Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przygody niepokornej buntowniczki w XVIII-wiecznej Europie!
Felicity Montague ma dość udawania, że ciekawią ją towarzyskie herbatki, plotki i pudrowanie twarzy. Woli nastawiać kości, czytać książki medyczne i marzyć o zostaniu lekarką.
Minął rok, od kiedy zupełnie przypadkowo wzięła udział w szalonym rajdzie po Europie ze swoim bratem i jego najlepszym przyjacielem. Teraz wraca do Londynu, aby uniknąć ślubu z uroczym, ale kluskowatym Callumem. Pragnie też dostać się na praktyki do szpitala. Jej umiejętności i inteligencja na nic się jednak nie przydają w czasach, kiedy największym przewinieniem jest to, że urodziłaś się... dziewczyną.
Zadziorna i uparta Felicity nie zamierza dostosowywać się do panujących wokół zasad. Jeszcze pokaże wszystkim, na co ją stać!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 450
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Janell, która pokochałaby tę książkę.
Tylko mi nie mówcie, że kobiety nie nadają się na bohaterki[1].
— Qiu Jin
Przed posażną panną stanęło wielkie wyzwanie, wielkie poszukiwanie. Życie przed nią było niczym nieznane morze na mapie. Musiała odnaleźć siebie, odnaleźć swoją drogę, odnaleźć swoje powołanie.
— dr Margaret Todd, The Life of Sophia Jex-Blake
[1] F. Cavallo, E. Favilli, Opowieści na dobranoc dla młodych buntowniczek 2, tłum. Ewa Borówka, s. 149. Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki.
XVIII w.
Odgryzam właśnie wielki kawałek lukrowanej bułeczki, gdy Callum ucina sobie palec.
Piekarnia jest już zamknięta, a latarnie przy Cowgate zostały zapalone. Rzucają kręgi gęstego jak syrop światła pośród zmierzchu. Robimy to, co zwykle o tej porze: ja zmywam naczynia, a Callum je wyciera. Zawsze kończę pierwsza, więc kiedy czekam na niego, żeby podliczyć kasę, sięgam po wypieki, które zostały z tego dnia. Na ladzie nadal leżą trzy lukrowane bułeczki, na które zerkałam przez cały dzień – Callum dosłownie zalewa je lepką, przejrzystą polewą, jakby chciał wynagrodzić klientom te wszystkie lata, kiedy jego ojciec, który wcześniej prowadził piekarnię, bardzo jej skąpił. Bułeczki zaczynają się zapadać po całym dniu czekania na nabywcę, a wisienki osuwają się z wierzchów na boki. Na szczęście względy estetyczne nigdy nie były dla mnie jakoś szczególnie istotne. Wsunęłabym z radością bułeczki o wiele brzydsze od tych.
Callum zawsze był trochę nerwowy i nieśmiały, ale dziś przechodzi samego siebie. Rano nadepnął na formę do masła, aż się rozpękła na pół, i przypalił dwie blachy brioszek. Niezgrabnie odbiera każde naczynie, które mu podaję, i wbija wzrok w sufit, gdy próbuję prowadzić rozmowę, a jego rumiane policzki robią się coraz czerwieńsze.
Nie przeszkadza mi, że zwykle prowadzę konwersację za nas oboje. Nawet w te dni, gdy Callum jest wyjątkowo gadatliwy. Jemu to chyba odpowiada. Gdy kończy wycierać sztućce, mówię mu właśnie o tym, ile już czasu minęło, odkąd wysłałam kolejny list do Szpitala Królewskiego w sprawie przyjęcia mnie na praktykę, i o prowadzącym prywatny gabinet doktorze, który w zeszłym tygodniu na moje pytanie o możliwość udziału w przeprowadzanej przez niego sekcji zwłok odpowiedział listem zawierającym dwa słowa: „Nie, dziękuję”.
– Chyba powinnam zmienić podejście – stwierdzam, skubiąc kawałek lukrowanej bułeczki i unosząc go do ust, choć doskonale wiem, że na jeden raz się nie zmieści.
Callum odrywa wzrok od noża, który wyciera, i woła „Czekaj, nie jedz tego!” tak gwałtownie, że zamieram, on też wtedy nagle nieruchomieje, a nóż przebija ścierkę i nacina opuszkę jego palca. Słychać ciche plum, gdy odcięty kawałeczek palca ląduje w wodzie po zmywaniu.
Krew pojawia się od razu, kapie z jego dłoni do pienistej wody, a jej krople rozkwitają pośród mydlin niczym rozwijające się kwiaty maków. Twarz Calluma blednie, gdy patrzy na swoją rękę, a potem mówi:
– Ojej.
Muszę przyznać, że jeszcze nigdy w obecności Calluma nie byłam tak podekscytowana. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak się podnieciłam. Oto mam przed sobą najprawdziwszy przypadek medyczny, a w pobliżu żadnego doktora, który odepchnąłby mnie z drogi, żeby się nim zająć. Z kawalątkiem obciętego palca Callum wydaje mi się nagle niezwykle interesujący.
Przerzucam w wyobraźni stronice kompendium wiedzy medycznej, jakie zgromadziłam w głowie przez lata studiów, i jak zwykle natrafiam na Traktaty o krwi ludzkiej i jej przemieszczaniu się w ciele doktora Aleksandra Platta. Pisze w nich, że dłonie to skomplikowane instrumenty: każda liczy dwadzieścia siedem kości, cztery ścięgna, trzy główne nerwy, dwie arterie, dwie podstawowe grupy mięśni i skomplikowaną sieć naczyń krwionośnych, której wciąż nie opanowałam, a wszystko to owinięte tkanką, skórą i zakończone paznokciami. Skupiają się w nich funkcje czuciowe i motoryczne, biegnące od dłoni ku ramieniu, które mają wpływ na wszystko, od umiejętności wzięcia szczypty soli po zginanie ręki w łokciu. Każdą z tych funkcji może uszkodzić źle przyłożony nóż.
Callum, sparaliżowany niczym królik po zatrzaśnięciu się wnyków, z szeroko otwartymi oczami wpatruje się w swój palec i nawet nie próbuje zatamować krwi. Wyrywam mu ścierkę z dłoni i owijam nią czubek palca, bo priorytet w przypadku intensywnie krwawiących ran to pamiętanie o tym, że krew jest o wiele bardziej potrzebna w środku niż na zewnątrz. Przesiąka przez materiał niemal natychmiast, a moje dłonie robią się czerwone i lepkie.
Z lekkim rumieńcem dumy zauważam, że nie drżą w najmniejszym stopniu, nawet po przypływie ekscytacji, który nastąpił, kiedy doszło do amputacji opuszki. Czytałam medyczne księgi. Studiowałam anatomiczne ryciny. Kiedyś rozcięłam własną stopę w dość niefortunnej próbie zrozumienia, jak z bliska wyglądają błękitne żyłki, które widzę pod skórą. I choć książki o medycynie tak się mają do jej praktykowania jak ogrodowa kałuża do oceanu, to jestem do tego przygotowana najlepiej, jak tylko mogę.
Nie tak wyobrażałam sobie przyjęcie swojego pierwszego prawdziwego pacjenta w Edynburgu – na zapleczu maleńkiej piekarni, w której haruję, żeby jakoś utrzymać się pomiędzy nieustannie odrzucanymi prośbami słanymi na uniwersytet i do wszelakich prywatnych doktorów z błaganiem o możliwość praktyki. Jednak po całym roku jestem gotowa skorzystać z każdej okazji, jaka się nadarzy, by wypróbować zdobytą dotąd wiedzę. Darowane konie, zęby i tak dalej.
– Usiądź tu, proszę. – Prowadzę Calluma do stołka za ladą, gdzie przyjmuję pieniądze od klientów piekarni, bo umiem wydawać resztę szybciej niż pan Brown, drugi pracownik. – Podnieś rękę powyżej głowy – instruuję go, by grawitacja pomogła zmniejszyć upływ krwi. Wykonuje polecenie. Zanurzam dłoń w zlewie w poszukiwaniu zbłąkanej opuszki. Natrafiam najpierw na kilka oślizgłych kawałków ciasta, ale wreszcie ją mam.
Wracam do Calluma, który trzyma obie ręce nad głową, przez co wygląda, jakby się poddawał. Jest biały jak mąka, a może rzeczywiście ma twarz przyprószoną mąką. Nie należy do pedantów.
– Jest bardzo źle? – duka.
– Cóż, dobrze nie jest, ale z pewnością mogło być gorzej. Daj mi spojrzeć.
Zaczyna odwiązywać ścierkę, lecz ja uściślam:
– Nie, opuść ręce. Nic nie zobaczę tak wysoko.
Krwawienie nie ustało, ale spowolniło na tyle, że mogę odsłonić ścierkę na moment, by spojrzeć. Palec jest mniej uszkodzony, niż się spodziewam. Callum odciął sobie spory kawałek opuszki i wyciął krzywy półksiężyc w paznokciu, ale kość jest nietknięta. Jeśli ktoś musi stracić część palca, to najlepiej właśnie tę.
Naciągam skórę z obu stron, by przykryć ranę. Mam w torbie zestaw do szycia, bo tej zimy trzy razy urwał mi się guzik od płaszcza i miałam dość chodzenia w upiornym wietrze znad Nor Loch z powiewającymi połami. Żeby przytrzymać płatki skóry, wystarczą trzy szwy – w stylu, którego nauczyłam się nie z Chirurgii ogólnej, lecz z podstępnej poszewki na poduszkę, na której matka kazała mi wyhaftować jakiegoś idiotycznego psa. Między szwami pojawia się kilka kropel krwi, marszczę brwi na ich widok. Gdyby to była poszewka, sprułabym szwy i spróbowała jeszcze raz.
Biorąc jednak pod uwagę, jak niewielkie mam doświadczenie z szyciem po amputacji – szczególnie tak drobnym i delikatnym – i jak dobrze udało mi się zahamować krwawienie, pozwalam sobie na chwilę dumy, zanim przejdę do kolejnego priorytetu z traktatu doktora Platta o ranach ciała: zapobiegnięciu infekcji.
– Nie ruszaj się – mówię, jakby Callum miał taki zamiar. – Zaraz wracam.
W kuchni podgrzewam wodę na ciepłym i chętnym do pracy piecu, aż zaczyna wrzeć, potem dodaję wina oraz octu i zamaczam w niej czystą szmatkę. Wracam do Calluma, który nadal siedzi przy ladzie, wytrzeszczając oczy.
– Chyba nie masz zamiaru… Naprawdę musisz… ciąć? – pyta.
– Nie, cięcie załatwiłeś ty – odpowiadam. – Niczego nie będziemy już amputować, tylko oczyszczę.
– Och. – Patrzy na butelkę wina, którą trzymam w ręku, i przełyka ślinę. – Uznałem, że chcesz mnie znieczulić.
– Pomyślałam, że możesz mieć ochotę.
Podaję mu butelkę, lecz on nie korzysta.
– Odkładałem to wino na specjalną okazję.
– Niby jaką? Podaj mi dłoń. – Nasączoną gorącą wodą z alkoholem i octem szmatką oczyszczam szew, który jest o wiele ładniejszy, niż mi się wydawało: jestem dla siebie zbyt surowa. Callum kaszle, nadymając policzki, gdy uderza go ostry zapach octu. Potem owijam palec kawałkiem gazy do robienia sera, zawiązuję i wsuwam końcówki pod spód.
Zaszyte, zabandażowane, załatwione. A ja się nawet nie spociłam.
Fakt, że przez cały rok mężczyźni powtarzali mi, że jestem niezdolna do tej pracy, tylko wzmacnia moją dumę i po raz pierwszy od wielu długich, zimnych i zniechęcających miesięcy czuję, że jestem tak samo umiejętna, sprawna i zdolna do wykonywania zawodu lekarza jak każdy z tych, którzy odmawiają mi do niego dostępu.
Wycieram ręce w spódnicę i prostuję się, obrzucając spojrzeniem piekarnię. Poza wszystkim innym, co trzeba zrobić, zanim zamkniemy ją na noc, musimy ponownie umyć naczynia. Na podłodze rozciąga się długa struga krwi, którą należy wyszorować, zanim zaschnie, kolejną mam na rękawie, a spryskany juchą fartuch Calluma trzeba namoczyć na noc. Ponadto musimy się pozbyć opuszki.
Callum bierze długi głęboki wdech, a potem ze świstem wypuszcza powietrze, ściągając wargi. Ogląda swoją dłoń.
– Cóż, to zepsuło wieczór.
– Przecież tylko zmywaliśmy.
– Miałem… coś jeszcze. – Przyciska podbródek do piersi. – Dla ciebie.
– A to nie może poczekać? – pytam. Już obliczam, ile czasu Callum będzie niezdolny do obsługi pieców, czy pan Brown da radę jakoś pomóc, ile mi to zabierze czasu w tym tygodniu, który planowałam przeznaczyć na napisanie szkicu traktatu o równym dostępie do edukacji.
– Nie, to nie… To znaczy… Wydaje mi się… że mogłoby, ale… – Skubie końcówki bandażu, ale przestaje, zanim zdążę go za to zrugać. Nadal jest blady, lecz rumieniec powoli wraca na jego policzki. – To nie może długo czekać.
– To coś do jedzenia? – pytam.
– To coś… Poczekaj tutaj. – Zrywa się chwiejnie z miejsca mimo moich protestów i znika w kuchni.
Nie zauważyłam tam nic szczególnego, gdy dodawałam do wody wino i ocet, ale też niczego nie szukałam. Sprawdzam, czy na pewno mam czyste dłonie, a potem pałaszuję lukrowaną bułeczkę, którą sobie wcześniej upatrzyłam.
– Nie nadwerężaj się! – wołam za Callumem.
– Nie mam zamiaru – odpowiada, po czym natychmiast rozlega się brzęk, jakby przewrócił jakąś puszkę. – Nic mi nie jest. Nie wchodź tutaj!
Pojawia się znów za ladą, coraz bardziej zarumieniony, a z rękawa kapie mu mleko, które zapewne właśnie rozlał. Trzyma przed sobą porcelanowy talerz, na którym dumnie prezentuje się idealny ptyś.
Aż mnie ściska w żołądku. Widok tego wypieku wywołuje we mnie dreszcz, jakiego nie zdołała wzbudzić fontanna krwi.
– Co ty jesz? – docieka w tym samym momencie, gdy ja pytam:
– Co to jest?
Stawia talerz na ladzie i wskazuje go szerokim gestem zdrowej dłoni.
– Oto ptyś.
– To widzę.
– Tak dokładniej… bo wiem, że cenisz precyzję…
– Owszem, cenię.
– …tak dokładniej to jest ptyś, którego ci dałem w dniu, kiedy się poznaliśmy. – Uśmiech Calluma nieco blednie, gdy uściśla: – Cóż, to nie jest dokładnie ten sam. To było wiele miesięcy temu. I skoro go wtedy zjadłaś, zresztą nie tylko tamtego…
– Dlaczego go dla mnie zrobiłeś?
Patrzę na spiętrzone między dwiema warstwami ciasta ptysiowego zawijasy gęstej śmietany. Callum nigdy nie był delikatny w swoim rzemiośle, jego bochenki i ciasta wyglądają wręcz rustykalnie, widać, że piekł je pochodzący z porządnej szkockiej rodziny piekarz o wielkich dłoniach. Ale ptyś jest taki ładny, taki dopieszczony… Jejku, nie wierzę, że tak dokładnie wiem, jaki to rodzaj wypieku i jak ważne jest, żeby ostudzić ciasto, zanim wmiesza się do niego jajka. Cały ten piekarniczy nonsens zajmuje istotną część mojego mózgu, tę, którą powinny wypełniać uwagi o leczeniu tętniaka podkolanowego i innych rodzajów przepuklin opisanych w Rozważaniach o przepuklinach, które z takim trudem starałam się zapamiętać.
– Może lepiej usiądźmy – mówi Callum. – Trochę… trochę mi słabo.
– Pewnie dlatego, że straciłeś sporo krwi.
– Albo… Tak. To pewnie przez to.
– To naprawdę nie może poczekać? – pytam, prowadząc go do jednego ze stolików gęsto ustawionych z przodu sklepu. Niesie ptysia, który kołysze się na talerzu w jego roztrzęsionych dłoniach. – Powinieneś pójść do domu i odpocząć. I przynajmniej jutro zamknąć sklep. Chyba że pan Brown będzie nadzorować czeladników i wszystko uprościmy. Z bułkami jakoś sobie poradzą. – Callum robi gest, jakby chciał odsunąć dla mnie krzesło, ale nie pozwalam mu. – Jeśli upierasz się to kontynuować, to przynajmniej usiądź, zanim się przewrócisz.
Zajmujemy miejsca naprzeciwko siebie obok zimnego zawilgoconego okna. W głębi ulicy zegar na wieży kościoła Świętego Idziego wybija godzinę. Budynki przy Cowgate szarzeją w półmroku, niebo też jest szare i każdy, kto mija piekarnię, wygląda jak otulony szarą wełną. Mam wrażenie, że nie widziałam innego koloru, odkąd trafiłam w to zapomniane przez Boga miejsce.
Callum stawia ptysia na stole między nami, a potem gapi się na mnie, miętosząc rękaw.
– Och, wino.
Rzuca okiem na ladę, najwyraźniej stwierdza, że nie warto po nie wracać, i znów przenosi wzrok na mnie, kładąc dłonie na blacie. Kłykcie ma popękane od suchej zimowej aury, paznokcie krótkie i poobgryzane po bokach.
– Pamiętasz pierwszy dzień, gdy się spotkaliśmy? – pyta nagle.
Patrzę na ptysia, a strach rozprzestrzenia mi się po brzuchu niczym kropla inkaustu w wodzie.
– Pamiętam wiele dni.
– Ale tamten konkretny?
– Tak, oczywiście.
To był upokarzający dzień – nadal boli, gdy o nim pomyślę. Napisawszy trzy podania o przyjęcie na uniwersytet i nie otrzymawszy choćby słowa odpowiedzi, postanowiłam osobiście udać się do rektoratu i upewnić się, że dotarły. Gdy tylko podałam sekretarzowi swoje nazwisko, poinformował mnie, że w rzeczy samej otrzymali korespondencję ode mnie, ale nie, nie przekazano jej radzie uczelni. Moje podania odrzucono, nawet ich nie czytając, bo jestem kobietą, a kobiety nie mogą zapisywać się na kursy medyczne. Wyprowadził mnie z budynku trzymający wartę strażnik, co uznałam za zbytek łaski, choć skłamałabym, gdybym nie przyznała, że rozważałam minięcie pędem sekretarza i wparowanie do sali rady bez pozwolenia. Noszę praktyczne obuwie i potrafię szybko biegać.
Po owym bezceremonialnym wyproszeniu mnie na ulicę pocieszyłam się w piekarni naprzeciwko, topiąc smutki w ptysiu, który przygotował dla mnie krągłolicy piekarz o figurze wskazującej na to, że ma aż za dużo styczności ze słodkimi wypiekami. Gdy chciałam zapłacić za ciastko, zwrócił mi pieniądze. A gdy je kończyłam, dokładnie przy tym stoliku pod oknem (och, Callum naprawdę wzbił się na wyżyny sentymentalizmu, sadzając nas właśnie tutaj), podszedł z kubkiem grzanego cydru i po miłej pogawędce zaoferował mi pracę.
Wyglądał wtedy tak, jakby chciał w mroźny dzień zwabić kąśliwego psa, żeby położył się przy jego kominku. Jakby wiedział, co jest dla mnie najlepsze, jakby moje serce można było czymś skusić. Teraz też tak wygląda, gdy szczerym gestem daje mi takiego samego ptysia i tak przyciska podbródek do piersi, że patrzy na mnie spod brwi.
– Felicity – mówi drżącym głosem. – Znamy się już jakiś czas…
– Owszem – odpowiadam, czując coraz większy lęk.
– A ja bardzo cię polubiłem. Co zresztą wiesz.
– Tak.
To prawda. Po paru miesiącach przeliczania monet bok w bok w ciasnej przestrzeni za ladą i przyjmowania z jego rąk tac z ciepłymi bułeczkami stało się oczywiste, że podobam się Callumowi w taki sposób, w jaki on mnie nie spodoba się nigdy. I choć od jakiegoś czasu wiedziałam o jego skłonności ku mnie, uważałam, że nie jest to sprawa, która wymagałaby ode mnie pilnej reakcji.
Lecz on teraz daje mi ptysia i wspomina. I mówi, że bardzo mnie lubi…
Aż podskakuję, gdy bierze mnie za rękę – to impulsywny, odruchowy gest. Wycofuje się błyskawicznie, a ja czuję się okropnie, że tak zareagowałam, więc wyciągam dłoń zapraszającym gestem i pozwalam mu na drugie podejście. Dłonie mu się pocą, a w moim uścisku jest tak niewiele entuzjazmu, że zapewne ma wrażenie, jakby obejmował palcami filet z ryby.
– Felicity – mówi i znów powtarza: – Bardzo cię lubię.
– Tak – odpowiadam.
– Bardzo.
– Tak.
Staram się skupić na tym, co mówi, a nie na tym, jak uwolnić dłoń, nie raniąc jego uczuć, oraz czy jest możliwy jakiś scenariusz, w którym zdołam wyjść z tego z ptysiem i bez zobowiązań większych niż trzymanie Calluma przez chwilę za rękę.
– Felicity – mówi ponownie, a gdy podnoszę wzrok, nachyla się ku mnie przez stół z zamkniętymi oczami i ustami ułożonymi w dziubek.
No i proszę. Nieunikniony pocałunek.
Gdy się poznaliśmy, byłam tak samotna, że przyjęłam nie tylko ofertę pracy, ale też łączące się z nią towarzystwo, a to sprawiło, że Callum pomyślał to, co mężczyźni często sobie myślą, gdy jakaś kobieta poświęci im nieco uwagi: to znak, że pragnę, by przycisnął do mnie swe usta – a możliwe, że i inne części ciała. A to nieprawda.
Zamykam jednak oczy i pozwalam mu się pocałować.
Najpierw robimy to zbyt gwałtownie jak na mój gust i obijamy się o siebie zębami na tyle mocno, że rozważam, czy nie zająć się sprzedawaniem reklamowanych ostatnio przez doktora Johna Huntera transplantacji żywych zębów wśród dam, które pocałowali zbyt entuzjastyczni admiratorzy. Pocałunek nie jest tak nieprzyjemny jak moje jedyne dotychczasowe doświadczenia z tą czynnością, ale równie mokry i beznamiętny. Taki tam oralny ekwiwalent uścisku dłoni.
Lepiej mieć to za sobą, uznaję, więc nieruchomieję i pozwalam mu przyciskać wargi do moich ust. Czuję się jak pieczętowana księga rachunkowa. Co chyba nie jest dobre, bo on nagle przerywa i opada na krzesło, ocierając usta rękawem.
– Przepraszam, nie powinienem był tego robić.
– Nie, w porządku – odpowiadam szybko. Bo to prawda. W tym nie było agresji ani przymusu. Gdybym odwróciła głowę, wiem, że on by zrezygnował. Bo Callum to dobry człowiek. Towarzyszy mi zawsze po zewnętrznej stronie chodnika, żeby przyjąć na siebie ochlapywanie śnieżną breją przez koła powozów. Słucha wszystkiego, co mówię, nawet jeśli zdecydowanie w takiej konwersacji dominuję. Przestał dodawać migdały do słodkich chlebków, gdy powiedziałam mu, że swędzi mnie po nich gardło.
– Felicity – mówi. – Chciałbym się z tobą ożenić. – I nagle zsuwa się z krzesła, i z głośnym hukiem uderza kolanami o podłogę, co sprawia, że martwię się o jego rzepki. – Przepraszam, pomyliłem kolejność.
Też niemal się osuwam – jednak nie w szarmanckim geście. W obliczu małżeństwa robi mi się o wiele słabiej niż na widok opuszki palca w zlewie.
– Co?
– To ty… – tak mocno przełyka ślinę, że widzę, jak grdyka przesuwa mu się w górę i dół szyi – …nie wiedziałaś, że ci się oświadczę?
Szczerze mówiąc, spodziewałam się jedynie pocałunku, ale nagle dociera do mnie, jaką głupotą było zakładanie, że to jest wszystko, czego ode mnie chce. Gorączkowo szukam jakiejś wymówki dla własnej upartej ignorancji i zdobywam się jedynie na słowa:
– Ledwo się znamy!
– Znamy się od niemal roku – odpowiada.
– Rok to nic! – protestuję. – Mam suknie, które noszę przez rok, a potem budzę się pewnego ranka i myślę sobie: „Dlaczego noszę taką idiotyczną sukienkę, w której wyglądam jak terier skrzyżowany z homarem?”.
– Nigdy nie wyglądasz jak homar – stwierdza.
– W czerwonym jak najbardziej – odpowiadam. – I kiedy się rumienię. I włosy też mam zbyt rudawe. I teraz nie miałabym czasu na planowanie wesela, bo jestem zajęta. I zmęczona. I tyle muszę przeczytać. No i jadę do Londynu!
– Tak? – pyta.
Tak? – zadaję sobie to samo pytanie, choć jednocześnie odpowiadam:
– Tak. Wyjeżdżam jutro.
– Jutro?
– Tak, jutro. – To też dla mnie zaskoczenie, nie planowałam wyjazdu do Londynu. Tak mi się tylko wypsnęło; spontaniczna, fikcyjna wymówka będąca efektem paniki. Ale on nadal klęczy, więc kontynuuję: – Muszę zobaczyć się z bratem, bo on… ma… – długo się waham, to oczywiste, że padnie jakieś kłamstwo, ale kończę: – …syfilis. – To pierwsza rzecz, jaka przychodzi mi do głowy na myśl o Montym.
– Och. Ojej. – Trzeba przyznać Callumowi, że naprawdę się stara zrozumieć moją pozbawioną sensu paplaninę.
– Nie, nie syfilis – mówię. – Tylko ma straszliwe napady… nudy… i nalegał, żebym przyjechała… i mu poczytała. I będę też znowu składać podanie do szpitala, żeby mnie przyjęli na wiosnę, gdy będą przyjmować nowych stażystów, i na tym muszę skupić całą uwagę.
– Po ślubie nie będziesz się musiała tym martwić.
– Czym? – pytam. – Planowaniem wesela?
– Nie. – Podnosi się z klęczek i opada na krzesło. Mam wrażenie, jakby się przygarbił. – Nauką.
– Ale ja chcę się tym martwić – odpowiadam i czuję, że włoski stają mi dęba na karku. – Zdobędę licencję i zostanę lekarzem.
– Ale to… – Milknie i przygryza dolną wargę tak mocno, że aż bieleje.
Krzyżuję na chwilę ramiona.
– To co?
– Ty nie traktujesz tego poważnie, prawda?
– Gdybym nie traktowała tego poważnie, to nie potrafiłabym ci zszyć palca.
– Wiem…
– Do tej pory krwawiłbyś nad zlewem.
– Wiem i to było… Doskonale się spisałaś. – Sięga, jakby chciał poklepać mnie po dłoni, ale zabieram ją ze stołu, bo nie jestem psem i nie trzeba mnie poklepywać. – Ale każdy ma jakieś swoje głupstwa… których pragnie… o których marzy… No wiesz… A potem pewnego dnia… – Zagarnia powietrze dłonią, jakby starał się wyczarować odpowiednie określenie, zamiast wyrazić się wprost. – Na przykład ja, kiedy byłem chłopcem, chciałem tresować tygrysy dla menażerii w Tower w Londynie.
– To tresuj tygrysy – odpowiadam obojętnie.
Śmieje się krótko i nerwowo.
– Cóż, teraz już tego nie chcę, bo mam piekarnię i dom. Chodzi mi o to, że każdy ma jakieś małe głupstwo, którym przestaje się interesować, bo chce czegoś prawdziwego, jak dom i sklep, i żona, i dzieci. N-nie, nie od razu – jąka się, widząc, że skamieniałam. – Tylko kiedyś.
Teraz rozchodzi się we mnie inny rodzaj lęku, gorzki jak whisky. „Małe głupstwo”. Tym są dla niego moje wielkie ambicje. Przez cały ten czas, podczas tych wszystkich rozmów nad babeczkami, gdy tak uważnie słuchał, kiedy wyjaśniałam, że gdyby odcięto mu głowę, to byłoby widać dwanaście nerwów łączących mózg z całym ciałem. Był jednym z nielicznych, którzy nie mówili mi, żebym zrezygnowała, nawet gdy byłam bliska takiego postanowienia po napisaniu do wszystkich lekarzy w mieście, by przyjęli mnie na naukę, i otrzymaniu samych negatywnych odpowiedzi. Nie zapraszali mnie nawet na rozmowę, jak tylko się orientowali, że jestem kobietą. Przez cały wspólnie spędzony czas Callum się zastanawiał, kiedy zrezygnuję z tej przelotnej fascynacji, jakby to był trend w modzie, który zniknie z wystaw sklepowych przed nadejściem jesieni.
– Mnie nie interesuje tresowanie tygrysów – oznajmiam. – Tylko medycyna. Chcę zostać lekarzem.
– Wiem.
– Tego się nie da porównać! W tym mieście jest pełno doktorów. Nikt by nie twierdził, że to głupie albo niemożliwe, gdybym była mężczyzną. Ty nie mógłbyś tresować tygrysów, bo jesteś tylko szkockim piekarzem, ale ja mam prawdziwy talent. – Mina mu rzednie, zanim uświadamiam sobie, co właśnie powiedziałam, i próbuję się wycofać: – Nie żebyś… Przepraszam, nie to miałam na myśli.
– Wiem – mówi. – Lecz pewnego dnia zapragniesz czegoś prawdziwego. A ja chciałbym być dla ciebie tym czymś.
Wpatruje się we mnie intensywnie i mam wrażenie, że chce, bym powiedziała coś, co zapewni go, że rozumiem i że tak, ma rację, jestem niestałą trzpiotką przelotnie zainteresowaną medycyną, o której zapomnę, gdy tylko zobaczę pierścionek na palcu. Ale mnie przychodzi do głowy tylko kąśliwe „pewnego dnia niebo spadnie nam na głowy”. Nie odpowiadam więc nic, tylko obrzucam go swoim lodowatym spojrzeniem, którym zdaniem brata mogłabym gasić cygara.
Callum jeszcze mocniej przyciąga podbródek do piersi, a potem wzdycha głośno i głęboko, aż powiew rusza wpadającą mu do oczu grzywką.
– Jeśli tego nie chcesz, to ja już nie chcę, żeby dalej tak było.
– Jak?
– Nie chcę, żebyś pracowała tutaj wtedy, gdy potrzebujesz pieniędzy, i pojawiała się, kiedy ci pasuje, i zjadała wszystkie bułeczki, i wykorzystywała mnie, bo wiesz, że mam do ciebie słabość. Albo się z tobą ożenię, albo nie chcę cię więcej widzieć.
Trudno mi z tym polemizować, choć fakt, że serce boli mnie bardziej na myśl o utracie pracy niż na myśl o utracie Calluma, jasno dowodzi nieprzemyślanego charakteru naszej relacji. Jestem przekonana, że znajdę inne źródło utrzymania w tym ponurym, niesympatycznym mieście, ale z pewnością będzie to praca prymitywniejsza i żmudniejsza niż liczenie monet w piekarni i nie będzie gwarantować darmowych deserów. Zepsuję sobie oczy, przyszywając guziki w zadymionej fabryce, albo wykończę się jako pomoc domowa, oślepnę, dostanę garbu i suchot przed ukończeniem dwudziestego piątego roku życia. Nauka medycyny odejdzie w siną dal, zanim będę miała szansę spróbować.
Patrzymy na siebie – nie jestem pewna, czy chce, żebym przeprosiła, żebym się zgodziła czy żebym przyznała, że tak, to właśnie robiłam, i tak, wiem, że go wykorzystywałam, i tak, za karę przyjmę jego oświadczyny, a wszystko się dobrze skończy. W każdym razie milczę.
– Powinniśmy dokończyć sprzątanie – mówi wreszcie, wstając. Krzywi się, gdy wyciera dłonie w fartuch. – Możesz zjeść tego ptysia. Nawet jeśli nie potrafisz w tej chwili powiedzieć „tak”.
Chciałabym wierzyć, o czym on wydaje się przekonany, że to „tak” jest nieuniknione. Byłoby o wiele łatwiej chcieć powiedzieć „tak”, pragnąć domu przy Cowgate, całej czeredy małych krąglutkich Doyle’ów z krępymi nóżkami rodziny Montague i stabilnego życia u boku tego dobrego, porządnego człowieka. Jakaś drobna część mnie – ta, która przesuwa palcem po cukrze pudrze zebranym na krawędziach ptysiowego ciasta i omal nie odpowiada Callumowi – wie, że kobietę może spotkać dużo gorszy los niż bycie żoną dobrego człowieka. O ileż to łatwiejsze od egzystencji zdeterminowanej dziewczyny z wyrysowaną kredą na podłodze pokoju w pensjonacie mapą każdej żyły, arterii, każdego nerwu i narządu, o których czyta, dodając notatki o ich rozmiarach i właściwościach. Byłoby o wiele łatwiej, gdybym tak bardzo nie pragnęła tyle wiedzieć. Gdybym tak bardzo nie pragnęła tego, by polegać wyłącznie na sobie.
Kiedy Monty, Percy i ja wróciliśmy do Anglii z podróży, którą z trudem można nazwać grand tour, pomysł życia w Edynburgu jako niezależna kobieta zdawał mi się ekscytujący. Na tamtejszym uniwersytecie otworzono właśnie wydział lekarski, Szpital Królewski przyjmował studentów na staż, a w College Garden wznoszono teatr anatomiczny. Do tego miasta przybył Aleksander Platt, gdy w niesławie został wydalony z marynarki bez żadnych referencji i perspektyw, i wyrobił sobie nazwisko, wcale nie rezygnując z awangardowych pomysłów, które spowodowały jego zwolnienie ze służby. Edynburg pomógł mu bezinteresownie, bo dostrzegł w nim błyskotliwy umysł pomimo pochodzenia z klasy robotniczej, braku doświadczenia i utraconego stopnia oficerskiego. Byłam przekonana, że tak samo postąpi ze mną.
A wylądowałam tutaj, w piekarni, z ciastkiem w ramach oświadczyn.
Callum jest dobry, powtarzam sobie, wpatrując się w ptysia. I słodki. Callum uwielbia chleb, wstaje wcześnie i sprząta po sobie. Nie przeszkadza mu, że się nie maluję ani nie poświęcam czasu na układanie fryzury. Słucha mnie, czuję się przy nim bezpiecznie.
Mogłoby mnie spotkać coś dużo gorszego niż dobry mąż.
Aromat cukru i dymu drzewnego napływa do pomieszczenia, gdy Callum gasi piece, i przytłumia delikatny zapach krwi, który ciągle się tu unosi, ostry i metaliczny jak nowa igła do szycia. Nie chcę spędzić reszty życia, wąchając cukier. Nie chcę mieć ciasta pod paznokciami, męża zadowolonego z tego, czym obdarzyło go życie, i serca niczym głodne dzikie stworzenie, które będzie mnie rozrywać od środka.
Ucieczka do Londynu była wymyśloną naprędce wymówką, ale nagle pomysł ten zaczyna rozkwitać w mojej głowie. Londyn nie jest tak ważnym ośrodkiem medycznym jak Edynburg, ale tam też są szpitale i mnóstwo lekarzy, którzy udzielają prywatnych nauk. I działa gildia lekarska.
Żaden ze szpitali czy właścicieli prywatnych gabinetów, czy nawet cyrulików przy Grassmarket nie wpuścił mnie za próg. Lecz szpitale w Londynie mnie nie znają. Teraz jestem mądrzejsza, po roku nieustannego otrzymywania odmów nauczyłam się, że nie należy wchodzić z wyciągniętym pistoletem, tylko raczej mieć go ukrytego pod halką, z dłonią trzymaną ukradkiem na rękojeści. Tym razem będę podstępna. Znajdę sposób, żeby mnie wpuścili, zanim w ogóle wyjmę broń.
I po cóż mieć za brata upadłego dżentelmena w stolicy, jeśli nie po to, by skorzystać z jego szlachetnej gościnności?
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU:
The Lady’s Guide to Petticoats and Piracy
Redaktorka prowadząca: Marta Budnik
Wydawczyni: Agata Garbowska
Redakcja: Adrian Kyć / Rytm pisania
Korekta: Małgorzata Lach
Opracowanie graficzne okładki: Łukasz Werpachowski
Zdjęcie na okładce: © Michael Frost
Wyklejka: © David Curtis
Typografia: © Carla Weise
THE LADY’S GUIDE TO PETTICOATS AND PIRACY
© 2018 by Mackenzie Van Engelenhoven
Copyright © 2021 for the Polish edition
by Young an imprint of Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus
Copyright © for the Polish translation
by Daria Kuczyńska-Szymala, 2021
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2021
ISBN 978-83-66967-93-9
Bądź na bieżąco i śledź nasze wydawnictwo na Facebooku:
www.facebook.com/kobiece
Wydawnictwo Kobiece
E-mail: [email protected]
Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie
www.wydawnictwokobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek