Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Prawdziwa historia budowania potęgi i spektakularnego upadku najsłynniejszego barona narkotykowego na świecie. Pablo Escobar – jeden z najbogatszych kryminalistów w historii. U szczytu potęgi kontrolował 80% światowego rynku kokainy, dyktując warunki kolumbijskiej władzy i grając na nosie Stanom Zjednoczonym. Rozpętał terror zamachów i krwawą wojnę narkotykową. Jego sława wykroczyła daleko poza granice obu Ameryk. Bezwzględność, arogancja i wyrachowanie sprawiły, że imię Escobara do dziś owiane jest legendą, a jego biografia stała się podstawą popularnego serialu Narcos. Mark Bowden, nagradzany dziennikarz i autor słynnego Helikoptera w ogniu, pokazuje, że rzeczywistość może być o wiele bardziej przerażająca niż fikcja. W swoim szczegółowym śledztwie odsłania kulisy wieloletnich zmagań amerykańskich i kolumbijskich władz z „Królem Kokainy”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 473
Tytuł oryginału: Killing Pablo
Copyright © Mark Bowden, 2001
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2016
Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2016
Redaktor prowadzący: Filip Karpow
Redakcja: Hanna Trubicka
Korekta: Magdalena Ciszewska
Projekt okładki: Paweł Stelmach
Opracowanie mapy: Mariusz Mamet
Fotografia na okładce: AFP/EAST NEWS
ISBN 978-83-7976-544-7
Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
fax: 61 853-80-75
redakcja@wydawnictwopoznanskie.com
www.wydawnictwopoznanskie.com
2 grudnia 1993 roku
Tego dnia, kiedy Pablo Escobar został zabity, jego matka Hermilda przyszła na miejsce na piechotę. Wcześniej źle się czuła i była w klinice, właśnie tam usłyszała wiadomość. Zemdlała.
Kiedy odzyskała przytomność, udała się prosto do Los Olivos, dzielnicy w południowo-centralnej części Medellín, gdzie reporterzy telewizyjni i radiowi już relacjonowali to, co tu się stało. Tłumy zablokowały ulice, więc musiała zatrzymać samochód i pójść pieszo. Hermilda, twarda staruszka z siwymi włosami i kościstą, wklęsłą twarzą, dużymi okularami, lekko przekrzywionymi na długim, prostym nosie, takim samym, jak u jej syna, szła przed siebie sztywno, małymi kroczkami, przygarbiona. Była ubrana w sukienkę z delikatnym kwiatowym wzorem i nawet drobiąc kroki, maszerowała zbyt szybko, by jej otyła córka mogła za nią nadążyć. Młodsza kobieta musiała się starać, by dotrzymać jej kroku.
Los Olivos to dzielnica składająca się z przecznic zabudowanych nieregularnymi, dwu- lub trzykondygnacyjnymi domami z maleńkimi podwórzami i ogródkami, przy których rosną karłowate palmy, ledwie sięgające dachu. Barykady postawione przez policję odgradzały zgromadzony teraz tłum. Żeby lepiej widzieć, co się dzieje, część mieszkańców wspięła się na dachy. Byli tacy, którzy mówili, że na pewno zabito Pabla, i tacy, którzy mówili, że nie, że policja zastrzeliła jakiegoś mężczyznę, ale to nie był on, ponieważ on znowu im się wymknął. Wielu wolało wierzyć, że udało mu się uciec. Medellín było domem Pabla. To tutaj zarobił miliardy, tutaj wybudował za nie wielkie biurowce i osiedla mieszkaniowe, dyskoteki i restauracje, tutaj pobudował mieszkania dla biednych, dla ludzi, którzy wcześniej mieszkali w ruderach z kartonu, plastiku i blachy, przeszukiwali miejskie wysypiska śmieci, chroniąc się przez smrodem chusteczkami zawiązanymi na twarzach i próbując znaleźć coś, co można by wyczyścić i sprzedać. Właśnie tutaj zbudował oświetlone boiska do piłki nożnej, żeby robotnicy mogli grać w nocy, tutaj przecinał inauguracyjne wstęgi i czasem nawet sam przychodził pograć, już jako legenda, mężczyzna z wąsami i drugim podbródkiem, dość pulchny, a jednak, według wielu, wciąż jeszcze szybki na boisku. Tutaj wierzono, że policja nigdy go nie złapie, że nie może go złapać, nawet jeśli ma te całe szwadrony śmierci, dolary od gringo, szpiegowskie samoloty i wszystko inne. Tutaj Pablo krył się przez szesnaście miesięcy szeroko zakrojonych poszukiwań. Przenosił się z kryjówki do kryjówki, przebywając wśród ludzi, którzy, nawet jeśli by go rozpoznali, nigdy nie wydaliby go policji, ponieważ było to miejsce, gdzie na ścianach wieszano jego zdjęcia w złoconych ramach, gdzie modlono się o to, by miał długie życie i pozostawił po sobie wiele dzieci, gdzie (o czym wiedział) ci, którzy się za niego nie modlili, bali się go.
Staruszka i jej córka pewnie kroczyły przed siebie, aż zatrzymali je poważni mężczyźni w zielonych mundurach.
– Jesteśmy rodziną. To jest matka Pabla Escobara – wyjaśniła córka.
Na oficerach nie zrobiło to jednak wrażenia.
– Wy nie macie matek? – zapytała Hermilda.
Pozwolono im przejść, dopiero kiedy wiadomość, że przyszły matka i siostra Pabla Escobara, dotarła do wyższych rangą oficerów. Poprzez rzędy zaparkowanych samochodów, w kierunku miejsca, gdzie błyskały światła karetek i radiowozów, brnęły pod eskortą. Kamery telewizyjne uchwyciły je w momencie w którym właśnie się tam zbliżały, a przez tłum przechodził pomruk.
Hermilda przeszła przez ulicę, podeszła do małego skrawka trawy, na którym leżało ciało młodego mężczyzny. Mężczyzna miał dziurę na środku czoła, jego oczy, matowe i mętne, wpatrywały się w niebo.
– Wy głupki! – krzyknęła Hermilda i zaczęła głośno śmiać się z policjantów. – Wy głupki! To nie jest mój syn! To nie jest Pablo Escobar! Zabiliście nie tego człowieka!
Żołnierze odsunęli obie kobiety na bok i z dachu garażu ściągnęli ciało przypięte do noszy, ciało grubego mężczyzny z gołymi stopami, w niebieskich dżinsach, z podwiniętymi do góry nogawkami i w niebieskiej koszuli, jego okrągła, zarośnięta twarz była opuchnięta i zakrwawiona. Miał gęstą, czarną brodę i dziwny, kwadratowy wąsik z obciętymi końcami, przypominający zarost Hitlera.
Z początku trudno było powiedzieć, czy to on. Hermilda gwałtownie wciągnęła powietrze i w milczeniu stanęła nad ciałem. Wraz z bólem i złością poczuła ulgę i lęk. Czuła ulgę, ponieważ teraz przynajmniej skończył się koszmar jej syna. Lęk, ponieważ sądziła, że jego śmierć doprowadzi do eskalacji przemocy. Najbardziej chciała, żeby to się skończyło, zwłaszcza dla jej rodziny. Żeby cały ból i rozlew krwi został uśmiercony wraz z Pablem.
Gdy odchodziła, zacisnęła usta, żeby nie pokazać po sobie żadnych emocji, zatrzymała się tylko na chwilę, by reporterowi z mikrofonem powiedzieć:
– Przynajmniej ma teraz spokój.
1948–1989
1.
W kwietniu 1948 roku nie było w Ameryce Południowej bardziej ekscytującego miejsca niż Bogota w Kolumbii. W powietrzu czuć było zmianę, naładowanie statyczne tylko czekało na wskazanie mu właściwego kierunku. Nikt dokładnie nie wiedział, jak przebiegnie, tylko że znajduje się już w zasięgu ręki. Był to taki moment w życiu narodu, może i nawet kontynentu, kiedy cała historia wydaje się zaledwie preludium do czegoś większego.
Bogota była wówczas miastem ponadmilionowym, które rozlewało się w dół zielonych gór i przechodziło w rozległą sawannę. Otoczone było stromymi szczytami na północy i wschodzie, na południu i zachodzie otwierało się na równinę. Jeśli przybyłoby się tu drogą powietrzną, przez kilka godzin widziałoby się tylko góry, szmaragdowe szczyty rozciągające się rząd za rzędem, pokryte śniegiem w najwyższych miejscach. Światło pod różnymi kątami obmywało pofałdowane pasma, tworząc przenikające się odcienie żółtawej zieleni, szałwii i bluszczu, poprzecinane czerwono-brunatnymi dopływami, które stopniowo wyłaniały się i poszerzały, spływając w dół do wypełniających doliny rzek położonych w tak głębokim cieniu, że były prawie niebieskie. Potem nagle spoza tych dziewiczych pasm górskich wyłaniała się nowoczesna metropolia, wielka połać betonu zajmująca niemal całą rozległą równinę. Prawie wszystkie budynki w Bogocie miały dwa lub trzy piętra, przeważała czerwona cegła. Na północ od centrum znajdowały się szerokie, wypieszczone aleje z muzeami, klasycznymi katedrami i wdzięcznymi starymi posiadłościami, rywalizującymi z najelegantszymi miejskimi dzielnicami na świecie, lecz na południu i zachodzie zaczynały się dzielnice slumsów, gdzie chronili się uchodźcy uciekający przed przemocą w dżunglach i górach, szukający tutaj spokoju, zatrudnienia i nadziei, choć jedyne, co tu dostawali, to otępiająca bieda.
W północnej części miasta, z dala od nędzy, miało odbyć się ważne spotkanie, Dziewiąta Międzynarodowa Konferencja Państw Amerykańskich. Ministrowie spraw zagranicznych wszystkich krajów półkuli mieli podpisać statut Organizacji Państw Amerykańskich, nowej koalicji finansowanej przez Stany Zjednoczone, która miała na celu zwiększenie rangi krajów Ameryki Środkowej i Południowej. Miasto zostało odświeżone przed konferencją, wysprzątano ulice, wywieziono śmieci, budynki użyteczności publicznej pociągnięto warstwą świeżej farby, na drogach pojawiły się nowe znaki, a wzdłuż alei zawieszono kolorowe flagi i zasadzono rośliny. Nawet czyściciele butów na rogach ulic założyli nowe ubrania. Oficjele, którzy uczestniczyli w spotkaniach i przyjęciach w tej zaskakująco zurbanizowanej stolicy, mieli nadzieję, że nowa organizacja przyniesie porządek i szacunek rozwijającym się republikom w tym regionie. Wydarzenie przyciągnęło również krytyków, lewicowych agitatorów, wśród których znalazł się młody kubański student Fidel Castro. Według nich OPA była mało znaczącym gestem, zdradą, sojuszem zawartym z imperialistycznymi gringo z północy. Idealiści, którzy zjechali z całego regionu, uważali, że powojenny świat wciąż był pogrążony w chaosie, zanurzony pomiędzy kapitalizmem i komunizmem, a przynajmniej socjalizmem, natomiast młodzi buntownicy, tacy jak dwudziestojednoletni Castro, spodziewali się dekady rewolucji. Ta obaliłaby skostniałe feudalne arystokracje i ustanowiłaby pokój, społeczną sprawiedliwość i autentyczny panamerykański blok polityczny. Byli modni, rozzłoszczeni i sprytni, wierzyli w to z butą charakterystyczną dla młodych ludzi, przed którymi przyszłość stoi otworem. Przybyli do Bogoty, żeby potępić nową organizację, i planowali zwołanie własnej konferencji, żeby skoordynować protesty w całym mieście. W szczególności szukali poparcia u jednego człowieka, niezwykle popularnego czterdziestodziewięcioletniego polityka kolumbijskiego Jorge Eliécer Gaitána.
„Nie jestem człowiekiem, jestem ludem!”. To zdanie było hasłem Gaitána, które z dramatyzmem wypowiadał pod koniec swoich przemówień, żeby rzucić na kolana swoich ekstatycznych wielbicieli. Był mieszańcem, człowiekiem z wykształceniem i manierami typowymi dla białej elity państwa, a zarazem był kanciasty, ciemnoskóry, miał szeroką twarz i szorstkie, czarne włosy, typowe dla niższych kast kolumbijskich Indian. Wygląd Gaitána sprawiał, że był outsiderem, człowiekiem z ludu. Nigdy nie mógł całkowicie wtopić się w małą, wyselekcjonowaną grupę zamożnych i jasnoskórych, którzy byli w posiadaniu większości ziemi i bogactw naturalnych i którzy od pokoleń dominowali w rządzie. Te rodziny zarządzały kopalniami, posiadały ropę, uprawiały owoce, kawę i warzywa, które stanowiły podstawę eksportu z Kolumbii. Przy pomocy technologii i dzięki kapitałowi otrzymanemu od potężnych amerykańskich korporacji wzbogaciły się, sprzedając Ameryce i Europie dobra narodowe, a za otrzymane środki sprowadzając do Bogoty nowoczesność, która mogła stanowić podstawę do rywalizowania z wielkimi stolicami świata. Kolor skóry Gaitána sprawił, że znalazł się poza tą grupą, i połączył go jednocześnie z wykluczonymi, pozostałymi masami Kolumbijczyków, których uważano za gorszych, którzy nie mieli dostępu do bogactw czerpanych z eksportu oraz uprzywilejowanych wysp miejskiego dobrobytu. Ten związek dał Gaitánowi władzę. Nieważne jak dobrze wykształcony i jak bardzo potężny, Gaitán był więc nieodwracalnie związany z tymi innymi, których jedyną życiową opcją była praca w kopalniach i na polach za głodowe pensje, którzy nie mieli szans na zdobycie wykształcenia ani na polepszenie warunków życia. To oni stanowili większą część elektoratu.
To były złe czasy. W miastach oznaczało to inflację i wysokie bezrobocie, na wsiach, położonych w górach i dżunglach, i stanowiących większość Kolumbii – brak pracy i klęskę głodu. Protesty oburzonych campesinos, do których zachęcali marksistowscy agitatorzy, stawały się coraz brutalniejsze. Przywódcy Partii Konserwatywnej oraz jej sponsorzy, zamożni właściciele ziemscy i górnicy, odpowiedzieli drakońskimi metodami. Doszło do masakr oraz zbiorowych egzekucji. Wielu przypuszczało, że ten cykl protestów i represji doprowadzi do kolejnej krwawej wojny domowej – marksiści postrzegali to jako nieuniknioną rewolucję. Jednak większość Kolumbijczyków nie była związana ani z marksistami, ani z oligarchami, chcieli tylko pokoju. Chcieli zmian, a nie wojny. Według nich to właśnie obiecywał Gaitán. Dzięki temu zyskał wielką popularność.
Dwa miesiące wcześniej, przemawiając do stutysięcznego tłumu na Plaza de Bolívar w Bogocie, Gaitán przysiągł przed rządem, że przywróci porządek, i zachęcił zgromadzonych, by – w odpowiedzi na tę przemowę – swoją wściekłość i samokontrolę wyrazili nie poprzez wiwaty i okrzyki, ale poprzez zachowanie ciszy. Swoje uwagi skierował bezpośrednio do prezydenta Mariano Ospiny.
– Prosimy władzę o natychmiastowe zaprzestanie prześladowań – powiedział. – O to prosi ta niezmierzona masa ludzi. Prosimy o małą, lecz wielką rzecz, chcemy, żeby nasze polityczne przepychanki były usankcjonowane przez konstytucję… Panie prezydencie, niech pan powstrzyma przemoc. Chcemy ochrony ludzkiego życia, prosimy choćby o to… Nasz sztandar ma żałobny kir, ta milcząca większość, ci cisi ludzie płaczą w swoich sercach i proszą jedynie o to, żebyście traktowali nas… tak jak sami byście chcieli być traktowani.
Choć stanowili tak potężną siłę, zamilkli, a cisza rezonowała silniej niż najgłośniejsze wiwaty. Wiele osób po prostu machało białymi chusteczkami. Na tak wielkich wiecach jak ten Gaitán wydawał się prowadzić Kolumbię w stronę praworządnej i pokojowej przyszłości. Dotykał najskrytszych pragnień swoich rodaków.
Odnoszący sukcesy prawnik i socjalista według opisu z raportu CIA przygotowanego wiele lat później był „zagorzałym antagonistą rządów oligarchów i nieprześcignionym oratorem”. Był również bystrym politykiem, który potrafił zmienić swój populistyczny apel w prawdziwy polityczny oręż. Kiedy w 1948 roku w Bogocie zbierała się konferencja OPA, Gaitán nie tylko był ulubieńcem tłumów, lecz także przewodniczącym Partii Liberalnej, jednej z dwóch największych organizacji politycznych w kraju. To, że w 1950 roku zostanie wybrany na prezydenta, uznawano za pewnik. A jednak rząd Partii Konserwatywnej wraz z prezydentem Ospiną nie dopuścił Gaitána do dwupartyjnej delegacji reprezentującej Kolumbię podczas tej ważnej konferencji.
W mieście czuło się napięcie. Kolumbijski historyk German Arciniegas pisał później o „chłodnym wietrze terroru wiejącym z prowincji”. Dzień przed rozpoczęciem konferencji tłum zaatakował samochód wiozący delegację z Ekwadoru, a gdy tego samego dnia policja złapała robotnika próbującego podłożyć bombę w stolicy, potwierdziły się też plotki o zamachach terrorystycznych. W całym tym zamieszaniu Gaitán spokojnie oddawał się pracy w swoim biurze prawnym. Przeczuwał, że jego chwila ma dopiero nadejść, na co gotów był jeszcze parę lat zaczekać. Afront ze strony prezydenta wzmocnił jego pozycję nie tylko wśród zwolenników, ale także wśród młodych, radykalnych lewicowców, którzy jednoczyli się teraz w celu wyrażenia swojego protestu, choć w innych okolicznościach odrzuciliby Gaitána, uznając go za burżuazyjnego liberała ze zbyt skromną, nieodpowiadającą ich ambicjom wizją. Castro postanowił umówić się z nim na spotkanie.
Gaitán zajmował się akurat obroną oskarżonego o morderstwo oficera wojskowego i 8 kwietnia, w dniu, w którym zwołane zostało posiedzenie sądu, uzyskał dla swojego klienta wyrok uniewinniający. Następnego dnia rano pod jego biurem pojawili się dziennikarze i przyjaciele w celu złożenia gratulacji. Rozmawiali wesoło, spierając się, dokąd udać się na lunch i kto za niego zapłaci. Przed 13.00 Gaitán wyszedł na ulicę z niewielką grupą znajomych. Planowane spotkanie z Castro miało nastąpić za dwie godziny.
Wychodząc z budynku, grupa minęła grubego, brudnego, nieogolonego mężczyznę, który najpierw pozwolił im przejść, a potem ruszył biegiem, żeby ich wyprzedzić. Mężczyzna, Juan Roa, zatrzymał się i bez słowa wycelował broń. Gaitán zawrócił i szybkim krokiem ruszył w stronę bezpiecznego biura. Roa zaczął strzelać. Gaitán upadł, został trafiony w głowę, płuca i wątrobę, umarł w ciągu godziny pomimo podejmowanych przez lekarzy prób utrzymania go przy życiu.
Zamordowanie Gaitána wyznacza punkt, w którym rozpoczyna się współczesna historia Kolumbii. Pojawi się wiele teorii na temat Roa – że został nasłany przez CIA lub konserwatystów będących wrogami Gaitána, a nawet komunistycznych ekstremistów, którzy obawiali się, że ich rewolucja zostanie oddalona w czasie przez dojście Gaitána do władzy. W Kolumbii mordercy często przypisuje się wiele motywów stwarzających pozory wiarygodności. Niezależne śledztwo przeprowadzone przez oficerów Scotland Yardu wykazało, że Roa, sfrustrowany mistyk przekonany o własnej wielkości, pielęgnował w sobie urazę do Gaitána i działał bez niczyjego wsparcia; lecz jego prawdziwe motywy zostały pogrzebane wraz z nim, ponieważ na miejscu popełnienia przestępstwa został pobity na śmierć. Jakikolwiek był cel Roa, jego czyn doprowadził do wybuchu chaosu. Umarła nadzieja na spokojną przyszłość Kolumbii. Wszystkie te złowieszcze moce eksplodowały w El Bogotazo, wybuchł spazm tak intensywnych protestów, że po ich przejściu wiele części stolicy znalazło się w ogniu, a zamieszki rozprzestrzeniły się na inne miasta. Wielu policjantów, zwolenników zabitego lidera, dołączyło do rozwścieczonych tłumów na ulicach, podobnie jak studenci rewolucjoniści tacy jak Castro. Lewicowcy założyli czerwone opaski na rękawy i próbowali dyrygować tłumem, wyczuwając z radością, że nadszedł ich moment, lecz szybko zrozumieli, że sytuacja wymyka im się spod kontroli. Masa ludzi robiła się coraz większa, protesty ewoluowały w bezładną destrukcję, pijaństwo i plądrowanie. Ospina wezwał wojsko, które w niektórych miejscach strzelało do ludzi.
Wraz z Gaitánem umarła wizja przyszłości. Wysiłki władz, by promować nową erę stabilizacji i kooperacji okazały się nieprzekonywujące; delegacje spoza kraju podpisały statut i uciekły. Nadzieje lewicowców na wzniecenie w Ameryce Południowej nowej ery komunistycznej okazały się płonne. Castro skrył się w Ambasadzie Kubańskiej, gdy wojsko zaczęło ścigać i aresztować lewicowych agitatorów, których obwiniano o wybuch powstania, lecz nawet notatki CIA dotyczące tych wydarzeń wskazywały, że lewicowcy byli takimi samymi ofiarami jak wszyscy inni. Historyk z CIA napisał o Castro: „Być może miało to wpływ na przyjęcie przez niego strategii partyzanckiej w latach 50. na Kubie, zamiast wzniecania zamieszek w miastach”.
El Bogotazo zostało wreszcie stłumione w Bogocie i innych dużych miastach, lecz jeszcze przez lata odradzało się w całej Kolumbii, metaforycznie zmieniając się w koszmarny okres rozlewu krwi, tak pozbawiony sensu, że nazywa się go po prostu La Violencia. Śmierć poniosło około 200 tysięcy ludzi. Większość z nich stanowili campesino, którzy ruszyli do walki pod wpływem religijnych przekonań, chcąc uzyskać prawa użytkowania ziemi oraz rozwiązać różne, niezbyt istotne kwestie lokalne. Podczas gdy Castro przeprowadzał rewolucję na Kubie, a reszta świata pogrążona była w zimnej wojnie, Kolumbia pozostała ogarnięta kabalistycznym tańcem ze śmiercią. Prywatne i państwowe armie terroryzowały tereny wiejskie. Rząd walczył z oddziałami paramilitarnymi i partyzantami, przedsiębiorcy walczyli ze związkowcami, konserwatywni katolicy z heretyckimi liberałami, a bandidos wykorzystywali bezprawie i plądrowali. Śmierć Gaitána rozbudziła demony, które miały mniej wspólnego z majaczącym w oddali nowoczesnym światem niż z kolumbijską niechlubną przeszłością.
Kolumbia to państwo, w którym rodzi się mnóstwo bandytów. Od zawsze była krajem trudnym do rządzenia, naród był dziką i nieposkromioną pięknością spowitą tajemnicą. Od białych szczytów trzech łańcuchów górskich, które składają się na zachodni kręgosłup, po równikową dżunglę na poziomie morza, kraj oferuje mnóstwo dobrych kryjówek. W Kolumbii do tej pory istnieją miejsca dosłownie nietknięte przez człowieka. Niektóre z nich należą do tych rzadkich miejsc na zadeptanej planecie, gdzie botanicy i biolodzy mogą odkryć i nazwać swoim nazwiskiem nowe gatunki roślin, owadów, ptaków, gadów, a nawet małych ssaków.
Starożytne kultury, które tu świetnie prosperowały, były odizolowane i uparte. Nie musiały wymieniać ani sprzedawać towarów, ponieważ wszystko, czego potrzebowały, rosło na żyznej ziemi w sprzyjającym klimacie. Ziemia osaczała człowieka jak słodki, czepliwy powój. Ci, którzy przyjeżdżali, zostawali. Hiszpanie potrzebowali prawie dwustu lat, żeby podbić zaledwie jeden lud, Taironów, którzy mieszkali w bujnej niszy u stóp gór Sierra Nevada de Santa Marta. Europejscy najeźdźcy w końcu pokonali ich w jedyny sposób, jaki znali, czyli wszystkich ich zabijając. W XVI i XVII wieku Hiszpanie bezskutecznie próbowali rządzić z sąsiadującego Peru, a w XIX wieku Simón Bolívar chciał połączyć Kolumbię z Peru i Wenezuelą, by stworzyć wielkie południowoamerykańskie państwo, Wielką Kolumbię. Ale nawet wielki wyzwoliciel nie mógł scalić wszystkich kawałków.
Od śmierci Bolívara w 1830 roku Kolumbia była dumnym, demokratycznym krajem, ale nigdy nie nauczyła się pokojowej ewolucji. Rząd jest słaby, co wynika z tradycji i charakteru. W regionach położonych na południu i zachodzie, a nawet w górskich wioskach w okolicach głównych miast, mieszkają społeczności tylko w niewielkim stopniu związane z krajem, rządem czy prawem. Na przestrzeni wieków jedynym przejawem cywilizacji, który dotarł do całego kraju, było wprowadzenie religii katolickiej, a i to udało się jedynie dzięki temu, że sprytni jezuici przeszczepili rzymskie przykazania na grunt starożytnych rytuałów i wierzeń. Mieli nadzieję na powstanie wiary hybrydowej, bliskiej chrześcijaństwu, lecz wywodzącej się z pogańskich korzeni, lokalnie podkoloryzowanej wersji Jednej Prawdziwej Wiary, lecz w upartej Kolumbii katolicyzm przyjął się okrężną drogą. Zmienił się w coś innego, wiarę bogatą w związki z przodkami, fatalizm, przesądy, magię, tajemnicę i… przemoc.
Przemoc nawiedza Kolumbię jak biblijna plaga. Tylko w XIX wieku dwie główne partie, liberałowie i konserwatyści, stoczyły osiem wojen domowych o rolę kościoła i państwa. Przedstawiciele obu grup byli zagorzałymi katolikami, lecz liberałowie chcieli zakazać księżom uczestnictwa w życiu publicznym. Najgorszy z tych konfliktów, który rozpoczął się w 1899 roku, został nazwany Wojną Tysiąca Dni, pochłonął sto tysięcy istnień ludzkich i całkowicie zrujnował to, co zostało z rządu i gospodarki.
Kolumbijscy chłopi rozdarci pomiędzy tymi dwiema siłami bali się i nie ufali żadnej z nich. Znajdowali bohaterów wśród przestępców, którzy przemierzali kolumbijską dzicz jako niebezpieczni wolni ludzie, rzucając wszystkim wyzwanie. Podczas Wojny Tysiąca Dni najsławniejszy był José del Carmen Tejeiro, który do swoich celów wykorzystywał nienawiść walczących stron. Tejeiro nie tylko okradał zamożnych posiadaczy ziemskich, lecz także ich karał i upokarzał, zmuszając do podpisania deklaracji takich jak ta: „Zostałem wychłostany pięćdziesiąt razy przez José del Carmen Tejeirę za to, że go prześladowałem”. Jego sława przysporzyła mu stronników poza granicami Kolumbii. Wenezuelski dyktator Juan Vicente Gómez, doprowadzając do zachwiania równowagi między krajami, sprezentował mu karabinek wysadzany złotem.
Pół wieku później La Violencia zrodziła nową, barwną zbieraninę przestępców, ludzi znanych jako Tarzan, Desquite (Zemsta), Tirofijo (Celny Strzał), Sangrenegra (Czarna Krew) i Chispas (Iskry). Wędrowali po terenach wiejskich, rabując, plądrując, gwałcąc i zabijając, ale ponieważ nie byli związani z żadną z głównych frakcji, ich zbrodnie były postrzegane przez zwykłych ludzi jako ciosy wymierzone we władzę.
La Violencia nieco osłabła, kiedy w 1953 roku do władzy doszedł generał Gustavo Rojas Pinilla i ustanowił dyktaturę wojskową. Pozostał na stanowisku pięć lat, po czym został wyparty przez bardziej demokratycznych oficerów. Plan narodowy przewidywał wspólne sprawowanie władzy przez liberałów i konserwatystów, a partie co cztery lata miały wymieniać się u steru. Ten system sprawiał, że nie można było przeprowadzić żadnych prawdziwych reform ani zainicjowanego przez rząd postępu społecznego, ponieważ jakiekolwiek kroki podjęte przez jedną administrację były cofane przez następną. Słynni bandidos nadal najeżdżali i kradli w górach, czasami bez przekonania próbowali się połączyć z innymi grupami. W końcu nie byli idealistami ani rewolucjonistami, lecz przestępcami. Całe pokolenie Kolumbijczyków wychowywało się na ich wyczynach. Bandidos byli bohaterami dla wielu bezradnych, sterroryzowanych i uciśnionych biedaków. Naród ekscytował się i pogrążał w żałobie, gdy armia oligarchów z Bogoty wybijała jednego po drugim. W latach 60. Kolumbia popadła w hibernację, w górach i dżunglach kryli się marksistowscy partyzanci (nowocześni spadkobiercy tradycji bandido), a centralny rząd stopniowo był dominowany przez małe grupy bogatych, elitarnych rodzin z Bogoty, które nieskutecznie wprowadzały reformy, a wszystkim brakowało chęci do zmian. Przemoc, głęboko zakorzeniona w tej kulturze, trwała, umacniała się, przyjmowała inny charakter.
Terror stał się sztuką, formą wojny psychologicznej w pseudoreligijnej estetyce. W Kolumbii nie wystarczało zranić czy zabić wroga; wiązał się z tym jeszcze pewien rytuał. Gwałtu trzeba było dokonać przy innych ludziach, ojcach, matkach, mężach, siostrach, braciach, synach i córkach. Zanim zabiło się człowieka, najpierw trzeba było wysłuchać jego błagań, krzyku, krztuszenia się… albo najpierw zabić na jego oczach tych, których kochał najbardziej. Żeby zwiększyć odrazę i strach, ofiary były okrutnie rozczłonkowywane i zostawiane na widoku. Mężczyznom wtykano odcięte genitalia do ust; kobietom odcinano piersi, wyciągano macice i zakładano je na głowy. Dzieci zabijano nie przy okazji, lecz powoli i czerpiąc z tego przyjemność. Odrąbane głowy zostawiano zatknięte na kije ustawione wzdłuż dróg publicznych. Kolumbijscy zabójcy doskonalili zadawanie charakterystycznych ran będących ich podpisem lub rozczłonkowywali ofiary w typowy dla siebie sposób. Jeden gang wyróżniał się tym, że rozcinał ofiarom szyje i wyciągał język na zewnątrz, co przypominało groteskowy „krawat”. Te przerażające czyny rzadko bezpośrednio dotykały wykształconych mieszczuchów z kolumbijskiej klasy rządzącej, lecz fale strachu przybierały coraz większy zasięg i docierały do każdego miejsca w kraju. Żaden człowiek mieszkający w Kolumbii w połowie wieku nie był bezpieczny. Krew płynęła jak błotniste, czerwone wody wezbranej górskiej rzeki. Kolumbijczycy ponuro żartowali, że Bóg stworzył tak piękny kraj, tak zasobny w bogactwa naturalne, że było to niesprawiedliwe w stosunku do reszty świata, więc postanowił wyrównać rachunek, zasiedlając go najpodlejszymi ludźmi.
To tutaj w drugim roku La Violencii urodził się największy przestępca w historii Pablo Emilio Escobar Gaviria. Stało się to 1 grudnia 1949 roku. Dorastał wśród okrucieństw i aktów terroru, do których dochodziło na wzgórzach wokół jego rodzinnego Medellín, chłonął opowieści o Desquite, Sangrenegra i Tirofijo, którzy stali się legendą, zanim Pablo był wystarczająco duży, żeby zrozumieć te historie, a większość z nich jest wciąż jeszcze powtarzana. Pablo prześcignie każdego z nich o kilka długości.
Każdy może zostać kryminalistą, ale bycie wyjętym spod prawa jest czymś zgoła innym. Wyjęty spod prawa kojarzy się z czymś znacznie większym, choć często nie ma to związku z samym przestępcą. Nie ma znaczenia, jak niskie są prawdziwe motywy takich kryminalistów, podobnych do tych grasujących w kolumbijskich górach lub Amerykanów, którzy zyskali nieśmiertelność dzięki Hollywood – Al Capone, Bonnie i Clyde, Jesse James – wielu ludzi kibicowało im i z prawdziwym zachwytem śledziło ich krwawe wyczyny. Ich postępki, nieważne jak samolubne i bezsensowne, dzięki zainteresowaniu społeczeństwa stawały się znaczące. Ich zbrodnie i przemoc były ciosami wymierzonymi w odległą, opresyjną siłę. Świętowano ich podstępność i spryt w unikaniu żołnierzy i policji, co było uświęconą tradycją taktyką ludzi bezsilnych.
Pablo Escobar wyrośnie na tych mitach. Podczas gdy inni wyjęci spod prawa pozostali głównie lokalnymi bohaterami, a ich znaczenie było symboliczne, jego potęga była zarówno międzynarodowa, jak i autentyczna. Gdy był na szczycie, groził, że przejmie władzę w państwie. Według magazynu Forbes był siódmym najbogatszym człowiekiem na świecie w 1989 roku. Jego brutalne metody sprawiały, że był najgroźniejszym terrorystą.
Swój sukces zawdzięczał w dużym stopniu niezwykłej kulturze i historii swojego narodu, a nawet żyznej glebie i klimatowi, bo dzięki nim zbierał obfite plony koki i marihuany. Jednak równie ważny był sam Pablo. W przeciwieństwie do wcześniejszych przestępców, rozumiał jak ważne jest budowanie legendy. On o swoją dbał pieczołowicie. Był bezwzględnym bandytą, ale czuł odpowiedzialność za społeczeństwo. Był brutalnym przestępcą, lecz także autentycznie przekonującym politykiem, co, przynajmniej według niektórych, było istotniejsze niż okropności, jakich się dopuszczał. Był przebiegły i arogancki, i dość bogaty, żeby wykorzystywać swoją popularność. Miał, według słów byłego prezydenta Kolumbii Césara Gavirii, „jakiś wrodzony dar do tworzenia odpowiedniego wizerunku publicznego”. Po śmierci Pabla wiele tysięcy ludzi nosiło żałobę. Gdy niesiono trumnę przez ulice jego rodzinnego miasta Medellín, doszło do rozruchów. Ludzie odpychali niosących trumnę i chcieli otworzyć wieko, żeby dotknąć jego zimnej, nieruchomej twarzy. Do teraz jego grób jest utrzymany w wielkim porządku i pozostaje jednym z najpopularniejszych miejsc wśród turystów. Pablo wiele znaczył.
Ile dokładnie, niełatwo to zrozumieć, nie znając Kolumbii, jego życia i czasów. Pablo był również tworem swoich czasów i miejsca. Był skomplikowanym, niejednoznacznym i niezwykle niebezpiecznym człowiekiem, przede wszystkim ze względu na genialne umiejętności manipulowania opinią publiczną. To schlebianie tłumom było również jego słabością i w końcu doprowadziło do jego zguby. Człowiek z mniejszymi ambicjami mógłby pozostać przy życiu, być bogaty, wpływowy i mieszkać dostatnio i otwarcie w Medellín. Pablo jednak nie zadowalał się byciem tylko bogatym i wpływowym. Chciał być podziwiany. Chciał być szanowany. Chciał być kochany.
Kiedy był chłopcem, jego mama Hermilda, która miała duży wpływ na jego życie, złożyła przysięgę przed figurą świętego w swojej rodzinnej wsi Frontino w rolniczej, północnozachodniej części kolumbijskiego departamento, czyli stanu, Antioquia. Figura, ikona, przedstawiała Jezusa z Atocha. Hermilda Gaviria była nauczycielką, ambitną, wykształconą i niesamowicie pojętną osobą jak na swoje czasy i miejsce zamieszkania. Wyszła za Abla de Jesús Escobara, samowystarczalnego hodowcę bydła. Pablo był ich drugim synem, wcześniej urodziła Ablowi córkę. Potem mieli jeszcze czworo dzieci. Hermilda była jednak skazana na bezsilność. Mimo swojego wykształcenia i zdolności wiedziała, że nie ma wpływu na los swój i swojej rodziny. Wiedziała o tym, lecz nie w abstrakcyjny, duchowy sposób, w jaki religijni ludzie przyjmują autorytet Boga. To była Kolumbia lat 50. Wszędzie szalał horror La Violencii. W odróżnieniu od stosunkowo bezpiecznych miast we wsiach takich jak Frontino i ta, w której wówczas mieszkali Hermilda i Abel, Rionegro, przemoc i okrutna śmierć były na porządku dziennym. Rodzina Escobarów nie utożsamiała się z rewolucjonistami, należała do klasy średniej. Do pewnego stopnia politycznie sprzyjali lokalnym konserwatywnym właścicielom ziemskim, przez co stanowili cel dla armii liberałów i powstańców, którzy grasowali w górach. Hermilda szukała ochrony i pocieszenia u Dzieciątka Jezus z Atocha z natarczywością młodej żony i matki, która znalazła się w morzu terroru. W swoich modlitwach przysięgła zrobić coś konkretnego i wielkiego. Pewnego dnia powiedziała, że zbuduje kaplicę dla Jezusa z Atocha, jeśli Bóg ochroni jej rodzinę przed liberałami. Zbuduje ją później Pablo.
Pablo nie dorastał w biedzie, jak później twierdził i co powtarzali wynajęci przez niego publicyści. Rionegro nie było wówczas przedmieściem Medellín, lecz osadą składającą się ze względnie dochodowych farm bydlęcych leżących w pobliżu. Gdy Pablo przyszedł na świat, Abel miał dom, dwanaście hektarów ziemi i sześć krów, poza tym uprawiał przylegającą do jego farmy ziemię, którą sprzedał znanemu lokalnemu politykowi z frakcji konserwatywnej. Dom nie miał elektryczności ani bieżącej wody. W rolniczej Kolumbii to kwalifikowało do przynależności do wyższej średniej klasy, a ich warunki uległy poprawie, kiedy przeprowadzili się do Envigado na przedmieściach Medellín, rozwijającego się miasteczka, które szybko wspinało się po pobliskich, zielonych górskich stokach. Hermilda była nie tylko nauczycielką, lecz również założycielką szkoły podstawowej w Envigado. Kiedy się tam przeprowadzili, Abel porzucił pracę na farmie i został strażnikiem na osiedlu. Hermilda była ważną osobą w lokalnej społeczności, kimś, kogo znali rodzice i dzieci. Zatem już jako szkolni uczniowie Pablo i jego rodzeństwo byli kimś szczególnym. Pablo dobrze sobie radził na lekcjach, czego bez wątpienia oczekiwała od niego matka, i uwielbiał grać w piłkę nożną. Był dobrze ubrany i, na co wskazywała jego przysadzista sylwetka, dobrze odżywiony. Escobar lubił fast food, filmy i muzykę popularną – amerykańską, meksykańską i brazylijską.
Gdy był nastolatkiem, przemoc w Kolumbii wciąż miała się dobrze, lecz okrutny terror La Violencii stopniowo słabł. Abel i Hermilda Escobar wyszli z niego obronną ręką i wygodnie żyli wraz z siódemką dzieci. Dostatek lat pięćdziesiątych w Stanach Zjednoczonych zaowocował pokoleniem ludzi niespokojnych i zbuntowanych, a Pablo i jego rówieśnicy w Medellín mieli własny sposób nadawania znaczenia swojemu życiu. W Envigado, gdzie powstał manifest „Prawo do niezgody”, napisany przez intelektualistę Fernando Gonzálesa, zrodził się podobny do subkultury hippisów, nihilistyczny ruch młodzieżowy Nadaismo, który objął cały kraj. Zakazani przez kościół, ledwie tolerowani przez władze, Nadaistas, czyli „wyznawcy niczego”, ośmieszali starsze pokolenia w piosenkach, skandalicznie się ubierali i zachowywali, i wyrażali swoją pogardę dla porządku społecznego lat sześćdziesiątych w najbardziej typowy dla tamtych lat sposób: palili trawkę.
Kolumbijska trawa była, oczywiście, łatwo dostępna i bardzo silna, o czym przekonali się palacze marihuany na całym świecie. Wkrótce stała się światowym standardem. Pablo wcześnie zaczął ją palić i nie przestał przez całe życie, spał do pierwszej lub drugiej po południu, zapalał jointa zaraz po przebudzeniu i był na haju przez całą resztę dnia i przez noc. Był niski i pulchny, miał 157 cm wzrostu, dużą, okrągłą twarz i gęste, czarne, kręcone, długie włosy, które zaczesywał z lewej na prawą stronę, przez co na czubku głowy tworzyła się górka, włosy opadały mu na czoło i przykrywały uszy. Wyhodował rzadki wąsik. Patrzył na świat dużymi, brązowymi oczami spod ciężkich powiek i roztaczał wokół siebie atmosferę znudzenia typowego dla chronicznego palacza trawki. Bunt przyszedł wraz z dojrzewaniem. Został wyrzucony z Lyceum Lucrecio Jaramillo na kilka miesięcy przed swoimi siedemnastymi urodzinami, trzy lata przed ukończeniem szkoły w normalnym trybie. Wszedł na drogę przestępstwa motywowany w równym stopniu znużeniem, co ambicją.
Wraz z kuzynem i nieodłącznym towarzyszem Gustavo Gavirią zaczął spędzać wieczory w okolicznych barach w dzielnicy Jesús de Nazareno. Powiedział Hermildzie, że nie został stworzony do nauki w szkole ani do normalnej pracy. „Chcę zostać kimś wielkim”, oświadczył. Albo w uznaniu dla nieustępliwości Hermildy, albo mając na uwadze szeroko zakrojone plany, Pablo nigdy całkowicie nie porzucił zamiaru ukończenia szkoły. Dwa lata później razem z Gustavem na krótko powrócił do liceum, ale obaj byli starsi od uczniów w klasie i przyzwyczajeni do swojej wolności oraz brutalności na ulicach Medellín, więc w szkole uważano ich za prześladowców, wkrótce też popadli w konflikt z nauczycielami. Żaden z nich nie wytrzymał w szkole roku, chociaż Pablo rzeczywiście kilka razy próbował, bez powodzenia, zdać testy niezbędne do uzyskania świadectwa ukończenia liceum. W końcu je sobie kupił. Po latach będzie zapełniał półki w swoich domach stosami nieprzeczytanych książek i będzie czasami wspominał, że chce zdobyć wyższe wykształcenie. W pewnym momencie, wchodząc do więzienia, powiedział, że zamierza studiować prawo. Niewątpliwie brak formalnego wykształcenia mu doskwierał i sprawiał zawód Hermildzie, ale nikt, kto go znał, nie wątpił w jego wrodzony spryt.
Został gangsterem. W Medellín istniała długa tradycja prowadzenia szemranych interesów. Stereotypowy paisa był kanciarzem, osobą, która potrafiła czerpać zyski z każdego przedsięwzięcia. Region słynął z contrabandistas, lokalnych szefów syndykatów zajmujących się przestępczością zorganizowaną, ludzi praktykujących starą tradycję paisa polegającą na przemycie – dawniej złota i szmaragdów, teraz marihuany, a wkrótce również kokainy. Jeszcze zanim Pablo został wyrzucony ze szkoły w 1966 roku, przemyt narkotyków był już poważnym biznesem, niedostępnym dla siedemnastoletnich opryszków. Pablo zaczynał od wyłudzania pieniędzy na ulicach Medellín. Miał jednak inne plany. Kiedy powiedział matce, że chce zostać kimś wielkim, najprawdopodobniej miał na myśli dwie rzeczy. Podczas gdy contrabandistas zdominowali przestępczość w mieście, ich praworządnymi obywatelami rządziła w sensie politycznym i społecznym niewielka liczba bogatych właścicieli fabryk tekstylnych, właściciele kopalń i posiadacze ziemscy. Oni byli donami, ludźmi kulturalnymi i wykształconymi, ich pieniądze zasilały kościoły i działalność dobroczynną, kluby poza miastem, pracownicy i ludzie dzierżawiący od nich ziemię darzyli ich szacunkiem i obawiali się ich. Jako katolicy i tradycjonaliści byli elitą, dzierżyli wysokie urzędy publiczne i jeździli do Bogoty, żeby reprezentować Medellín w rządzie. Ambicje Pabla obejmowały oba światy, legalny i nielegalny, a ta sprzeczność charakteryzuje całą jego karierę.
Krąży legenda o Pablu Escobarze, według której wraz ze swoim gangiem zaczynał od kradzieży kamieni nagrobnych z cmentarzy, piaskowania ich i odsprzedawania. Rzeczywiście miał wuja, który sprzedawał kamienie nagrobne i naprawdę przez krótki okres pracował u niego jako nastolatek. Później zawsze śmieszyło go, kiedy opowiadano o piaskowaniu kamieni, zaprzeczał temu, ale tak naprawdę było wiele spraw, do których się nie przyznawał. Hermilda powiedziała, że ta historia jest kłamstwem, i rzeczywiście nie brzmi zbyt przekonująco. Po pierwsze, oczyszczanie kamieni jest uczciwą pracą, a niewiele przemawia za tym, że Pablo kiedykolwiek miał ochotę zajmować się czymś takim. Poza tym był bardzo przesądny. Należał do szczególnie pogańskiego odłamu katolicyzmu popularnego w rolniczej Antioquii, takiego, który modli się do bożków – podobnych do uwielbianego przez Hermildę Dzieciątka Jezus z Atocha – i obcuje z duszami zmarłych. Kradzież nagrobków nie pasuje do kogoś, kto boi się świata duchów. Bardziej przekonująco brzmią historie, które kiedyś potwierdził, o tym, że wraz z przyjaciółmi zajmował się drobnymi oszustwami, sprzedając przemycone papierosy i fałszywe losy na loterię, dzięki blefowi i osobistemu urokowi wyłudzając pieniądze od ludzi wychodzących z lokalnego banku. Młody Pablo nie był pierwszym ulicznym naciągaczem, który odkrył, że łatwiej i ciekawiej jest zabierać innym pieniądze, niż samemu je zarabiać. Może to wpływ trawki, lecz Pablo odkrył w sobie umiejętność zachowania spokoju, rozwagi, a nawet pogody ducha, kiedy inni się bali i brakowało im zdecydowania. Korzystał z tego, żeby zaimponować przyjaciołom i żeby ich przerazić. Kilka razy w młodości, jak się później przechwalał, Pablo w pojedynkę obrabował kilka banków w Medillín, wyposażony w broń automatyczną, wesoło gawędząc z kasjerami, gdy ci opróżniali kasę. Zuchwałość i pewność siebie wyróżniały go spośród rówieśników i czyniły z niego lidera młodocianych przestępców. W niedługim czasie jego przestępstwa staną się bardziej wyszukane i niebezpieczne.
Z akt wynika, że zanim skończył dwadzieścia lat, Pablo był już znakomitym złodziejem samochodów. Wraz ze swoim gangiem podjął się prymitywnej roboty polegającej na kradzieży aut i przekształcił ją w miniprzemysł, bezczelnie zabierając pojazdy (w biały dzień kierowców po prostu wyciągano zza kierownicy) i w ciągu kilku godzin rozbierając je na części. Sprzedając je, zarabiał dużo pieniędzy i pozbywał się bezpośrednich dowodów popełnienia przestępstwa. Gdy zgromadził dość kapitału, zaczął przekupywać urzędników miejskich, by wydali mu nowe dokumenty dla kradzionych pojazdów, dzięki czemu nie musiał rozkładać aut na części. Wydaje się, że w tym okresie miał kilka istotnych konfliktów z prawem. Zniknęły akta dotyczące jego aresztowań, lecz przed swoimi dwudziestymi urodzinami Pablo spędził kilka miesięcy w więzieniu w Medellín, bez wątpienia poznając tam jeszcze bardziej niebezpiecznych kryminalistów, którzy przysłużą mu się nie raz w przyszłości. Najwyraźniej pobyt za kratkami nie sprowadził go z przestępczej ścieżki.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa Pablo dobrze się bawił. Mając pod dostatkiem skradzionych silników i innych części, zbudowali z Gustavo samochody wyścigowe i startowali w lokalnych i krajowych rajdach. Jego biznes się rozwijał. Z czasem bezczelne kradzieże samochodowe tak się rozpowszechniły w Medellín, że Pablo wymyślił bardziej dochodowy interes. Zaczął sprzedawać ochronę. Ludzie płacili mu, chcąc zabezpieczyć swoje auta przed kradzieżą, więc Pablo zarabiał zarówno na samochodach, które ukradł, jak i na tych, których nie ukradł. Był hojny dla przyjaciół, dawał im nowe auta podprowadzone prosto z fabryki. Sporządzał fałszywe dowody sprzedaży i radził odbiorcom, by dawali fałszywe ogłoszenia w gazetach i oferowali auta na sprzedaż, by wyglądało na to, że pojazdy zostały nabyte w sposób legalny.
W tamtym okresie, będąc młodym bossem na dorobku, Pablo stał się znany ze stosowania zabójczej przemocy. Zapewne zaczęło się od ściągania długów, do którego rekrutował osiłków porywających zadłużonych u niego ludzi i ściągających okup w wysokości zaległych pieniędzy. Jeśli rodzina nie była w stanie ich zebrać lub nie chciała płacić, ofiara była zabijana. Czasami ofiara była zabijana po zapłaceniu okupu w celu wywołania odpowiedniego wrażenia. To było morderstwo, lecz takie, które można w pewien sposób wytłumaczyć. O interes trzeba dbać. Pablo żył w świecie, w którym posiadanie bogactwa wiązało się z umiejętnością jego ochrony. Nawet uczciwi biznesmeni w Medellín nie mogli liczyć na skuteczne dochodzenie swoich praw. Jeśli ktoś cię oszukał, musiałeś się pogodzić ze stratami lub samemu podjąć kroki niezbędne do wyrównania rachunków. Jeśli odniosłeś jakiś sukces, musiałeś stawić czoło skorumpowanej policji i przedstawicielom rządu, którzy chcieli uszczknąć część twoich dochodów. Dotyczyło to także nowego, nielegalnego interesu Pabla. Wraz z większą ilością pieniędzy i wraz z wzrostem kontrabandy należało zadbać o egzekwowanie dyscypliny, karanie wrogów, ściąganie długów i przekupywanie urzędników. Porywanie i zabijanie ludzi, którzy oszukali, nie tylko wyrównywało straty materialne, lecz także było ostrzeżeniem dla innych.
Pablo był ekspertem w braniu na siebie zbrodni, z którymi później nic nie mogło go połączyć. Od początku upewniał się, że ci, których wynajął do popełnienia niedozwolonego czynu, nie wiedzą, kto jest ich mocodawcą. Po pewnym czasie przywykł do wydawania rozkazów o zabijaniu. Karmiło to jego megalomanię i wzniecało strach, co było równoznaczne z szacunkiem, którego coraz bardziej się domagał.
Porwania dłużników wkrótce przerodziły się w zwykłe porwania dla okupu. Najsławniejszy przypadek przypisywany młodemu Pablowi to sprawa Diega Echavarrii, przedsiębiorcy w Envigado, która miała miejsce latem 1971 roku. Echavarria był dumnym, konserwatywnym właścicielem fabryki, szanowanym w wyższych sferach, lecz nielubianym przez biednych robotników z Medellín, masowo zwalnianych z lokalnych fabryk tekstylnych. W tym czasie zamożni właściciele ziemscy poszerzali swoje posiadłości, wypędzając całe wsie z doliny rzeki Magdalena, w czego efekcie dla rolników jedynym wyjściem okazywała się przeprowadzka do slumsów coraz bardziej rozrastającego się miasta. Ciało nielubianego właściciela fabryki zostało znalezione w dole niedaleko miejsca, gdzie urodził się Pablo. Został uprowadzony sześć tygodni wcześniej, pobity i uduszony, chociaż jego rodzina zapłaciła okup w wysokości 50 tysięcy dolarów. Zabicie Diega Echavarrii dawało podwójną korzyść. Przyniosło korzyść finansową oraz było ciosem wymierzonym w imię sprawiedliwości społecznej. Nie ma możliwości udowodnienia, że to Pablo zaaranżował tę zbrodnię, nigdy nie został oficjalnie o nią oskarżony, lecz tak powszechnie mu ją przypisywano, że mieszkańcy slumsów zaczęli z podziwem nazywać go Doktor Echavarria, w skrócie El Doctor. Morderstwo nosiło wszelkie cechy charakterystyczne dla stylu młodego bossa grupy przestępczej. Było okrutne, nieludzkie, przebiegłe i kreowało pożądany wizerunek publiczny.
Jednym posunięciem, dzięki uprowadzeniu Echavarrii, Pablo zyskał status lokalnej legendy. Była to też wizytówka jego okrucieństwa i ambicji, co również się przydawało. W nadchodzących latach zostanie jeszcze większym bohaterem slumsów w Medellín, a to za sprawą swojej szeroko nagłaśnianej działalności charytatywnej. Nie był niewrażliwy społecznie, choć sam miał aspiracje typowego przedstawiciela klasy średniej. Kiedy powiedział matce, że chce być „wielki”, nie marzył o przeprowadzeniu rewolucji czy dokonaniu przebudowy kraju; miał na myśli posiadanie mieszkania w miejscu równie spektakularnym jak pseudośredniowieczny zamek, który wybudował dla siebie Echavarria. Zamieszka w podobnym zamku nie jako osoba wykorzystująca ludzi, lecz jako ich don, człowiek posiadający władzę i bogactwo, który jednak nie stracił kontaktu ze zwykłym obywatelem. Tych, którzy będą podważać prawdziwość tej fantazji, będzie później zwalczał najzacieklej.
2.
Pablo Escobar był już odnoszącym sukcesy przestępcą, kiedy w połowie lat siedemdziesiątych doszło do sejsmicznego przesunięcia w jego kryminalnych możliwościach: palacze trawki odkryli kokainę. Nielegalne drogi przerzutu przetarte przez marihuanę od Kolumbii do północnoamerykańskich miast i przedmieść zmieniły się w autostrady, gdy koka stała się modnym narkotykiem wśród młodych przedstawicieli wolnych zawodów. Biznes kokainowy sprawi, że Pablo Escobar oraz inni bossowie z Antioquii – bracia Ochoa, Carlos Lehder, José Rodríguez Gacha i inni, staną się bogatsi niż kiedykolwiek byliby w stanie to sobie wyobrazić, zostaną jednymi z najzamożniejszych ludzi na świecie. Przed końcem dekady będą kontrolować ponad połowę dostaw kokainy wysyłanej do Stanów Zjednoczonych, uzyskując dochód netto liczony nie w milionach, lecz miliardach dolarów. Ich działalność stała się największym przemysłem Kolumbii i finansowała kandydatów na burmistrzów, radnych, kongresmenów i prezydentów. Do połowy lat osiemdziesiątych Escobar w samym Medellín będzie właścicielem dziewiętnastu różnych posiadłości, a w każdej z nich będzie miał lądowisko dla helikopterów. Posiadał flotę statków i samolotów, nieruchomości na całym świecie, wielkie połacie ziemi w Antioquii, osiedla apartamentowców i domków jednorodzinnych oraz banki. Napływało do nich tak dużo pieniędzy, że nie zawsze wiedzieli, w co je inwestować, przez co wiele milionów po prostu utopili. Napływ środków finansowych z zagranicy zapoczątkował dobre czasy w Medellín. Miasto zaczęło się z impetem rozbudowywać, powstawały nowe firmy, zmniejszyło się bezrobocie. Ostatecznie ten gwałtowny napływ narkotykowych pieniędzy sprawił, że cała Kolumbia utraciła równowagę i zanikła w niej wszelka praworządność.
Pablo miał wszystko, co potrzebne, by z tej sytuacji korzystać. Budował swój lokalny syndykat kryminalny i uczył się korumpowania władz przez ponad dekadę. Boom kokainowy z początku przyciągnął amatorów, dla których ten narkotyk był czarującym flirtem ze światem przestępczym. Ten jednak był już żywiołem Pabla. Był brutalny, bezkompromisowy i zdeterminowany. Nie był przedsiębiorczy, nie był nawet jakimś szczególnie utalentowanym biznesmenem. Był po prostu bezwzględny. Kiedy dowiedział się, że na jego terenie dobrze prosperuje laboratorium wytwarzające kokainę, bezceremonialnie wpychał się do interesu. Jeśli ktoś wymyślił przynoszącą duże zyski drogę przerzutu narkotyków na północ, Pablo żądał większej części przychodów – za ochronę. Nikt nie śmiał mu odmówić.
Młody pilot z Medellín, który znany był pod pseudonimem Rubin i którego wrodzone zdolności w naturalny sposób popchnęły w kierunku kokainowego biznesu, poznał Pabla w 1975 roku. Rubin dorastał w zamożnej rodzinie, która wysłała go na studia do Stanów Zjednoczonych. W Miami zdobył licencję pilota, płynnie mówił po angielsku. Kiedy jego przyjaciele bracia Ochoa, Juan David, Jorge i Fabio zaczęli przemycać kokainę na północ, Rubin wszedł z nimi w interesy. Wkrótce kupował i sprzedawał nieduże samoloty w Miami, a także zatrudniał pilotów do odbywania lotów na niskim pułapie. Rubin i bracia Ochoa nie byli zawodowymi bandytami, jak Pablo i jego gang, lecz playboyami, dość dobrze wykształconymi młodymi Kolumbijczykami, którzy uważali się za modnych i inteligentnych. Wkrótce stali się również bogaci.
To właśnie ich elegancja pomagała im przerzucać kokainę, a nie jakaś specjalna smykałka do interesów czy koneksje ze światem przestępczym Antioquii. Brylowali wśród wyższych sfer w Miami, skąd pochodzili amerykańscy nabywcy. Rubin był doskonały. Przystojny, nieustraszony, a nawet buńczuczny. Wówczas jego szefem był Fabio Restrepo, przedsiębiorca z Medellín, jeden z pierwszych kokainowych bossów paisa. W 1975 roku wysyłał raz lub dwa razy do roku od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu kilogramów kokainy – w Miami kilogram był wart ponad 40 tysięcy dolarów. Jeśli ktoś nielegalnie zarabia tak dużo pieniędzy, przyciąga do siebie rekiny.
Pablo najpierw skontaktował się z Jorge Ochoa, żeby sprzedać Restrepo jakiś produkt. Rubin towarzyszył Jorge w drodze do niewielkiego apartamentu w Medellín, gdzie w drzwiach powitał ich pucołowaty, młody mężczyzna z szopą gęstych, kręconych, czarnych włosów, który szedł obok nich komicznym krokiem, typowym dla ulicznych chuliganów. Miał na sobie dużą koszulkę polo, niebieskie dżinsy z podwiniętymi nogawkami i tenisówki, a mieszkanie, do którego ich zaprosił, wyglądało jak chlew, wszędzie leżały śmieci i byle jak rzucone ubrania. Ci młodzi dandysi uznali Pabla za miejscowego zabijakę. Czternaście kilogramów kokainy, które trzymał w szufladzie komody, nie zrobiło na nich wrażenia. Odkupili od niego towar i niewzruszeni poszli swoją drogą – do czasu aż dwa miesiące później Restrepo padł ofiarą morderstwa. To było wstrząsające. Ktoś tak po prostu go zabił! I tak po prostu nowy człowiek zajął jego miejsce w kokainowym biznesie w Medellín. Rubin i bracia Ochoa byli zaskoczeni, gdy po śmierci Restrepa odkryli, że pracują od teraz dla Pabla Escobara. Oczywiście nie było sposobu, żeby udowodnić, że to Pablo stoi za śmiercią Restrepa, ale on sam nie sprawiał wrażenia, że przeszkadza mu, iż ludzie dochodzili do takiego właśnie wniosku. Playboye przemycający kokainę nie docenili lokalnego zabijaki. Pochodzący z niższej klasy i dilujący na niewielką skalę człowiek brutalnie i skutecznie wdarł się na szczyt.
– Nie było ani jednego aspektu biznesu, który wymyśliłby, zaplanował czy przeforsował Pablo Escobar – mówi Rubin. – Był gangsterem i tyle. Każdy się go bał od samego początku. Nawet ci, którzy uważali się już później za jego przyjaciół, bali się go.
W marcu 1976 roku Pablo ożenił się z Marią Victorią Henao Vellejo, ładną, ciemnowłosą piętnastolatką, tak młodą, że na ślub musiał uzyskać specjalne pozwolenie od biskupa (takie rzeczy dostawało się za opłatą). Mając dwadzieścia sześć lat, był żonaty i bogaty, ludzie, jeśli go nie szanowali, to przynajmniej bali się go, a on był na dobrej drodze, by urzeczywistnić swoje marzenia. Szybki awans w strukturach przestępczych sprawił, że pojawili się niebezpieczni wrogowie. Jeden z nich dał cynk agentom DAS (Departamento Administrativo de Seguridad*), którzy aresztowali Pabla, jego kuzyna Gustava i trzech innych mężczyzn dwa miesiące po ślubie, gdy wrócili do Medellín z Ekwadoru, dokąd udali się z narkotykami.
Pablo już wcześniej był aresztowany. Jako nastolatek siedział w Itagui, a potem został ponownie aresztowany w 1974 roku, gdy zatrzymano go w kradzionym aucie marki Renault. Za każdym razem był skazywany na kilka miesięcy więzienia. Tym razem sprawa była o wiele poważniejsza. Agenci DAS znaleźli trzydzieści dziewięć kilogramów kokainy ukrytej w zapasowym kole w należącej do grupy ciężarówce, dość, by zakwalifikować ich do pierwszej ligi przemytników koki i posłać do więzienia na wiele lat.
Pablo próbował przekupić sędziego, który jednak odrzucił jego pieniądze. Wobec tego przyjrzano się przeszłości sędziego i odkryto, że ma brata, który również jest prawnikiem. Bracia nie dogadywali się ze sobą, wobec czego prawnik zgodził się reprezentować Pabla przed sądem, wiedząc, że sędzia prawdopodobnie się wycofa, jak tylko dowie się o tym, co się stało. Nowy sędzia był bardziej przekupny, dzięki czemu Pablo, jego kuzyn i pozostali mężczyźni zostali uwolnieni. Ten manewr był tak bezczelny, że sędzia sądu apelacyjnego kilka miesięcy później przywrócił zarzuty przeciw nim i kazał ponownie aresztować Pabla i jego towarzyszy. Kolejne apelacje blokowały sprawę i w marcu następnego roku, gdy Pablo wciąż był na wolności, zostali zabici dwaj agenci DAS odpowiedzialni za jego aresztowanie: Luis Vasco i Gilberto Hernandez.
Pablo miał już ustalony sposób postępowania z władzami, który stał się jego znakiem rozpoznawczym. Wkrótce znany był pod nazwą plata o plomo. Albo człowiek przyjmował od Pabla plata (srebro), albo plomo (ołów).
Żaden z przedstawicieli władz w Medellín nie narzekał za bardzo na metody Pabla, ponieważ dzięki nim wszyscy się bogacili. Pablo wchłaniał innych przedsiębiorczych przestępców, laboratoria oraz dystrybutorów takich jak bracia Ochoa. „Ubezpieczał” ich. Doglądał ich tras przerzutu i nakładał podatek za każdy przewieziony kilogram. Była to czysta przemoc, syndykat w starym stylu, lecz w rezultacie powstał po raz pierwszy ujednolicony i zorganizowany przemysł kokainowy. Liście koki uprawiali i przetwarzali niezależni dilerzy, ich dostawy dodawano do ładunków kontrolowanych przez organizację Pabla, za tę usługę pobierano 10 procent przychodu uzyskiwanego w USA. Jeśli duża dostawa zostawała przejęta lub zaginęła, Pablo spłacał dostawców, lecz oddawał im tylko sumę pokrywającą wartość towaru w Kolumbii. Jeśli tylko jedna lub dwie dostawy docierały do Miami, Nowego Jorku czy Los Angeles, ich sprzedaż pokrywała z nawiązką koszt czterech czy pięciu straconych ładunków – mimo starań grupy antynarkotykowe przejmowały mniej niż jeden transport z dziesięciu. Straty zawsze były znacznie mniejsze niż zyski.
I to jakie zyski. Apetyt na biały proszek w Ameryce wydawał się nie do zaspokojenia. Napływało więcej pieniędzy niż ktokolwiek w Medellín umiał sobie wyobrazić, dość pieniędzy, żeby zmienić nie tylko swoje życie, lecz przebudować całe miasta, całe narody! Pomiędzy 1976 a 1980 rokiem lokaty bankowe w czterech największych miastach w Kolumbii się podwoiły. Kraj zalewało tyle nielegalnie zarobionych dolarów amerykańskich, że elita państwa zaczęła się zastanawiać, jak zgarnąć dla siebie jakiś udział w zyskach, nie łamiąc przy tym prawa. Administracja prezydenta Alfonsa López Michelsena zezwoliła na praktykę, którą bank centralny nazywał „otwarciem bocznego okienka”, a która pozwalała na wymianę nieograniczonych środków w dolarach na kolumbijskie pesos. Rząd zachęcał również do stworzenia spekulacyjnych funduszy, które oferowały niemożebnie wysokie odsetki. To były pozornie legalne inwestycje na rynkach wysokiego ryzyka, lecz prawie każdy wiedział, że pieniądze były inwestowane w przemyt narkotyków. Rząd udawał, że niczego nie zauważa. Wkrótce każdy w Bogocie, kto miał jakieś pieniądze do zainwestowania, chętnie dołączał do narkotykowej bonanzy. Cały naród chciał dołączyć do imprezy u Pabla.
Mając miliony, Pablo mógł sobie pozwolić na opłacenie ochrony na całym szlaku produkcyjnym, od plantatorów, przez przetwórców, aż po dystrybutorów. Zaczął odbywać podróże do Peru, Boliwii i Panamy, gdzie wykupywał całkowitą kontrolę nad interesem. Nie był jedyny. W tym samym czasie bracia Rodríguez Orejuela, Jorge, Gilberto i Miguel pociągali za sznurki w kartelu kokainowym w Cali. W Antioquii rywalizowali ze sobą, a czasem ze sobą współpracowali, José Rodríguez Gacha i ekscentryczny pół-Niemiec Carlos Lehder. Łapówki płacone przez Pabla wahały się od tysięcy do milionów pesos (od setek do tysięcy dolarów), było więc niewielu funkcjonariuszy strzegących prawa, którzy umieli się oprzeć pokusie – szczególnie, jeśli znało się alternatywę. Pablo nawet czasem trochę blefował, pozwalając im na przejęcie kilku transportów, by uprawdopodobnić wersję, że funkcjonariusze wywiązują się ze swoich zadań. Stać go było na to. Nikt nie wiedział, ile kokainy przerzucano na północ. Szacunki były zaniżone dziesięciokrotnie lub więcej. Amerykanie szacowali, że całkowita waga przerzuconego towaru w 1975 roku wynosiła od pięciuset do sześciuset kilogramów, po czym policja w Cali odkryła sześćset kilo w jednym samolocie. Przejęcie tego transportu doprowadziło do weekendowej wojny w Medellín, w której starły się różne frakcje, oskarżając się wzajemnie albo o spieprzenie interesu, albo o sprzedanie informacji. Zginęło czterdziestu ludzi. Jednak przerzuty tych rozmiarów stały się powszechne, znaczna ich część docierała do celu. Rozwijająca się korupcja i przypływ gotówki z narkotyków po prostu zmiotły z drogi mało skuteczne organy prawa i władzy. Stało się to tak szybko, że rządzący w Bogocie prawie tego nie zauważyli.
Uniknąwszy wyroku za narkotyki w 1976 roku, Pablo wiedział, że nie musi się obawiać konfliktu z prawem w Medellín. Był nieoficjalnym królem miasta. Rubin przebywał wówczas w Miami, więc przez kilka lat nie widział Pabla ani swoich przyjaciół, braci Ochoa. Kiedy wrócił do Kolumbii w 1981 roku, podsumował sytuację takimi słowami: „Cyrk się kręcił”. Wszyscy kokainowi królowie mieli posiadłości, limuzyny, samochody wyścigowe, helikoptery do własnego użytku, świetne ciuchy i dzieła sztuki (niektórzy, jak Pablo, wynajmowali dekoratorów wnętrz, żeby podpowiedzieli im, jakie wybrać obrazy i rzeźby, choć te zwykle były krzykliwe i surrealistyczne). Otaczali się ochroną, pochlebcami i kobietami, kobietami, kobietami. To było życie, jakiego nikt w Kolumbii wcześniej nie widział, a miało się wznieść na wyższy poziom. Gangsterzy zapoczątkowali w Medellín nocne życie, otwierali luksusowe dyskoteki i eleganckie restauracje.
Zwłaszcza Pablo był znany ze swojego młodzieńczego apetytu. Wraz ze swoimi kumplami grał w piłkę na oświetlonych boiskach, za których budowę i wyposażenie zapłacił, płacił dziennikarzom, żeby opisywali ich amatorskie rozgrywki, jakby to były mecze zawodowców najwyższej ligi. Przeciwnicy i członkowie jego drużyny zawsze starali się, żeby Don Pablo dobrze wypadł. W niedługim czasie on i inni kokainowi królowie wykupili najlepsze drużyny piłkarskie w kraju. Żeby zabawić swoich najbliższych przyjaciół, Pablo wynajmował gromadkę miss piękności na wieczory zabaw erotycznych. Kobiety rozbierały się i nago biegły do drogiego, sportowego samochodu, a ta, która dobiegła pierwsza, mogła go zatrzymać, były one również poddawane dziwacznym, poniżającym praktykom – goliły głowy, połykały owady, brały udział w konkursie wspinania się nago na drzewa. W sypialni jednej ze swoich rezydencji Pablo trzymał, prawdopodobnie w celach rozrywkowych, fotel ginekologiczny. W 1979 roku wybudował ekstrawagancką posiadłość wiejską na 740-akrowym ranczu w pobliżu Puerto Triunfo nad rzeką Magdalena, osiemset mil od Medellín. Nazwał ją „Hacienda Los Nápoles”. Ziemia kosztowała go 63 miliony dolarów, a to był dopiero początek wydatków. Zbudował lotnisko, lądowisko dla helikopterów, sieć dróg. Sprowadził setki egzotycznych zwierząt – słonie, bizony, lwy, nosorożce, gazele, zebry, hipopotamy, wielbłądy i strusie. Zbudował sześć basenów i stworzył kilka jezior. W posiadłości znalazła się każda zabawka i każda ekstrawagancja, jaką można było kupić za pieniądze. Pablo mógł za jednym razem przenocować stu gości, ugościć ich jedzeniem, muzyką, grami i przyjęciami. Miał stoły do bilardu, automaty do gier i szafę grającą Wurlitzera, która odtwarzała płyty jego ulubionego wykonawcy, brazylijskiego śpiewaka Roberta Carlosa. Przed domem stał sedan z lat trzydziestych, podziurawiony kulami pistoletu, o którym Pablo mówił, że należał do Bonnie i Clyde’a. Zabierał swoich gości na przejażdżki motocyklami terenowymi po posiadłości lub wyścigi na nartach wodnych na swoich sztucznych jeziorach. Nápoles był szokująco erotyczny, egzotyczny i ekstrawagancki. Pablo był tam mistrzem ceremonii. Lubił prędkość, seks, popisywanie się i musiał mieć publiczność.
Wraz z powiększaniem się fortuny i sławy Pablo zaczął dbać o swój wizerunek publiczny, świadomie zaprzeczał, że ma jakiekolwiek oficjalne związki z nielegalną działalnością, i bardzo starał się prezentować sympatycznie, choć jego reputacja przerażała nawet zatwardziałych kryminalistów z Medellín. Publicznie był sztywny i formalny, jakby chciał się dopasować do pozycji, która była dla niego niewygodna. Zaczynał mówić kwiecistym językiem i był przesadnie ugrzeczniony. Zaczął też zalecać się do społeczeństwa, w szczególności do biednych.
Odwołując się do lewackiej retoryki, kiedy pasowała do jego zamierzeń, Pablo grał na powszechnym niezadowoleniu z władz w Bogocie oraz historycznej niechęci wobec Stanów Zjednoczonych. Grupy marksistowskie takie jak FARC (Fuerzas Armadas Revolucionarias de Colombia, czyli Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii), ELN (Ejército de Liberación Nacional, czyli Narodowa Armia Wyzwoleńcza) oraz nowy miejski ruch nazywający się M-19 uzyskiwały duże wsparcie od wykształconych młodych ludzi w Kolumbii. Buntowniczy Jezuici w Kolumbii nauczali teologii wyzwoleńczej. Po latach wyzysku i politycznej przemocy, na którą składało się m.in. zastraszanie przez budzące grozę autodefensas, prywatne, paramilitarne oddziały należące do bogaczy i gnębiące wieśniaków, przeciętny, ubogi obywatel Medellín nienawidził kolumbijskiego rządu. Bogota, siedziba rządu, znajdowała się w rękach bogatej elity, uprzywilejowanych 3 procent, które posiadały 97 procent ziemi i bogactw. Pablo był już bogatszy niż ktokolwiek z tych 3 procent, lecz przedstawiał się jako obrońca ludu. Jego szwagier Mario Henao był lewicowym intelektualistą, który protestował przeciw kapitalistyczno-imperialistycznemu wpływowi Ameryki. Mario dostarczał Pablowi patriotycznego uzasadnienia dla przemytniczego biznesu i dawał mu podstawę do żądania szacunku dla siebie. Przerzut kokainy do Ameryki Północnej, a dolarów na południe mógł być uznawany za taktykę rewolucyjną – za jednym zamachem ściągano jankeskie dolary i niszczono umysły i krwiobiegi dekadenckiej młodzieży norteamericano. Podążając tym tropem, Pablo nie tylko się wzbogacał, lecz także wymierzał cios w światowy establishment i za swoje pieniądze budował, nową, nowoczesną, modną i rozwijającą się Kolumbię. Na skalę międzynarodową zabierał bogatym i dawał biednym.
On sam rzadko sięgał po kokainę i pił umiarkowanie. Jego rekreacyjnym narkotykiem była marihuana. Otaczany przez ochroniarzy i czczących go pochlebców zaczął postrzegać samego siebie w innym świetle. Nie wystarczało mu już, że odniósł sukces na ulicach Medellín ani że zdominował międzynarodowy handel narkotykami; gdzieś po drodze Pablo zaczął się uważać za wielkiego człowieka. Jego słowa i pomysły miały wartość historyczną, a jego ambicje urosły tak, że mogły wypełnić znacznie większą przestrzeń. Był jak hazardzista w ciągu, grający o coraz większe stawki. Zaczął uważać siebie za wcielenie Kolumbijczyków, okręt wiodący ich w przyszłość, jakby jego cele były ich celami, jego wrogowie – ich wrogami. Fascynowała go kariera Pancha Villi, meksykańskiego rewolucjonisty, który bezpośrednio przeciwstawił się Stanom Zjednoczonym w 1916 roku, najeżdżając Teksas i Nowy Meksyk. Oddziały amerykańskie pod dowództwem generała Johna J. Pershinga zagnały go z powrotem do Meksyku, po czym straciły jedenaście miesięcy na bezskuteczny pościg. Ten czyn sprawił, że Villa stał się popularnym bohaterem w Meksyku (później, w 1923 roku, zginął w zamachu przeprowadzonym przez swoich przeciwników politycznych). Pablo uchwycił się lokalnej legendy mówiącej, że Villa tak naprawdę był Kolumbijczykiem. Zaczął gromadzić memorabilia z tego okresu historii Meksyku, z upodobaniem przebierał się i udawał, że jest Villą. W końcu uda mu się ożywić historię Villi, gdy stanie się celem dla wojska Stanów Zjednoczonych – pościg za Villą będzie wyglądał jak przejażdżka po górach w porównaniu z polowaniem na Pabla.
Pablo stał się jednym z najhojniejszych pracodawców w Medellín, płacąc ludziom zatrudnianym w kokainowych laboratoriach tyle, że mogli sobie pozwolić na zakup domów i samochodów. Być może pod wpływem Maria Henaa, zaczął wydawać miliony na budynki użyteczności publicznej w mieście, robiąc znacznie więcej, niż rząd zrobił kiedykolwiek dla biedoty ściśniętej we wciąż powiększających się slumsach. Przekazywał fundusze i zachęcał swoich wspólników do finansowania milionowych wydatków na drogi i linie elektryczne, remontował boiska piłkarskie w całym regionie. Zbudował hale do jeżdżenia na wrotkach i szastał pieniędzmi podczas publicznych wystąpień. Zaczął budowę osiedla mieszkaniowego dla biednych pod nazwą Barrio Pablo Escobar, gdzie zamieszkali ci, którzy dotychczas chronili się w chatach skleconych przy miejskich wysypiskach śmieci. Konserwatywny Kościół Katolicki w Medellín popierał społeczne programy zapoczątkowane przez Pabla, niektórzy księża będą wspierali go do końca życia. Pablo będzie się pojawiał na przecinaniu wstęg i poświęceniach, pozornie niechętnie przyjmując aplauz i podziękowania, lecz zawsze pozwalając się w końcu wyciągnąć na środek sceny. Często będzie brał udział w lokalnych meczach piłki nożnej, pokazując, że mimo rosnącej wagi ciała, wciąż potrafi się poruszać z zaskakującą zwinnością. Pod koniec dekady don będzie nie tylko najbogatszym i najpotężniejszym człowiekiem w Antioquii, lecz także najpopularniejszym obywatelem.
W wywiadzie udzielonym w 1980 roku magazynowi motoryzacyjnemu trzydziestoletni Pablo przedstawiał się jako człowiek wielkoduszny. „Jestem wielkim przyjacielem i robię, co mogę, żeby ludzie mnie cenili”, powiedział. „To, co w życiu najważniejsze, to przyjaciele, tego jestem całkowicie pewien”. Oczywiście przyjaźń wiąże się z pewnymi niebezpieczeństwami. „Niestety” dodał Pablo złowieszczo, „na życiowych ścieżkach spotyka się też nielojalnych ludzi”.
Prywatnie mówił cicho i szczycił się swoim niezmąconym dobrym humorem. Gdy był naćpany, lubił opowiadać historyjki, śmiać się ze swoich poczynań i obgadywać wrogów, ale z przyjemnością również przyglądał się i słuchał innych. Był niechlujny, leniwy i folgował sobie we wszystkim. Jadł zbyt dużo, żłopał Coca Colę, pożerał pizzę i inne fast foody, nie szczędził pieniędzy na młode kobiety – im młodsze, tym lepsze – żeby zaspokoić swój apetyt seksualny. Jak inni przed nim, którzy mocno się wzbogacili i doszli do władzy w młodym wieku, Pablo z czasem robił się coraz bardziej przekonany o własnej nieomylności. De facto już był ponad prawem. W Medellín stworzył dwoisty system sprawiedliwości prawnej. Przemoc popełniona przy okazji prowadzenia jego interesów – w tym czasie podwoiła się w mieście liczba zabójstw – była skrupulatnie ignorowana przez policję. Uważano, że jest to część narkotykowego biznesu, niezwiązanego z cywilizowanym społeczeństwem. Sam Pablo uważał, że morderstwa popełnione przez jego ludzi nie mają żadnych konsekwencji dla całego społeczeństwa. To był tylko biznes, ponura konieczność w kraju, gdzie nie istniał silny system prawny. W Kolumbii można było przez całe życie na próżno czekać na sprawiedliwość zaordynowaną przez państwo. Od zawsze jedną z prerogatyw bogatych i możnych w rolniczej części Kolumbii było samodzielne egzekwowanie prawa – to właśnie stanowiło podstawę krwawej tradycji autodefensas, czyli prywatnych armii. Kiedy Pablo zarobił pierwsze miliony, nie oglądał się na prawo w kwestii ochrony, nie chciał, żeby ktokolwiek wtrącał się w jego sprawy. Uważał, że ma prawo do użycia siły w swojej obronie i czasami robił to nawet publicznie. Pewnego razu, kiedy odkrył, że jeden z pracowników kradnie coś z jego posiadłości, Pablo kazał związać mu ręce i nogi i w obecności swoich przerażonych gości w Nápoles osobiście kopnięciem zepchnął tego człowieka do basenu i patrzył, jak się topi.
– To przydarza się tym, którzy okradają Pabla Escobara! – powiedział. Ostrzeżenie bez wątpienia dotarło do gości El Doctora, z których wielu miało możliwość dokonania kradzieży o znacznie większych rozmiarach niż ta, na którą zdecydował się nieszczęsny służący.
Większość ludzi z Medellín akceptowała ten prywatny system sprawiedliwości, ponieważ niemądre było sprzeciwianie się Pablowi. Ci, którzy się postawili, zostawali jego wrogami, a jego wrogowie często żegnali się z życiem. Nie miał cierpliwości do idealizmu. Mimo troski o biedaków z Medellín, poglądy Pablo były przede wszystkim cyniczne. Ten się bogacił, kto był sprytniejszy i bardziej niebezpieczny niż inni. Kiedy więc politycy i dziennikarze w Bogocie zaczęli ostrzegać przed wzrastającą siłą kryminalną, broniąc państwa prawa, uważał ich za świętoszkowatych pozerów związanych z rywalizującymi z nim kartelami lub ze Stanami Zjednoczonymi. Według światopoglądu Pabla żaden z nich nic nie robił dla zasady. Popierali to, co było najlepsze dla ich interesów. Każdy, kto mu się przeciwstawiał, był po prostu „nielojalny”, nie tylko w stosunku do niego, lecz również do Kolumbii.
Polityka była kolejnym, logicznym krokiem dla człowieka z takimi ambicjami jak Pablo. W 1978 roku został wybrany na rezerwowego członka rady miejskiej w Medellín. Pomagał w tym roku sfinansować kampanię prezydencką Belisaria Betancura, pożyczając swoje samoloty i helikoptery, a także dorzucając hojnie do kampanii rywala Betancura, Julio Turbaya, który wygrał wybory. Dwa lata później Pablo popierał utworzenie nowego ruchu politycznego zwanego Nową Partią Liberalną. W regionie na jej czele stał były minister sprawiedliwości Alberto Santofimio, a w kraju przewodził jej niezwykle popularny reformator Luis Galán. W 1982 roku sam kandydował do Kongresu. Kandydował na zastępcę reprezentanta Envigado, Jaira Ortegi. W systemie kolumbijskim wyborcy głosują na przedstawiciela i jego zastępcę, który ma takie same prawa do urzędu i zastępuje głównego delegata, gdy ten nie może uczestniczyć w sesjach Kongresu. Ortega i Pablo zostali wybrani w tych samych wyborach, które wyniosły Betancura (w drugim podejściu) na urząd prezydencki.
Tak więc Pablo Escobar stał się kongresmenem. Miał funkcję zastępcy, lecz zwycięstwo wydawało się urzeczywistnieniem tego, do czego dążył. Oficjalnie był teraz szanowanym obywatelem, reprezentantem ludu. Stanowisko wiązało się automatycznie z immunitetem, więc w Kolumbii Pablo nie mógł już być sądzony za popełnione przestępstwa. Miał też prawo do wizy dyplomatycznej, której jeszcze w tym samym roku zaczął używać do zabierania rodziny na wycieczki do Stanów Zjednoczonych. Pozował przed Białym Domem ze swoim synem Juanem Pablem i po raz pierwszy mógł skorzystać z posiadłości, które zakupił dla siebie w Miami (jedną w Miami Beach oraz warte 8 milionów dolarów ranczo na północ od miasta w Plantation na Florydzie). Pablo nadchodził. Powiedział swoim przyjaciołom, że zamierza wkrótce zostać prezydentem Kolumbii.
W tym czasie większość klasy rządzącej w Bogocie pogodziła się z przemytem narkotyków. Niektórzy postrzegali kokainę jako nowy przemysł, taki, który stworzył nową, zamożną, młodą klasę społeczną, klasę bardzo modną. Narco-milionerów, według niektórych, można było porównać do milionerów, którzy dorobili się na ropie i zyskali władzę na przełomie wieków. Sam Pablo polemizował, mając trochę racji (być może za podszeptem swojego lewicowego szwagra), że bogactwo niektórych najbardziej szanowanych rodzin w Kolumbii ma swoje korzenie w przestępstwie – niewolnictwie, uprawie tytoniu, przemycie chininy, przejmowaniu ziemi podczas wojen domowych, wywożeniu złota i szmaragdów… Historia Kolumbii obfituje w takie przykłady. Jednak te zamożne klasy przez lata ukształtowały Kolumbię pod względem politycznym i społecznym, a narcos mieli swoje żądania. Chcieli, żeby państwo zalegalizowało ich działalność, a biorąc pod uwagę pieniądze, które chętnie rozdawali, i rozwój budownictwa w Medellín, niektórzy intelektualiści postrzegali handel kokainą jako potencjalne zbawienie ekonomiczne dla narodów andyjskich, podobne do odkrycia zasobnych pól naftowych w Zatoce Perskiej. Chociaż ta nowa narco-klasa składała się z bogatych kapitalistów, wywrotowa natura przemytu kokainy przemawiała do lewicowych nacjonalistów, którzy przyklaskiwali transferowi bogactwa z północy na południe.
Pablo popełnił błąd, publicznie zabierając głos w tej dyskusji. Mógłby pociągać za sznurki w polityce kolumbijskiej przez całe, dostatnie życie, lecz chciał wyjść zza kulis. Pablo chciał stanąć w świetle reflektorów. Chciał być zarazem contrabandistą i donem. W latach siedemdziesiątych, nie przebierając w środkach, wymazał z kartotek swoją odrażającą kryminalną przeszłość (podczas gdy prywatnie wciąż się nią afiszował), i rozpoczął agresywną kampanię, mającą na celu zbudowanie swojego wizerunku jako obywatela życzliwego i przestrzegającego prawa. Wynajął publicystów i opłacił dziennikarzy. Założył własną gazetę Medellín Cívica, która publikowała lizusowskie artykuły na temat swojego dobroczyńcy.
„Tak, pamiętam go” – wypowiadał się na jej stronach jeden z wielbicieli Escobara. „Jego dłonie, niczym dłonie księdza, rysowały w powietrzu parabole przyjaźni i szczodrości. Tak, znam go, jego zapłakane oczy, ponieważ w całym kraju na stołach nie ma pod dostatkiem chleba. Widziałem, jaką torturą jest dla niego oglądanie dzieci na ulicach – aniołków bez zabawek, bez teraźniejszości, bez przyszłości”.