Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mackenzi Lee, której książki figurują na listach bestsellerów, snuje opowieść o młodości jednej z najciekawszych postaci Marvela, Jamesa Buchanana – Bucky’ego – Barnesa, żołnierza wrogich sił, którym się staje wbrew własnej woli.
1954: Zimowy Żołnierz stanowi najdoskonalszą broń Związku Radzieckiego. Wykonuje najniebezpieczniejsze tajne misje na zlecenie tajnego sowieckiego wydziału wojskowego, pod kierunkiem oficer prowadzącej, która zna go lepiej niż on sam. Jego sensem istnienia jest posłuszeństwo rozkazom.
Nie zawsze jednak był Zimowym Żołnierzem... 1941: Początek II wojny światowej. Szesnastoletni Bucky Barnes zamierza zaciągnąć się do amerykańskiej armii – ech, gdyby tylko nie utrudniał mu tego miejscowy komendant… Kiedy Bucky otrzymuje propozycję wzięcia udziału w programie szkoleniowym Zarządu Operacji Specjalnych – brytyjskich tajnych służb – natychmiast ją przyjmuje. To jego szansa, żeby zostać bohaterem. Gdy dociera do Londynu, czeka go jednak co innego – ucieczka przed tajemniczym zabójcą w towarzystwie angielskiej szachistki lubiącej czerwoną szminkę i podstępy. Dziewczyna jest w posiadaniu ważnej tajemnicy. Pragną położyć na niej ręce wszystkie strony konfliktu. Gdyby tylko ludzie ci wiedzieli, co to za tajemnica…
Kilkanaście lat później Zimowy Żołnierz usiłuje rozwiązać tę samą zagadkę, którą zaczyna odkrywać Bucky. Ich misje i losy krzyżują się ze sobą poprzez czas – takich powiązań nie spodziewałby się żaden z nich. To, co ich spotyka, ma wielkie znaczenie dla wojen, w których biorą udział.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 380
Agent wzdryga się, kiedy Rostowa ściąga mu kaptur z głowy. W pomieszczeniu panuje półmrok, ale agent spędził kilka ostatnich dni w całkowitej ciemności, z zawiązanymi oczami, przenoszony z piwnicy do piwnicy, z ciężarówki do ciężarówki, z jednej zimnej betonowej celi do drugiej. Zapewne słaby, żółtawy blask żarówki wiszącej pod sufitem był dla niego jak snop światła z reflektora, tak jasny, że odruchowo się skulił. Albo może pomyślał, że zaraz ktoś go uderzy.
Goła żarówka migocze i cienie w celi drżą jak zakłócony obraz na ekranie telewizora. Krzesło, do którego przykuto mężczyznę, jest przykręcone do podłogi, kiedy więc agent zaczyna się wiercić, stękając ze strachu, krzesło ani drgnie. Metalowe kajdanki wbijają się w otartą skórę jego nadgarstków. Zabliźnione ranki znów się otwierają. Wargi ma spękane, pokryte zaskorupiałą krwią. Zęby czerwienią się krwią świeżą, która spływa mu do ust ze złamanego nosa. Jedno oko ma tak spuchnięte, że wydaje się, jakby pod skórę wepchnięto mu połówkę grejpfruta.
Rostowa odstępuje o krok, przyglądając się nieruchomym wzrokiem agentowi, który szlocha i ślini się. Walczyła jako strzelec wyborowy na Wschodzie, w wielkiej wojnie ojczyźnianej, i spędziła jej najkrwawsze dni, leżąc bez ruchu, przykryta gałęziami drzew iglastych, schowana w śniegu, oddychając płytko, z bijącym powoli sercem – do momentu, w którym naciskała na spust. Teraz bezruch i milczenie nadal są jej bronią. Zmieniło się tylko pole bitwy.
Rostowa stoi więc nieruchomo i w końcu agent zaczyna bełkotać po rosyjsku, niewyraźnie, bo krew i śluz spływające mu do gardła zniekształcają brzmienie słów. Nikt nie zachowuje długo milczenia po tygodniach czekania w izolacji, bez żadnego towarzystwa poza własną, niewesołą wyobraźnią. Kiedy człowiek dociera do tej celi, wystarczy kilka sekund bezruchu Rostowej, żeby bez dalszego przynaglania sam rzucił się do składania zeznań.
– Aleksander Fiedorow – mówi nagle Rostowa i zduszone, zdziwione westchnienie dobywa się z gardła agenta. Podnosi na nią wzrok, a ona się uśmiecha, odsłaniając zęby. – Mogę mówić do ciebie Aleks? – pyta pogodnie. – A może Sasza? Czy ktoś nazywa cię Saszą? I tak, wiem – gestem ręki ucisza sprzeciw, którego nie wyraził – nie nazywasz się naprawdę Aleksander, ale czemu nie utrzymać tych pozorów? Tak daleko zaszedłeś…
Fiedorow zapiera się stopami o płytki posadzki, próbując się odsunąć z krzesłem, którego nie da się ruszyć z miejsca.
– Kim jesteście? – pyta piskliwie. – KGB?
Rostowa uśmiecha się szerzej.
– Nie, nie… Jesteśmy czymś znacznie gorszym.
Fiedorow zahacza stopą o rowek w posadzce i podrywa ją, aby nie dotykać dłużej śliskiej mazi, która została po człowieku, siedzącym przed nim na tym krześle.
– Nie jestem nikim w… ważnym – wykrztusza, nie odrywając wzroku od podłogi. – Nie wiem, co tu robię. Jestem studentem. Nie wiem nic… Macie niewłaściwego człowieka.
– Och, wiemy oboje, że to nieprawda. – Rostowa zaczyna zsuwać rękawiczkę, palec po palcu. – Pracujesz dla MI5, zgadza się? – Kieruje szybko wzrok na Fiedorowa, on jednak nadal wpatruje się uparcie w podłogę. – Mieszkasz w Rosji od dawna, ale w końcu każda maska się obsuwa. Twoja matka była Rosjanką, owszem. A twój ojciec był brytyjskim żołnierzem. Utrzymywali kontakt, kiedy wrócił do Anglii, i kiedy dorosłeś, zwerbował cię, byś brał udział w jego tajnych misjach. Nie musisz już udawać – dodaje Rostowa, kiedy Fiedorow kręci przecząco głową. – Sam nam to powiedział. Zanim go rozstrzelaliśmy. No, nie my, tylko KGB. I pamiętaj – my jesteśmy gorsi. – Zdjęła w końcu rękawiczkę i podeszła o krok, gładząc palcami tłuste włosy mężczyzny. – Powinieneś być z siebie dumny, Saszka. Przetrwałeś znacznie dłużej niż on.
Fiedorowem wstrząsa szloch. Rostowa pochyla się i zagląda mu w twarz.
– Masz zadanie, prawda? Coś niesamowitego! Twoje pierwsze zadanie! Czekałeś… Ile? Prawie rok pod przykrywką. Opowiesz mi o tym? Albo o tym, dokąd jeździłeś? – Fiedorow drży. Pot i krew zbierają się na jego szyi i spływają w dół. W ciszy każda kropla uderza o posadzkę z cichym plaśnięciem, przypominającym dźwięk zatyczki wyciąganej z granatu. Rostowa przykuca przed mężczyzną, przechylając głowę tak, aby jego wzrok musiał na nią paść. – Ależ trudno musiało ci być utrzymać to w tajemnicy. Nie pisnąłeś słowa nawet swojej dziewczynie… Oj nie, już narzeczonej, prawda? Oświadczyłeś się w Nowy Rok na Prieczystienskiej Nabierieżnej. Nad rzeką. Prawda? – Fiedorow nie odpowiada. Rostowa wpatruje się w niego, znów niepokojąco nieruchoma. – Prawda? – powtarza, tym razem bardzo ostro.
Fiedorow dygocze, szczękają mu zęby – nie mówi jednak nic.
Rostowa łapie go za twarz dłonią w rękawiczce i brutalnie odchyla mu głowę. Jego potylica uderza o oparcie krzesła i aż trzaska mu coś w karku.
– Sasza, jeśli mamy być przyjaciółmi – mówi Rostowa, a w jej głosie słychać nieprzyjemną mieszankę spokoju i groźby – będziesz musiał na mnie patrzeć. – Siada mu ciężko na kolanach, a potem obraca ku sobie jego twarz. – Chodzi o oko? – Przyciska mu łokciem szyję, nachylając się, żeby dobrze zobaczył przepaskę na jej prawym oczodole. – Wiem, trochę zbija to ludzi z tropu. Niektórzy nie wiedzą, gdzie patrzeć.
Na twarzy Fiedorowa błyszczy krew zmieszana ze śliną i łzami.
– Ja nic nie wiem. Jestem tylko studentem! – Słowa brzmią niewyraźnie, bo Rostowa wciąż trzyma go mocno za policzek. – Studiuję ekonomię. Urodziłem się w Leningradzie. Mój ojciec był…
– Sasza, mam do ciebie pytanie. – Rostowa puszcza jego twarz i obejmuje go za szyję. Siedzi nadal na jego kolanach, więc ich twarze są bardzo blisko. – Czy przez cały czas, który spędziłeś w moim kraju, słyszałeś kiedykolwiek o czymś takim jak projekt Zimowy Żołnierz?
Fiedorow mruga oczami, zbity z tropu tą zmianą tematu.
– Nie… – Przełyka ciężko ślinę i wyraźnie sili się, by nie odwrócić wzroku od twarzy Rostowej. – Nie ma czegoś takiego.
– Tak słyszałeś?
Twarz Fiedorowa blednie, tracąc resztki koloru.
– To tylko taka historia.
– Opowiedz mi ją. – Kobieta zalotnym gestem odsuwa mu z czoła kosmyk włosów. – Uwielbiam słuchać historii.
– Zimowy Żołnierz… – Fiedorow spogląda na drzwi, a potem wraca wzrokiem do Rostowej. Wciąga gwałtownie powietrze. – …to zabójca. Bezmyślny i okrutny. Absolutnie wierny Związkowi Radzieckiemu. Nie da się zachwiać jego przekonaniami. Nikt nie jest w stanie zwyciężyć go w walce.
Rostowa wzdryga się teatralnie.
– Nie uprzedziłeś mnie, że to taka straszna historia.
– Jest superżołnierzem. Jak Kapitan Ameryka.
– Niezupełnie. – Rostowa podnosi palec. – To akurat tylko mit. Nasz żołnierz jest śmiertelnie niebezpieczny bez żadnych chemicznych środków.
– On nie istnieje – szepcze Fiedorow.
– No tak, to historia o duchach. – Rostowa zsuwa się z jego kolan, podnosi rękawiczkę z podłogi i naciągając ją na dłoń, znów przygląda się przesłuchiwanemu. – Jestem pod wrażeniem, Sasza. Wydawało mi się, że o projekcie Zimowy Żołnierz nie mówi się ludziom na twoim stanowisku. MI5 poczyniło większe postępy, niż sądziliśmy. A płacili ci? To znaczy MI5? Nie wierz w te ich gadki, że „warto to robić, aby zdobyć doświadczenie”. Nigdy – wycelowała w niego palec – nie pracuj za darmo, Saszeńka. Mówię ci to, bo ci dobrze życzę. Nawet jeśli wygląda to świetnie w życiorysie. – Uśmiechnęła się do niego szeroko. Jeden z jej zębów trzonowych błysnął złotem.
Fiedorow odetchnął nerwowo.
– Nie mam nic wspólnego z projektem Zimowy Żołnierz.
– Wiem. Myślisz, że tego nie wiem, Sasza? – Zaśmiała się. – Nie mówili, że jesteś taki zabawny. Zaraz mi pewnie powiesz, że myślałeś, że cały czas byliśmy tu sami.
Mężczyzna rozgląda się przestraszony po celi. Obok drzwi porusza się cień, Fiedorow wypręża się gwałtownie i w panice wciska w oparcie. Kajdanki, które ma na rękach, brzęczą jak monety wpadające do automatu telefonicznego.
Rostowa odwraca głowę, kierując wzrok tam, gdzie patrzy Fiedorow.
– Och, przepraszam bardzo, zapomniałam was sobie przedstawić. – Uderza się w czoło, a potem cofa o krok, ukazując wreszcie Fiedorowowi postać opierającą się o jedyne drzwi w pomieszczeniu. – Aleksandrze Fiedorowie – mówi Rostowa uroczyście – oto Zimowy Żołnierz.
Żołnierz robi krok do przodu.
Fiedorow szamocze się na krześle, kopiąc nogami podłogę, jakby w ten sposób mógł się odsunąć. Strużka krwi z otwartych na nowo otarć na nadgarstkach skapuje mu między palcami, zbierając się na posadzce wzdłuż krawędzi zatkanego odpływu.
– Prawdziwa historia o duchach, prawda? – odzywa się Rostowa i żołnierz czuje, jak klepie go w ramię zaciśniętą pięścią, aż zadudniło. Jej krzepa zawsze bierze górę nad odpornymi na uderzenia włóknami, z których wykonana jest, jak mu powiedziano, jego kamizelka. – Powinnam zostawić was samych, byście porozmawiali o twoim nowym zadaniu i wszystkich licznych sprawach, o których nie wiesz? – pyta Rostowa.
Przenosi wzrok z żołnierza na Fiedorowa, który nadal szamocze się na krześle i popiskuje jak przerażony kociak, zaraz jednak milknie, bo żołnierz kładzie rękę na oparciu jego krzesła. W mroku błyszczą bioniczne palce.
Rostowa podchodzi do drzwi.
– Uznaliśmy, że damy ci poznać jeszcze jeden radziecki sekret, Sasza. – Odwraca się w drzwiach, nachylając się do środka z ręką na klamce. – Żebyś mógł choć ten zabrać do grobu.
Kiedy W wychodzi z sali przesłuchań, Rostowa czeka na niego, obracając między zębami wykałaczkę. Podciąga rękaw, ostentacyjnie spoglądając na zegarek na wąskim pasku.
– Dwanaście i pół minuty. – Puka w tarczę paznokciem, jakby sprawdzała taflę lodu, zanim na nią wejdzie. – Cóż za rozczarowanie, agencie Wroński. Miałam nadzieję, że zdołasz to zrobić, zanim minie dziesięć. Jeśli w ogóle to zrobiłeś.
– Zrobiłem.
– Faktycznie niewiele wiedział, prawda? Co za marnotrawstwo czasu.
Rostowa odpycha się od ściany i żołnierz wchodzi za nią do pokoju obok celi. Jest wąski, z długim stołem zajętym przez sprzęt elektroniczny. Niewielki ekran pokazuje bieżący obraz z sali przesłuchań – zielonkawy, śnieżący.
Rostowa podnosi duże słuchawki i wsuwa kabel do magnetofonu. Naciska przycisk, żeby przewinąć taśmę do tyłu; taśma piszczy.
– Trzeba posprzątać? – pyta, zerkając na ekran. – Zsikał się? Bo wyglądał, jakby miał ochotę, a przecież ja tylko ściągnęłam rękawiczkę.
W kręci przecząco głową. Rostowa zdejmuje futrzaną czapkę, żeby przyłożyć słuchawki do uszu. Jej ciemne włosy, przetykane siwizną, są przycięte krótko i nierówno – krócej niż fryzura W. Jego włosy podrosły i sięgają mu do podbródka. Jest pewien, że nigdy nie miał aż tak długich. Ilekroć muskają mu kark, jego ciało uświadamia sobie, jak dziwne to uczucie.
Rostowa podnosi wzrok znad powoli obracających się szpul i spogląda na niego – W stoi w drzwiach – a potem macha ręką.
– Nie gap się tak na mnie. Aż mam od tego ciary.
– Nie znał jeszcze nazwiska swojego nowego kontaktu – odzywa się W.
Rostowa ostentacyjnie przewija taśmę, jakby zagłuszył jej dźwięk.
– Skąd możesz mieć pewność. W Moskwie przez dwa tygodnie rwali mu zęby i myślisz, że skoro nie powiedział ci tego w ciągu trzynastu minut…
– Dwunastu i pół.
– …to oznacza, że nie znał tego nazwiska?
– Wiem, kiedy ktoś mówi prawdę.
– Czyżby? To co, jesteś teraz też wykrywaczem kłamstw? – Kreśli palcem w powietrzu kształt jego bionicznej ręki. – Czy ona robi też naleśniki? Odbiera sygnał radiowy? O, to akurat mogłoby się przydać. Przypomnij mi, żebym o tym napomknęła Karpowowi. – Naciska przycisk magnetofonu, a potem siada, nie patrząc za siebie, na chwiejnym fotelu obrotowym przy stole. W milczy, więc Rostowa mówi dalej, przytrzymując ramieniem słuchawkę. – Ciekawe, ile by to kosztowało, gdybyśmy cię wyposażyli w jakąś antenę. Można by dać każdemu mężczyźnie, kobiecie i dziecku w Związku Radzieckim trzy porządne posiłki za cenę technologii, która ci zwisa z ramienia, więc cóż to jest parę milionów rubli więcej? – Zakłada ręce za głowę i przeciąga się zmęczona. – Właśnie o tym marzył Marks.
– Kto?
– Ciii! – Coś w nagraniu zwróciło jej uwagę, podnosi więc rękę, żeby go uciszyć. Wpatruje się w przestrzeń, słucha ze skupieniem, a potem drży. – Naprawdę jesteś przerażający, wiesz? – mówi.
W nie odpowiada i Rostowa wraca do słuchania. Poza piskliwymi dźwiękami dochodzącymi ze słuchawek w pokoju panuje cisza.
Rostowa marszczy nagle brwi, po czym przewija do tyłu taśmę i puszcza ją ponownie. Obraca wykałaczkę, przyciskając ją do przednich zębów.
– Metropole. – Powtarza słowo, które Fiedorow wykrzykiwał bez końca przez prawie całe dwanaście i pół minuty. – Vida Metropole. O co chodzi?
– Nie wiem. Tylko tyle z niego wydobyłem.
Rostowa rozwija kabel słuchawek i rzuca je na podstawkę.
– W porządku. Coś jeszcze?
– Miał przykrywkę studenta…
– Wiemy – przerywa mu. – Co ci powiedział o swoim zadaniu?
Kiedy W nie odpowiada, Rostowa przygryza zbyt mocno koniec wykałaczki i ta się łamie. Kobieta wypluwa drewienko, rzuca końcówkę na podłogę i miażdży ją obcasem.
– Tak blisko – szepcze, przesuwając rękę po twarzy.
– Blisko czego? – pyta W. – To coś znaczy.
Uśmiecha się do niego, choć to niewesoły uśmiech.
– Tak, coś to znaczy – zgadza się. – Ale to nie wystarczy.
– To coś znaczy – powtarza W, podnosząc z frustracji głos. – Metropole coś znaczy.
– Ale co to jest? Kryptonim? Szyfr? Punkt kontaktowy? Imię jego psa?
W powstrzymuje się od przewrócenia oczami.
– To głupie imię dla psa.
Kobieta znów przewija nagranie. Jej palec przez chwilę spoczywa nieruchomo na przycisku startu, potem jednak Rostowa wyjmuje szpulę i zaczyna wyciągać taśmę, nawijając ją na palce i rozszarpując na kawałki.
– Wyglądasz, jakbyś była rozczarowana – zauważa W.
– Taką już mam twarz. – Wrzuca taśmę do kosza pod stołem, a zaraz potem zapałkę, którą zapaliła, pocierając ją o podeszwę. Z kosza unoszą się krwistoczerwone płomienie i gorzki smród wydzielany przez czerniejącą i kurczącą się taśmę. – Przez życie pełne ludzi, którzy mnie zawiedli. – Zakłada z powrotem uszankę. Cień czapki sprawia, że opaska na jej uszkodzonym oku wygląda jak dziura po kuli. – Chodź, Wroński. Musimy wracać do bazy. – Wstaje z ciężkim westchnieniem, ale zatrzymuje się, widząc, że W blokuje wyjście. – Ruszajmy.
– To coś znaczy – mówi W głosem, w którym drży frustracja, podobna do narastającego gniewu. Po miesiącach wpatrywania się w kolejnych mężczyzn, z których każdy okazywał się równie żałosny, przerażony i mamroczący jak Fiedorow, ta konkretna porażka, ten przypadek bez znaczenia – albo raczej coś znaczący, ale zbyt mało, „tak blisko” – dotyka go do żywego. Z jakiegoś powodu jest pewien, że doszedł do końca. Przy czym nie wie dokładnie, co takiego kończy się wraz z Fiedorowem, ani nawet z czego wynika jego pewność. Może jest to związane z uśmiechem Rostowej. Może z pamięcią ciała z jakiejś stoczonej dawno temu walki, którą zapewne przegrał. W przeciwnym razie nie czułby się tak spięty i rozdrażniony.
– Hej! – Rostowa kładzie mu dłoń na szyi i odwraca jego twarz ku sobie. – To nie twoja wina, że niczego nie wiedział.
– Wiem, że nie… – chce powiedzieć W, ale kobieta go ucisza.
– Robię to dłużej niż ty – mówi – więc mogę ci powiedzieć z doświadczenia: nie warto tego roztrząsać. Będzie cię to tylko dręczyło. Zostaw to i zajmij się czymś innym. – Klepie go po policzku. – Znajdziemy inny sposób. A ty… – Stuka go w pierś. – Zrób sobie wolne.
– Nie chcę wolnego – mruczy pod nosem W.
– I tak sobie zrób – odpowiada stanowczo Rostowa. – I baw się też w moim imieniu.
– Sprawdź to.
Rostowa mruży oczy.
– Co? Vida Metropole?
– To coś znaczy – mówi W stanowczo i dodaje: – Proszę.
– Zastawiasz drzwi. – W głos kobiety wkrada się ten sam cichy, groźny pomruk, który słychać było podczas przesłuchania Fiedorowa.
W nie boi się Rostowej. Nie ma powodu. Jest co najmniej dziesięć lat od niej młodszy, kilkanaście centymetrów wyższy i zapewne dwadzieścia pięć kilo cięższy. Ma bioniczną rękę. Ona zaś ma jedno sprawne oko i prawe ramię osłabione znoszonym przez całe lata odrzutem karabinu. Podczas ich ostatniego treningu bojowego dwa razy wybił jej to ramię. I oboje wiedzą, że gdyby go uszkodziła – najcenniejszego żołnierza Związku Radzieckiego – zawieziono by ją na pole pod Moskwą i strzelono w tył głowy. Gdyby natomiast to on jej zrobił coś złego, uznano by ją za stratę uboczną i zamieciono sprawę pod dywan jak jakiś mandat.
W cofa się i Rostowa wychodzi z pokoju, trącając go ramieniem. Chwila napięcia mija jak śnieg, który stopniał. Kobieta przytrzymuje mu drzwi, a kiedy W obok niej przechodzi, zaczyna mu gwizdać hymn radziecki, wyciskając wysokie dźwięki przez szparę w przednich zębach, jakby wypluwała pestki jabłek.
– Jakim cudem jeszcze nikt cię nie zastrzelił? – mruczy pod nosem W.
– Bo ja strzelałam pierwsza! – Rostowa podnosi dwa palce i kciuk, jakby trzymała broń i celuje nimi między oczy W. – Bam! Nikt nigdy mnie nie widzi! – przechwala się i zaczyna znowu gwizdać, idąc korytarzem, ale przystaje przed pokojem przesłuchań. – Naprawdę uważasz, że nie zna tego nazwiska? – upewnia się.
– Powiedział mi wszystko, co wie.
– Cóż, w takim razie… – Wskazuje głową drzwi w niewypowiedzianym poleceniu. – Spotkamy się w ciężarówce. Sprawdź, czy na pewno nie trzeba posprzątać. Nie mają tu sprzątacza, a przykro by mi było targać tu z Moskwy jakąś biedną babuszkę tylko po to, żeby ją zastrzelić, kiedy skończy szorować podłogę.
– A ty zawsze trafiasz do celu.
Rostowa śmieje się.
– Dobra robota, żołnierzu. – Salutuje szybko, podnosząc palce do skroni. – Jak zwykle ojczyzna jest ci wdzięczna.
Badanie jest dla niego rutyną. Przechodzi je zawsze po każdej misji, zawsze przeprowadza je ta sama opryskliwa pielęgniarka z farbowanymi na rudo włosami i znudzonym spojrzeniem. Robi notatki w teczce z dokumentami – zawsze ją przy sobie ma. W rozbiera się do podkoszulka i bokserek, a potem – nie czekając na polecenie – siada na stole zabiegowym.
– Numer identyfikacyjny? – pyta pielęgniarka, nie odrywając oczu od papierów. W recytuje numer, a kiedy milknie, kobieta podnosi wreszcie na niego wzrok, jakby rozpoznała go dopiero po usłyszeniu numeru. – Witamy z powrotem, agencie Wroński. Wasza misja się zapewne udała?
– Wszystko poszło zgodnie z planem – mówi W, bo przecież nie mógłby jej powiedzieć nic innego, a ona kwituje tę standardową odpowiedź kiwnięciem głową.
– Dobrze. Proszę się położyć.
Przyciska teczkę łokciem do boku i naciąga białe gumowe rękawiczki. W ambulatorium unosi się ich charakterystyczny, sztuczny zapach.
W wpatruje się w sufit. Światło jest tu zawsze zbyt jasne, nawet jeśli lampa została przyciemniona. Podczas badania nigdy nie dzieje się nic nadzwyczajnego. Pielęgniarka zawsze go dokładnie ogląda, mierzy mu ciśnienie, tętno, temperaturę, częstość oddechów, zadaje kilka pytań i stwierdza jego zdolność do wykonania kolejnego zadania lub podpisuje się na dokumencie zwalniającym go z obowiązków. Tylko raz stało się inaczej, po akcji w Omsku, kiedy zabójstwo w konwoju skończyło się tym, że zanim Rostowa zdołała strzelić z dachu po drugiej stronie ulicy, jeden z milicjantów zdążył wbić nóż między bark W a jego bioniczną rękę i rozszczelnił połączenie, paraliżując mu ramię. Doktor Karpow musiał wówczas osobiście naprawić złącze i został kilka dni, żeby je obserwować.
Lateks rękawiczki strzela i mięśnie W spinają się w oczekiwaniu na ból. Nie ma pojęcia, dlaczego jeżą mu się włoski na karku. Może to przez wciąż podwyższony poziom adrenaliny i przyspieszone tętno po przesłuchaniu Fiedorowa. „Nie grozi ci tu żadne niebezpieczeństwo” – mówi do siebie w duchu.
Wzdryga się, kiedy zimny metal stetoskopu dotyka jego skóry, i musi się powstrzymać przed odruchowym pochwyceniem i wykręceniem ręki pielęgniarki. Oddycha głęboko przez nos, licząc uderzenia serca.
Pielęgniarka marszczy brwi.
– Bolało?
– Nie.
– Kiedy mieliście próbę wysiłkową?
Zajrzyj do swoich skrupulatnych notatek i sama mi powiedz.
W mruga oczami. Nie stworzono go do niesubordynacji. Stworzono go – wytrenowano – do posłuszeństwa. Tamta myśl, która mignęła w jego umyśle jak ukryty kadr w filmie, zniknęła, zanim zdążył się jej przyjrzeć.
– Rozluźnijcie się – rozkazuje pielęgniarka i ściska jego skórę w zgięciu łokcia, szukając żyły. – Wszystko będzie jak zwykle.
W czuje ukłucie igły.
Jest zmęczony. Mógłby zasnąć na stole laboratoryjnym, ale uniemożliwia mu to ładunek elektryczny, który przepływa przez całe jego ciało, kiedy kobieta podłącza maszynę diagnostyczną do jego bionicznej ręki. Prąd pędzi przez jego nerwy. W czuje w gardle metaliczny smak żółci. Trwa to zbyt długo – dłużej niż zwykle – i lampy nad głową oślepiają go. Kiedy je włączyła? Od ilu godzin nie spał? Od zbyt wielu, domyśla się, patrząc, jak światło załamuje się w szklanej butli, do której podpięto wenflon tkwiący w jego ręce. Czuje się jak ryba w okrągłym akwarium. Gdzieś nad nim włącza się wentylator i W drży. Po jego skórze rozchodzi się gęsia skórka.
– Zimno wam? – Pielęgniarka nie czeka na odpowiedź. Przykrywa go kocem, ciężkim i sztywnym, więc W podejrzewa, że ma on go chronić raczej przed promieniowaniem niż chłodem. Czuje się tak, jakby kładła mu kamienie na żebrach, wyciskając spod nich powietrze z cichym świstem. Światło padające na butlę z kroplówką i załamujące się w niej zmienia kolor na niebieski.
Nie zasypiaj.
Jego ciało wzdryga się. W ma wrażenie, jakby coś przeoczył. Przez chwilę wydawało mu się, że zaraz zsunie się ze stołu. Koc ześlizguje się na podłogę i ląduje na niej cicho. Wcale nie był ciężki.
Pielęgniarka odwraca się do niego. Trzyma ampułkę wystającą z fiolki, napełnioną do połowy płynem.
– Rozluźnijcie się – powtarza ostro.
– Co mi dajecie? – pyta W. Ma sucho w ustach i ciągle czuje w nich krew.
– To glukoza – odpowiada kobieta. – Macie niski poziom cukru.
Przez chwilę robi mu się ciemno przed oczami; mruga. Wie coś… Wie coś o glukozie i zimnie. Może czytał o tym kiedyś, choć nie potrafi sobie przypomnieć, jaką książkę miał ostatnio w rękach. Może ktoś mu o tym powiedział, kiedy był dzieckiem. Choć nie czuje, żeby kiedykolwiek był dzieckiem. Pochyla głowę i zamyka oczy. Pod powiekami ktoś się do niego uśmiecha ustami pomalowanymi mocną, czerwoną szminką.
– Czekajcie!
W przytomnieje. Pielęgniarka wzdryga się i fiolka omal nie wypada jej z ręki.
W drzwiach ambulatorium stoi Rostowa, dyszy ciężko i opiera się o framugę.
– Jeszcze nie – mówi do pielęgniarki, podnosząc rękę, jakby kierowała ruchem ulicznym. – Zaczekajcie.
Pielęgniarka patrzy na nią surowo.
– Wybaczcie, towarzyszko, ale właśnie trwa badanie.
– Musicie zaczekać. Nie możecie… – Rostowa spogląda na W leżącego na stole i przenosi wzrok na pielęgniarkę. – Proszę. Mam informacje, które mogą wszystko zmienić. On musi być przytomny.
Pielęgniarka pstryka w ściankę ampułki.
– Mamy ścisły harmonogram.
– Rozumiem.
– I już zaczęliśmy…
– To również rozumiem.
– Mam rozkazy…
Rostowa podnosi gwałtownie ręce.
– Wy macie rozkazy, ja mam rozkazy, wszyscy mamy rozkazy. Każdy, kogo znam, ma jakieś cholerne rozkazy – nie jesteście nikim wyjątkowym!
W przestaje słuchać ich sporu, wpatruje się znów w światło i próbuje sobie przypomnieć, co wiedział kiedyś o glukozie. Rozświetlona butla z kroplówką przypomina mu teraz mniej akwarium, a bardziej… W nie potrafi sobie przypomnieć, co konkretnie. Może samolot, światła podczas startu przesuwające się po bezgwiezdnym niebie i on, patrzący na to spod tafli szkła. Ale czy było to szkło?
Z zamyślenia wyrywa go dobitnie wypowiedziane na głos nazwisko doktora.
– Towarzyszko, Karpow zatwierdził procedurę czystej karty – mówi pielęgniarka – jeszcze zanim wyszliście…
– Co to jest czysta karta? – W z trudem, ale jednak, podnosi się na łokciach, choć ma wrażenie, że jego ręce i nogi są opuchnięte, a skóra zbyt ciasna. – Co Karpow kazał wam ze mną zrobić?
Pielęgniarka spogląda na Rostową znacząco.
– I właśnie dlatego – mówi, celując w niego końcówką ampułki – najwyższa pora to zrobić.
– On nie jest… – Rostowa zwija dłonie w pięści. Ma tak mocno zaciśnięte zęby, że na jej czole nabrzmiewa żyła. – Nie możecie wstrzymać procedury w trakcie, ale możecie zaczekać. Proszę. – To ostatnie słowo wypowiada cicho, ledwo poruszając ustami. – Po prostu… zaczekajcie.
Pielęgniarka zerka na odczyt, powoli drukowany przez maszynę podłączoną do ramienia W.
– Macie czas do zakończenia diagnozy. Potem wykonam własne rozkazy.
W znów przymyka oczy. Od światła napierającego na jego powieki głowa pulsuje mu bólem. „Po prostu dajcie mi spać” – myśli.
Nie dba o to, co z nim zrobią. Niech go napompują cukrem. Niech mu pozwolą zamarznąć na śmierć. Nie ma na tyle siły, żeby się zastanawiać, dlaczego te dwie rzeczy miałyby być ze sobą powiązane. Prąd znów wciąga go w nieświadomość.
Wtem ktoś go policzkuje.
Wzdryga się i omal nie spada ze stołu. Pielęgniarka zniknęła, a nad nim pochyla się Rostowa. Trzyma w dłoniach jego twarz i lekko nią potrząsa.
– No dalej, Wroński, zbudź się, jeszcze nie pora na lulu.
Próbuje ją od siebie odepchnąć.
– Mam urlop.
– Jeszcze nie, szczęściarzu.
Łapie go pod ramię i podnosi do pozycji siedzącej. W zaraz jednak się osuwa. Całe jego ciało wydaje się jak z ołowiu.
– Jestem zmęczony.
– Wiem. Ja też. Wszyscy jesteśmy zmęczeni. Cały ten cholerny kraj jest zmęczony, ale i tak maszerujemy naprzód. – Ściska przewód kroplówki i wyciąga igłę z jego ręki, umieszczając w miejscu wkłucia gazik, zanim zacznie krwawić. – Przytrzymaj.
Rostowa łapie bioniczną rękę W i przyciska gazik jego palcami, a potem odwraca się od stołu. Głowa W opada, opierając się podbródkiem o klatkę piersiową.
– Nie, nie, żadnych takich. – Rostowa znowu uderza go w twarz, tym razem delikatniej, a potem wyjmuje jego ubranie z kosza obok stołu. Rzuca mu koszulkę, ale W nie jest w stanie zareagować na tyle szybko, by ją złapać. Koszulka trafia go w pierś i zsuwa się na podłogę. Rostowa wzdycha. – No, dalej, jesteś dumą ZSRR. Zanim pójdziemy do Karpowa, musisz kontaktować trochę lepiej niż teraz.
W podnosi koszulkę. Czuje się tak, jakby mocował się z silnym wiatrem.
– Karpowa tu nie ma.
Rostowa rzuca mu uśmiech.
– Właśnie przyjechał.
W przeciera przedramieniem oczy.
– A dlaczego Karpow…
Rostowa odpowiada, zanim pytanie zostaje dokończone.
– Bo do niego zadzwoniłam. Bo miałeś rację, Metropole coś znaczy. Miałeś… – Zauważa, że W nie radzi sobie z założeniem koszulki termicznej, bo nadal przytrzymuje jedną ręką gazik. – Oj, ale jesteś niezdarny. – Rostowa śmieje się z sympatią. – Dawaj.
Pomaga mu wciągnąć koszulkę przez głowę. W opiera czoło o jej ramię.
– Chce mi się spać.
– Nie, wcale nie. Po prostu przed chwilą dostałeś narkotyk, więc tylko myślisz, że ci się chce spać.
W podrywa głowę.
– Co?
– Nie słuchaj mnie. Kłamię. – Rostowa ściska mu mocno policzek; z pewnością zostanie mu po tym siniec. – No dalej, otwórz oczy. Oddychaj głęboko. Ile palców ci pokazuję?
– Żadnego.
– Dobrze. To było podchwytliwe pytanie. – Policzkuje go jeszcze raz, szybkie, ostre uderzenie wierzchem dłoni, a potem łapie go za szyję i całuje w czubek głowy. – Już prawie jesteś gotowy, Wroński. A teraz wdziewaj gatki i idziemy.
Karpow czeka na nich w sali odpraw. Siedzi na końcu długiego stołu konferencyjnego i przegląda teczkę z dokumentami. Jest zawsze niższy, niż W się spodziewa, zwłaszcza wtedy, kiedy nie otacza go aureola lamp w sali operacyjnej i nie góruje nad nim, stojąc nad stołem chirurgicznym. Jest łysy, ma bródkę przyciętą w szpic i sylwetkę żołnierza, który nie widział pola bitwy od lat, ale nigdy nie stracił wojskowej postury. Nawet kiedy nikogo przy nim nie ma, siedzi wyprostowany jak deska.
Podnosi głowę, kiedy do sali wchodzą Rostowa i W, ale krzesło obok siebie wskazuje tylko W.
– Agencie Wroński, proszę usiąść.
W siada, podczas gdy Rostowa staje za Karpowem, próbując rzucić okiem na dokument przed nim. W stara się tam nie patrzeć. Czy to akta medyczne? Jego własne? Nadal jest mu zimno i czuje się odrętwiały po tym, czym naszpikowała go pielęgniarka. Czy naprawdę wstrzyknęła mu narkotyk? Karpow jej kazał? A może Rostowa? Jego bioniczne palce drgają na stole.
– Przepraszam za raptowną zmianę planów – odzywa się Karpow, wyrywając W z zamyślenia. – Jak się czujecie?
– Dobrze – odpowiada bez wahania W.
Zadowolona Rostowa podnosi za Karpowem kciuki.
– Wiem, że… – Karpow zerka na Rostową, która szybko zakłada ręce za plecy – jesteście w służbie bez przerwy dłużej niż zwykle.
– Wytrzyma – wtrąca Rostowa.
Karpow nie zwraca na nią uwagi. Wyjmuje z teczki kartkę z niewyraźnym zdjęciem przypiętym w rogu i podaje ją W nad stołem. W przesuwa fotografię, żeby odczytać nazwisko u góry.
– Początkowo agentka Rostowa uznała, że Aleksander Fiedorow mówił „Vida Metropole” – wyjaśnia Karpow. – Myśleliśmy najpierw, że to szyfr albo kryptonim. Okazało się jednak, że w rzeczywistości mówił „Riga Metropole”.
W podnosi wzrok znad kartki. Karpow i Rostowa patrzyli na niego, kiedy ją czytał. Rostowa przyciska do zębów zgięty palec.
– A to jakaś różnica? – pyta W. Nic to dla niego nie znaczy.
– Metropole to hotel w Rydze na Łotwie. – Karpow wypowiada wyraźnie obie ważne nazwy. – Nie widniał w systemie jako coś istotnego, dopóki jeden z naszych agentów nie sfotografował przy nim tego oto człowieka.
Karpow wyciąga rękę i stuka w zdjęcie.
W przechyla je, próbując wypatrzyć na nim coś charakterystycznego, co sprawi, że będzie to coś więcej niż tylko zamazany kształt mężczyzny na deszczowej ulicy.
– Kto to?
– Agent brytyjskiego wywiadu – wyjaśnia Karpow. – Podczas wojny zajmował wysokie stanowisko w Operacjach Specjalnych. Werbował młode kobiety i mężczyzn kończących szkołę średnią i wysyłał ich na uniwersytety w Niemczech pod fałszywym nazwiskiem, a oni zdawali raporty o nurtach politycznych aktywnych w tych instytucjach. MI5 zaczęło wprowadzać próbnie ten program w Związku Radzieckim. Aleksander Fiedorow był jednym z podstawionych agentów. Ma jutro wieczorem rezerwację w barze w hotelu Metropole. Uważamy, że miał spotkać się tam z tym człowiekiem.
W przegląda dane na kartce. Nazwisko mężczyzny, jego wiek, wzrost, adres nic mu nie mówią, ale wie, że kiedy Karpow każe mu oddać kartkę, będzie oczekiwał, że zapamiętał wszystkie te informacje. Na samym końcu wyliczone są instytucje, z którymi jest powiązany cel: Zarząd Operacji Specjalnych, MI5, MI6, projekt Fuga.
Projekt Fuga.
W mruży oczy.
– Agencie?
W podnosi wzrok.
Karpow mówi dalej:
– Znacie protokół spotkania z kontaktem.
– Oczywiście – odpowiada W. Chce zapytać, co ma odebrać od tego mężczyzny i co to jest projekt Fuga, ale nie powinien sobie tym zawracać głowy. Powód tego zadania się nie liczy. Liczy się tylko jego wykonanie.
Coś mu to jednak przypomina. Coś, czego nie potrafi sobie uzmysłowić. Coś z czasów, kiedy go tu jeszcze nie było, z jego… młodości? Czy tak? Czuje się przecież stary. I młody. Jak może być jednocześnie stary i młody?
Kręci mu się w głowie, a kiedy spogląda na swoje dłonie, przez chwilę ma wrażenie, że należą do kogoś innego. Zaczyna się w niego wkradać to samo drażniące, niepokojące uczucie, które opanowało go w ambulatorium.
„Nie dzieje się nic złego – mówi do siebie stanowczo. – Po prostu jesteś zmęczony”.
Rzeczywiście jest wykończony i od bardzo dawna nie widział nieba. Przenosi się z bazy do bazy, prosto do pozbawionych okien pomieszczeń, w których do grzejników przykuci są ludzie, siedzący w kałużach własnego moczu i krwi, zanim jeszcze ich dotknie. Jego bezpośredni przełożeni jeżdżą opancerzonymi samochodami z przyciemnionymi szybami. W śpi na tylnym siedzeniu, z Rostową za kierownicą, a kiedy się budzi, często w ogóle nie pamięta przejazdu. Nie potrafiłby wskazać głównej bazy na mapie i przypuszcza, że wszyscy właśnie tego chcą. Nie ma jak ocenić upływu czasu w tych ciemnych celach – może to być północ, południe albo trzecia po południu. Może to być kolejny rok. Kolejne stulecie. Jakie to ma zresztą znaczenie?
– Zastąpicie Fiedorowa na tym spotkaniu – informuje Karpow. – Jego kontakt z MI5 wyjechał z Anglii przed werbunkiem Fiedorowa, uważamy więc, że nigdy się nie spotkali. Odbierzecie informacje, które ma dla niego i wrócicie z nimi tutaj. Wtedy dostaniecie czas na odpoczynek, który wam obiecano. – Karpow uśmiecha się, wygląda to jednak jak nieudana imitacja wyrazu twarzy, który kiedyś mu pokazano, ale którego nie potrafi jeszcze przekonująco odtworzyć. – Macie jakieś pytania, agencie?
Projekt Fuga. Nazwa ta rozbrzmiewa w jego głowie jak słowa piosenki. Karpow mówi dalej, ale przez chwilę W nie jest w stanie go zrozumieć. Zupełnie jakby zapomniał wszystkie słowa po rosyjsku.
– Agencie?
– Ja chyba znam tego człowieka.
W rozgląda się, zastanawiając się przez chwilę, kto to powiedział – aby w końcu uświadomić sobie, że słowa wyszły z jego ust.
Rostowa, nadal stojąca za Karpowem, nieruchomieje. Przez moment W wyobraża sobie, jak kobieta sięga pod kurtkę, wyjmuje pistolet i przyciska lufę do karku Karpowa. Nigdy w życiu nie zorientowałby się na czas.
Zastygły uśmiech Karpowa nie słabnie.
– Co takiego?
– Czy ja… – W spogląda znów na akta. Zdjęcie wyostrza się, jakby ustawił obiektyw w celowniku. Widzi kształt nosa mężczyzny. Wydatny podbródek. Okulary. – Czy ja go znałem?
– Skąd moglibyście go znać? – Ton Karpowa sprawia, że pytanie brzmi zdecydowanie retorycznie. – To angielski agent. Nigdy nie postawił stopy na rosyjskiej ziemi.
– Dawniej… – wyrywa się W, ale Karpow mu przerywa.
– Nie ma żadnego dawniej, agencie. Jest tylko teraz. Jest tylko ta praca.
– Ale ten człowiek… Edward Fleming…
Rostowa wciąga ostro powietrze. W zerka na nią, a ona kręci głową, on jednak nie wie, co takiego niewłaściwego zrobił.
Karpow wbija w W lodowate spojrzenie.
– Co powiedzieliście?
– Tak się nazywa, prawda? – W spogląda na kartkę, ale litery jakby się poprzestawiały. Nazwisko, które pojawiło mu się w głowie, nie zgadza się z tym zapisanym w aktach.
– Jakie nazwisko podałeś, agencie? – pyta Karpow.
– Nie pamiętam. – W patrzy na Rostową, ona jednak dalej kręci mocno głową, jakby W sam nie wiedział, że trafił na minę. – Coś mi się pomyliło.
Karpow gwałtownym ruchem zabiera kartkę leżącą przed W. Zdjęcie odczepia się i sfruwa na podłogę.
– Nic z tego.
Karpow wstaje, poprawia płaszcz i odwraca się sztywno do drzwi. Rostowa zastępuje mu drogę.
– Zaczekajcie… Zaczekajcie.
Palce Karpowa zaciskają się na teczce. Papier głośno szeleści.
– Odsuńcie się, towarzyszko.
Rostowa spogląda na W, który posłusznie spuszcza wzrok na stół, udając, że ich nie słyszy. Kobieta ścisza głos, ale pokój jest zbyt mały na poufną rozmowę.
– To tylko potknięcie. Drobne potknięcie. Pomyłka. Nawet wasz żołnierz nie jest niezawodny, czasem coś mu się pomyli.
– Jest już spalony – sprzeciwia się Karpow, ale Rostowa ucisza go jak dziecko. Kark Karpowa czerwienieje. – Upłynęło za dużo czasu. Wiecie, jaki jest okres półtrwania.
– Nie jest spalony – protestuje Rostowa. – Pojadę z nim. Przysięgam, nic się nie stanie. Nie jest spalony.
– Nie jestem spalony – oznajmia W.
Spoglądają na niego oboje. Karpow zaciska zęby i przypatruje się mu przez chwilę, po czym odwraca się do Rostowej i podnosi palec.
– Jedno potknięcie…
– Wiem.
– On nie może robić żadnych błędów. Nasz żołnierz nie może popełniać błędów. Jesteście zbyt tolerancyjna. Demoralizujecie go.
– To wyznaczcie kogoś innego – rzuca kwaśno Rostowa. – Zanim ten ktoś podpisze zobowiązanie do zachowania tajemnicy i zanim go nauczycie, jak nie sikać ze strachu, ta okazja przejdzie nam na zawsze koło nosa.
Karpow przyciska jej teczkę do piersi, tak mocno, że Rostowa cofa się o krok.
– Jeśli cokolwiek pójdzie nie tak, nie minie tydzień, a będziecie sekretarką na Łubiance. O ile będzie wam sprzyjać szczęście.
Rostowa kiwa głową.
– Rozumiem.
Karpow patrzy na nią przez chwilę, a potem odwraca się do W. Podnosi neseser z podłogi i stawia go na stole.
– Wygląda na to, że macie wsparcie, agencie Wroński – rzuca, otwierając neseser. – Zadziwiające, jak wielki wpływ może mieć dobry oficer prowadzący.
– Nie jestem spalony – powtarza W.
– Wiemy, agencie. Ale na wszelki wypadek…
Karpow wyjmuje z nesesera blister i wyciska z niego dwie pigułki, czerwoną i białą. Spadają na blat – pac, pac – i W myśli o szklanych kulkach na asfalcie, kocich oczach połyskujących w ostrym świetle słońca pod koniec sierpnia…
W mruga szybko.
– Skoro nie możemy wam dać urlopu, pigułki pomogą wam zachować siły – wyjaśnia Karpow. – Zwiększą waszą wytrzymałość podczas akcji. Agentka Rostowa będzie dbała o to, żebyście je zażywali dwa razy dziennie.
W wpatruje się w leki. Coś kłuje go w głowie, jak zerwany drut miny. Pigułki o czymś mu przypominają. O czymś, czego nie jest w stanie dostrzec przez zamazaną deszczem soczewkę pamięci. Coś o słowiku.
– Żołnierzu! – Głos Karpowa znów przywraca go do rzeczywistości. – Co jest waszym zadaniem?
– Słuchać rozkazów – odpowiada W.
– Właśnie.
W zamyka oczy. Ściska go w gardle.
– Weź pigułki, żołnierzu – mówi Karpow. – Słuchaj rozkazu.
W podnosi dwie pigułki i połyka je na sucho. Czuje je przez całą ich wędrówkę przez przełyk.
Kiedy Bucky otrzymał nieoficjalne wezwanie do gabinetu komendanta Crawforda – na papierze z nagłówkiem armii amerykańskiej, przyniesione przez kuriera wojskowego, który mówił do niego podczas przekazywania pisma „panie Barnes”, chociaż w przeddzień wieczorem grali razem w pokera w świetlicy – wiedział, że jest w tarapatach.
Do głowy przyszło mu od razu kilka sprawek, których się dopuścił w ubiegłym tygodniu i za które mógł zarobić od dowódcy ostrą naganę. Być może dostanie mu się za to, że pożyczył cadillaca Crawforda, żeby zabrać Jenny Menzel na swinga, a potem odstawił go z pustym bakiem. A może za to, że nie przerobił nic z materiałów szkoły średniej, którymi obiecał się zająć – może Crawford znalazł nietknięte ćwiczenia do matematyki, które Bucky wcisnął pod materac w swoim pokoju w domu komendanta. Złamał obietnicę, że będzie się pilnie uczył, ledwo przypomniał sobie, jak straszliwie nudne były dla niego niemal wszystkie przedmioty. A może, jeśli nie będzie afery o te niezrobione ćwiczenia, rozchodziło się o papiery poborowe, które spróbował jeszcze raz wsunąć do dokumentacji bazy, uzupełnione o podrobiony podpis oficera werbunkowego.
Wchodząc do gabinetu Crawforda, nie spodziewał się, że na zwykle pustym biurku zastanie butelki alkoholu, czasopisma, opakowania słodyczy i zielony flakon drogiej wody toaletowej. Duże oczy słodkiej dziewczyny wygiętej w łuk i pozującej przed dziobem bombowca wpatrywały się w niego z okładki czasopisma. Czerwone usta rozchylały się w okrągłym westchnieniu. „Ojjj – zdawała się mówić – przyłapałeś mnie”.
„Już po nas, i po tobie, i po mnie” – pomyślał Bucky.
Crawford nie podniósł wzroku, kiedy chłopak usiadł naprzeciwko niego przed biurkiem. Dowódca odchylał się na krześle, stopy opierając na szufladzie, i wpatrywał się w krzyżówkę na skrzydełku pisma „Adam”. Złamał grzbiet magazynu i złożył go tak, że hojnie wyposażona przez naturę blondynka gapiła się na świat prosto z reklamy. Wzdłuż jej wygiętych pleców ciągnęło się hasło DZIEWCZĘTA GOTOWE DO WALKI! i numer telefonu.
Crawford stukał ołówkiem o podbródek, przesadnie podkreślając swoje zamyślenie, a potem zapytał, nie podnosząc wzroku:
– Jakie jest dziesięcioliterowe słowo, oznaczające oficjalną naganę lub ostrzeżenie za złe zachowanie?
Bucky powstrzymał się od przewrócenia oczami.
– Nie ma tam takiego hasła.
– Zaczyna się na „r” – ciągnął Crawford, jakby Bucky w ogóle się nie odezwał. – O ile dobrze odgadłem pierwsze słowo tytułu słynnej piosenki Duke’a Ellingtona, którego dalsza część brzmi „Little Words”.
– „Three Little Words” – podpowiedział Bucky. Jego ojciec śpiewał to matce siedzącej na przednim fotelu w samochodzie. On i jego siostra zawsze byli sadzani z tyłu. Tata brał mamę za rękę, kiedy piosenka rozbrzmiewała w radiu, i nucił melodię tam, gdzie nie potrafił zapamiętać słów, choćby nie wiem, ile razy słyszał ten utwór.
Crawford opuścił czasopismo, tak że widział teraz nad nim Bucky’ego po drugiej stronie biurka.
– James.
Bucky spojrzał na niego tak samo chmurnie i odpowiedział z równą powagą:
– Nicholas.
Crawford westchnął, a potem zamknął pismo i rzucił je na blat, na resztę towaru z kontrabandy.
– Od jak dawna prowadzisz ten przekręt?
– Jaki przekręt?
– Nie nabierzesz mnie, Buck. Wszystkiego, co wiesz o takich aferach, nauczyłeś się od swojego ojczulka, a wszystkiego, co wiedział on, nauczył się ode mnie. Myślisz, że nie widać w tym jego stylu? Sprzedawał centy za dziesięciocentówki, kiedy byliśmy jeszcze w podstawówce! Mówił dzieciakom, że są warte fortunę, bo zostały wybite w pierwszy dzień nowego wieku.
– To tak się poznaliście? – zapytał Bucky, choć znał prawdziwą historię: podwórka na przedmieściu Chicago stykające się tyłami, poluzowana deska w płocie, pies, który nigdy nie chciał siedzieć na uwięzi, i dwóch chłopców, którzy gonili za nim w tę i we w tę, aż zapomniano, który z dzieciaków należy do którego domu. – Wydałeś wszystkie oszczędności na centówki z początku wieku? Rozkwasiłeś mu nos, kiedy odkryłeś, że cię zrobił w konia?
Crawford prychnął.
– Mógłby dostać ode mnie w nos, owszem, ale tylko dlatego, że mnie nie wciągnął w ten interes. Ale obaj wyrośliśmy z takich bzdur, kiedy byliśmy w twoim wieku. – Przesunął ręką nad biurkiem. Zahaczył rękawem munduru o buteleczkę z aspiryną Bayera; zachwiała się. – No, mów, Bucky. Skąd się to wszystko wzięło?
Bucky przyjrzał się kontrabandzie, starając się sprawiać wrażenie, jakby widział to wszystko po raz pierwszy.
– Zrobiliście zakupy, kiedy w weekend byliście z panią Crawford w mieście?
Crawford splótł dłonie i oparł się łokciami o blat biurka. Mucha latała w kółko obok jego skroni, podlatując do pagonu na ramieniu.
– Jeden z naszych zieloniutkich szeregowców przyszedł, żeby mi powiedzieć, że zajrzał do biblioteki kompanii.
Bucky skinął poważnie głową. „Nie ustępuj im ani o cal”, powtarzał zawsze jego ojciec. Ta mądrość przysłużyła się George’owi Barnesowi wszędzie, od stołówek szkoły średniej po okopy nad Sommą.
– Mądrze z jego strony. Słyszałem, że podstawowe szkolenie może wykończyć, jeśli człowiek nie znajdzie jakiegoś sposobu, żeby ćwiczyć też mózg.
– Powiedział, że za Panią Bovary znalazł butelkę bacardi.
Bucky wytrzeszczył oczy. Miał nadzieję, że wygląda na zbulwersowanego.
– Dziwne – stwierdził.
Crawford wsunął palec pod węzeł krawata i poluzował go nieco. Pot zostawił ciemną długą plamę pod jego kołnierzykiem. Mieli dopiero czerwiec, ale powietrze w Wirginii już było parne.
– A kiedy zapytał o to jednego z chłopców, tamten powiedział, że dzieciak z kompanii wymyka się dla nich do miasta i przynosi wszystkie towary z przemytu, których nie można kupić w bazie. I bierze tylko pięćdziesiąt centów za taką usługę. A mnie do głowy przychodzi tylko jeden dzieciak z kompanii, który lubi co tydzień jeździć do Arlington po komiksy, do których na moich oczach nigdy nie zaglądał. – Crawford nachylił się, miażdżąc pod łokciem paczuszkę z gumą do żucia. – Więc pytam cię jeszcze raz: jak długo prowadzisz ten przekręt?
Bucky spojrzał na wentylator. Silniczek skrzypiał przy każdym słabym obrocie.
– To nie przekręt, tylko interes.
– W porządku. Interes. – Crawford podniósł butelkę whiskey i zważył ją w dłoni, przyglądając się etykietce. – To nie jest tani alkohol.
– Dla naszych chłopców w mundurach tylko to, co najlepsze.
– Czyli pięćdziesiąt centów za wyprawę. – Crawford narysował tę liczbę w powietrzu i dodał znak mnożenia. – Ile zarobiłeś?
Bucky wsunął dłonie pod uda.
– A ma to jakieś znaczenie?
– Podaj mi przybliżoną kwotę. Dziesięć dolców? Dwadzieścia?
Bucky potarł sobie ręką podbródek. Mucha, która kręciła się koło ramienia Crawforda, teraz szybowała w prądzie powietrza z wentylatora.
– Pięćdziesiąt? – przynaglił go Crawford. – Proszę, powiedz mi, że nie więcej niż pięćdziesiąt. – Kiedy Bucky nie odpowiedział, Crawford ciężko westchnął i ścisnął palcami nasadę nosa. – Wpędzisz mnie do grobu, Buck.
– Niech pan tak nie mówi – zaprotestował Bucky. A potem dodał: – To będzie zawał, je pan za dużo masła.
Crawfordowi zadrgały w uśmiechu usta.
– Dobra, mądralo, chcesz ze mną zawrzeć umowę?
– Myślałem, że armia nie negocjuje z walczącymi po przeciwnej stronie.
– Opowiesz mi o tym swoim interesie, a ja pozwolę zatrzymać ci zarobione pieniądze. Zgoda?
Bucky zastanowił się nad propozycją. Został przyciśnięty do muru, to akurat wiedział, i istniało nikłe prawdopodobieństwo, że zdoła kiedykolwiek na nowo rozkręcić tę operację, nawet kiedy w Camp Lehigh pojawi się nowy pluton szeregowych. Biblioteka była spalona, a Crawford będzie miał teraz Bucky’ego na oku. Powie też sierżantom, żeby go pilnie obserwowali – ci, którzy zawsze wydawali się żywić nadzieję, że żołnierze zrobią coś złego, żeby tylko mieć legalną wymówkę do wymierzenia zgodnej z prawem kary, będą skakać pod niebiosa. A on zarobił niemal tyle pieniędzy, żeby dać zaliczkę na motocykl. Nie miał prawa jazdy, ale jeden z synów mleczarza w Arlington zgodził się mu sprzedać swoje pod stołem.
Mucha wylądowała na brzegu pudełka z batonami, trzepocząc skrzydełkami.
– W porządku. – Bucky podniósł nietkniętą butelkę coca-coli z pobojowiska na biurku i o jego krawędź podważył kapsel. Gdyby sądził, że mu się to upiecze, sięgnąłby po whiskey, ale powieki Crawforda i tak już drgały z irytacji. Lepiej nie kusić losu. – Co chce pan wiedzieć?
– Kto jeszcze się tym zajmuje? – zapytał Crawford.
– Nikt. Tylko ja.
– To dla których żołnierzy z mojego obozu przemycasz alkohol?
Bucky wzruszył ramionami, biorąc długi łyk coca-coli. Miała temperaturę pokojową i nijaki smak, trochę zbyt medyczny jak na butelkę wyprodukowaną w tym stuleciu.
– Nie wiem. – odparł. Crawford zmierzył go wzrokiem, ale Bucky uniósł ręce. – Naprawdę! Niczego nie ukrywam. Nie znam żadnych nazwisk.
– A jak to jest możliwe, że nie znasz nazwisk mężczyzn, dla których przemycasz te rzeczy? – Crawford pokazał na niego długim cukierkiem jak wskaźnikiem. – Znasz każdego żołnierza w bazie.
– Każdy z chłopców ma książkę w bibliotece. – Bucky podniósł jeszcze raz butelkę, ale się rozmyślił i odstawił ją na biurko. Crawford wsunął pod nią jedną z pocztówek z pin-up girls, jak podstawkę. – Wkładają tam co tydzień pieniądze, a ja kupuję to, co zamawiają.
– A skąd wiesz, co zamawiają? – nie ustępował Crawford.
– Zaginają stronę odpowiadającą pozycji z listy.
Crawford potarł sobie skronie.
– Jest lista?
– Na wewnętrznej stronie przedniej okładki Wojny i pokoju. Uznałem, że nikt nigdy tam nie zagląda. Brzmi to teraz trochę ironicznie… Czyli na przykład jeden z chłopców chce paczkę cukierków Mike and Ikes. Sprawdzają na liście, widzą, że te cukierki to strona siedem. Biorą swoją książkę, zaginają róg strony siódmej i odkładają ją na wózek, z którego książki wracają na półki. Jeśli ktoś chce dwa opakowania, zagina kartkę dwa razy. Żadne mecyje.
– A kto sprzedaje ci alkohol? Masz tylko… Wiesz co, nieważne. Nie chcę wiedzieć. – Crawford rzucił na biurko cukierek, który potoczył się po blacie, szeleszcząc opakowaniem. – Czyli, jak rozumiem, prowadzisz od miesięcy tajną operację w mojej kompanii, używając szyfru, który wymyśliłeś, wykorzystując książki z biblioteki, żeby przemycać dla żołnierzy artykuły niedostępne w bazie?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki