a przynajmniej to sobie wmawiał.
Rozejrzał się. W oknach wokół nie paliło się światło. Lokatorzy zdawali się nie przejmować sąsiedztwem klubu, mimo że tętniący w jego trzewiach hałas sprawiał, że kamienica drżała w posadach, a wrzaski podchmielonych gości i nocne rozróby niosły się echem w pobliskich uliczkach albo wlewały do mieszkań przez rozlatujące się okna. Człowiek jest w stanie przyzwyczaić się do najgorszych warunków, uznał Ignaczak. Sam przerabiał to za każdym razem, kiedy wracał na wolność.
Nad ranem lokal opustoszał i zrobiło się ciszej. Mężczyzna wypluł zalegającą w ustach flegmę i podszedł do ustawionych pod ścianą kontenerów na śmieci. Nie chciało mu się raz jeszcze wracać do środka. Stanął przy jednym z nich, rozsunął rozporek i opróżnił pęcherz, śledząc strużkę pary unoszącą się ku niebu. Ulżyło mu.
Zdawało mu się, że usłyszał za plecami czyjeś kroki. Zrobił się przewrażliwiony? W więzieniu nauczył się mieć oczy dookoła głowy. Każdy szelest, każdy ruch wzbudzał czujność. Ignaczak miał kłopot z przystosowaniem się do normalnego życia, z wygłuszeniem lęku i przesadnej ostrożności. Wszystko wymagało czasu, a znając jego szczęście, za chwilę znów wpakuje się w tarapaty.
Skończył sikać. Zasunął rozporek i odwrócił się. A jednak się nie pomylił. Stała przed nim niewyraźna postać. W pożółkłym świetle lamp nie był w stanie rozpoznać napastnika. Nie zauważył żadnych szczegółów, dzięki którym zdołałby go zidentyfikować. Odruchowo uniósł ręce na wysokość głowy, zrobił krok do tyłu i o mały włos nie wpadł na kontener.
Zrozumiał, że odciął sobie w ten sposób drogę ucieczki. Nieznajomy trzymał w dłoni broń.
Ignaczak postanowił grać na czas. Liczył na to, że ktoś wyjdzie z klubu i spłoszy napastnika, jednak nic takiego się nie wydarzyło. Przełknął ślinę. Wiedział, że czas zmienić strategię.
– Spokojnie. Możemy się jakoś dogadać.
Żadnej reakcji.
– Nie znam cię. Musiałeś mnie z kimś pomylić – tłumaczył. Starał się nie wykonywać nerwowych ruchów, wolał nie sprowokować faceta. – Mam przy sobie trochę forsy, oddam ci ją. – Sięgnął do kieszeni i zaczął szukać portfela. – Weź ją. To wszystko, co mam.
W świetle lampy zauważył, że napastnik w niego celuje. Nie usłyszał huku wystrzału, nie poczuł, kiedy kula przeszyła mu czaszkę na wylot ani dotyku zimnej gleby, na którą opadło jego bezwładne ciało. Gęsta plama krwi wykwitła wokół twarzy, wchłonęła drobinki śniegu i zabarwiła je na purpurowo.
Ale tego też nie zdążył zarejestrować.
*
Znaleźli się w wąskiej uliczce w sąsiedztwie rynku. Błyskające w niebo światła policyjnych kogutów ściągnęły ich na dziedziniec rozlatującej się kamienicy. Mimo wczesnej pory wokół zebrało się trochę ludzi. Aleksandra Lazar zdążyła przywyknąć, że ciekawość przyciąga gapiów do zbrodni jak światło zbłąkane ćmy. Widocznie tkwiła w ludzkiej naturze od początku i domagała się zaspokojenia.
Martwy mężczyzna leżał w kałuży krwi. Policjanci dotarli na miejsce przed szóstą i musieli doświetlać się latarkami. Lazar zauważyła, że parapety w oknach na dziedzińcu uginają się pod ciężarem pomarszczonych twarzy. Wyrwane ze snu zjawy śledziły z uwagą nerwowy spektakl świateł i cieni. Śmierć na nikim nie robiła tu wrażenia. Wtapiała się w tło. Wsiąkała w stęchłe mury.
Młody funkcjonariusz rozmawiał z ludźmi przed klubem. Pozostali byli teraz w środku i rozpytywali ostatnich klientów. Patrol dotarł pierwszy, kilka minut po otrzymaniu zgłoszenia.
Lazar podeszła bliżej zwłok i przykucnęła ostrożnie. Zespół techników zdążył już zacząć pracę i nie chciała zatrzeć ewentualnych śladów.
Ofiara leżała na plecach, z lekko przekrzywioną głową. Rana nad łukiem brwiowym była osmolona i śledcza spodziewała się, że kula przebiła czaszkę denata. Przyczyna zgonu wydawała się oczywista. Mężczyzna zginął od strzału z broni z niewielkiej odległości. Pytanie, co było motywem. To on stanowił klucz do rozwikłania zagadki.
Wstała i spojrzała w kierunku Błażeja Urygi. Stał niedaleko, próbując poskładać rozsypane części układanki w całość. Wydawał się skupiony, często powtarzał, że praca w wydziale kryminalnym jest wszystkim, co potrafi robić. Żaden z przypadkowych świadków nie miał pojęcia, jak doszło do tragedii.
– Wygląda na to, że ktoś wykończył go z zimną krwią – zaczęła policjantka. – W grę mogły wchodzić jakieś porachunki. Zalazł komuś za skórę. To nie wygląda na przypadkową zbrodnię.
– Gość ma przy sobie portfel i dowód. Brak śladów bójki, szarpaniny. To przypomina bardziej egzekucję. Morderca stanął kilka metrów dalej, wyciągnął broń i strzelił – wyliczał Błażej.
Śnieg wciąż prószył, ale na ziemi szybko zmieniał się w kleistą breję. Na dziedzińcu nie zachowały się ślady obuwia. Zanim śledczy zdołali tu dotrzeć, stali bywalcy klubu wydeptali plac, kręcąc się wokół zwłok. Nie mogli zrobić nic głupszego.
Ola zaklęła pod nosem. Wiedziała, że technicy nie będą z tego powodu szczęśliwi. Skinęła na Urygę, a ten rozłożył bezradnie ręce. Rozumieli się bez słów.
– Nikt niczego nie widział. Na zwłoki natknął się pracownik klubu, gdy wyszedł wyrzucić śmieci. Zanim przyjechaliśmy, ci durnie postanowili się upewnić, że facet naprawdę jest sztywny – dodał zrezygnowany. – Zespół zrobił to, co do niego należało, prokurator niepotrzebnie się tu fatyguje. To zamknięty dziedziniec. Żadnych kamer.
– Jesteś pewien, że nie ma innej drogi?
– Sprawca musiał wyjść z klubu od zaplecza lub przyszedł od strony miasta. Nie zeskoczył przecież z okna – wytknął przytomnie Błażej. – Zabezpieczymy teren, pogadamy z ludźmi, przeszukamy okolicę i zaczekamy na wytyczne. Trzeba będzie sprawdzić monitoring i przetrzepać mieszkańców tych ruder. – Wskazał na mieszkania znajdujące się w kamienicy. – Facet zginął w środku nocy, ale prokurator i tak będzie się upierał, że ktoś mógł coś widzieć. Znasz go.
Lazar nie spodziewała się, że zacznie dzień od wizyty w takim miejscu. Obiecała córce, że wybiorą się do kina. Nie chciała jej zawieść.
Odkąd Ola rozstała się z mężem, starali się sprawiedliwie dzielić opieką nad córką. Wolałaby mieć ją przy sobie cały czas, ale wiedziała, że to ustępstwo ze strony Artura. Zdradzała go z kolegą z pracy i wciąż jej to wypominał, a praca w policji utrudniała opiekę nad dzieckiem.
Prokurator Papaj pojawił się na miejscu ujawnienia zwłok pół godziny później. Kręcił się wokół ciała, palił papierosa za papierosem i robił tylko to, co do niego należało. Współpraca z nim przebiegała sprawnie, jeśli spuścić zasłonę milczenia na żenujące żarty, które uwielbiał. Nie chciał jej w ten sposób dogryźć lub pokazać miejsca w szeregu, po prostu miał osobliwe poczucie humoru. Zdaniem Oli, dopóki nie piętrzył trudności i zdawał się na jej policyjny nos, mógł od czasu do czasu być dupkiem.
– Ofiarą jest prawdopodobnie Grzegorz Ignaczak. Pięćdziesiąt sześć lat. Miał przy sobie dokumenty i portfel. Trochę gotówki. Jeśli to on, to ma za sobą bogatą kryminalną przeszłość. Niedawno wyszedł na wolność – zreferował jeden z policjantów.
– I nie zabawił na niej zbyt długo – stwierdził przytomnie prokurator, ściskając w dłoni paczkę papierosów. – Zdołaliście ustalić, za co siedział?
– Kradzieże, rozboje, narkotyki. Trochę się tego uzbierało. To wstępne informacje, trzeba je zweryfikować.
– Co tu robił i jak doszło do zabójstwa?
– Zginął od strzału z niewielkiej odległości. Napastnik stał kilka metrów dalej, zaskoczył go – wtrącił się Uryga i spojrzał w stronę techników. Zabezpieczali ślady. – Ignaczak imprezował w klubie z kumplem. Wyszli tędy, ale nikt nie widział, jak doszło do zabójstwa. Sprawdzamy kosze na śmieci wokół rynku, przeszukujemy okolicę, jak dotąd nie ma śladu po broni. – Śledczy wskazał ręką na bramę prowadzącą na dziedziniec. – Znaleźliśmy kilka kamer wokół rynku i rozpytujemy mieszkańców kamienic, to trochę potrwa – dodał niewzruszony. – Barman pamięta ofiarę. Twierdzi, że mężczyźni dobrze się bawili, wypili po kilka piw, domówili butelkę wódki. Nic nie wskazuje na to, żeby doszło między nimi do sprzeczki. Ale nie ma pojęcia, kim byli. Pracuje tu od niedawna. Nigdy wcześniej ich w tym miejscu nie widział.
– Zdobyliście namiary na kumpla zastrzelonego faceta?
– Jeszcze nie. Rozmawiamy z obsługą. Część z nich rozeszła się już do domów. – Błażej wzruszył ramionami.
– Szukajcie dalej, ktoś musiał coś widzieć. Znajdziemy go – podsumował Papaj i poklepał Urygę po ramieniu. – Rozpytajcie stałych bywalców, pracowników. Może technicy wykopią spod ziemi jakieś fanty. Łuskę, cokolwiek. – Odwrócił się do Lazar i rzucił: – Zwijam się. Piździ tu jaki w kieleckim.
Ola odprowadziła go wzrokiem. Ktoś, kto zastrzelił leżącego obok człowieka, musiał być pewny siebie albo zdesperowany, skoro zdecydował się zrobić to w bramie, w sąsiedztwie popularnego klubu. Ktoś mógł go zobaczyć. Wiedział, że nie odpowie za zbrodnię, lub był po prostu głupi. Gdyby miała wybierać, obstawiłaby drugą opcję.
Ale to nie był koncert życzeń.
1986
Zapowiadał się słoneczny dzień. Wstałem wcześniej, spakowałem do plecaka niezbędne rzeczy i zszedłem do kuchni coś zjeść. Odkąd mama nas zostawiła, dom przestał być miejscem, w którym czułem się dobrze; pachnącym szarlotką i jej perfumami, pełnym gwaru i ciepła, które tu wnosiła. Czułem się w tej bezdusznej twierdzy jak intruz, dlatego większość czasu spędzałem na polu.
Tata rzadko tu bywał, wieczorami zamykał się w gabinecie. Pracował do późna, czasem słuchał muzyki z gramofonu. Jej dźwięki rozchodziły się pod stropem. Nie miał w zwyczaju informować mnie o tym, jak wygląda rozkład jego dnia – i tak mnie w nim nie uwzględniał.
Wyjrzałem przez okno. Samochód stał przed domem, więc ojciec nie pojechał jeszcze do pracy.
Napiłem się mleka i zrobiłem kanapkę z twarogiem i szczypiorkiem. W piątki odwiedzała nas znajoma mamy, pani Fela, i przynosiła nabiał własnej roboty. Nie wiem, czy nie kłamała, ale wyglądała tak, jakby rzeczywiście sama go wyrabiała; nosiła fartuch, chustkę na głowie, a zimą bezrękawnik obszyty futerkiem. Nie miała zębów, niewiele mówiła, za to twaróg smakował jak niebo w gębie. Rozpływał się w ustach.
Wybrałem się nad strumień pod lasem. Rozpościerająca się wokół łąka tętniła życiem. Potrafiłem przesiedzieć na brzegu pół dnia i gapić się na pływające pomiędzy kamieniami ryby. Uspokajały mnie. Latem nieraz wchodziłem do wody po kolana z naostrzonym kijem i próbowałem upolować pstrąga. Z marnym skutkiem. Ale tego dnia było za chłodno, by taplać się w wodzie.
Sięgnąłem do plecaka po słoik. W nakrętce wydrążyłem gwoździem kilkanaście otworów, na tyle małych, by żaden owad nie wydostał się na zewnątrz, i na tyle szerokich, żeby wpadło do środka trochę tlenu. Może chciałem w ten sposób zagłuszyć wyrzuty sumienia, skoro i tak pozbawiałem owady życia?
Łąka pachniała słońcem. W tle słyszałem rechot żab. Nie byłem orłem z biologii, ale dało się wyczuć w nim pewną nerwowość. Słyszałem, że ich rechot wzmagał się, kiedy w powietrzu wisiała burza. Wieczorami koncert się rozkręcał, samce przekrzykiwały się, rywalizując o względy samic. Latem nie mogłem przez nie zasnąć.
Kręciłem się wzdłuż strumienia i zaglądałem pod kamienie, budząc schowanych pod nimi lokatorów. Znajdywałem prosionki szorstkie, stonogi murowe i inne owady, które prowadziły nocny tryb życia i szukały w takich miejscach schronienia i wilgoci. Rozumiałem ich desperację; uciekały od światła, zaskoczone i zlęknione. Ja robiłem tak samo. Zapuszczałem się głębiej w las, ale tak naprawdę uciekałem od codzienności.
Zerkałem uważnie pod nogi. To tam toczy się życie, wmawiałem sobie, gdy za długo bujałem w obłokach. Ojciec powtarzał mi, bym zszedł na ziemię i twardo po niej stąpał. Tak jak on. W rozdeptywaniu złudzeń był prawdziwym mistrzem.
Skończyłem czternaście lat i teoretycznie nie musiałem się o nic martwić. Tata był „wysoko umocowany w strukturach partyjnych” – to określenie miało mi wystarczyć, gdy ktoś pytał o konkrety. Wolałem ich nie znać. Domyślałem się, że w razie problemów przybędzie mi z odsieczą. Jak książę na białym koniu, jeśli trzymać się baśniowej terminologii. Ale wiedziałem, że ta baśń nie skończy się dobrze. Gotów był stratować wszystkich, którzy stanęliby mu na drodze.
Przestałem się tym zadręczać, gdy zauważyłem dużego, opalizującego żuka. Przyglądałem mu się, a gdy zszedł ze ścieżki, zmierzając w stronę gęstych traw, położyłem słoik na ziemi i pozwoliłem, aby wgramolił się do środka. Był piękny i nieporadny. Uniosłem słój i obserwowałem, jak staje na tylnych odnóżach i usiłuje wdrapać się na górę. Miał solidny pancerz, a w jego odwłoku odbijało się światło.
Zdarzało się, że wkładałem do słoika kilka owadów i obserwowałem, co się stanie. Ciekawiło mnie, czy zaczną walczyć, czy przeciwnie, będą żyć obok siebie w tym szklanym więzieniu. Zrezygnowałem z tego typu obserwacji, gdy zacząłem je kolekcjonować. Zależało mi na tym, by trafiały do gabloty nienaruszone.
W pewnym momencie moją uwagę przykuła smużka dymu unosząca się nieopodal. Schowałem słój do plecaka, napiłem się wody z termosu i ruszyłem w tamtą stronę.
Z każdym krokiem siwy obłok stawał się gęstszy; czułem w nozdrzach smród spalenizny, ale miałem nadzieję, że ogień nie wedrze się do lasu. Od lat ktoś wypalał łąki i niszczył zamieszkujący je ekosystem. Przyroda potrzebowała czasu, by się odrodzić. Przechadzałem się wtedy po czarnych jak sadza zgliszczach, znajdując nadpalone szkło i truchła spopielonych zwierząt. Teraz naiwnie wierzyłem, że ogień zatrzyma się przy krawędzi lasu i skończy się na strachu. Jeżeli jęzor ognia liźnie suchą ściółkę, niczego nie da się uratować.
Na szczęście wiatr wiał w przeciwną stronę, do strumienia, i była szansa, że ogień zatrzyma się na naturalnej przeszkodzie. Przedzierałem się przez sięgającą kolan trawę, aż wreszcie zobaczyłem przed sobą płonący stos ułożony z gałęzi. Ktoś z premedytacją sklecił tę konstrukcję i podpalił, żeby łatwiej roznieść ogień po okolicy.
Swąd spalenizny i strzelające w płomieniach gałęzie sprawiały, że trzymałem się na dystans. Bijący od ogniska żar nie pozwalał podejść bliżej.
Nagle poczułem, że ktoś chwycił mnie za ramię. Odwróciłem się, a za moimi plecami wyrósł chudy chłopak z blond grzywką postawioną na cukier. Kojarzyłem go, był starszy ode mnie i kręcił się w pobliżu szkoły. Nosił brudne spodnie i glany, do tego pomięty podkoszulek i kurtkę z naszywkami i agrafkami.
– Nieźle się jara, co? – odezwał się, ściągnął kurtkę i przewiązał ją sobie wokół pasa.
– No – wydukałem tylko, zapominając języka w gębie. – To twoja sprawka?
– Moja, nie moja. Ważne, że jest na co popatrzeć, co nie? – rzucił i sięgnął do plecaka. Wyjął butelkę piwa, podważył kapsel scyzorykiem i upił kilka łyków. – Chcesz? – zaproponował, ale odmówiłem. – Nie to nie. Masz coś do żarcia? Od rana nie miałem nic w gębie. – Wytarł usta.
Nie wstydził się, jakbyśmy znali się od lat.
– Nie – odburknąłem tylko. – Po co to robisz?
– Pytasz o tego sikacza? – zaśmiał się, ale dobrze wiedział, co miałem na myśli.
– Nie. Czemu podpalasz łąki?
– Bo lubię przeglądać się w ogniu, patrzeć, jak wszystko niszczy. To jest żywioł, potężna siła, nikt go nie powstrzyma. Tylko nie próbuj mnie sypnąć, młody. Bo pożałujesz. – Pogroził mi. Mówił serio, widziałem to w jego spojrzeniu.
– Nie, no co ty. Nie zrobię tego – odparłem. Był wyższy i silniejszy ode mnie. Wolałem go nie prowokować. Słyszałem, do czego był zdolny, i nie chciałem tego sprawdzać. – Mieszkam niedaleko stąd. Z ojcem.
– Ten jebany aparatczyk, którego nienawidzi pół wsi, to twój stary?
Nie musiałem odpowiadać. Zdradzała mnie mowa ciała.
– Fajne ciuchy. Widzę, że nie szczędzi ci grosza – zauważył, przyglądając mi się.
Nie afiszowałem się z tym, że pochodzę z bogatej rodziny, ale ciężko to było ukryć. Żyłem w bańce. Trudno dostrzec z jej wnętrza prawdziwe problemy.
– A ty skąd jesteś? – zmieniłem temat, żeby przestał się gapić w taki sposób.
– Znikąd. Włóczę się tu i tam. Gdzie mnie nogi poniosą. Moja matka mieszka w sąsiedniej wsi i dawno straciła nadzieję, że będą ze mnie ludzie – śmiał się. Widziałem szpary w jego uzębieniu, tłuste włosy i brud, który kleił się do ciała. – Zawsze gdzieś przekimam, więcej mi nie potrzeba do szczęścia. A ciebie co tu przygnało?
– Nic. Łażę bez celu – odparłem szybko. Nie zamierzałem mu się spowiadać.
– Nie ściemniaj. – Dopił piwo i rzucił butelkę. – Chodź ze mną. Coś ci pokażę.
Nie miałem ochoty nigdzie z nim iść, ale domyśliłem się, że nie da za wygraną.
Spędziliśmy razem całe popołudnie. Szliśmy najpierw wzdłuż rzeki, potem przez las, całą drogę gadaliśmy o życiu i wszystkim, co nam przyszło do głowy. To zabrzmi naiwnie, ale zupełnie niespodziewanie poczułem się dobrze w jego towarzystwie. Był starszy, imponował mi pewnością siebie, brakiem hamulców i zasad. Do tego umiał słuchać. To rzadkość.
W szkole niemal wszyscy trzymali się na dystans, wiedząc, jaką pozycję zajmował mój ojciec. Miałem dwóch kumpli i z nimi spędzałem większość czasu. Śliski, bo tak chciał, żebym się do niego zwracał, miał gdzieś, kim jest mój stary. Twierdził, że każdy ma coś na sumieniu.
Wstydziłem się do tego przyznać, ale ciemna strona, na którą mnie z czasem wciągnął, wydawała się naprawdę kusząca. Pewnie dlatego, że nie sięgał tam cień taty.
Kiedy wróciłem, ojca nie było w domu. Nic nowego. Wciąż był zajęty i wolałem nie wiedzieć, czym się zajmuje. Zszedłem do pracowni, w której spędzałem wiele godzin. Lata temu mama urządziła to miejsce, dlatego wszędzie wokół stały sztalugi, pojemniki z farbami i pędzle. Pewnego dnia zostawiła to wszystko, odcięła się od dotychczasowego życia i urwała nić, która łączyła ją z tym miejscem. I z nami. Tata przez jakiś czas niczego tu nie ruszał, jakby wierzył, że kiedyś do nas wróci, albo się bał, że zaburzy w ten sposób jakąś równowagę. Zabawne – nie zorientował się, że zrobił to, zanim ją stracił. Kiedy odeszła, zniszczył część jej obrazów w ataku szału. Słyszałem, że teraz mama mieszka w Paryżu. Miałem nadzieję, że jest szczęśliwa. Nawet beze mnie.
Pomieszczenie było zadbane i jasne, przypominało warsztat, a nie pozbawioną światła kryptę. Na drewnianych regałach pod ścianą piętrzyły się pudła z farbami. Pracownia miała wyjście do ogrodu, ojciec zatrudnił ekipę, która spełniła życzenie jego żony. W słoneczne dni mama lubiła w nim przebywać. Mama. Wciąż nie pogodziłem się z tym, że nas zostawiła.
Poprosiłem kiedyś tatę, żeby załatwił mi biurko, przy którym mógłbym pracować. Nic nie odpowiedział, za to któregoś dnia po prostu zastałem je na dole. Zorganizował też styropian i gabloty. Czasem miałem wrażenie, że znalazł gdzieś zaczarowany ołówek, jak ten chłopiec z kreskówki. W rogu stała odpięta od zasilania zamrażarka. Kiedy mama wybrała życie bez nas, przestaliśmy jej używać i cała zawartość wylądowała w koszu. Tak śmierdziało, że tata wolał ją wyłączyć na dobre.
Pozwolił mi urządzić pracownię po swojemu. Zgodził się tylko dlatego, bym zszedł mu z oczu. Tak było wygodniej. Dla nas obu.
Byłem dumny z tego miejsca. Pomalowałem ściany i okleiłem je słomianymi matami. Wieszałem na nich plakaty i proporczyki klubów piłkarskich. W kącie stała stara szafa, opróżniłem ją i trzymałem w środku styropian oraz ramy.
Uczyłem się preparować owady. Wciąż szukałem skutecznej metody ich usypiania. Ostatnio zacząłem wyścielać dno słoików gazą nasączoną zmywaczem do paznokci. Kiedy owady robiły się sztywne, nakłuwałem je szpilką i układałem na styropianie. Dzięki temu wydawało się, że wciąż pozostają w ruchu. Podsuwałem koniec szpilki pod odnóża i układałem je wzdłuż tułowia. To wymagało cierpliwości i precyzji, starałem się robić to tak delikatnie, by nie oderwać ich od reszty korpusu.
Potrafiłem siedzieć do późnej nocy przy lampce, a gdy kończyłem pracę, wokół delikatnego truchła rozciągały się rzędy szpilek. Zapominałem o wszystkim. Zostawiałem owady w tej pozycji na tydzień lub dwa, a następnie wyciągałem szpilki i umieszczałem okaz w gablocie z karteczką i krótkim opisem.
Moi podopieczni śnili mi się po nocach. Musiałem wiedzieć o nich wszystko.
Gdy wróciłem do domu, wyjąłem słoik ze znalezionym na łące żukiem i przeglądałem leżący na biurku Wielki atlas owadów, którego autorem był V.J. Stanĕk. Siedziałem nad nim z lupą, by nie przeoczyć drobnych różnic i właściwie zidentyfikować gatunek.
Trypocopris vernalis. Żuk wiosenny.
Zdjąłem nakrętkę. Owad był już martwy.
2019
Samochód skakał na nierównościach terenu. Odbili z bocznej drogi i wjechali w żwirową, rzadko uczęszczaną alejkę. Zatrzymali się na niedużej skarpie zarośniętej suchymi, sięgającymi kolan chwastami. W dole płynęła rzeka, w oddali skrzyły się lampy uliczne, powtykane wokół mostu niczym urodzinowe świeczki.
– Jezu, ostatni raz byłam tu w czasach liceum. Urwaliśmy się z lekcji, kupiliśmy parę piw i siedzieliśmy nad rzeką do późna. Ledwo zdążyliśmy na ostatni pekaes – zaczęła Lazar, wychodząc z auta. Następnie przysiadła na masce.
Pomyślała, że zostało niewiele takich miejsc, które mimo upływu lat niemal się nie zmieniły. I ludzi. Ci zmieniają się jeszcze szybciej. Zwykle na gorsze.
– Miałem nadzieję, że cię zaskoczę. Wypatrzyłem tę skarpę pierwszego dnia, kiedy tu trafiłem. Ale dopiero teraz udało mi się tu dotrzeć – stwierdził Uryga i wręczył Oli butelkę piwa bezalkoholowego. Otworzył ją brelokiem do kluczy. – Twoje zdrowie.
– Wkurza mnie to, że szlajamy się po takich dziurach. – Lazar zmieniła temat, patrząc w dal. Wiedziała, że źle to zabrzmiało. – Kocham to miejsce, ale wiesz, co chcę powiedzieć. Spotykamy się ukradkiem, jakbyśmy odprawiali czarne msze. – Umilkła na chwilę.
Wieczór, w przeciwieństwie do kilku poprzednich, był ciepły. Rano, kiedy pracowali przed klubem, zapowiadało się, że zima przypuści poważniejszy atak.
– Coraz częściej mam ochotę rzucić to wszystko w cholerę i zacząć od nowa – dokończyła urwaną myśl.
– Nie zrobisz tego – roześmiał się Błażej i upił łyk piwa. – Pod tym względem jesteśmy podobni. Każdego dnia staram się wstać, otrzepać i iść dalej, bo nic innego mi nie pozostało. Czasem się nawet udaje. Moja żona nie żyje, córkę wychowują dziadkowie kilkadziesiąt kilometrów stąd. Jestem ostatnią osobą, która powinna dawać ci rady.
Ola schowała twarz w dłoniach. Zyskała w ten sposób czas, by się uspokoić.
– To głupie, że decydujesz o swoim życiu, będąc niedojrzałym dzieckiem. Pokochałam Artura za jego spokój, umiał trzymać mnie w ryzach. Sądziłam, że to dla mnie dobre, ale dziś wiem, że kumulowałam w sobie złość i rozsadzała mnie od środka. On jest pewien, że popełniłam błąd i wrócę do niego z podkulonym ogonem. Nie chce słyszeć o rozstaniu. Twierdzi, że mnie kocha i że mi odbiło. Mnie. Słyszysz? Żadnej cholernej refleksji. Nie widzi, że coś się wypaliło. Że tamtej mnie już nie ma. – Zamilkła i napiła się. – Zgodził się na opiekę naprzemienną i czeka. W tym swoim niewzruszonym przeświadczeniu, że się ogarnę i przyznam mu rację.
Błażej widział, ile emocji kosztuje ją ta wypowiedź. Nie przerywał jej.
– Nawet jeśli nie wiem, czego chcę od życia, to pewna jestem jednego: że chcę coś czuć. Czegoś pragnąć. Robić coś po raz pierwszy, nawet jeżeli to najgłupsza rzecz na świecie. Tak wiele wymagam? – Łamał jej się głos.
Uryga przysunął się bliżej i ją objął. Ten gest znaczył więcej niż litania ciągłych potwierdzeń. Siedzieli w milczeniu i gapili się w dal.
Zaczekał, aż ochłonie. Nie oceniał jej relacji z mężem, nie zamierzał decydować za nią.
– Jak Maja sobie z tym radzi? – zapytał ostrożnie.
– Nie rozumie, co się dzieje. Na razie kupuje nasze wymówki, pytanie, jak długo. Nie chcę jej skrzywdzić, ale roztaczanie wizji szczęśliwego domu, gdy pod fasadą zbiera się pleśń, jest chore. Duszę się w nim. Nic nie czuję do Artura, jest mi obojętny. Wiem, jak to brzmi. Ale nie piję z tobą tej marnej podróbki piwa w imitacji pleneru z taniego romansu po to, by oszukiwać samą siebie. – Zaśmiała się, patrząc mu w oczy. Szukała w nich potwierdzenia, że dobrze robi, burząc iluzję bezpieczeństwa, za jaką uznawała swoje małżeństwo.
– To piwo to faktycznie syf. Zaczekaj, mam coś lepszego. – Błażej odszedł na chwilę i wrócił z tekturowymi kubkami oraz winem w dłoni. – Bezalkoholowy cabernet. Niżej upaść już się nie da.
Rozlał wino do kubków. W radiu leciał jeden z utworów Hoziera. Długowłosy Irlandczyk zapewniał, że każdego dnia zakochuje się w kimś po trochu. Ola czuła, że coraz trudniej przychodzi jej kochanie siebie.
Nie przyznawała się nikomu do problemów ze zdrowiem. Przeciągała w czasie wizytę u specjalisty. Od ostatniego incydentu na grzęzawisku nie było nawrotów, nauczyła się lepiej odczytywać sygnały. Mrowienie w rękach pojawiało się i znikało, ale wypadek z utratą kontroli jak dotąd się nie powtórzył.
Wmawiała sobie, że to efekt stresu, choć wiedziała, że to tylko mydlenie oczu.
– Facet, którego znaleziono pod klubem, to rzeczywiście Grzegorz Ignaczak – odezwał się Błażej. Bezpieczniej było rozmawiać o pracy. – Świadczą o tym nie tylko dokumenty, które miał ze sobą, i relacje obsługi klubu, ale też tatuaże. Przejrzałem monitoring w lokalu. Nie dzieje się tam nic, co mogło zapowiadać problemy; gość pije z kumplem, parę razy wychodzi do kibla. Nie ruszają się z miejsca. Nie kłócą. Przysiadają się do nich na chwilę jakieś panienki, ale szybko odchodzą.
– Ustaliłeś, kim jest ten znajomy?
– Barmanka z nocnej zmiany go kojarzy. Facet ma pizzerię niedaleko. Okazało się, że wyjechał za granicę w interesach, ale zdobyłem jego numer. Zarzeka się, że nie wie, co się stało. Wyszli z klubu, wsiadł do taksówki i pojechał do domu. Wziął, co trzeba, i ruszył w drogę z synem. Ignaczak wrócił do lokalu po komórkę. Wtedy się rozstali.
– To wszystko? Nie zdziwiło cię, że jest za granicą? Chwilę po tym, jak zastrzelono jego kumpla?
– Nie wydaje mi się, żeby ściemniał. Podał mi namiar na firmę taksówkarską, potwierdzili kurs. Syn też zapewnia, że są tam razem. Umówiłem się na rozmowę, gdy wróci. Nie ma potrzeby angażowania tamtejszej policji.
– W porządku, zajmij się tym. – Ola znów koncentrowała się na pracy. – Lekarz sądowy potwierdził, że mężczyzna zginął od strzału z broni, najwyżej z kilku metrów. Wciąż nie znaleźliśmy narzędzia zbrodni. Technicy zabezpieczyli łuskę.
– Sprawdzamy monitoring wokół rynku, przystanki. Miejmy nadzieję, że dopisze nam szczęście.
– Zastanawia mnie, że nikt niczego nie widział. Była żona Ignaczaka przyjedzie rozpoznać ciało. Podskoczysz pogadać z jego córką? Mieszka niedaleko stąd.
– W porządku. Facet wynajmował mieszkanie w okolicy. Wybieram się tam.
Lazar odwiozła go i wróciła do siebie. Pusty dom, w którym do niedawna toczyło się życie, sprawiał, że wątpliwości brały ją w objęcia i nie pozwalały zasnąć.
Pogodziła się z tym, że kiedy wyjaśnią sobie wszystko z Arturem, powinni go sprzedać. Znajdzie coś przytulnego z dala od wścibskich spojrzeń. Nie miała dużych potrzeb. Zależało jej na tym, by Maja czuła się dobrze.
Maja. Rozsypane w salonie klocki przypomniały jej, że córka bywała tu teraz tylko gościem. Ola po niej nie sprzątała. Łudziła się, że to chwilowe.
Odkąd mieszkała sama, miała większe opory, żeby zapraszać Błażeja. Z jakiegoś powodu uważała, że skoro Artur i córka przenieśli się do teściów, bezpieczniej będzie spotykać się na neutralnym gruncie. Może próbowała w ten sposób uciszyć sumienie?
Nalała sobie wina i usiadła w salonie. Włączyła serial na HBO i szybko zgubiła wątek.
Zastanawiała się, czy samotność, która wyzierała z każdego kąta, jest stanem przejściowym, odcięciem pępowiny po rozstaniu, czy zagości tu na stałe i zapuści korzenie.
Wzięła prysznic. Kładąc się do łóżka, sięgnęła po czytnik i zaczęła szukać czegoś, co pozwoli zająć myśli. Żulczyk? Może Żulczyk. Nie zdążyła się wkręcić w fabułę, nim rozległo się wibrowanie komórki.
Od pięciu lat słuchała w takich chwilach dźwięku wibracji, bo nie chciała obudzić Mai. Znała ten numer i spodziewała się, że to nie będą dobre wieści.
– Halo, czy coś się stało? – zaczęła, maskując zdenerwowanie.
– Dobry wieczór. Proszę wybaczyć, że dzwonię tak późno. – Kobiecy głos w słuchawce potęgował w niej niepokój. – Pani dziadek źle się poczuł. Wezwaliśmy karetkę i jest w drodze do szpitala.
– Źle się poczuł?
– Skarżył się na ból w klatce piersiowej. Ze względu na wiek i stan zdrowia nie chcieliśmy ryzykować. Wykonają niezbędne badania i wróci do nas. Ważne, że trafił pod opiekę specjalistów – uspokajała ją kobieta.
Olę zmroziło. Zastanawiała się, czy nie jechać do szpitala od razu, ale wiedziała, że to zły pomysł. Nikt jej tam nie wpuści.
– Dziękuję. Odwiedzę go z samego rana.
Rozłączyła się. Miała mętlik w głowie. Zadzwoniła do szpitala i upewniła się, że wszystko jest pod kontrolą.
Stan dziadka się pogarszał. Coraz mniej pamiętał, proste czynności sprawiały mu trudność. Kilka miesięcy temu opuścił ośrodek i znalazła go na pogorzelisku, w ruinach domu, w którym spędziła pierwsze lata życia i gdzie zginęli rodzice. Zachowała obrączki, które jej wtedy wręczył. Wciąż zastanawiała się, skąd je wziął po tylu latach. Bała się, że nigdy się nie dowie, co się wówczas stało. Dziadek zmieniał wersje, kluczył, zapominał, do kogo należały.
Wiedziała, że sama nie zmruży tej nocy oka. Przebrała się i wsiadła do auta.
*
Odkąd przeniósł się do tej dziury, jego życie przypominało prosty, powtarzany do znudzenia schemat. Praca. Wieczór w mieszkaniu, które wynajął w taniej kamienicy, telewizor i żal, który wżerał się w skórę. Relacja z Olą była jedyną odskocznią od tej rutyny.
Alkohol na chwilę go wygłuszał. Sprawiał, że ropiejące rany zastygały na ciele. Błażej ich nie rozdrapywał.
Odkręcił zimną wodę. Fizyczny ból sprawiał, że zapominał o tym, co raniło najbardziej; o winie, która rozdrapywała zagojone rany i nie pozwalała uwolnić się od wspomnień.
Stał przed lustrem i wpatrywał się w wychudzoną sylwetkę. Był na siebie zły, że zaczął się wpisywać w stereotyp gliny, który zapija stres wódą. Długo nie dopuszczał myśli, że wpadł w szpony nałogu, ale w końcu przestał z tym walczyć.
Organizm krzyczał, że przekracza niebezpieczną granicę. Stał się cieniem dawnego siebie.
Kiedy tak na siebie patrzył, rozległ się dzwonek do drzwi. Błażej upewnił się, że nie śni, ale kolejny dźwięk ściągnął go na ziemię. Powlókł się niechętnie na korytarz. Za drzwiami stała Ola.
Poczuł jej wilgotne usta na swoich wargach i język wdzierający się do gardła. Pchnął ją na szafę w przedpokoju. Ściągnął z niej bluzę i czarny koronkowy biustonosz. Całował zachłannie piersi i schodził niżej, rozpinając jej spodnie.
Oparła głowę o drzwi i oddychała głośno, poddając się tym pieszczotom.
Wylądowali na łóżku. Błażej zdjął jej spodnie, zsunął bieliznę i nie przestawał pieścić jej skóry. Schodził wolno językiem od piersi w dół brzucha. Zatrzymał się pomiędzy udami i wsunął dłonie pod jej pośladki. Ola wygięła się w łuk. Zagryzła dolną wargę, złapała go za włosy i przyciągnęła do siebie. W końcu zacisnęła uda wokół jego bioder i mogli na moment o wszystkim zapomnieć. Coraz częściej odreagowywali w ten sposób stres.
*
Gdy skończyli, leżeli bez ruchu. Lazar wmawiała sobie, że powinna z tym skończyć. Nie spotkała dotąd kogoś, kto tak szybko stałby się jej równie bliski. Właśnie dlatego powinna trzymać go na dystans.
– Dziadek trafił do szpitala – odezwała się, siedząc na brzegu łóżka i zapinając biustonosz. Zdziwiła się, że powiedziała to tak spokojnie. – Powinnam być teraz przy nim.
– Nie pomożesz mu, jadąc tam. Przestań myśleć, gdzie powinnaś być. Chociaż raz skup się na sobie.
– Mam wrażenie, że myślę tylko o sobie.
– Nie uszczęśliwisz wszystkich na siłę. A na pewno nie zrobisz tego, cały czas się obwiniając.
Miał rację. Jej potrzeby schodziły na dalszy plan. A może nigdy tak naprawdę się nie liczyły?
Została na noc. Postanowiła, że zacznie od małych kroków.
2019
Potrzebowała czasu, żeby się odważyć. Nie zwlekała ze strachu, przeciwnie, dążąc uparcie do odkrycia prawdy o śmierci rodziców, mogła zgubić po drodze ważne wskazówki. Ostatecznie dostała zgodę na widzenie z Wojciechem Adlerem. Przebywający w areszcie mężczyzna nie kwapił się, żeby rozmawiać z policjantką. W końcu to przez nią tu trafił. Świadomość tego, że ta współpraca może mu się opłacić, najwyraźniej rozwiązała mu język.
Lazar przyglądała się, jak Adler w towarzystwie strażnika siadał naprzeciwko niej w sali widzeń aresztu specjalnie przystosowanej do potrzeb osób z niepełnosprawnością. Poruszał się na wózku inwalidzkim. Zauważyła, że sporo schudł od ich ostatniego spotkania.
A może to brak ruchu sprawił, że mięśnie rąk osłabły?
– Gratuluję, dopięła pani swego – zaczął, uśmiechając się drwiąco. – Choć ta rozmowa to strata czasu. Powiedziałem wszystko, co wiem. Nie mam nic więcej do dodania. Chyba że szuka pani kozła ofiarnego. To nie ten adres – dodał.
– Na szczęście to ja o tym zdecyduję. Gdyby był pan ze mną szczery, gdy rozmawialiśmy kilka miesięcy temu, to nie musiałby mnie pan teraz oglądać. Nie zająknął się pan słowem, że był w domu moich rodziców, kiedy zginęli. – Lazar czuła, że zaschło jej w gardle. Przygotowała się na tę rozmowę, mimo to niepewność rozpełzła się po ciele niczym chmara natrętnych owadów, wywołując gęsią skórkę, wciskając się do gardła i niemal zatykając tchawicę.
Nie pozwól, żeby uwierzył, że ma nad tobą przewagę, przykazała sobie.
Pobyt w areszcie nie był dla Adlera końcem świata. Odkąd poruszał się na wózku, ciało stało się naturalnym więzieniem. A może udawał i robił wszystko, by nie dać po sobie poznać, że ma coś na sumieniu?
– Mam się przyznać, że włamaliśmy się do domu, znaleźliśmy w nim zwłoki, a gdy wybuchł pożar, uciekliśmy stamtąd, nie sprawdziwszy nawet, czy właściciele zdołali przeżyć? Nie jestem aż taki głupi, jak się pani wydaje. Nie powtórzę tego przy świadkach ani na przesłuchaniu. Chciałem zrobić pani przysługę, bo widzę, że to panią gryzie. Ale oficjalnie o niczym nie wiem.
– Co się stało, że zmienił pan zdanie i się ze mną spotkał?
– Niech się pani rozejrzy. Siedzę w pieprzonym areszcie i chcą mnie wrobić w inne morderstwo. Nikogo nie zabiłem. Miewałem nasrane we łbie, ale nie aż tak.
– Jest też inna możliwość. Pozbawiliście ich życia i podłożyliście ogień, żeby zatrzeć ślady. – Powiedziała to tylko po to, by sprawdzić, jak zareaguje.
– Bzdura. Sama pani w to nie wierzy. Po cholerę mieliśmy ich zabijać? Nie chcieliśmy ryzykować, bo chuj wie, w co milicja by nas wrobiła. Natknąłem się na zwłoki w sypialni. Wystraszyłem się. Nie przyglądałem się tym ludziom, ale wyglądali na sztywnych. Czy tak było? Nie sprawdzałem, nie było na to czasu. Gdy zorientowałem się, że na dole wybuchł pożar, olaliśmy rabunek i stamtąd zwialiśmy. Wsiedliśmy do wozu i spieprzaliśmy z tej dziury, aż się kurzyło.
– Powiedział pan mojemu koledze, że ktoś was wtedy uprzedził. – Lazar nie dała się zbić z tropu. – Nie zauważyliście kłębów dymu i tego, że coś się pali?
– Nie było dymu. Ogień musiał iść od piwnicy lub garażu. Nie weszlibyśmy do środka, gdybyśmy wiedzieli, że właściciele są w domu. Za duże ryzyko. Byliśmy przekonani, że wychodzą gdzieś wieczorem i oddali dziecko pod opiekę dziadków. Przed furtką stał fiat 125p, wciąż mam go przed oczami. W tamtym czasie nic nadzwyczajnego. Pogoda była pod psem i niewiele widziałem, ale mogę przysiąc, że ktoś wyszedł z domu, wsiadł do auta i odjechał – tłumaczył, a Lazar mu się przyglądała.
Adler pogodził się z tym, że nie wyjdzie szybko na wolność. Mógł przestać zmyślać i chować się za plecami innych. Ola zauważyła, że to wyznanie przynosi mu ulgę.
– To była najbardziej popaprana akcja, jaką odwaliliśmy. Skończyliśmy z tym. Raz na zawsze.
– Nie zastanawiał się pan przez te wszystkie lata, kto był tam przed wami?
– Po co miałem do tego wracać? Widziałem ich rozmazane sylwetki. Myślałem, że to właściciele. Nie wiem, kto wsiadł do auta, i szczerze mówiąc, nie obchodzi mnie to – odparł obojętnie.
Ola miała wrażenie, że to poza, maska, za którą schował ludzkie odruchy.
– Żałowałem tylko, że nie sprawdziłem, czy ci ludzie wciąż żyją – kontynuował. – Gdy uświadomiłem sobie, że wybuchł pożar, nie było już na to czasu. Musieliśmy się stamtąd wydostać. Gdybym zadzwonił na milicję, sam założyłbym sobie stryczek. Możliwe, że dostalibyśmy wtedy za to czapę. To były posrane czasy i każdy, kto mówi inaczej, łże jak pies.
– Ktoś pozbawił życia niewinnych ludzi, a potem wywołał pożar i zatarł ślady. Tak wynika z pana słów.
– Nie jestem pieprzoną wróżką – zaśmiał się Adler. – Nawet jeśli tak było, to nie wyglądało to na przypadkową akcję. Na pani miejscu zastanowiłbym się, co tak naprawdę wiem o rodzicach, ich życiu i wyborach, które podjęli. Jeśli rzeczywiście ktoś ich zabił, musiał mieć ku temu powód. Mam trochę grzechów na sumieniu, znam się na tym.
Ola wstydziła się przyznać mu rację. Nie zadała sobie trudu, aby poszukać odpowiedzi na tak postawione pytania. Zakwestionować wersję, do której przywykła. Przetrącić kręgosłup wygodnym tłumaczeniom. Ale może wreszcie dojrzała do tego, by zobaczyć rodziców w innym świetle; odciąć się od utrwalonego przez lata syndromu ofiary i dostrzec w nich ludzi z krwi i kości. Z całą gamą wad i zalet.
Nie miała czasu teraz tego roztrząsać, bo mężczyzna nieoczekiwanie zmienił wątek.
– Coś pani zdradzę. W tym czasie w sąsiedniej wsi był jeden gówniarz, który lubił się bawić ogniem. Podpalał łąki, puścił z dymem kilka szop, aż dobrali mu się do dupy. Ponoć znęcał się też nad zwierzętami, co jest dość pojebane. Nie mam pojęcia, co się z nim stało, ale obstawiam, że pewnie skończył w podobnym miejscu. – Adler rozłożył ręce, wskazując na surowe ściany sali widzeń aresztu. – Już wtedy sądziłem, że ktoś powinien się temu przyjrzeć.
– Przypomina sobie pan coś więcej? Jak się nazywał? Gdzie mieszkał?
Adler umilkł. Zmarszczył gęste brwi i podrapał się po szczeciniastym zaroście.
– Za cholerę. Zdaje mi się, że jego matka mieszka przy drewnianym kościele w Grabiwodzie. To większa dziura niż Suche Błota. Psy szczekają tam dupami i chujami żłopią wodę, jeżeli wie pani, o co mi chodzi. Pewnie stąd ta nazwa. – Rozbawił go własny żart. – Stary dom z czerwonej cegły. Solidny. Ojciec chłopaka był kimś w pegieerze. Gdy dowiedział się, że gnój odstawia takie numery, sprał go do nieprzytomności. Tak słyszałem. Milicja się nie wtrącała i rozeszło się po kościach. Młody zapomniał i znów zaczął robić syf. Miał diabła za skórą, tak gadali. W końcu przepadł, co wszyscy przyjęli z ulgą – uciął.
Ola wiedziała, że więcej z niego nie wyciągnie, i zbierała się powoli do wyjścia. Zatrzymał ją.
– A co z naszą umową? Zgodziłem się z panią spotkać, powiedziałem, co wiem.
– Pamiętam o niej. Ale niczego panu nie obiecywałam, to nie zależy ode mnie.
– A od kogo? Nie miałem nic wspólnego ze śmiercią tego człowieka, skurwiel mnie wystawił! – Zacisnął palce na stoliku. – Przysięgam. Nieważne, co się ze mną stanie, chcę tylko, żeby ten gnój dostał za swoje. I w końcu za to zapłacił.
Lazar była w stanie uwierzyć, że mówi prawdę. Widziała to w jego spojrzeniu, w drobinkach śliny, które osiadły na wargach, i w zbielałych knykciach Adlera. Dawny kumpel wciągnął go w bagno, jednak sam też miał sporo na sumieniu.
– Odezwę się – zapewniła.
Nie słyszała, co wykrzykiwał, gdy wychodziła z sali. Nawet jeżeli nie miał nic wspólnego ze śmiercią jej rodziców, to przestał dla niej istnieć.
Wsiadła do samochodu i pojechała do szpitala. Rozmawiała rano z lekarzem. Zapewnił, że stan zdrowia dziadka jest stabilny i że trafił w dobre ręce, mimo to chciała go zobaczyć. Zdarzało się, że jej nie poznawał, zamknięty w swoim świecie, i mylił z mamą, co sprawiało Oli podwójny ból. Kochała go i była mu wdzięczna, że wspólnie z babcią przyjęli ją pod swój dach i wychowali, mimo tragedii, którą była nagła śmierć ich córki i zięcia.
Usiadła pod oknem w kącie szpitalnej sali. Dziadek spał. Zrobiło się późno i w pomieszczeniu panował półmrok. Kiedy mu się przyglądała, sprawiał wrażenie bardziej kruchego niż zwykle. Nie dopuszczała do siebie myśli, że gaśnie z każdym dniem, jakby zaklinanie rzeczywistości było receptą na nieśmiertelność.
Nie chciała go budzić. Wsłuchiwała się w jego chrapliwy oddech i dźwięk aparatury, do której był podłączony. Położyła rękę na jego poprzecinanym błękitnymi żyłami przedramieniu i zapewniła, że wszystko będzie dobrze, że jest tu z nim. Nawet jeśli jej nie słyszał, potrzebowała tego bardziej niż on.
Z tyłu jej głowy stary gramofon odtwarzał płytę Duke’a Ellingtona, którego dziadek uwielbiał. Wyobraziła go sobie, jak siedzi w fotelu i pali papierosa, pogrążony w świecie dźwięków. Takiego chciała go pamiętać.
Kiedy zauważyła w progu pielęgniarkę, zrozumiała, że najlepiej będzie, jeśli da mu odpocząć.
2019
Postój taksówek znajdował się w pobliżu parku i o ile kiedyś rzeczywiście stały tu jakieś samochody, o tyle teraz świadczyła o tym jedynie schowana w żywopłocie tabliczka. Większość zleceń realizowano telefonicznie, ze stacjonarnej usługi korzystali tylko seniorzy lub ludzie, którzy trafili do tej dziury przez przypadek.
Uryga nie należał do żadnej z tych grup, mieszkał tu zbyt krótko, ale przystał na propozycję Jarosława Grudnia, żeby spotkać się w tym miejscu. Nie chciał się tłuc do domu taksówkarza, oddalonego kilkanaście kilometrów stąd. Wczoraj trochę wypił i wolał nie wsiadać za kółko. Uznał, że spacer dobrze mu zrobi, dzięki niemu przewietrzy głowę. Szukał pozytywów.
– A, to pan – zaczął drobny, łysiejący mężczyzna, gasząc papierosa i wdeptując go w kratkę ściekową.
– Aż tak to widać? – Błażej podał mu dłoń. Czasem obawiał się, że słowo „glina” ma wypisane na czole. Szczególnie w tej okolicy.
– Po tylu latach wożenia ludzi z miejsca na miejsce umiem wyczytać z ich oczu niemal wszystko. Zboczenie zawodowe.
Policjant nie zamierzał prosić o indywidualną wróżbę. Wolał się dalej okłamywać.
– Co pan w takim razie wyczytał z oczu Mariusza Madeja? Zamówił kurs tej nocy, o której rozmawialiśmy przez telefon.
– Tylko tyle, że mu się spieszyło – odparł Grudzień, sięgnął po kolejnego papierosa i wsunął go do ust.
Uryga nie miał nic przeciwko, by zapalił. Mężczyzna go poczęstował, ale Błażej odmówił.
– Wyglądał na zdenerwowanego?
– Nie. Przeprosił za spóźnienie. Tłumaczył, że zagadał się z kumplem i trochę się zasiedzieli. Zawiozłem go tam, gdzie chciał, zapłacił, dorzucił napiwek. Nic nadzwyczajnego. Normalny kurs o tej porze.
– Nic więcej nie mówił? Jak się zachowywał?
– Trochę wypił, ale był raczej zmęczony niż zdenerwowany. Mówił o wyjeździe za granicę, ale nie pamiętam szczegółów. Nocą ciężko się rozmawia. Historie klientów jednym uchem wpadają, drugim wypadają, wie pan, jak to jest. Gdybym się interesował ich życiem prywatnym, to dawno bym osiwiał! – Roześmiał się i zaciągnął papierosowym dymem.
– Dzwonił gdzieś w trakcie jazdy? Ponaglał pana?
– Nie. Pogadaliśmy, zawiozłem go na miejsce i po temacie. Słyszałem później, co się stało pod klubem, ale nie skojarzyłem, że facet mógł mieć z tym coś wspólnego. Ale cholera go wie. Ludziom dziś odbija. Strzału też nie słyszałem.
Błażej myślał podobnie. Gdyby Madej zastrzelił kumpla, nie zostawiłby po sobie śladów i zależałoby mu na czasie. Zamawiając taksówkę, ciągnął za sobą ogon. Gdy śledczy do niego dzwonił, był już w drodze do Austrii. Odebrał telefon. Zapewnił, że wróci tak szybko, jak to możliwe, i złoży wyjaśnienia. W tym czasie mógłby rozpłynąć się w powietrzu i uniknąć kary. Nie zrobił tego.
– Teraz, kiedy o tym myślę, przypomniałem sobie o czymś – zreflektował się taksówkarz. – Nie dotarliśmy na miejsce. W trakcie jazdy zmienił zdanie i kazał wysadzić się na przystanku niedaleko domu.
– Skąd ten pomysł?
– Nie dopytywałem.