Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bestseller „New York Timesa” i zdobywca licznych nagród!
Powieść, którą pokochały miliony czytelników na całym świecie. Wciągająca i zabawna historia udowadniająca, że warto korzystać z życia niezależnie od wszystkiego i wszystkich.
XVIII wiek. Henry Montague, dla przyjaciół Monty, jest przypadkiem beznadziejnym. Jego ojciec zrobił wszystko, aby wychować go na prawdziwego dżentelmena, ale nawet najlepsze szkoły nie mogły wybić chłopakowi z głowy zabaw, hulanek, a także chętnych do grzania łoża dziewcząt i... chłopców.
Roczna podróż po Europie, w której towarzyszyć będzie mu jego siostra Felicity i najlepszy przyjaciel Percy, to ostatnia szansa na korzystanie z młodości. Kiedy Henry wróci, ma się stać prawdziwym lordem, godnym swojego nazwiska i statusu społecznego. Jeżeli jednak do jego ojca dotrą jakieś plotki o niestosownym prowadzeniu się, Monty zostanie wydziedziczony i odcięty od rodzinnej fortuny. I tak już dość szkodził ich rodowemu nazwisku.
Na nieszczęście ojca chłopak ma zupełnie inne plany.
Po pierwsze: musi uwieść Percy'ego, w którym jest zakochany na zabój. Po drugie: chce poradzić sobie ze złośliwościami Felicity, która niedługo rozpocznie naukę w prywatnej szkole. Po trzecie: pragnie po prostu korzystać z życia, póki jeszcze może.
Czy Monty pójdzie swoją własną drogą? Czy młodzieńcze uczucie zamieni się w prawdziwą miłość? Czy chłopak w końcu będzie szczęśliwy?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 488
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Briany i Beth L’amour peut soulever des montagnes.
Obszedł wokoło Europę całą I z ziemi chrześcijańskiej zgarnął każde błoto [...]; W burdelach czy pałacach okrywał się chwałą Swoich licznych miłostek i dupczył z ochotą. [...] Wszystkie hors d’oeuvres już wypróbował I każdy likier rozpoznawał, Rozważnie pił, z fantazją jadał.
— Alexander Pope, Duncjada, I poł. XVIII w., tłum. A. Bańkowska
Ośmielam się ująć to w słowa. Każdy, kto tu potrafi patrzeć rzetelnie i oczy mieć otwarte, staje się człowiekiem poważnym i może zrozumieć, czym naprawdę jest powaga.
— Johann Wolfgang Goethe, Podróż włoska, 10 listopada 1786, tłum. H. Krzeczkowski
I poł. XVIII w
Tego ranka, gdy mamy wyruszyć na grand tour po kontynencie, budzę się w łóżku obok Percy’ego. W chwili konfuzji nie wiem, czy spaliśmy ze sobą, czy tylko w jednym posłaniu.
Percy ma na sobie kompletny ubiór z poprzedniego wieczoru, choć jego elementy nie są ani w takim stanie, w jakim były pierwotnie, ani w tych miejscach, w których się wcześniej znajdowały. Pościel jednak, mimo że zmierzwiona, nie nosi śladów mokrych pieszczot. Chociaż więc nie mam na sobie nic oprócz zapiętej kamizelki – jakimś magicznym sposobem włożonej tyłem do przodu – i jednego buta, mogę chyba uznać, że obaj zachowywaliśmy się przyzwoicie.
Ta ulga jest nieco dziwna, gdyż wolałbym być trzeźwy, kiedy po raz pierwszy będziemy razem. O ile to kiedykolwiek nastąpi. Bo wygląda na to, że raczej nie.
Leżący obok mnie Percy przewraca się, niemal rozkwaszając mi nos, gdy przerzuca rękę nad głowę. Przyciąga do siebie większą część pościeli i wtula twarz w zgięcie mojego łokcia, nie budząc się. Jego włosy pachną cygarami, a oddech ma kwaśny, ale sądząc po smaku w tyle mojego gardła – jadowitej mieszance chrzczonego dżinu i obcych perfum – mój jest jeszcze gorszy.
Po drugiej stronie pokoju rozlega się szelest rozsuwanych zasłon. Atakuje mnie słońce. Natychmiast okrywam twarz dłońmi. Percy się budzi, wzdryga i skrzeczy niby kruk. Próbuje się przewrócić, napotyka na moje ciało, dalej się przetacza, aż ląduje na mnie. Mój pęcherz mocno protestuje. Musieliśmy wypić wczoraj wyjątkowo dużo, skoro czuję się tak źle. A już byłem z siebie zadowolony, że potrafię przez noc pić do utraty zmysłów, a potem normalnie funkcjonować następnego popołudnia – pod warunkiem, że to bardzo późne popołudnie.
I wtedy dociera do mnie, dlaczego jestem kompletnie skacowany, a równocześnie nadal trochę pijany – to nie popołudnie, moja zwyczajowa pora na wstawanie. Jest całkiem wcześnie rano, bo Percy i ja wyjeżdżamy dziś na kontynent.
– Dzień dobry paniczom – mówi Sinclair z drugiej strony pokoju. Dostrzegam tylko jego sylwetkę na tle okna, wciąż torturuje nas tym cholernym światłem. – Pańska matka, paniczu – dodaje, unosząc w moim kierunku brew – przysłała mnie, żeby panów obudził. Powóz odjeżdża za godzinę, a pan Powell wraz z małżonką piją herbatę w jadalni.
Gdzieś z okolic mojego pępka Percy wydaje potakujący odgłos na wzmiankę o obecności jego stryjostwa na śniadaniu – choć dźwięk ten w niczym nie przypomina ludzkiej mowy.
– Pański ojciec przyjechał z Londynu zeszłej nocy, paniczu – informuje mnie jeszcze Sinclair. – Chciałby się z panem rozmówić przed pańskim wyjazdem.
Żaden z nas się nie porusza. But zwisający mi ze stopy poddaje się i uderza o podłogę z głuchym tupnięciem drewnianego obcasa na orientalnym dywanie.
– Czy dać panom chwilę na dojście do siebie? – pyta Sinclair.
– Tak – odpowiadamy z Percym unisono.
Sinclair wychodzi, słyszę, jak zamykają się za nim drzwi. Zza okna dobiega chrzęst kół powozu na żwirowym podjeździe oraz wołania stajennych, którzy zaprzęgają konie.
Wtedy Percy stęka makabrycznie, a ja śmieję się nie wiadomo dlaczego.
Zamachuje się na mnie, lecz nie trafia.
– Co?
– Brzmisz jak niedźwiedź.
– Cóż, ty cuchniesz jak podłoga w barze.
Zsuwa się z łóżka głową do przodu, zaplątuje się w pościel i zamiera w połowicznej stójce z policzkiem na dywanie. Kopie mnie stopą w brzuch, niestety trochę zbyt nisko, więc mój śmiech przechodzi w jęk.
– Uważaj, kochany.
Nie mogę już dłużej ignorować potrzeby ulżenia sobie, więc wstaję, przytrzymując się ręką zasłony. Parę szwów puszcza. Schylenie się po nocnik pod łóżkiem grozi zgonem, a przynajmniej przedwczesnym opróżnieniem pęcherza, więc otwieram przeszklone drzwi i sikam na żywopłot.
Gdy się odwracam, Percy nadal leży z głową na podłodze i stopami na łóżku. Włosy wysunęły mu się ze splecionego wstążką harcapu, kiedy spaliśmy, i teraz jego twarz otacza gęsty czarny obłok. Nalewam sobie do kieliszka sherry z karafki na niskim kredensie i opróżniam go dwoma haustami. Nie czuję niemal żadnego smaku przez to coś, co wpełzło mi w nocy do gardła i zdechło, ale lekki rausz pomoże mi przetrwać pożegnanie z rodzicami. Oraz dni spędzone w powozie z Felicity. Dobry Boże, daj mi siłę.
– Jak wróciliśmy wczoraj w nocy do domu? – pyta Percy.
– A gdzie byliśmy? Po trzecim rozdaniu w pikietę straciłem orientację.
– Chyba wygrałeś to trzecie rozdanie.
– Nie jestem do końca pewien, czy w nie grałem. Szczerze mówiąc, trochę wypiłem.
– Tak naprawdę szczerze, to wypiłeś mnóstwo.
– Chyba nie byłem aż tak pijany, co?
– Monty, próbowałeś ściągnąć pończochy, nie zdejmując butów.
Nabieram w dłoń wodę z misy, którą przyniósł Sinclair, oblewam sobie twarz, a potem wymierzam kilka policzków – taka to mizerna próba zebrania sił na dzisiejszy dzień. Słyszę, że coś się ciężko osuwa. To Percy stoczył się całkiem na dywan.
Z trudem ściągam kamizelkę przez głowę i rzucam ją na podłogę. Leżący na plecach Percy wskazuje na mój brzuch.
– Masz tam coś dziwnego.
– Co? – Patrzę w dół. Pod pępkiem widzę rozmazany czerwony róż do policzków.
– Jak myślisz, skąd to się tu wzięło? – pyta z krzywym uśmieszkiem Percy, a ja spluwam na dłoń i ścieram to.
– Dżentelmeni są dyskretni.
– To był dżentelmen?
– Przysięgam na Boga, Perc, gdybym pamiętał, powiedziałbym ci.
Wypijam kolejny łyk sherry prosto z karafki i odstawiam ją na kredens, ledwo trafiając. Trochę zbyt głośno stuka o blat.
– To prawdziwe brzemię, wiesz? – zagaduję.
– Co?
– Jak się tak dobrze wygląda. Wszyscy się do mnie kleją.
Percy śmieje się, nie pokazując zębów.
– Biedny Monty, cóż za ciężki los.
– Los? Jaki los?
– Wszyscy się w tobie natychmiast i namiętnie zakochują.
– Cóż, trudno ich winić. Sam bym się w sobie zakochał od pierwszego wejrzenia.
Rzucam mu uśmiech, który jest jednocześnie nikczemny i chłopięcy, z dołeczkami tak głębokimi, że można by do nich nalać herbaty.
– Równie skromny, co przystojny.
Percy wygina plecy – przeciąga się mocno z głową wciśniętą w dywan, splatając palce wyciągniętych rąk. Ogólnie nie lubi się popisywać, ale co rano odstawia prawdziwy spektakl.
– Jesteś gotów na dziś? – pyta.
– Chyba tak. Nie bardzo się angażowałem w planowanie, ojciec wszystko załatwił. Gdyby nie było dopięte na ostatni guzik, nie wysyłałby nas.
– Czy Felicity już nie marudzi z powodu wyjazdu na pensję?
– Dawno przestałem za nią nadążać. I nadal nie rozumiem, dlaczego musimy ją ze sobą zabrać.
– Tylko do Marsylii.
– Po dwóch cholernych miesiącach w Paryżu.
– Przetrwasz jeszcze jedno lato z siostrą.
Nad nami zaczyna płakać dziecko – deski podłogi są za cienkie, by to wytłumić – a potem słychać stuk obcasów niańki, która biegnie na wezwanie, niczym tętent końskich kopyt na bruku.
Obaj przewracamy oczami w stronę sufitu.
– Goblin się obudził – stwierdzam cicho. Jego wycie, choć przytłumione, podsyca łupiący ból w mojej czaszce.
– Nie afiszuj się tak z radością z jego istnienia.
Rzadko widywałem mojego małego brata, odkąd pojawił się trzy miesiące temu – jedynie tyle, by zdumieć się z początku tym, jaki jest dziwny i pomarszczony, niczym pomidor, który pozostawiono na słońcu przez całe lato, a potem tym, jak ktoś tak maleńki może mieć taki potencjał do zniszczenia całego mojego przeklętego życia.
Zlizuję kroplę sherry z kciuka.
– Ależ z niego utrapienie.
– Chyba nie aż takie, nie mierzy więcej niż tyle. – Percy wyciąga dłonie, aby zademonstrować.
– Pojawia się taki znikąd…
– No nie powiedziałbym, że znikąd…
– A potem ryczy co chwila, budzi nas i zagarnia przestrzeń.
– Ma tupet.
– Mógłbyś okazać trochę współczucia.
– Niby z jakiej racji?
Rzucam w niego poduszką, a on jest zbyt zaspany, by na czas zareagować, więc dostaje prosto w nos. Śmieję się, gdy niezgrabnie odrzuca ją ku mnie, po czym padam na łóżko. Leżę na brzuchu z głową zwieszoną przez krawędź i twarzą tuż nad jego twarzą.
Unosi brwi.
– Co za poważny wyraz na twym obliczu. Planujesz sprzedać Goblina wędrownej trupie aktorów w nadziei, że wychowają go jak swojego? Nie powiodło ci się z Felicity, ale za drugim razem może się udać.
Tak naprawdę myślę o tym, że ten rozczochrany, mało przytomny poranny Percy to mój najulubieńszy Percy. Myślę o tym, że skoro on i ja mamy przed sobą tę ostatnią wspólną podróż, grand tour po kontynencie, to zamierzam ją wypełnić jak największą liczbą poranków przypominających ten. Myślę o tym, że planuję spędzić nadchodzący rok, jakby kolejnych lat miało nie być – będę się upijać do nieprzytomności przy każdej okazji, romansować z pięknymi dziewczętami o cudzoziemskich akcentach i budzić się obok Percy’ego, delektując się przyśpieszonym biciem serca, jakie wywołuje we mnie jego bliskość.
Sięgam w dół i dotykam jego ust palcem serdecznym. Myślę, żeby też mrugnąć, co bezspornie byłoby lekką przesadą, ale zawsze uważałem, że nie warto marnować czasu na subtelności. Fortuna sprzyja flirciarzom.
Do tej pory Percy nie zorientował się, co czuję, i to wyłącznie jego wina, że jest tak cholernie głupi.
– Myślę tylko o tym, że dziś wyjeżdżamy na grand tour – odpowiadam – i że nie zamierzam zmarnować ani chwili.
Gdy wchodzimy do jadalni, śniadanie jest już podane, a służba zdążyła się rozproszyć. Przeszklone francuskie drzwi są szeroko otwarte, mgliste poranne słońce migocze na werandzie, wiatr zaś wydyma koronkowe zasłony do środka. Inkrustowane złotem ślimakowe zdobienia lśnią ciepłym, wilgotnym blaskiem.
Matka wygląda tak, jakby nie spała od wielu godzin. Ma na sobie niebieską suknię jezuitkę, a jej piękne ciemne włosy są zebrane w schludny kok nad karkiem. Przeczesuję palcami swoje, próbując nadać im rozczochrany wygląd, który najbardziej lubię, w tym pociągającym stylu pod hasłem: „Już tak wyglądały, gdy się obudziłem”. Po drugiej stronie stołu siedzą ciotka i stryj Percy’ego, oboje milczący, ze ściągniętymi twarzami. Ustawionym przed tą trójką jedzeniem można by nakarmić oddział wojska, lecz matka tylko dłubie łyżeczką w gotowanym jajku w kieliszku z serwisu z Delf – dzielnie stara się odzyskać figurę po tym, jak zepsuł ją jej Goblin – a opiekunowie Percy’ego jedynie piją kawę. Percy i ja nie wniesiemy żadnej zmiany – mój żołądek nadal się nie uspokoił, a Percy zawsze był wybredny. Rok temu przestał jeść mięso, jakby chciał sobie przedłużyć Wielki Post, twierdząc, że to dla zdrowia, ale i tak nadal ląduje w łóżku złożony jakąś chorobą częściej niż ja. Trudno mi jest mu współczuć, skoro odkąd nabrał tego zwyczaju, powtarzam mu, że dopóki nie poda mi lepszego wyjaśnienia, będę uważał jego dietę za absurd.
Matka podnosi wzrok, gdy wchodzimy, a zmarszczki wokół kącików jej oczu wygładzają się niczym uprasowany obrus.
– Panicze raczyli wstać.
– Dzień dobry, matko.
Percy kłania się jej lekko, zanim siada, jakby był tu gościem. To komiczne zachowanie ze strony chłopaka, którego znam lepiej niż dwójkę własnego rodzeństwa. I o wiele bardziej go lubię.
Jedno ze wspomnianego rodzeństwa, to obecne, nie zwraca uwagi na nasze przybycie. Oparła miłosną powieść o kryształowy pojemnik na dżem, a widelec do nakładania posłużył jej jako zakładka.
– Zniszczy ci się od tego mózg, Felicity – mówię, opadając na krzesło obok.
– Nie tak szybko, jak od dżinu – odpowiada, nawet nie podnosząc wzroku.
Mojego ojca, dzięki Bogu, nie ma.
– Felicity – syczy do niej matka przez stół. – Może lepiej odłóż okulary.
– Potrzebuję ich do czytania – odpowiada Felicity ze spojrzeniem nadal wbitym w wydrukowane bezeceństwa.
– W ogóle nie powinnaś teraz czytać. Mamy gości.
Felicity ślini palec i przewraca stronę. Matka skupia rozgniewane spojrzenie na sztućcach. Nakładam sobie ze srebrnego stojaka kawałek tostu i rozsiadam się wygodnie, by obserwować wymianę ciosów. To zawsze przyjemne, gdy czepiają się Felicity, a nie mnie.
Matka patrzy przez stół na Percy’ego – jego ciotka skubie dość wyraźny ślad po cygarze na haftowanym mankiecie jego fraka – a potem mówi do mnie poufałym tonem:
– Jedna z moich pokojówek znalazła dziś rano twoje spodnie w klawikordzie. To chyba te, w których wyszedłeś wczoraj wieczorem z domu.
– To… dziwne – odpowiadam. Wydawało mi się, że zgubiłem je na długo przed powrotem do domu. Nagle przypominam sobie, że zdejmowałem ubranie, gdy razem z Percym przed świtem zataczaliśmy się przez główny salon. Zostawiałem za sobą rozrzucone elementy garderoby niczym powalone drzewa. – A nie znalazła czasem też buta?
– Chciałeś je zabrać w podróż?
– Pewnie mam mnóstwo innych.
– Wolałabym, żebyś chociaż przejrzał, co zostało wysłane.
– Po co? Mogę posłać po cokolwiek z domu, a poza tym kupimy nowe łachy w Paryżu.
– Boję się wysyłać twoje eleganckie rzeczy do jakiegoś obcego francuskiego mieszkania z dziwną służbą.
– Ojciec wybrał to mieszkanie i służbę. Z nim porozmawiaj, skoro się boisz.
– Boję się też o was dwóch, samotnych chłopców na kontynencie przez cały rok.
– Cóż, mogłaś wyrazić ten niepokój nieco wcześniej niż w dniu naszego wyjazdu.
Matka zaciska usta i wraca do dłubania w jajku.
Ojciec zjawia się nagle w drzwiach jadalni niczym wywołany demon. Tętno mi przyśpiesza i wgryzam się łapczywie w tost, jakbym mógł ukryć się za jedzeniem, gdy jego wzrok wędruje wokół stołu. Złote włosy ma zaczesane do tyłu, a harcap porządnie zapleciony, o czym mógłby marzyć mój własny, gdyby nie rozplątywały go ciągle palce zainteresowanych mną osób.
Widzę, że przyszedł do mnie, ale najpierw poświęca uwagę matce – tylko tyle, by zdążyć pocałować ją w czubek głowy – zanim nie zaczepi mojej siostry.
– Felicity, zdejmij te przeklęte okulary z nosa.
– Potrzebuję ich do czytania – odpowiada, nie podnosząc wzroku.
– Nie powinnaś czytać przy śniadaniu.
– Ojcze…
– Zdejmij je natychmiast albo ci je zaraz połamię. Henry, pozwól na słówko.
Moje imię padające z ust ojca drażni mnie tak bardzo, że aż się krzywię. Ten okropny „Henry” nas łączy, a za każdym razem, gdy wymawia to imię, aż zagryza zęby, jakby głęboko żałował, że mnie ochrzcił. Trochę się spodziewałem, że Goblina też wspólnie z matką nazwą Henrym w nadziei, że imię to odziedziczy ktoś, kto wciąż ma szansę okazać się go godnym.
– Może usiądziesz z nami i zjesz śniadanie? – mówi matka.
Ojciec trzyma dłonie na jej ramionach, a ona kładzie swoją na jednej z nich, próbując przyciągnąć go na puste krzesło z drugiej strony. On się jednak odchyla.
– Muszę porozmawiać z Henrym na osobności. – Kiwa głową ciotce i stryjowi Percy’ego, ledwo muskając ich wzrokiem. Właściwe formy pozdrowienia nie dotyczą członków podlejszych warstw szlachty.
– Chłopcy dzisiaj wyjeżdżają – próbuje znowu matka.
– Wiem. Po cóż innego chciałbym rozmawiać z Henrym? – Marszczy brew w moim kierunku. – Teraz, jeśliś łaskaw.
Rzucam serwetę na stół i wychodzę za nim z jadalni. Gdy mijam Percy’ego, patrzy na mnie, a jego usta układają się w pełen współczucia uśmiech. Delikatne piegi wokół jego oczu się poruszają. Z czułością trzepię go w tył głowy, gdy przechodzę.
Idę za ojcem do jego salonu. Okna są szeroko otwarte, koronkowe zasłony rzucają kraciasty cień na podłogę, a z dziedzińca dochodzi duszący zapach wiosennego kwiecia więdnącego na pnączach. Ojciec siada przy biurku i zaczyna przeglądać leżące na nim papiery. Przez chwilę wydaje mi się, że wróci do pracy, a ja będę musiał usiąść i gapić się na niego jak jakiś imbecyl. Podejmuję ryzyko i sięgam po brandy na niskim kredensie, lecz powstrzymuję się, gdy ojciec mówi:
– Henry…
– Tak, ojcze?
– Pamiętasz pana Lockwooda?
Podnoszę wzrok i uświadamiam sobie, że elegant o wyglądzie uczonego stoi tuż przy kominku. Ma rude włosy i rumiane policzki, a jego twarz okala rzadka broda. Tak się skupiłem na ojcu, że nawet go nie zauważyłem.
Pan Lockwood kłania się lekko, a okulary zsuwają mu się po nosie.
– Mój panie, jestem pewien, że lepiej się poznamy w trakcie najbliższych miesięcy, gdy będziemy razem podróżować.
Mam ochotę zwymiotować na jego zapinane na klamerki trzewiki, ale się powstrzymuję. Nie chciałem na tę podróż żadnego cycerona, bo nie interesują mnie wcale te uczone rzeczy, które opiekun ma przekazać swoim podopiecznym, i doskonale potrafię sam zapewnić sobie dobrą zabawę, zwłaszcza z Percym u boku.
Ojciec wkłada papiery, w których grzebał, do skórzanego etui i podaje je Lockwoodowi.
– Najważniejsze dokumenty. Paszporty, akredytywy, świadectwa zdrowia, rekomendacje dla moich znajomych we Francji.
Lockwood wkłada papiery do kieszeni fraka, a ojciec obraca się z łokciem podpartym na biurku, by na mnie spojrzeć. Wsuwam dłonie między uda a sofę.
– Usiądź prosto – warczy. – Jesteś niski, nawet jak się nie garbisz.
Ściągam ramiona do tyłu, choć z trudem, i patrzę mu w oczy. Marszczy brwi, a ja omal nie osuwam się z powrotem.
– Jak myślisz, Henry, o czym chcę porozmawiać? – pyta.
– Nie wiem, ojcze.
– Cóż, spróbuj odgadnąć.
Spuszczam wzrok, chociaż wiem, że to błąd. Nie potrafię jednak inaczej.
– Patrz na mnie, jak do ciebie mówię.
Unoszę spojrzenie i wbijam je w punkt nad jego głową, żeby nie musieć patrzeć wprost na niego.
– Chcesz rozmawiać o mojej rocznej podróży?
Przewraca oczami: błyskawiczny ruch źrenic ku górze, który jednak trwa na tyle długo, że czuję się jak jakiś cholerny prostak i rodzi się we mnie gniew – po co zadaje tak oczywiste pytanie, skoro chce jedynie zadrwić ze mnie, gdy odpowiem? – ale milczę. Dłuższy wykład wisi w powietrzu niczym burza.
– Chcę mieć pewność, że jesteś świadom warunków tej wyprawy, zanim wyjedziesz. Nadal uważam za głupotę ze strony twojej matki i mojej, że pozwalamy ci na coraz więcej, chociaż zostałeś wydalony z Eton College. Lecz wbrew sobie daję ci ten rok, żebyś zmądrzał. Rozumiesz, co mówię?
– Tak, ojcze.
– Ustaliliśmy z panem Lockwoodem, jaki będzie najlepszy plan twojego pobytu za granicą.
– Plan? – powtarzam, patrząc to na jednego, to na drugiego. Do tej chwili sądziłem, że uzgodniliśmy, że przez ten rok będę mógł robić, co chcę, a nasz cyceron zajmie się takimi irytującymi sprawami jak kwatery i wyżywienie, we wszystkim innym dając mnie i Percy’emu wolną rękę.
Pan Lockwood odchrząkuje głośno, wkracza w plamę światła padającego z okna, po czym natychmiast się wycofuje, mrugając z oślepienia.
– Pańscy rodzice powierzyli mi jako prywatnemu przewodnikowi i opiekunowi pańskie dobre samopoczucie, a ja zamierzam podejść do tego zadania z wielką powagą. Pański ojciec i ja przedyskutowaliśmy całą pańską sytuację i pod moją opieką nie będzie żadnego hazardu, ograniczmy też tabakę, a cygara będą wykluczone.
Cóż, zaczyna się robić nieciekawie.
– Żadnych wizyt w jaskiniach rozpusty – kontynuuje – czy jakichkolwiek plugawych przybytkach. Żadnego szlajania się, żadnych niestosownych relacji z płcią przeciwną. Żadnego nierządu. Żadnej gnuśności czy wylegiwania się do późna.
Odnoszę wrażenie, że omawia siedem grzechów głównych, począwszy od moich najulubieńszych.
– I – mówi, wbijając ostatni gwóźdź do trumny – alkohol jedynie w skromnych ilościach.
Jestem gotów głośno zaprotestować, dopóki nie napotykam surowego spojrzenia ojca.
– A ja całkowicie zdaję się na osąd pana Lockwooda – oznajmia. – Podczas tej podróży będzie mnie zastępować.
Surogat ojca to ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję w trakcie grand tour po kontynencie.
– Gdy się następnym razem zobaczymy – mówi dalej – spodziewam się, że będziesz trzeźwy, zrównoważony i – tu zerka na Lockwooda, jakby nie był pewien, jak to taktownie wyrazić – przynajmniej dyskretny. Te twoje tragikomiczne próby ściągnięcia na siebie uwagi mają się skończyć, nim zaczniesz pracować u mojego boku i zarządzać majątkiem i tytułem.
Wolałbym, żeby mi wydłubano widelczykiem do deserów oczy, a potem mnie nimi nakarmiono, ale chyba lepiej mu tego nie mówić.
– Ustaliłem z pańskim ojcem plan podróży – oznajmia Lockwood, wyciągając z kieszeni niewielki notes i zerkając na niego przymrużonymi oczami. – Lato spędzimy w Paryżu…
– Mam kilku kolegów, których chciałbym, żebyś odwiedził – przerywa mu ojciec. – Utrzymywanie znajomości będzie dla ciebie bardzo ważne, gdy już przejmiesz majątek. Potowarzyszysz w Wersalu naszemu przyjacielowi lordowi ambasadorowi Robertowi Worthingtonowi i jego małżonce na balu. Nie przynieś mi wstydu.
– A czy kiedykolwiek przyniosłem? – mruczę.
Gdy tylko wypowiadam te słowa, czuję, że obaj natychmiast zaczynamy przeglądać w bibliotece pamięci przypadki, gdy jednak ojca zawstydziłem. To bardzo obszerny katalog. Żaden z nas jednak nie mówi tego na głos. Nie w obecności pana Lockwooda.
Lockwood postanawia przerwać niezręczną ciszę, udając niezgrabnie, że wcale nie zapadła.
– Z Paryża pojedziemy do Marsylii, gdzie pańska siostra, panna Montague, rozpocznie naukę na pensji. Do tego momentu mamy zapewnione zakwaterowanie. Zimę spędzimy we Włoszech: sugeruję Wenecję, Florencję oraz Rzym, a pański ojciec wyraża zgodę. Potem albo Genewa, albo Berlin, w zależności od tego, ile będzie śniegu w Alpach. Wracając, zabierzemy pańską siostrę i oboje wrócicie do domu na lato. Pan Newton wyruszy dalej sam na studia w Holandii.
W pokoju jest gorąco, co staje się trudne do zniesienia. A może ogarnia mnie irytacja. Bo cały ten wykład wygląda na dość kwaśne pożegnanie, a poza tym nadal panikuję na myśl, że na koniec Percy pojedzie do tej przeklętej szkoły prawniczej w przeklętej Holandii, a ja pierwszy raz w życiu zostanę z nim rozdzielony.
Wtedy jednak ojciec rzuca mi lodowate spojrzenie, więc spuszczam wzrok.
– Dobra.
– Słucham?
– Tak jest, ojcze.
Ojciec wbija we mnie wzrok, złożywszy razem dłonie. Przez chwilę żaden z nas się nie odzywa. Na zewnątrz jeden z lokajów popędza stajennego na podjeździe. Klacz cicho rży.
– Panie Lockwood – mówi ojciec. – Czy mogę zostać na chwilę sam z synem?
Wszystkie moje mięśnie tężeją w oczekiwaniu.
W drodze do drzwi pan Lockwood zatrzymuje się przy mnie i klepie w ramię na tyle mocno, że aż się wzdrygam. Spodziewałem się szturchnięcia z innego kierunku i zdecydowanie mniej przyjacielskiego.
– Będziemy się doskonale bawić, mój panie – mówi. – Posłucha pan poezji i symfonii, zobaczy najpiękniejsze skarby całego kontynentu. To będzie kulturalne doświadczenie, które ukształtuje pana na całe życie.
Dobry. Boże. Fortuna doprawdy zwymiotowała tuż przede mną, a jej rzygowiny przybrały postać pana Lockwooda.
Lockwood zamyka za sobą drzwi, a wtedy ojciec wyciąga w moją stronę rękę. Mimowolnie się wzdrygam, ale on tylko chwyta brandy na kredensie, żeby odsunąć ją poza mój zasięg. Boże, muszę zacząć trzeźwo myśleć.
– To jest ostatnia szansa, jaką ci daję, Henry – mówi z odrobiną francuskiego akcentu, co zdarza się zawsze, gdy ponoszą go emocje. Zmiękczanie samogłosek to dla mnie zwykle pierwszy sygnał i o mało nie unoszę na wszelki wypadek dłoni. – Gdy wrócisz do domu, zaczniemy zajmować się sprawami majątku. Razem. Pojedziesz ze mną do Londynu i przyjrzysz się temu, jak wyglądają w mieście obowiązki lorda. Jeśli miałbyś nie wrócić wystarczająco dojrzały, to lepiej nie wracaj wcale. W tej rodzinie nie będzie miejsca ani dla ciebie, ani dla twoich finansowych potrzeb. Wykluczę cię.
Tak jak się można było spodziewać, łeb podnosi bestia wydziedziczenia. Lecz po latach unoszącej się nade mną groźby – „Posprzątaj”, „Wytrzeźwiej”, „Nie wpuszczaj w nocy przez okno sypialni żadnych młodzieńców, bo w przeciwnym razie…” – po raz pierwszy obaj wiemy, że mówi poważnie. Bo jeszcze kilka miesięcy temu oprócz mnie nie było nikogo, komu mógłby przekazać majątek, by ten pozostał w rodzinie.
Na górze Goblin zaczyna płakać.
– Potwierdź, że rozumiesz, Henry – warczy ojciec, a ja zmuszam się, by ponownie spojrzeć mu w oczy.
– Tak, ojcze. Rozumiem.
Wzdycha głęboko, po czym zaciska usta w wąską kreskę niezadowolenia człowieka, który właśnie zobaczył, że zamówiony portret zupełnie go nie przypomina.
– Mam nadzieję, że spłodzisz kiedyś syna, który będzie taką samą pijawką jak ty. Idź, powóz czeka.
Zrywam się na równe nogi, gotów opuścić ten duszny pokój. Ale zanim mi się to udaje, ojciec woła:
– Jeszcze jedno.
Odwracam się z nadzieją, że przemówi do mnie z oddalenia, ale kiwa zgiętym palcem, aż poddaję się i podchodzę. Trudno mi przebywać blisko niego, nie kuląc się. Rzuca okiem na drzwi, choć Lockwood już dawno sobie poszedł, a potem mówi do mnie przyciszonym głosem:
– Jeśli usłyszę choćby najdrobniejszą plotkę o tym, że zabawiasz się z chłopcami, czy to w trakcie podróży, czy po powrocie, zakręcam kurek. Na stałe. Koniec tematu.
Tak właśnie wyglądało nasze pożegnanie.
Słońce na zewnątrz razi niczym osobisty afront. Jest parno, potężna burza majaczy już na horyzoncie. Żywopłoty wzdłuż podjazdu lśnią od osadzającej się rosy, listki są zwrócone do światła i drżą, gdy porusza nimi wiatr. Żwir chrzęści, kiedy zaprzężone konie grzebią kopytami, nie mogąc się doczekać odjazdu.
Percy jest już przy powozie, stoi tyłem do domu, co pozwala mi przez moment niepostrzeżenie pogapić się na jego tyłek – nie żeby był jakiś szczególnie wyjątkowy, ale to Percy, więc zawsze warto. Nadzoruje jednego z odźwiernych ładujących tę część naszych bagaży, która nie została wysłana wcześniej.
– Zabiorę to ze sobą – mówi, wyciągając ramiona.
– Mamy tu dużo miejsca, sir.
– Wiem. Ale wolę mieć to pod ręką.
Odźwierny ustępuje i podaje Percy’emu futerał na skrzypce, jedyną pamiątkę po jego ojcu. Ten przyciska go do piersi, jakby się bał, że już nigdy go nie zobaczy.
– Czy twoja ciotka i stryj już sobie poszli? – wołam do niego przez podjazd, a on przestaje gładzić futerał.
– Tak, szybko się pożegnaliśmy. Czego chciał twój ojciec?
– Och, tego, co zwykle. Poprosił, bym nie łamał zbyt wielu serc. – Pocieram skronie. Ból głowy za oczami przybiera na sile. – Chryste, ale jasno. Zaraz wyruszamy?
– Jeszcze twoja matka i Felicity. – Percy kiwa głową w kierunku głównych schodów, gdzie ich sylwetki odcinają się od białego kamienia, jakby były wycięte z papieru. – Lepiej się pożegnaj.
– Dostanę buziaka na szczęście?
Pochylam się, lecz Percy ze śmiechem odgradza się ode mnie futerałem.
– Niezła próba, Monty.
Co za uszczypliwość.
Felicity mruży oczy przed słońcem i wygląda jak zawsze nieatrakcyjnie, jakby była skwaszona. Schowała binokle pod suknią w stylu brunszwik. Matka może nie zauważyła, ale ja dostrzegam, że łańcuszek przebija się przez materiał. Moja siostra liczy sobie zaledwie piętnaście wiosen, a już wygląda jak stara panna.
– I błagam – mówi matka, choć Felicity wpatruje się w słońce, jakby wolała oślepnąć, niż przyjąć matczyną radę – nie chcę dostawać z pensji żadnych listów na twój temat.
Wysłania na pensję mogła się spodziewać od dawna, ale Felicity nadal tak się na to krzywi, że sprawia to wrażenie, jakby chciała za wszelką cenę udowodnić rodzicom, że jeśli któreś z ich dzieci potrzebuje wychowania, to właśnie ona. Co jest swoją drogą prawdą, bo przez lata błagała o posłanie jej do szkoły, a teraz gdy jej to oferują, zapiera się jak uparty osioł.
Matka wyciąga ramiona.
– Felicity, ucałuj mnie na pożegnanie.
– Wolałabym nie – odpowiada moja siostra i dumnym krokiem schodzi ze schodów w stronę powozu.
Matka sapie przez nos, ale nie reaguje. A potem zwraca się do mnie:
– Będziesz pisał.
– Oczywiście.
– Nie pij za dużo.
– A mogłabyś przybliżyć, ile to jest „za dużo”?
– Henry – mówi z tym samym sapnięciem, które towarzyszyło gwałtownemu odejściu Felicity. Takim w stylu: „I co my z tobą zrobimy?”. Doskonale je znam.
– Dobrze. Tak. Nie będę.
– Zachowuj się. I nie dokuczaj Felicity.
– To ja jestem ofiarą, matko. Ona dokucza mnie.
– Ma piętnaście lat.
– Najgorszy wiek.
– Bądź dżentelmenem, Henry. Chociaż spróbuj.
Całuje mnie w policzek, a potem klepie po ramieniu. Trochę jak psa. Jej suknia szeleści po kamieniach, gdy odwraca się i idzie do domu. Ja ruszam podjazdem w przeciwnym kierunku, unosząc dłoń dla osłony przed słońcem.
Wskakuję do powozu, a lokaj zatrzaskuje za mną drzwiczki. Percy trzyma swój futerał na kolanach i bawi się klamrami. Felicity wcisnęła się w kąt, jakby chciała odsunąć się od nas jak najdalej. Już coś czyta.
Wślizguję się na miejsce obok Percy’ego i wyjmuję fajkę z kieszeni fraka.
Felicity demonstruje przewrót oczami, który niechybnie zapewnia jej spektakularny widok na wnętrze własnej czaszki.
– Bracie, błagam, nawet nie wyjechaliśmy z hrabstwa. Nie pal jeszcze.
– Miło, że z nami jedziesz, Felicity. – Wsuwam fajkę między zęby i grzebię w kieszeni w poszukiwaniu krzesiwa. – Przypomnij mi: gdzie cię mamy wysadzić po drodze?
– Chciałbyś mieć więcej miejsca w powozie dla haremu swoich chłoptasiów?
Krzywię się, a ona wbija wzrok w książkę, wyraźnie z siebie zadowolona.
Otwierają się drzwiczki powozu i pan Lockwood wspina się na miejsce obok Felicity, uderzając po drodze głową o framugę. Moja siostra wsuwa się nieco głębiej do kąta.
– A teraz, panowie… I panienko. – Poleruje okulary połami fraka, zakłada je z powrotem i posyła w naszą stronę coś, co ma być uśmiechem, ale przy tak wielkich zębach wygląda jak zażenowany rekin. – Możemy już chyba ruszać.
Lokaj gwiżdże, a potem osie aż skrzypią, gdy powóz gwałtownie szarpie do przodu. Percy łapie równowagę, chwytając mnie za kolano.
I, ot tak, już jedziemy.
Wielka tragiczna historia miłosna moja i Percy’ego ani nie jest wielka, ani nie jest właściwie historią miłosną, a tragiczna jest tylko z powodu swej jednostronności. To też żaden potężny monolit, który ciążyłby mi od chłopięctwa, jak można by się spodziewać. To raczej opowieść o dwojgu ludzi, którzy są dla siebie ważni przez całe życie, aż pewnego ranka, wcale tego nie zamierzając, jedno z nich budzi się i dostrzega, że ta ważność przerodziła się nagle w przemożne pragnienie wsunięcia języka do ust tego drugiego.
Długi, powolny zjazd, a potem nagłe zderzenie.
Choć historia Percy’ego i mnie – opowieść bez miłości i bez tragedii – jest wieczna. Percy był w moim życiu, odkąd sięgam pamięcią. Jeździliśmy razem konno, polowaliśmy, opalaliśmy się i hulaliśmy, niemal odkąd nauczyliśmy się chodzić, walczyliśmy, zmyślaliśmy i gnaliśmy jak szaleni przez pola. Dzieliliśmy wszystkie nasze pierwsze razy – pierwszy mleczak, który wypadł, pierwsza złamana kość, pierwszy dzień w szkole, pierwszy raz poczuliśmy miętę do jakiejś dziewczyny (choć to ja zawsze mówiłem na ten temat więcej i bardziej angażowałem się w miłostki niż Percy). Pierwszy raz się upiliśmy na plebanii, gdy mieliśmy czytać podczas nabożeństwa wielkanocnego, ale najpierw opróżniliśmy zwędzone wino. Byliśmy na tyle trzeźwi, by sądzić, że jesteśmy dyskretni, i na tyle podchmieleni, by tę dyskrecję dało się określić mianem wręcz symfonicznej.
Nawet mój pierwszy pocałunek, choć niestety nie z Percym, i tak dotyczył jego. W pośredni sposób. Pocałowałem Richarda Peele’a na przyjęciu bożonarodzeniowym u mojego ojca, gdy miałem trzynaście lat, i choć myślałem, że to był całkiem udany pocałunek jak na pierwszy raz, on się wystraszył i wygadał rodzicom i innym chłopakom z Cheshire, i każdemu, kto chciał słuchać, że jestem zboczeńcem i że mu się narzucałem, co nie było prawdą, bo – chciałbym to wyraźnie zaznaczyć – nigdy się nikomu nie narzucałem. (Chciałbym również zauważyć, że za każdym razem, gdy od tamtej pory pieprzyliśmy się z Richardem Peele’em, to wyłącznie z jego własnej woli. Ja po prostu zawsze jestem chętny). Ojciec kazał mi przeprosić Peele’ów, a sam wygłosił wobec nich wykład o tym, że „wielu chłopców w tym wieku rozrabia” – powtarzał go jeszcze wielokrotnie w ciągu następnych lat, choć hasło „w tym wieku” jakby traciło stopniowo na znaczeniu – a później, gdy wyszli, uderzył mnie tak mocno, że miałem problemy z widzeniem.
Chodziłem potem tygodniami z brzydkim siniakiem i brzemieniem wstydu, wszyscy zerkali na mnie z ukosa i rzucali złośliwe uwagi tak, żebym je usłyszał. Zacząłem myśleć, że wszyscy przyjaciele odwrócili się ode mnie przez coś, na co nie miałem wpływu. Ale gdy następnym razem chłopcy grali w mieście w bilard, Percy walnął Richarda kijem w policzek tak mocno, że ten stracił ząb. Percy przeprosił, jakby to był wypadek, ale chodziło o dość ewidentną zemstę. Pomścił mnie, gdy nikt inny nie chciał spojrzeć mi w oczy.
Prawda jest taka, że Percy zawsze był dla mnie ważny, na długo przed tym, zanim tak mocno mnie na niego wzięło, że niemal dało się wtedy usłyszeć trach! Dopiero od niedawna jest tak, że gdy szturcha mnie kolanem pod wąskim stolikiem w pubie, zapominam języka w gębie. Drobna zmiana w naszym układzie grawitacyjnym i wszystkie gwiazdy się posypały, planety wypadły z orbit, a ja brnę bezradnie, pozbawiony mapy i rozumu, przez zadziwiające terytoria bycia zakochanym w swoim najlepszym przyjacielu.
Gdyby całą Anglię pochłonęło morze, a ja miałbym łódkę, w której zmieściłaby się jeszcze tylko jedna osoba, to uratowałbym Percy’ego. A gdyby on już utonął, prawdopodobnie nie uratowałbym nikogo. Zapewne sam nigdzie bym wtedy nie popłynął. Chociaż raczej bym do tej łódki wsiadł, bo zapewne fale wyrzuciłyby mnie we Francji, a z tego, co pamiętam z wakacji spędzanych tam z rodziną, gdy byliśmy z Felicity mali, we Francji jest trochę pięknych kobiet. I pięknych młodzieńców też, a wielu z nich nosi bardzo obcisłe cullotes, chociaż gdy miałem jedenaście lat, nie bardzo mnie to interesowało.
Kiedy płyniemy w kierunku Calais, o tym właśnie myślę – Percy, ja i Anglia zanurzamy się w morzu za nami, razem z francuskimi chłopcami i ich obcisłymi kulotami i… jeny, nie mogę się doczekać Paryża. I chyba też jestem odrobinę pijany. Zwinąłem butelkę dżinu z baru, zanim wypłynęliśmy z Dover, i przez ostatnią godzinę przekazywaliśmy ją sobie z Percym z rąk do rąk. Zostało jeszcze parę łyków.
Nie widziałem Felicity, odkąd wsiedliśmy na pocztowiec, ani Lockwooda – przez większość czasu w Denver, gdy czekaliśmy, aż minie sztorm, martwił się o bagaże, cła i listy. A potem, kiedy statek wypłynął z portu, naszego cycerona pochłonęło wymiotowanie przez reling, a my skupiliśmy się na unikaniu go – te dwie czynności doskonale się uzupełniały.
Przed dziobem statku woda i niebo mają tak samo paskudny szary kolor, ale przez mgłę dostrzegam pierwsze sygnały mrugającego do nas portu – rząd złotych świateł niczym łańcuch zdobiący niewidzialną linię brzegu. Morze jest wzburzone, więc stojąc obok siebie z łokciami na relingu, Percy i ja co chwilę stykamy się ramionami. Gdy uderzamy w większą falę, niemal tracimy równowagę, a ja korzystam z okazji, żeby złapać go za rękę i przytrzymać. Stałem się prawdziwym mistrzem w pozornie niewinnych sztuczkach, które pozwalają mi dotknąć jego nagiej skóry.
To pierwszy raz, kiedy od opuszczenia Cheshire jesteśmy naprawdę sami, więc opowiadam mu o tyrańskich ograniczeniach, jakie nałożyli na nas Lockwood i mój ojciec. Percy słucha z podbródkiem opartym o pięści ułożone jedna na drugiej na relingu. Gdy kończę, bez słowa podaje mi butelkę z dżinem. Chwytam ją, zamierzając opróżnić, ale okazuje się, że mnie uprzedził.
– Świnia.
Śmieje się, a ja ciskam butelkę w szarą toń, z której wypływa na moment, zanim wciągnie ją z powrotem dziób pocztowca.
– Jak to możliwe, że trafiliśmy akurat na takiego najemnego cycerona, który kontestuje zasadniczy cel grand tour?
– Czyli co, jeśliś łaskaw przypomnieć?
– Mocny alkohol i słabe kobiety.
– A szykuje się cienkie wino do kolacji i samozaspokojenie we własnym łóżku przed snem.
– Żaden wstyd. Gdyby Bóg nie chciał, żeby mężczyźni zabawiali się sami ze sobą, to mielibyśmy haki zamiast dłoni. Mimo wszystko wolałbym nie dotrzymywać sobie towarzystwa aż do września. Boże, to będzie prawdziwa katastrofa.
Zerkam na niego, licząc na rozpacz, którą można by porównać z moją – myślałem, że zgadzamy się co do tego, że ten rok ja i Percy mamy spędzić tak, jak nam się podoba, zanim on pójdzie do szkoły, a ja napcham sobie kieszenie kamieniami i rzucę się do morza – ale on wydaje się irytująco ukontentowany.
– Zaraz, zaraz, czyżbyś był zainteresowany tymi wszystkimi kulturalnymi bzdurami?
– Wcale nie jestem zainteresowany – odpowiada i posyła mi uśmiech, który miał być chyba pełen skruchy, ale wbrew niemu wydaje się wręcz kipieć zainteresowaniem.
– Nie, nie, nie, musisz być po mojej stronie w tej sprawie! Lockwood to tyrania, opresja i tak dalej! Nie daj się zwieść tym jego obietnicom poezji i symfonii… Dobry Boże, czy ja będę musiał słuchać muzyki przez całą naszą podróż?
– Oczywiście, że tak. A jeszcze bardziej niż wybranych przez Lockwooda utworów będziesz nienawidził słuchania mnie rozprawiającego o tejże muzyce. Czasami będę o niej rozmawiał z Lockwoodem, a ty nie będziesz mógł tego znieść. Będziesz musiał słuchać, jak ja i Lockwood używamy takich słów jak „atonalny”, „skala chromatyczna” albo „kadencja”.
– Et tu?
– Ho, ho, używasz łaciny. Czyli Eton nie poszło tak całkiem na marne.
– To była łacina połączona z historią, więc pora się pogodzić z faktem, że mam doskonałe wykształcenie.
Zwracam do niego twarz, czyli unoszę ją ku górze, bo Percy jest wyższy od niemal wszystkich, a mnie natura nie obdarzyła wysoką posturą – więc choć przysiągłbym, że kiedyś byliśmy tego samego wzrostu, to było to w pradawnych czasach i teraz pod tym względem nade mną góruje. Większość mężczyzn nade mną góruje, nawet niektóre panie – Felicity jest niemal mojego wzrostu, co stanowi duże upokorzenie.
Percy poprawia mi kołnierz, który uniósł się przez wiatr, a jego palce w ułamku sekundy muskają nagą skórę mojej szyi.
– A myślałeś, że jak ten rok będzie wyglądał? Kasyna i burdele na okrągło? Znudzi ci się to, zobaczysz. Cudzołożenie z obcymi w cuchnących szczynami zaułkach traci z czasem swój słodko-gorzki urok.
– Myślałem, że mieliśmy to robić razem.
– Cudzołożyć w zaułkach?
– Nie, matole, tylko… że my dwaj… mieliśmy robić, co chcemy. – Wyrażanie się tak, by nie zdradzić moich uczuć, zaczyna przypominać balansowanie na linie. – Razem.
– I tak będzie.
– Tak, ale chodzi mi o to, że to ostatni rok, zanim pójdziesz do szkoły, a ja zacznę pracować z ojcem, i nie będziemy się już tyle widywać.
– Tak. Prawo.
Percy odwraca się w stronę brzegu, delikatny podmuch wiatru unosi się znad wody i rozwiewa mu kosmyki włosów z czarnej wstążki, którą ma wplecioną w harcap. Od miesięcy mówi, że obetnie włosy na krótko, żeby łatwiej mu było nakładać perukę, ale od razu zapowiedziałem, że go wtedy zamorduję, bo uwielbiam tę jego niesforną czuprynę.
Przyciskam twarz do jego ramienia, żeby zwrócić na siebie uwagę, i jęczę teatralnie:
– Ale ten przeklęty Lockwood z tymi swoimi cholernymi atrakcjami kulturalnymi wszystko zepsuł.
Percy owija kosmyk moich włosów na palec, a na jego ustach błąka się delikatny uśmiech. Serce znów zaczyna mi bić szybciej, i do tego tak mocno, że aż brakuje mi tchu. To niesprawiedliwe, że prawie zawsze potrafię wyczuć, że ktoś się do mnie przystawia, ale nie jeśli chodzi o Percy’ego, bo zawsze byliśmy raczej blisko. A teraz nie mogę mu powiedzieć, żeby przestał, nie wyznając powodu. Nie mogę zakończyć rozmowy, rzucając lekkim tonem: „Ach, tak przy okazji, mógłbyś przestać mnie dotykać, jak to zawsze robiłeś, bo wbijasz przez to ciernie w moje serce?”. Zwłaszcza że tak naprawdę chciałbym powiedzieć: „Ach, tak przy okazji, mógłbyś mnie dotykać więcej, najlepiej cały czas? A skoro już o tym mowa, to mógłbyś się też rozebrać i wskoczyć do łóżka?”. Pragnąłbym powiedzieć i jedno, i drugie.
Mierzwi mi włosy.
– Wiem, jak przetrwamy ten rok. Będziemy udawać, że jesteśmy piratami…
– Och, uwielbiam to.
– …którzy oblegają jakąś fortecę. Plądrują ją. Tak jak kiedyś.
– Przypomnij mi swój piracki pseudonim.
– Kapitan Dwuząb Groźny.
– Aż ciarki przechodzą.
– Miałem wtedy sześć lat i rzeczywiście tylko dwa zęby. Dwuząb Groźny. Kapitan! I tak się masz do mnie zwracać.
– Proszę o wybaczenie, panie kapitanie.
– Co za niesubordynacja. Powinienem zesłać cię na bryg.
Pocztowiec sunie dziobem ku Francji, a my rozmawiamy przez chwilę, później milczymy, potem znowu gadamy i przypomina mi się, jak cudownie łatwa jest przyjaźń z Percym: z jednej strony wspólne komfortowe milczenie, z drugiej niekończąca się lista tematów do konwersacji.
Czy też raczej była łatwa, dopóki nie zacząłem tego psuć, niemal tracąc zmysły za każdym razem, gdy leciutko przechyla głowę, kiedy się uśmiecha.
Nadal konwersujemy na dziobie, gdy marynarze zaczynają biegać po pokładzie, a gdzieś wysoko nad nami bije dzwon – niska, posępna nuta in continuum. Pasażerowie wychodzą spod pokładu i zbierają się przy relingu, ćmy przyciągnięte złudnym złotym blaskiem zbliżającego się brzegu.
Percy opiera brodę o czubek mojej głowy i trzyma dłonie na moich ramionach, gdy obracamy się w kierunku nabrzeża.
– A wiesz, że… – zaczyna.
– Och, gramy w „A wiesz, że”?
– A wiesz, że ten rok wcale nie będzie katastrofą?
– Nie wierzę.
– Nie będzie – powtarza nade mną. – Bo będziemy sobie we dwóch podróżować po kontynencie i nawet Lockwood ani twój ojciec nie zdołają tego całkiem zepsuć. Obiecuję.
Przyciska nos do moich włosów, aż podnoszę wzrok, a wtedy znowu się uśmiecha, lekko przechylając głowę, i przysięgam na Boga, jest wtedy tak uroczy, że zapominam, jak się nazywam.
– Francja na horyzoncie, panie kapitanie – mówię.
– Szykuj się, majtku – odpowiada.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU:
The Gentleman’s Guide to Vice and Virtue
Redaktorka prowadząca: Marta Budnik
Wydawczyni: Agata Garbowska
Redakcja: Adrian Kyć
Korekta: Małgorzata Lach
Opracowanie graficzne okładki: Łukasz Werpachowski
Zdjęcie na okładce: © Liz McAulay, © Dorling Kindersley / Gettyimages.com
Wyklejka: © David Curtis
THE GENTLEMAN’S GUIDE TO VICE AND VIRTUE
© 2017 by Mackenzie Van Engelenhoven
Copyright © 2021 for the Polish edition
by Young an imprint of Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus
Copyright © for the Polish translation
by Daria Kuczyńska-Szymala, 2021
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2021
ISBN 978-83-66815-31-5
Bądź na bieżąco i śledź nasze wydawnictwo na Facebooku:
www.facebook.com/kobiece
Wydawnictwo Kobiece
E-mail: [email protected]
Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie
www.wydawnictwokobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek