Pokolenie wyżu depresyjnego. Biografia - Michał Tabaczyński - ebook

Pokolenie wyżu depresyjnego. Biografia ebook

Michał Tabaczyński

3,0

Opis

Depresyjne przebudzenia, poranny szczyt depresji, depresyjna droga do pracy, sama praca – jeszcze bardziej depresyjna. Depresyjne samochody i depresyjne korki, w których te samochody beznadziejnie tkwią. Depresyjna literatura i muzyka depresji w tle. Depresyjne kolacje i przedsenne miłosne uniesienia naznaczone piętnem depresyjnej pornografii. O tym mniej więcej opowiada ta ekstrawagancko radosna książka. Dzień z życia modelowego przedstawiciela posępnej generacji jest realistycznym portretem współczesności. Rozkręca się depresyjny wyż, przybiera jego fala. Oto obraz cywilizacji, która w szaleńczym tempie produkuje kolejnych pacjentów – zdiagnozowanych i nie. Ta frywolnie smutna książka jest o nich. O was? O nas wszystkich? Książka stanowi także poczet „świętych depresyjnego wyżu”: Davida Fostera Wallace’a, Marka Fishera, B.S. Johnsona, Cesarego Pavesego, Virginii Woolf, Stiga Dagermana.

„Są słynne kryminały, których akcja rozgrywa się w dwa dni. Są słynne powieści, których akcja rozgrywa się przez jedną dobę. Jest kapitalny esej, który mówi o 16 godzinach z życia jednego człowieka. Ten człowiek nazywa się Michał Tabaczyński, zobaczycie go wszędzie: gdy szykuje się rano z córką do wyjścia na miasto, gdy idzie do pracy, do lekarza, na zakupy, liczy wydatki. Może nawet wyda się aż nadto do was podobny: słuchacie tej samej muzyki, zajmujecie się dziećmi, chodzicie wciąż tymi samymi ulicami i wchodzicie do tych samych sklepów, przeżywacie chwile depresji i nie mieszkacie w willi na Riwierze. Nie wiem jak wy, ale Michał Tabaczyński umie też świetnie pisać, bawić się i śmiać, zwłaszcza z siebie samego, a niekiedy pasjonująco się smucić. No i przenikliwie czytać: bez książek nie byłoby nic, nie byłoby sensu, nie byłoby tlenu naszego codziennego, nie byłoby Michała Tabaczyńskiego. Konkret codzienności i lektury pozostają nierozdzielne jak bracia syjamscy. Muszę to powiedzieć górnolotnie: te cudne strony są hołdem dla literatury i ukłonem w stronę życia od szóstej rano” – Marek Bieńczyk.

Michał Tabaczyński (1976) – eseista i tłumacz (z czeskiego i angielskiego). Autor m.in. antologii współczesnej poezji amerykańskiej Parada równości (2005) oraz książek eseistycznych: Widoki na ciemność (2013), Legendy ludu polskiego (2014) i Maszyny. Do pisania (2018).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (24 oceny)
5
4
7
3
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Michał Tabaczyński, Pokolenie wyżu depresyjnego. Biografia, Kraków 2019
Copyright © by the Author, 2019 Copyright © for this edition by Korporacja Ha!art, 2019
Redaktor prowadzący Piotr Marecki
RedakcjaFilip Fierek
Korekta i redakcja techniczna Emilia Walczak
Projekt okładki Michalina Mosurek
Na okładce wykorzystano obraz autorstwa Aleksandry Waliszewskiej.
Projekt typograficzny Marcin Hernas
Wydanie I
ISBN 978-83-65739-90-2
Korporacja Ha!art ul. Konarskiego 35/8, 30-049 Kraków tel. 698 656 [email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

„Zwyczajny dzień zawiera w sobie

kompletną biografię epoki”.

(N.M.)

„Każda biografia jest powieścią,

którą nie śmie się nazwać”.

(R.B.)

.

Początek:

Dzień dłuższy od najdłuższego w roku

Wszystkie nieszczęśliwe pokolenia są do siebie podobne, każde szczęśliwe jest szczęśliwe na swój sposób? Biografia pokolenia? Raczej łże-biografia albo nawet łże-autobiografia napisana w perwersyjnej, bo roszczącej sobie prawa do wszystkiego, czego nie posiada, liczbie mnogiej, z której co jakiś czas wychyla się – na powierzchnię? żeby zaczerpnąć powietrza? – liczba pojedyncza, też posiadająca niewiele w istocie praw. Depresyjni jedynacy, nawet jeśli mamy pod ręką rodzeństwo, przyjaciół, znajomych albo nawet całe pokolenie, przeżywamy bez przerwy dzień dłuższy od najdłuższego dnia w roku.

Noc się kończy, można zaczynać.

Zaczyna się...

Rozdział 1:

Prześwit dnia. Narrator, który śpi

[500–630]

[1]

Drzwi są uchylone. Ta przez lata wyćwiczona odległość od framugi – nigdy przecież nieodmierzana, a najczęściej doskonale powtarzalna: trochę więcej niż dziesięć centymetrów, ale mniej niż centymetrów piętnaście, co sprawia, że drzwi są jednocześnie i otwarte, i zamknięte.

Szczelina jest zbyt mała, żeby je uważać za otwarte, ale przecież za duża, żeby twierdzić, że są zamknięte. Nasza skłonność do połowicznych, nieostatecznych, kompromisowych rozstrzygnięć w tym uchyleniu drzwi, w tym ich niedomknięciu znalazła swój symbol, swoje zwieńczenie, swój najdoskonalszy wzór.

O czym to – oprócz powyższego – świadczyło? O naszej skrywanej klaustrofobii? O zamiłowaniu do przejrzystości życia prywatnego i pogardzie dla intymności? Czyżbyśmy byli aż tak bezwstydni? Czyżbyśmy nie mieli zupełnie nic do ukrycia? A może to nawyk wyniesiony z dzieciństwa, kiedy przed snem prosiliśmy rodziców:

„Zostawcie chociaż szparkę”.

I w rozpaczliwym geście ostatniej szansy czepialiśmy się dnia, który tak niesprawiedliwie kończył się dla nas, a dla nich trwał w najlepsze, a nawet może – dopiero się zaczynał. Teraz znamy to sami, też zaczynamy dzień tak późno, też go próbujemy – mimo spóźnienia – jeszcze jakoś odzyskać, uratować.

Czepialiśmy się więc tego dnia czy wieczoru (w zależności od pory roku i humoru rodziców), od którego nas siłą i z niecierpliwością odganiano: „no, już, do spania... musisz wcześnie wstać... masz na rano...”. Nasze pokolenie wyżu chodziło zresztą rzeczywiście do szkoły „na rano” – na nieludzką zupełnie godzinę 710 (także – przez jakiś czas – w soboty).

I to przez te uchylone drzwi wchodzi dzień? Tak się zdarza. Zdarza się, że w tej szczelinie mignie postać dziecka, które nieśmiało zagląda do pokoju rodziców. Czyli do naszego pokoju; to jedna z tych prawd, w które trudno uwierzyć, nasza świadomość długo się broni przed uznaniem faktów. Więc to jest nasze (!) dziecko, które zagląda przez szczelinę w drzwiach do naszego (!) pokoju. Złe sny, jakiś hałas, chłód – jedna z tych małych katastrof, które wymagają naszego ratunku, naszej – o najzupełniej boskim charakterze – interwencji, przygania do nas nasze potomstwo.

Weszliśmy w fazę rodzicielstwa, stąd przedświt jest od jakiegoś czasu porą półsnu, w której nasłuchujemy odgłosów z dziecięcego pokoju – strachy o łóżeczkowej śmierci, jakimi karmiły nas poradniki doskonałego rodzicielstwa, zrobiły swoje: sen mamy płytki, czujny.

Ale przedświt przychodzi nie tylko na dziecięcych stópkach, których kroki tłumią kapcie w urocze królewny, fantastyczne zwierzęta, piratów, fikuśne samochody – do wyboru, co kto lubi.

Jest przecież ta druga szczelina – pomiędzy nie do końca zasuniętą roletą a ramą okna: zasłaniając wieczorem okna, przeoczamy to – dosłowne i przenośne – niedociągnięcie. Jest jeszcze przecież przedzierający się przez poranną ciszę stukot pociągów: jak to się dzieje, że słychać go z tak daleka? Jak to możliwe, że towarzyszy mu monotonny głos zapowiedzi przyjazdów, odjazdów, opóźnień, w których nie rozróżniamy co prawda słów, nazw stacji i godzin, ale które bezbłędnie rozpoznajemy? Jest jeszcze zgrzyt pierwszych ruszających z pętli tramwajów, które biorą ten ostry zakręt. Jest też tłukący się echem po bloku kaszel sąsiadki; tak, kaszel jest jak głos – może być męski i damski, ten jest bez wątpienia kobiecy. Jest wreszcie wędrujący przewodami wentylacyjnymi delikatny, gorzki goryczą taniego tytoniu zapach pierwszego papierosa, którego odpala, nie mogąc dospać rana, emeryt z parteru.

Dzień przychodzi powoli. Pewnie, że i tak za szybko, ale jednak powoli. My jeszcze śpimy, chociaż to dziwny letarg, kiedy już rwą się fabularnie efektowne zakończenia naszych snów, których nigdy nie odzyskamy.

To właśnie przedświt – ten prześwit dnia dłuższego od najdłuższego w roku: w tej niewielkiej szczelinie widać coś jakby obraz całego dnia. Jak w soczewce? Nie, raczej w krzywym lustrze, w wykoślawionej wersji, we fragmencie, w wielu fragmentach ukazuje nam mało reprezentatywny projekt nadchodzącego dnia, jego bieda-zapowiedź, prognozę jego pogody, która nigdy się nie sprawdza albo – co dużo gorsze – sprawdza się prawie. W mało ciekawym i irytująco zawężonym skrócie ten trailer naszego dnia, naszych wielu smutno powtarzalnych dni, prezentuje nam to, co potrafimy w tym dostrzec, co z tego umiemy odczytać.

[2]

Opowiedzieć bowiem z tej pory nie potrafimy chyba niczego. Przedświt jest wydziedziczony z historii, ten czas tuż przed przebudzeniem jest narracyjnie martwy. Narrator co prawda żyje, ale śpi. Nawet ten trzecioosobowy, wszechwiedzący nie ma za wiele pracy – próbować relacjonować to, co się ukazuje w tej skromnej szczelince, na dodatek w półmroku jest zajęciem samobójczym.

Literatura przedświtu jest stosunkowo uboga. Znamy, oczywiście, brawurowy wstęp do arcypowieści, który startuje od tej pojawiającej się i znikającej „smugi cienia” pod drzwiami. (Czy zgodnie z logiką porannego pobrzasku nie powinna to jednak być „smuga światła”? Raczej trzeba uznać, że Marcel Proust po prostu wiedział lepiej).

Ale jedna powieść, nawet ta powieść, nie załatwia jeszcze sprawy. Wiadomo, że jest jeszcze inna powiastka, zresztą wykwitająca z tego początku, która jeśli przyjąć, że zaczyna się wieczorem, kończy się świtem. Do Człowieka, który śpi może jeszcze kiedyś będzie okazja powrócić.

Na razie – „Narrator, który śpi”, ewentualnie: „Narrator, który powoli się budzi, wybudza z nocy”.

Zresztą może zbyt wiele wymagamy. Naczytaliśmy się klasyka i teraz żyjemy w przekonaniu, że nic mu nie dorównuje? Nasi pokoleniowi klasycy tą porą nie interesują się przesadnie intensywnie (jeśli przedświt, to tylko pora imprezowego zjazdu, pora przedwczesnego trzeźwienia). I nie ma się czemu dziwić – narracyjna mitręga ponad siły naszych klasyków nie obchodzi. Tym bardziej że nie ma powodu przypuszczać, żeby miała się ona jakoś szczególnie odpłacić.

Owszem, zdarzają się pisarze, którzy stanowią wyjątek. Owszem, wyjątki dowodzą, że w tej porze mogą tkwić złotonośne pokłady. Ale nie znaczy to wcale, że wysiłek się opłaci. Albo chociaż zwróci.

[3]

Wśród tych wyjątków znalazłoby się kilku smutasów z Północy; szkoda, że nigdy nie było na nich mody, mimo że ta lubiła fińską prozę, tamten przeczytał całe sześć tomów „norweskiego Prousta”, ci zaczytywali się skandynawskimi kryminałami, a tamci – kupowanymi w kioskach sagami o wikingach. Nie były to jednak odruchy masowe. Może i dobrze, może nie było warto powszechnie dobijać się tą ich niewywołującą raczej nieopanowanego rechotu prozą. Może kiedy pojawią się jakieś weselsze pokolenia, będzie im trochę łatwiej. Klasycy długiej skandynawskiej nocy sobie poczekają.

Jest wśród nich Tarjei Vesaas – pisarz nocy najgłębszej. Wystarczy zatrzymać się na tytułach (i takie odruchy czytelnicze w tych czasach trzeba doceniać) jego powieści wydanych po polsku: Wiosenna noc, Nocne czuwanie, Dom w ciemności. Ale i w innych książkach noc pełni rolę bynajmniej nie dekoracyjną – w takim choćby Pałacu lodowym, którego historia nie dość, że cała mieści się w zimowym krajobrazie, to jeszcze głęboka noc jest tam tłem najbardziej istotnych i dramatycznych zdarzeń. Jeśli ktoś jest tak konsekwentnym pisarzem nocy, to może się zdarzyć, że okaże się również pisarzem jej końcówki, pisarzem przedświtu, prawda? Wystarczy dobrze poszukać. I oto w Wiosennej nocy pojawia się taki – głęboko znaczący, nieprzypadkowy – fragmencik:

Pośród całkowitej ciszy jechali przed siebie, mijali domostwa. Dotychczas tylko ptaki były rozbudzone. Ludzie niedoświadczeni nieszczęściem jeszcze spali.

Albo jeszcze inny, z powieści Ptaki tym razem:

Hege jak zawsze wstała pierwsza. Mattis już nie spał, ale leżał nadal przeżywając od nowa swój sen. Słyszał, że Hege sprząta w swej izdebce, po chwili wyszła. Mattis prędko odwrócił się do ściany, udając, że śpi.

Przedświt – generalnie wydziedziczony z historii – ma, jak widać, kilka niezwykłych, miniaturowych jego realizacji. Obie powyższe mikronarracje są dość wstrząsające za sprawą z trudem tamowanej grozy, zwykłego, nieefektownego – niezamierzonego może nawet? – okrucieństwa. I jak wieczorem trzymaliśmy się dnia, tak tuż przed świtem trzymamy się nocy i snu; uciekając przed nieszczęściem, odwracamy się do ściany.

Mroźna, północna wyobraźnia Vesaasa nie ma dla nikogo litości. Nie ma w swoich – wcale przecież nie tak skąpych – zasobach żadnego pocieszenia. W tej pierwszej otwartej szczelinie dnia, w tym prześwicie widać już całą odpychającą szarość skandynawskiego dnia („skandynawski dzień” to nie jest tutaj pojęcie geograficzne w żadnym razie, to jest – mówiąc wprost – metafora do powszechnego stosowania).

Jest jeszcze inna proza tego autora, którą zostawić trzeba na koniec Vesaasowskiej antologii przedświtu. Kto ją raz przeczyta, ten raczej nigdy nie zapomni – rzadka zupełnie cecha literatury najdoskonalszej. Dla nas, na których rodzicielstwo spadło tak niespodziewanie (tym bardziej niespodziewanie, że dość późno i wedle ściśle realizowanego planu kariery, kredytów i tak dalej), ma to opowiadanie jeszcze wymiar edukacyjny, jest w wysokim stopniu instruktywne. Pokolenie, które dorastało w epoce rozkwitu poradników wszystkiego (sukces, związki, organizacja czasu, sen, jak skutecznie rozmawiać, jak dobrze żyć, jak się najeść za pięć złotych, jak skutecznie handlować w internecie), nie jest – a szkoda – przyzwyczajone do takiego korzystania z literatury.

Opowiadanie pochodzi z wyboru krótkich próz Vesaasa, który po polsku nosi odstraszająco wprost atrakcyjny tytuł Koń z Hogget. Sam ten kawałek zatytułowany jest już lepiej – Odwilż – ale i na tym tytule odciska swoje widome piętno skandynawski klimat. Rozpoczyna się rankiem: „Gunhild spała jeszcze spokojnie w łóżeczku. Ale był już ranek i ojciec stał nad nią, by ją zbudzić i uściskać przed wyjazdem. Miał dziś jechać do miasta”. Może nas zaskoczyć owo odwrócenie ról – to ojciec budzi córkę, co nam się praktycznie nie przytrafia, a co jest naszym skrytym marzeniem. Pokazuje też, że pojęcie przedświtu nie jest ściśle związane z czasem astronomicznym i porą dnia – każdy ma taki przedświt, jaki mu się należy. Gunhild ma właśnie taki.

Ten maleńki rodzinny dramat jest rozpisany na kilkoro bohaterów: ojca (o imieniu Per) i małą Gunhild, których już poznaliśmy, a oprócz tego są jeszcze matka (o imieniu Karen), gosposia Åse i kotka Trine. Kotka jest tu może najważniejsza, bo to jej stan nadaje całej akcji rytm i wytwarza napięcie oczekiwania – Trine bowiem spodziewa się młodych. A razem z nią spodziewa się ich cały dom, szczególnie zaś mała Gunhild Trine natomiast wykazuje całkowity spokój na tle tego ogarniętego niecierpliwością domu.

No dobrze, wyjątkiem jest matka, która wykazuje wśród tej gorączkowości oczekiwania daleko idącą wstrzemięźliwość. Matkę męczy myśl ważniejsza: otóż Gunhild jest córeczką tatusia, matkę zaś uważa za zawadę na drodze do pełnej beztroski. Matka jest bowiem po matczynemu zasadnicza, podczas gdy ojciec małą rozpieszcza:

[Karen] walczyła z czymś w myślach. Myślała i myślała. Ale powiedziała:

– Czy chcesz mieć Gunhild tylko dla siebie? Próbujesz na wszystkie sposoby.

– Znów to samo. Niech Gunhild trzyma się tego, kogo chce.

– Per, wiesz dobrze, jak ją kupujesz. Kupujesz i kupujesz.

– No, dobrze. Kupuję rzeczy. Ale chyba nie ma w tym nic złego.

– Robisz to w dziwny sposób, bo chcesz ją mieć dla siebie.

Czy każdy nie odbył kiedyś podobnej rozmowy? Albo chociaż przy niej nie asystował? Rozpieszczasz ją, ty jesteś od zabawy, a ja od samych obowiązków, znowu prezenty! Vesaas trafia tu w samo sedno, w ciemne jądro rodzinnego dramatu, który trwa stale, stale się powtarza – z drobnymi wariacjami. Jest tu, oczywiście, i pewien naddatek: „kupujesz i kupujesz”, mówi Karen, sugerując, że nie tylko w tej nierówności podarunków tkwi problem – kupujesz ją na różne sposoby, oskarża. Ta nierówność, zachwianie rodzinnej równowagi jest źródłem niepokoju. Jeżeli dzisiaj zachwycamy się skandynawską równością płci, tu znajdziemy jej źródła: krucha równowaga rodzicielskich ról jest tam ćwiczona od lat, jak widać.

Zapada noc po dniu, który niczego nie przyniósł, poza staraniami Gunhild o przyspieszenie akcji porodowej: a to ściskała brzuch Trine, a to zrzuciła donicę, żeby kotkę przestraszyć. Zapada więc noc i powoli, im dalej w noc, zbliżamy się do rozwiązania. A nawet, tak jest, dwóch rozwiązań. Trine się wreszcie okociła – na łóżku, w pościeli małej Gunhild, podczas jej snu. Matka z Åse idą do kuchni, żeby przygotować gorącą wodę i – jednocześnie – przygotować finał tej historii:

W kuchni krzątały się matka i Åse. Åse spoglądała od czasu do czasu na Karen.

– Czy woda jest ciepła? – zapytała matka.

– Tak, już jest gotowa. Ale, słuchaj, ktoś był w nocy w kuchni.

– Psst. Per przyjechał już dziś w nocy, był w kuchni i wziął sobie coś do jedzenia.

– Psst? – powtórzyła Åse pytającym tonem, ale matka przerwała jej.

Powiedziała jej, jak się sprawa miała:

– Tak. Gunhild dowie się dopiero jutro.

Åse zrozumiała, że coś się za tym kryło.

– Że też nie przybiegł, kiedy Gunhild wołała.

– Nie – odparła matka – dał mi szansę...

Oto zapowiadane drugie rozwiązanie, które przydarza się tej samej nocy, u jej końca. Wiadomo przecież, że nikt już w tym domu nie zaśnie. Na tym mniej więcej polega też urok tego czasu: jest jakaś szansa, że w tym prześwicie pokazuje się nam obraz, który jest tak niewyraźny, że aż nieostateczny. Jeżeli to prognoza pogody na ten dzień, to taka, która z niewiadomych powodów zamęcza nas szczegółami, którym przypisano żałośnie niskie prawdopodobieństwo.

Nic nie jest jeszcze pewne i istnieje szansa? Istnieje nieskończenie wiele szans, ale – niestety – nie dla nas? Czyżby tak to szło, czyżby ten złośliwie nieomylny klasyk i nasze nadzieje komentował bez żadnej ulgowej taryfy?

[4]

No dobrze, w niezbyt obfitej literaturze przedświtów, czasu tuż przed przebudzeniem, prześwitów dnia przydarzyło się jeszcze jedno arcydzieło. Tym razem jest to smutas z Południa, może na zasadzie wyjątku. Danilo Kiš w Encyklopedii umarłych zamieścił opowiadanie o trzech śpiących; właściwie o trzech śpiących i psie. Mogłoby to opowiadanie nosić tytuł „Trzej śpiący i pies”, ale na szczęście nosi inny: Legenda o śpiących.

Proza to osobliwa i czarująca swoją piękną i nienachalną stylizacją na język świętej księgi. Potrafimy, jak się zdaje, docenić w pełni ten urok my, chwilowo jedyne może takie pokolenie – powiedziałbym – religijnie indyferentne, a może nawet (wedle polskich, dość wyśrubowanych norm) żarliwie ateistyczne. Pewnie, że nie całe, ale jednak wyróżniające się na tle poprzednich i – co zauważamy ze zdziwieniem przemieszanym z dumą – kolejnych, które porwał już ten wezbrany konserwatywny nurt ulicznej mody patriotyczno-religijnej: Bóg, honor, ojczyzna, obrońcy chrześcijaństwa, Boża husaria, rycerze przedmurza.

Depresja i religia to puzzle z innych zupełnie układanek, co wcale nie znaczy, że brakuje takich, którzy próbują je na siłę wciskać, układając jeden, dziwaczny obrazek.

Potrafimy więc docenić te biblijne stylizacje bardziej, bo z większej odległości, z większej – można zaryzykować – obojętności.

O czym jestLegenda o śpiących? O tym majestatycznym języku, oczywiście. Jest o tym, co ten język za sobą niesie, czyli o złudnej obietnicy zbawienia. Oto jeden ze śpiących budzi się w ciele „zapieczętowanym ołowiem snu” w wilgotnej grocie, w której ową trójkę złożono. Budzi się, żeby przypomnieć sobie ostatnie chwile życia, żeby je sobie, mozolnie przedzierając się przez sen, zrekonstruować w niewyraźnej wizji, której statusu („Czy to także był sen?” – pyta samego siebie po wielokroć i nie potrafi tego rozstrzygnąć) nie umie ustalić. „Czy był to sen lunatyka, sen we śnie, bardziej przeto rzeczywisty niż prawdziwy sen, albowiem niepodobna go mierzyć siłą przytomności, niepodobna go mierzyć świadomym czuwaniem, jako że z tego snu człowiek ponownie do snu się budzi?”.

Nic się już do końca nie odmieni – ten jeden obudzony będzie, leżąc w ciemności groty, daremnie wytężał wzrok, żeby dojrzeć swoich towarzyszy, którzy być może przeżywają to samo – tego nie wiemy i się nie dowiemy. Będzie leżał w tej pułapce życia po śmierci, w tej matni zbawienia, w potrzasku zmartwychwstania.

Tak to czytam – jako opowiadanie grozy: co jeśli tak właśnie wygląda realizacja tej obietnicy, że ze snu śmierci budzimy się w kolejny sen, tylko jeszcze potworniejszy, bo wszystko, co śnimy, jest znów – jak to bezlitośnie opisuje Kiš – „grobowcem ciała i ciemnością duszy, królestwem mroku, zatęchłym pałacem z zielonej stęchlizny, która zakradła się do jego [tego śpiącego] serca i skóry, do szpiku kostnego i płynu mózgowego, daremnie przeto sprawdza, daremnie dotyka suchymi, strudzonymi palcami wilgotnych, lodowatych kamieni, daremnie rozwiera powieki, daremnie dotyka ich palcami, by sprawdzić, czy nie jest to, ach!, sen i urojenie, owa cisza przewiercana kapaniem niewidocznych kropel z niewidocznego stropu groty, ów mrok nagryzany ledwie słyszalnym szmerem; daremnie wytęża słuch, aby usłyszeć pieśń i lament piszczałek, usłyszeć pieśń także i teraz pamiętaną, zapamiętaną przez jego ciało”.

Daremnie – to jest refren przedświtu, tak jak jest nim to zawołanie: „Czy to także jest sen?”. To refreny tej piosenki, którą tak doskonale pamięta ciało na chwilę przed tym zmartwychwstaniem. Jedynym, w jakie da się uwierzyć: porannym.

[5]

Odmykamy więc nieśmiało powiekę. Czas powrócić do przerwanego lamentu: literatura przedświtu jest rzadka, jeszcze rzadsza jest optymistyczna literatura przedświtu. Odwilż Vesaasa w jakimś perwersyjnym trybie spełnia kryteria optymizmu, nawet jeżeli tylko umiarkowanego, kawałek Kiša – wręcz przeciwnie.

Pora wyjątkowych szans i regularnego, zwykłego bezruchu, rutyny – wczesne poranki poddane są rutynie w sposób szczególny. Tak zwany „skoro świt” – to pora bulgoczących ekspresów do kawy, szumiącej w kranach wody, szeleszczącego papieru śniadaniowego, szurania po schodach stóp tych nieszczęśników, którzy pracę zaczynają bladym świtem, o nieludzkich zupełnie porach. Szuranie, szelest, szum – problematyczne dźwiękowe tło poranków.

Ale ta przeurocza – mimo mroku – Vesaasowa bajka o dobrym (w miarę) zakończeniu uświadamia nam coś jeszcze, przynosi jeszcze jedną smutną prawdę: dla naszych dzieci nie miewamy przecież takich niespodzianek, co nasze szanse jeszcze umniejsza. Mamy dla nich tylko rutynę kolejnego dnia, którego nie odróżnią wkrótce od całej reszty dni. Mamy dla nich pośpiech, drogę do szkoły, przedszkola, może żłobka – do wyboru; mamy perspektywę świetlicy, obiadu w stołówce, a jeżeli się uda – zajęć dodatkowych. Układanka dnia, który ma się zacząć, składa się z nielicznych elementów, a i te są jak ze starej szkolnej wycinanki dla klas pierwszych: „na pierwszy miesiąc nauki w klasie I” – tak napisali na okładce.

WYCINANKA

Zadaniem tej wycinanki jest: po pierwsze, zaspokoić obecne w tym wieku naturalne zainteresowanie pismem, książką, czytaniem, pisaniem poprzez danie dziecku możności – naiwnego wprawdzie – lecz jednak doraźnego, bezpośredniego czytania całych wyrazów i tekstów zamieszczonych nad obrazkami, pod nimi oraz obok nich; po drugie, powiązać słowo pisane z przeżyciami dziecka oraz czynnością manipulowania, wykonywania zabawek, rozcinania i układania loteryjek i dobieranek obrazkowych; po trzecie wreszcie, przez wzrokowe wyodrębnienie niektórych części wyrazów przysposobić dzieci do słuchowej i bardziej szczegółowej analizy w późniejszej nauce elementarza.

Dziecko szuka tu bowiem poznanego właśnie wyrazu, a odpoznawszy – odwzorowuje, czyli: odtwarza jego kształt czy to z wałeczków plasteliny, czy to za pomocą przezroczystego papieru lub też odręcznie. Loteryjki czy układanki wyzyska dziecko, odcinając wyrazy i obrazki, a także dobierając je parami lub układając z nich zdania, historie, dialogi, całe opowieści, które rozrosną się w narracje, powieści, epopeje, bowiem raz puszczona w ruch machina słów nie może się zatrzymać, raz wykiełkowawszy z tych kilku części wyrazów, ubogich brzmieniowo i znaczeniowo sylab, będzie się rozrastać w nieskończoność, oplatać wszystkich i wszystko jak jakieś baśniowe drzewo.

[6]

Kierowani rodzicielskim instynktem zainteresowaliśmy się literaturą naszych dzieci, a może nawet – literaturą dla dzieci po prostu. Naiwnie sądzimy bowiem, że przypomnimy sobie smak własnego dzieciństwa. Czy tam – myślę tu o książkach dla dzieci, a nie o własnym dziecięctwie – pojawiają się jakieś blade świty? Czy zdarza się, że jakiś litościwy pisarz zajmuje się tą nieludzką, bo na wskroś dziecięcą porą?

Świt jest przecież dzieciństwem dnia, musi i nasze dzieci ktoś w tę porę literacko wprowadzać. Inaczej nie pozostanie nam nic innego jak głośna lektura Vesaasa przed snem.

„A poczytasz mi, mamo, tato, poczytasz? Rodzice, poczytacie mi trochę? Przecież cała Polska czyta dzieciom”.

„No dobrze, ale co?”

Vesaasa? Ostatecznie przecież kochamy dzieci i nadal wierzymy, że rodzicielską misją jest zaszczepienie w nich upodobania do literatury (więc może jednak nie Vesaasa, co?).

Na przekór wszystkiemu jeszcze wierzymy, że powinniśmy im czytać, że warto. To ostatnia dewocja, która nam pozostała, heroiczna religia, pełna zwątpień i beznadziei, może najbardziej wymagający kult. Z okrutnym i niesprawiedliwym bogiem czarnych literek na białym tle, z aniołami o twarzach krytyków literackich, z anielicami o zachrypniętych, zakurzonych głosach bibliotekarek osiedlowych filii na ostatniej prostej do emerytury. Niebo wyobrażone na wzór szkolnej czytelni, piekło przypominające skup makulatury. Albo na odwrót. Nikt tego nie wie, bo teologowie tej religii są jeszcze bardziej niż w przypadku innych wyznań podzieleni, skłóceni – rój heretyków pozbawionych organizującej wszystko prawowiernej doktryny, synod zbuntowanych biskupów bez papieża, z których każdy dla siebie stanowi jednoosobowy oddział Świętej Inkwizycji.

Naturalny odruch kieruje od razu ku północnym, skandynawskim smutasom, a właściwie: smutaskom – nie, to nie jest zdrobnienie, to femininum, bo z własnego dzieciństwa pamiętamy te brawurowe klasyczki dziecięcej literatury. Bierzemy się najpierw za to, co znamy, w cielęcym przekonaniu, że nasze dzieci będą się wychowywać na tych samych klasykach, przy których my wzruszaliśmy się te trzy, cztery dekady temu. Już same nazwiska brzmią rzewną melodią: Tove Jansson, Astrid Lindgren. Ale przecież za nimi idą już inne, nowe (no, przynajmniej nowsze): Gunilla Bergström, Åsa Lind, Pija Lindenbaum. Weszły do naszych codziennych lektur, czytamy je częściej niż naszych klasyków – nasze własne, dorosłe zupełnie nowości piętrzą się i kurzą obok łóżka nietknięte, ale Nusia i Albert towarzyszą nam codziennie, bo są – w przeciwieństwie do lektur z działów „humanistyka” i „powieść współczesna” – lekturą obowiązkową każdego dnia. Codzienny obrządek naszego kultu. Och, depresyjna i samotna Nusia, wzorowy prokrastynator Albert – nowi bohaterowie pokolenia depresyjnego wyżu. Odziedziczeni – co za paradoks! – po własnych dzieciach.

Poszukiwania zaczynają się całkiem dobrze. Oto książka dla dzieci i nie-dla-dzieci jednocześnie: Lato Tove Jansson. Otwieramy i czujemy, że Tove może być pisarką bladego świtu, wczesnych przebudzeń, niedosypiania: „Był wczesny, bardzo ciepły poranek lipcowy, w nocy padał deszcz” – oto początek opowieści. I tak nie jest źle – jakoś się to mieści w nadziei oswajania dnia; takie obietnice nam dawajcie, myślimy z ufnością i bierzemy następne klasyczki.

Astrid Lindgren? Może być; ale nie Dzieci z Bullerbyn, chociaż jak przez mgłę rysują się jakieś obrazy nocowania w stogu siana – była noc, więc może być po niej poranek. Ale może jej opowiadania? Południowa Łąka? Ten refreniczny początek wszystkich próz tomu: „Dawno, dawno temu, w czasach wielkiej biedy...”, nie wzbudza podejrzeń, chociaż pewnie powinien. W czasach wielkiej biedy przedświt jest ciężki: „Raniutko Mattis i Anna wzięli się za ręce i ruszyli do szkoły”. Szkoła, która miała być chwilowym wybawieniem od udręki pracy, nie spełnia pokładanych w niej nadziei. Szarość jest najważniejszym kolorem tego świata – nauczyciel jest złośliwym sadystą, a szkoła jest szara. Szara jak norniki.

Norniki? Tak, to jest centralna metafora tego świata, który zbudowany jest z szarości. I dzieci przypominają norniki: biegają jak norniki, jedzą jak norniki i w ogóle – jak zostało napisane – „żyją życiem norników”. Czas największej grozy rodzeństwo (Mattis i Anna – sieroce rodzeństwo przygarnięte przez innego sadystę) spędza w tytułowej Południowej Łące (to nazwa wsi czy przysiółka, a nie polany, stąd ten przyimek), wymyślonej krainie, która w końcu stanie się ich grobem; bo śmierć czai się w tej powiastce stale, ale pewnie ze względu na jej norniczy kolor widać ją niewyraźnie. Ta historia to jakiś wariant przygód Kaja i Gerdy, tyle że bez happy endu. Dzieci wchodzą do swojej imaginatywnej krainy, w której jest ciepło i jest co jeść, po czym zatrzaskują za sobą furtkę.

Czytając tę bajeczkę dzieciom na dobranoc, może warto im oszczędzić interpretacji, ale siebie raczej oszukać trudno. Norniki żyją dość krótko: w sprzyjających warunkach przeżywają nieco ponad rok, dlatego też ze wszystkich ssaków najszybciej osiągają dojrzałość płciową. Metafora jest bezlitosna. Ilu z nas żyje życiem norników?

Osobliwe są skandynawskie pocieszenia. I ten szczególny zestaw zwierząt, ten dziwny świat na pograniczu ludzkiego i zwierzęcego. Ci miniaturowi ludzie (powiedzieć, że są to postacie antropomorficzne, to zdecydowanie za mało) prowadzą dziwną ludzko-zwierzęcą egzystencję: mówią, ale jakim językiem, skoro rozmawiają ze zwierzętami; wyglądają jak ludzie, ale w innej zupełnie skali. Trudno się zdecydować: prawie ludzie czy o wiele więcej niż ludzie?

Ta nieustanna migracja ze świata zwierząt do świata ludzi albo w drugą stronę – granica jest zupełnie przepuszczalna, otwarta na oścież jak w strefie Schengen, żadnych kontroli granicznych, żadnych stanic, żadnej służby celnej: panuje tutaj nieustanny ruch. Trzeba być na to wyczulonym, bo bladym świtem każdy przeżywa coś podobnego – ta poranna szczelina jest przejściem granicznym do ludzkiego świata. Czy sen jest światem zupełnie zwierzęcym, tego nie trzeba koniecznie rozstrzygać; zależy, co się komu śni. Ale zdarza się przecież, że budzimy się do życia życiem norników. I co wtedy?

W serii książek o Piaskowym Wilku i Karusi Åsy Lind to wilk – wymyślony przyjaciel dziewczynki – usadowił się na dziwnej, potrójnej granicy światów: ludzkiego, bo mówi; zwierzęcego, bo to jednak wilk; nieożywionego, bo przecież jednak jest piaskowy.

„Ale wymysły nie są naprawdę – powiedziała Karusia. – A niby jak, jeśli nie naprawdę – śmiał się Piaskowy Wilk. – Jeśli coś jest ważne, musi być naprawdę!” – mówi wilk, ostatecznie przesądzając o ontologicznym statusie literatury, jej miejsc, rekwizytów i bohaterów. Są i poranki, są przedświty. Oto mała Karusia spędza noc na wymyślonym, czyli bardzo naprawdę istniejącym (skoro jest dla niej taki ważny) żaglowcu, który płynie przez Morze Gwiaździste: „Gdy Piaskowy Wilk obudził Karusię, świtało. Żaglowiec znajdował się bardzo blisko brzegu. Z pokładu widać było plażę przy domu Karusi. Piaskowy Wilk powiedział, że przyśnił mu się wiersz. Ale niestety został w jego śnie”. Przedświty Karusi są filozoficzne – to już chyba czuć, prawda? W innym miejscu taki ma problem:

Karusię wyrwały ze snu głuche pomrukiwania burzy i dzwoniący o szyby letni deszcz. Usiadła na łóżku. Był środek nocy i w pokoju Karusi panowała prawie całkowita ciemność. Ściany były ciemnoszare. Kołdra czarna.

Dziwne, pomyślała Karusia. Nic się nie zgadza.

Położyła się i zasnęła.

A gdy się obudziła, był ranek. Słońce zaglądało przez szyby do jej pokoju. Ściany były białe. Kołdra czerwona.

Czyli właściwie – znów nic się tu nie zgadzało. Bo przecież nic nigdy się nie zgadza. Ten początek dnia jest czasem bolesnego uzgadniania nowych reguł, ale z tym uzgadnianiem rzecz się ma podobnie jak z prognozami pogody – wszystko jest prawie. Nic z niczym nie uzyskuje jakiejś ostatecznej tożsamości: ani wyobrażenia z rzeczywistością, ani pamięć z teraźniejszością, ani nastrój z humorem. Choćby taki zegar i czas: Karusia ma zresztą nadzieję, że zakopanie zegara zlikwiduje czas. Jeśli istnieją jakieś dokładniejsze analogie, zostają – niestety! – we śnie Piaskowego Wilka, gdzie rzeczy rymują się dokładnie, pełnym i głębokim rymem.

A cykl Piji Lindenbaum o Nusi – och, znamy to na pamięć. Znamy na pamięć, bo nasze dzieci uwielbiały te ilustrowane powiastki, a i my mieliśmy sporo powodów, żeby ich dziecięce zachwyty podzielać. Choćby część Nusia i baranie łby – ze względu na takie mocne otwarcie: „Nusia wyjechała. Od wielu dni mieszka w domu, który nazywa się Hotel”. To się właśnie nazywa mocne otwarcie. Poranków i przedświtów nie znajdzie się przesadnie wielu, ale jeden jest. Jeden, ale za to jaki. I znowu jest wilk, właściwie – cała wataha.

Część Nusia i wilki zaczyna się w przedszkolu. Nusia razem z przedszkolem idzie na spacer do lasu. Nusia nie przeskakuje rowu z wodą, bo się boi. Nusia nie głaszcze psa, bo się boi (gdyby miał drzazgę w łapie, mógłby ugryźć; tak, „głaźbę w łapie” – powtarzały za nami nasze dzieci i już było wiadomo, że tu idzie o jakiś podstawowy dziecinny lęk). Bo Nusia wszystkiego się boi. Kiedy ktoś się boi, przydarza mu się wszystko, co jego lęki może wypróbować. I Nusia, która boi się wszystkiego, gubi się w lesie. Zgubić się w lesie to jest więcej niż zgubić się gdziekolwiek indziej. W lesie błądziła Czerwony Kapturek, w lesie gubili się Jaś z Małgosią. Każde dziecko wie, że to się nie musi wcale skończyć dobrze.

Mała spotyka w lesie wilki (opcji nie ma przesadnie wielu: jeżeli nie wilki, to pewnie czarownica), które Nusia – jak przystało na dziewczynkę, która boi się wszystkiego – pyta o drogę do domu. Wilki drogi nie znają. „To co, pobawić się z wami?” – pyta dziewczynka, a zaskoczone wilki najpierw odpowiadają co prawda: „My się nie bawimy. My stoimy za drzewami i zgrzytamy zębami”, ale w końcu jednak się z nią bawią. Tak jak potrafią. Kiedy nadchodzi noc, Nusia kładzie się z wilkami i śpiewa im smutne piosenki, wilki nie mogą opanować łez. W końcu zbliża się świt:

Nusia budzi się, bo w uchu biega jej mrówka. Księżyc znikł, a między drzewami przedziera się dzień. Nikt mnie nie znalazł, myśli Nusia. No to sama muszę znaleźć moje przedszkole.

– Do widzenia – szepcze i głaszcze znoszone futra. – Muszę już iść.

Ale za chwilę słyszy za sobą sapanie. To wilki hopsają przez mchy.

– HALOOO! – wyją – idziemy z tobą. Nie możesz przecież sama chodzić po lesie. A zresztą i tak nie mamy nic innego do roboty.

Po chwili dochodzą do łąki, za którą Nusia dostrzega przedszkole. Koniec bajki. Świat Nusi, ten raczej przyjazny, chociaż pokręcony świat, czy dowodzi, że lepiej się zgubić z wilkami niż z przedszkolem znaleźć? Że lepiej bać się z przedszkolem niż się nie bać z wilkami? Tak czy inaczej w tym obrazku przedświtu nic się nie zgadza i właściwie – całe szczęście.

Albert nie jest taki pokręcony. To znaczy – sam Albert może i jest, ale nie jego historie. Ma co prawda zmyślonego przyjaciela, ale można uznać, że to norma. Podczas gdy Nusia jest małą dystymiczką, Albert (który w oryginale nazywa się Alfons Åberg) jest wzorowym prokrastynatorem. Jego zwlekanie dotyczy każdej pory dnia, ale ranne jest najbardziej widowiskowe: kiedy ma się spieszyć do przedszkola – w części Pospiesz się, Albercie – wyśpiewuje swój poranny hymn, którego oczywistym refrenem jest: „Jeszcze tylko...”.

Jeszcze tylko to, jeszcze tylko tamto – świata dookoła jest zawsze za dużo, nie mieści się w naszych, to znaczy Alberta, planach dnia, w biegnącym czasie. Albert jak urodzony odwlekacz nie chce zakopywać zegara, bo zegar nie jest mu do niczego potrzebny: czas nie robi na nim żadnego wrażenia, bo goni go kaskada małych, ale bezwzględnych konieczności, z których każda wywołuje następną, sprawiając, że Albert Albertson jest od bladego świtu zajęty, zagoniony, zalatany. Pospiesz się, Albercie! „Dobrze, jeszcze tylko...”

Śledzenie świtu w Muminkach to zajęcie, które stanowi niewielkie wyzwanie. Tove Jansson już pierwszą powieść tej sagi – Małe trolle i duża powódź – oparła na poszukiwaniu słońca, oczekiwaniu na świt: małe trolle wędrują przez ciemność, w której potrzeba co chwilę jakiegoś światła, jakiegoś zastępczego słońca – są robaczki świętojańskie, są kwiaty świecące własnym światłem („niczym migotliwe lampy”), są wreszcie błękitne włosy Tulippy („świeciły jak najjaśniejsza jarzeniówka”) i słońce starego pana („Wszystko sam zrobiłem – powiedział. Słońce też. Gdy na nie spojrzeli, zobaczyli, że nie jest prawdziwym słońcem, tylko wielką lampą z frędzlami ze złotego papieru”).

Gdy wreszcie pojawia się prawdziwe słońce, zaraz rozpętuje się burza i wszystko przykrywa „czarny wał chmur”. I znowu trzeba szukać słońca w odbiciach, zbłąkanych przebłyskach, trzeba go szukać do czasu, aż wreszcie nastaje ranek: „Następnego ranka okazało się, że woda jeszcze bardziej opadła i wszyscy razem wyruszyli w pięknym słońcu i bardzo dobrych humorach”.

Czekanie na słońce to jest motyw stały, powracający, ale też ładny. W Zimie Muminków jest ten uroczy opis pierwszego wzejścia słońca po długiej zimie: „Nagle wełnisty puszek na grzbiecie Muminka zjeżył się. Na mrocznym niebie, tuż nad horyzontem, zabłysło coś czerwonego; potem zgęstniało w wąskie czerwone pasmo, które rzuciło na lód długie promienie światła”. Muminek szaleje z radości: całuje w środek pyszczka małą Mi, wyrzuca w powietrze cztery małe rybki, które złapała Too-tiki, wreszcie – staje na głowie. Ale „w tej samej chwili lód pociemniał” i „czerwone pasemko schowało się za horyzont”. To była dopiero pierwsza nieśmiała próba nowego dnia, nowej wiosny, nowego życia. „Dla słońca to nie takie proste wzejść od razu na niebo”.

[7]

Muminek jest Orfeuszem, który cieszy się zdecydowanie przedwcześnie. Okrąglutki, puchaty i miluśny niezgrabiasz ma wszystkie cechy tej mitycznej figury. A szczególnie tę jedną i najważniejszą: niecierpliwość. A na dodatek: niecierpliwość w oczekiwaniu na dzień, niesforną ekscytację w obliczu dnia. Muminek jest Orfeuszem, który przedwcześnie staje ze szczęścia na głowie.

Przedświt jest porą orfejską. Ulokowany na przecięciu – czy lepiej: na styku – nocy i dnia jest momentem, w którym złapany w pułapkę Orfeusz budzi się ze snu w koszmar. Nie rozmyślamy o tym tak sobie, nie rozmawiamy o tym bez powodu – raczej ostrzegamy się nawzajem, żeby nie powtórzyć losu Muminka, Orfeusza, żeby nie ulec niecierpliwości, żeby nie stawać z radości na głowie.

Gdyby jeszcze do kogoś nie dotarło: poranek, świt, czas przebudzenia jest porą ryzykowną i wytłumaczeni są ci, którzy wolą ją przetrwać na dogorywającej imprezie, na budzącym się kacu, na końcówce nocnego zjazdu. Najgroźniej jest o świcie we własnym łóżku? Może tak właśnie być. Te dwie perspektywy – nocy i dnia – dopadają każdego w tej chwili dziecięcej zupełnie bezradności, krzyżują się niebezpiecznie, wywołują zamieszanie. Wzrok gubi się w tym zamieszaniu.

Z punktu widzenia dnia chce on pokonać dzielącą ich odległość, zlikwidować dystans poprzez ustanowienie kontaktu wzrokowego, który zaświadczy o sukcesie lub porażce jego wysiłków. Jego wzrok nie napotyka jednak żadnej objawiającej się obecności.

Tak pisze John Gregg o Orfeuszu na marginesie Spojrzenia Orfeusza Maurice’a Blanchota. Ale i o każdym z nas to jest, o nas otwierających oczy: to pierwsze spojrzenie przez szczelinę odemkniętych powiek taki właśnie miewa charakter. Orfeusz wychodzący z piekieł jest figurą naszego przebudzenia. Brnie przez noc ku niepewności dnia – byle do świtu, można by powiedzieć.

Byle do świtu? Naprawdę? Żeby zobaczyć, że nic się jednak z niczym nie zgadza i że nocna wyprawa była zupełnie po nic? Żeby znów się poddać tyranii zegara (od tych pierwszych chwil właściwie, jeszcze przed przebudzeniem, o ile ktoś się budzi z budzikiem) i znów chcieć go zakopać? Depresyjne charaktery nie takie paradoksy pokonywały, prokrastynacyjne umysły nie do takich zadań się wyrywały.

Orfeusze, pobudka! – woła ktoś wojskowym, kapralim głosem. Wstawać, wstawać! – terroryzuje nas budzik. Jeszcze śpicie, nasi Orfeusze? – pytają nas zdziwione dzieci przez szczelinę w uchylonych drzwiach. Prognozy pogody są coraz gorsze. Orfeusze? Naoglądaliśmy się ich, nawet nie wiedząc, że patrzymy na siebie. Ci o bezmyślnej twarzy Brada Pitta (z Siedem), błazeńskiej minie Robina Williamsa (z Między piekłem a niebem) czy zapitym grymasie Nicolasa Cage’a (z Zostawić Las Vegas). Nie jest może najgorzej ze względu na całkiem przyzwoitą atrakcyjność tych obrazów, ale prognoza nie jest najlepsza. I czy to może być przypadek, że orfejski mit aktualizuje trójka aktorów depresyjnych?

Co innego w kultowym filmie naszego pokolenia – Czarnym Orfeuszu (reżyserował kultowy twórca naszej generacji – Marcel Camus)... Żarty, tanie żarty – nikt tego filmu nie widział, nawet ci, którzy pasjami oglądali kanały ze starym kinem, jakieś TCM czy inną tam Europa Europa na swoich satelitach. Film dokonał co prawda całkiem brawurowego wyczynu, zdobywając i Oscara, i Złotą Palmę, ale wszyscy zdążyli o nim zapomnieć. Ostatnio, kilka lat temu właściwie, ktoś go przywołał w kontekście Baracka Obamy; Czarny Orfeusz był podobno ulubionym filmem jego matki.

Rzecz rozgrywa się w Rio de Janeiro w ciągu dwóch dni czasu karnawału, dokładniej: głównie na przedmieściach, w dzielnicy faveli. Odmienne to dzielnice biedy od tych, które znamy z bieżących programów informacyjnych (film wypuszczono w roku 1959): owszem, chatki sklecone z byle jakich resztek, jakichś desek, śmieci, ale nie są aż tak ściśnięte, raczej – rozrzucone po skałach i wzgórzach, jasne i kolorowe, z widokiem na morze.

W jednej z chatek mieszka zaręczony właśnie Orfeusz, motorniczy, ale też śpiewak i tancerz, lider jednej ze szkół samby. Na przedmieściu zjawia się Eurydyka, która ze swojej wioski ucieka przed jakimś tajemniczym prześladowcą. Chroni się u kuzynki, która jest sąsiadką Orfeusza. Orfeusz i Eurydyka zakochują się w sobie nagle i niespodziewanie, a dziewczyna u Orfeusza szuka schronienia, kiedy na przedmieścia dociera ów tajemniczy człowiek w przebraniu śmierci. Ten następnego dnia znów szuka Eurydyki, która ucieka do opuszczonej zajezdni tramwajowej (stróżuje tam Hermes), gdzie ginie porażona prądem. Tymczasem Orfeusz – nieświadomy tego – szuka jej podczas szalonej nocy karnawału. Wreszcie trafia do miejskiej kostnicy, gdzie znajduje ciało Eurydyki. Gdy wraca do domu z martwą kochanką na rękach, jego zdradzona narzeczona zabija go celnie – choć w furii przecież, można powiedzieć: w afekcie – rzuconym kamieniem. Dwa ciała – Orfeusza i Eurydyki – spadają z wysokiej skarpy, żeby spocząć na rozłożystych liściach egzotycznych roślin porastających skalny występ. Koniec bajki.

Bajka się kończy, ale zostaje jeszcze dużo do opowiedzenia. Bo chociaż cały prawie film wypełnia niemożliwy niemal do zniesienia nadmiar śpiewów i tańców, to w tym zalewie tandety można znaleźć kilka tropów ciekawych, nawet – bo ja wiem? – wstrząsających. Ile samby można znieść? Tyle akurat, żeby tych tropów nie pogubić. Nie wszystkim się udaje. Ale moi rówieśnicy rozmiłowani w sztuce zaangażowanej powinni to docenić. Pomimo samby i obok śpiewów, tańców i całej tej karnawałowej szmiry, tuż obok tandetnej musicalowej konwencji – opowiadana jest historia ściśle wywrotowa. Czarny Orfeusz jest czasem oskarżany o rasizm, za co winę ponosi pewnie kilka dzikich scen, gdzie czarni są przedstawieni w sposób dość – można powiedzieć – zwierzęcy, ale to pomyłka. Bo w istocie to historia o ekonomicznej i rasowej nierówności, uniwersalna historia o politycznym ucisku.

Pośród tumaniącego tańca i śpiewu trudno może zobaczyć te dwa skontrastowane ze sobą obrazy: przeludnionych dzielnic biedy i pustych, bezludnych, porażających geometryczną grozą dzielnic bogatych; w pewnym momencie tramwaj z biedotą jedzie mostem ponad tą dzielnicą jak z Hoppera czy de Chirico – zupełnie jakby to był wariant kładki nad Chłodną w Warszawie. Pośród tego ogłupiającego tańca i śpiewu policja upycha ludzi w furgonetkach; jeden z policjantów, który rozpoznał w Orfeuszu mistrza samby i prosi, żeby ten pokazał mu swój popisowy krok, tłumaczy: „To kibice piłkarscy”, chociaż ludzie są przebrani w karnawałowe stroje. Orfeusz trafia do Urzędu ds. Osób Zaginionych, w którym jakiś samotny sprzątacz zamiata papierzyska i mówi do Orfeusza: „Tu nie ma zaginionych, jest tylko mnóstwo papieru. Ale wśród papierzysk nie znajdziesz zaginionych. Przeciwnie – tu właśnie oni giną. Czy sądzisz, że papier o kogokolwiek się troszczy?”.

Już po tych scenach narkotycznego, uwodzącego tańca i śpiewu, po nocy, u progu dnia Orfeusz trafia do miejskiej kostnicy. Kto dotrwał do tego momentu, temu będzie to wynagrodzone i dowie się, o czym był ten film. Scena jest kluczowa i tak istotna, że zarządcę kostnicy zagrał sam reżyser. Biały, jak wszyscy przedstawiciele grup uprzywilejowanych w tym czarno-białym (chociaż przecież bajecznie kolorowym) filmie: policjanci, urzędnicy, widzowie tego karnawałowego spektaklu. Czarni, zdaje się, że są widoczni tylko dlatego, że trwa karnawał – to mityczne odwrócenie biegunów świata, który staje na głowie – zupełnie jak Muminek, ale przecież cieszy się przedwcześnie. Widać ich tylko dlatego, jak można przypuszczać, bo się przebrali, bo w swoich przebraniach odgrywają karnawałowe role, porzucają swoje zwykłe, czarne, niezauważalne życie.

Tu, w kostnicy, są przebrani za zmarłych, za ofiary jakiejś dziwnej, bezpodstawnej opresji państwa. Odgrywają spokojnie tę ostatnią z karnawałowych ról. Zarządca czy też stróż morgii najpierw proponuje Orfeuszowi pozostawienie ciała Eurydyki „na potrzeby nauki”. „Tak byłoby – dodaje z troską – taniej”.

Wielka chłodnia, a w niej ciała – bez wyjątku czarne – na tle trupiej bieli kafli, którymi wyłożone są ściany. „Karnawał się skończył, nic już się nie da zrobić” – mówi bezradnie nadzorca. I dodaje: „Śmierć jest tutaj taka tania”.

[8]

Tak, grozę tej chwili – przebudzenia? momentu tuż przed przebudzeniem? – można opowiedzieć w języku polityki; rzecz w naszych czasach niezupełnie pozbawiona znaczenia, prawda?

Bo i do polityki budzimy się każdego dnia, cały świat się przecież budzi do polityki. Razem z porannymi programami informacyjnymi. Razem z przeglądami porannych wydań gazet, które przerywają bloki niestrudzonych nudziarstw śniadaniowych telewizji. Razem z groźnym pogłosem porannych wywiadów politycznych przewalających się przez wszystkie rozgłośnie radiowe.

Śmierć w naszych ledwie żywych demokracjach nie jest aż tak tania, jak w slumsach Rio, dlatego jeszcze można bez większych wyrzutów sumienia zajmować się i inną – pozapolityczną – grozą przebudzeń. Można powiedzieć: luksus. Luksus, z którego warto korzystać, póki jeszcze można. Można – i jest to może ostatni moment przed bolesnym przebudzeniem w długie mroki polityczności – czytać sobie takiego na przykład Blanchota i trwonić czas na jego hermetyczne zagwozdki. W obliczu tego dnia bądźmy odważni, frywolni, ryzykanccy aż do lekkomyślności.

Maurice Blanchot jest pisarzem przebudzenia, jest filozofem przebudzenia: pomiędzy nocą a dniem, którymi z takim oddaniem się zajmował, pojawia się przebudzenie, którego ten wielki oryginał nie przeoczył. Więcej: są teksty, a nawet całe książki, w których to temat zupełnie pierwszorzędny, nawet jeśli nie jest on jakoś szczególnie eksponowany. W Szaleństwach dnia choćby ten akapit:

Spałem! Po przebudzeniu trzeba mi jeszcze było słuchać człowieka, który pytał: „Czy wniesie pan sprawę?”. Dziwaczne to pytanie zwrócone do kogoś, kto miał bezpośrednio do czynienia z dniem.

W tej scenie zaskakująco wywracającej na nice otwarcie Procesu, która dręczy nas co rano, przeciwko komu można, wzorem filozofa, wnosić sprawę? I w jakiej sprawie: przebudzenia? I w obliczu jakiej instancji? Władzy?

Rzeczywiście pytanie jest – najdelikatniej rzecz ujmując – dziwaczne. Ale jednak kawałek dalej pisze Blanchot: „Jeżeli widzenie było ogniem, to domagałem się pełni ognia, a jeśli miało zarazić mnie szaleństwem, to szaleńczo pragnąłem tego szaleństwa”. Mówisz – masz: dzień jest nieunikniony, nieunikniony jest „okrutny kontakt z dniem”. Spójność i konsekwencja nie były, jak widać, szczególnym atutem Blanchota, ale i na tym zasadza się tajemnica jego niezwykłości.

Blanchotowska minipowieść L’Arrêt de mort [„Wyrok śmierci”, ale