Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
21-letnia Sonia ma różne sposoby na uzyskanie spokoju i przyjemnego zdystansowania – spacery po lesie, pracę nad projektami informatycznymi czy przebywanie z kotami. Ostatecznie nic jednak nie równa się z komfortem, który daje jej wyobraźnia. Sonia uwielbia tworzyć własną wersję rzeczywistości. Wymysły dziewczyny to jednak objawy schizofrenii i potrafią przybrać postać wyimaginowanego kochanka.
Wraz z wykryciem choroby Soni małżeństwo jej rodziców zaczyna się rozpadać. Sytuacja jest tym gorsza, bo Sonia doskonale wie, jak manipulować matką i odgrywać się na ojcu, z którym zaczęła się nie znosić. Schizofrenia i napięta atmosfera w domu skutecznie popychają Sonię do życia we własnej rzeczywistości. Jednak jej bezpieczna przestrzeń zostaje naruszona przez Michała, kolegę ze studiów. Będzie on powodem wielkich zmian w jej życiu.
„Potłuczona filiżanka" została objęta patronatem honorowym: Fundacja Itaka, MindHealth Centrum Zdrowia Psychicznego, Dialog Centrum Terapii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 271
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
WYDAWNICTWO DLACZEMU
www.dlaczemu.pl
Dyrektor wydawniczy: Anna Nowicka-Bala
Redaktor prowadząca: Marta Burzyńska
Redakcja: Ewa Hoffmann-Skibińska
Korekta językowa: Anna Nowicka-Bala (tyleslow.pl)
Projekt okładki: Izabela Starosta
Skład okładki i przygotowanie do druku: Katarzyna Mróz-Jaskuła
Zdjęcie autorki na okładce: Zainspirowani Mazurami – Photography
Łamanie i skład: Kachna Kraśnianka-Sołtys
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
WARSZAWA 2022
Wydanie I
ISBN: 978-83-67357-30-2
Zapraszamy księgarnie i biblioteki do składania zamówień
hurtowych z atrakcyjnymi rabatami. Dodatkowe informacje
dostępne pod adresem: [email protected]
Jeśli cokolwiek jest warte robienia,
rób to z całym swoim sercem.
Budda
To właśnie Ty nadałaś sens mojemu życiu.
Dzięki Tobie wiem, co znaczy kochać
na zawsze i bez względu na wszystko.
Julii, mojej córce
sonia
Bardzo często zdarza mi się myśleć o sobie tak, jakbym była kimś zupełnie innym. Innym niż wszyscy ci, którzy żyją w moim otoczeniu. Czasami, co z reguły zależy od nastroju, w jakim tkwię, wyobrażam sobie, że jestem lepsza od dziewczyn z mojego roku. To prostsze. Nie zamykam się wtedy w sobie, oddycham swobodnie i noszę uniesioną głowę. Nie dumnie, bo nie jestem osobą dumną. Noszę ją wysoko, tak po prostu, i patrzę ludziom odważnie w oczy, wyczytując z nich więcej, niż im się wydaje.
Bo oczy są zwierciadłem duszy.
Gdzieś to kiedyś przeczytałam. A więc zaglądam bezkarnie w dusze innych, jak w kartki starych książek, których całe mnóstwo znalazłam w hotelu. Oceniam postępowanie i zachowanie ludzi, których spotykam na uczelni czy ulicy.
Bo każdy ma coś do ukrycia, każdy przyjmuje jakąś pozę, by zakamuflować swoje prawdziwe oblicze.
To też przeczytałam. Każdego dnia, zależnie od natężenia emocji i wrażeń, przywdziewamy konkretną maskę, przybieramy odmienną pozę, by wpływać na to, jak widzą nas inni. Ja też tak robię.
Moja mama twierdzi jednak, że to nie jest zasługa pewności siebie czy też siły charakteru. Uważa, że to strach, który nakazuje nam kamuflować się niczym kameleon. Strach przed zdemaskowaniem naszych słabości.
Mama jest psychiatrą. Bardzo często rozmawiamy. Nie mam złudzeń. Nie mam również wątpliwości co do cech, które mnie charakteryzują, tu jednak nie zgadzam się z moją mamą.
Wtedy, kiedy nie myślę o sobie jak o kimś lepszym, zapadam się głęboko i zamykam przed bodźcami wysyłanymi przez świat. Wtedy nie patrzę już ludziom głęboko w oczy, bo przeraża mnie to, co mogę dostrzec w ich duszach. Ze wzrokiem utkwionym w czubkach butów zmuszam się do stawiania czoła codzienności. Odnoszę wrażenie, że kręcący się wokół ludzie wiedzą, jak zostałam potraktowana i tylko czyhają na odpowiedni moment, by zareagować tak samo. Dlatego unikam ich wzroku, nie pozwalam się zbliżać do siebie, dotykać. Wtedy jakby bardziej jestem sobą. Pozbawiona siły na odgrodzenie się od bliskości ludzi, swoje lęki i wrażliwość noszę na wierzchu. Moja mama mówi wtedy, że jestem kwintesencją wrażliwości i odsłoniętym nerwem, który trzeba chronić. Lubię te jej teorie. Choć z pewnością większą rolę odgrywają w rozmowach z rodzicami małych dzieci, nie przeszkadza mi, że mama traktuje mnie trochę w ten właśnie sposób – jak dziecko. Choć mam dwadzieścia jeden lat, chwilami dokładnie tak się czuję. Jestem bezradna. Wtedy właśnie szukam jej ciepła i pomocy, zupełnie jak ślepe szczenię wyczuwam jej zapach i energię, za którymi mogę skryć odsłonięte wnętrze.
Nie zawsze jednak jest tak, że mogę liczyć na jej obecność. Mieszkamy w willowej części miasta, okolicy która niegdyś stanowiła skupisko kurortów i SPA. Nasze miasto tętniło życiem, przez cały rok zasilane turystami i kuracjuszami, krzykliwe od ich ekstrawaganckich strojów kąpielowych i płaszczy, aż po kolorowe zimowe kurtki.
I nagle to wszystko się skończyło.
Z powodu braku zainteresowania część ośrodków zamknięto, atrakcyjne SPA, które cieszyły się zachwytem gości z całego kraju, zostały przeniesione bliżej Trójmiasta. A hotele, tak jak ten, który mieści się na ulicy, przy której mieszkamy, świecą pustkami, bo ich właścicieli nie stać na przywrócenie im świetności. Co właściwie jest uzasadnione, po co bowiem reanimować coś, co i tak skazane jest na powolne umieranie? Porzucone budynki niszczeją, służą za miejsce schadzek młodzieży czy też schronienie dla bezpańskich zwierząt, kiedy na dworze zaczyna robić się zimno.
Wszystko kiedyś się skończy. Gwar deptaków w naszym mieście umilkł, tylko sterczące niebezpiecznie, powyginane przez czas i wandali resztki placów zabaw na plażach przy jeziorach straszą przechodniów. Już tylko garstka odważnych i przyzwyczajonych do uroku tego zakątka decyduje się na odwiedzanie naszego miasta.
A wszystko zaczęło się dość niewinnie… Ktoś podobno handlował narkotykami, ktoś kiedyś zobaczył jakiegoś człowieka na plaży pod wpływem rzekomych środków, sprawa urosła do niewyobrażalnie dużych rozmiarów. Ktoś dołożył kilka plotek o rezydującej tu rosyjskiej mafii i czas dobrobytu przeminął. Ludzie przestali do nas przyjeżdżać. Nasze miasto zyskało przydomek przyczółku mafijnego, co nie było pozbawione prawdy. Owszem, miasto odwiedzali Rosjanie. Ale byli to również Ukraińcy, Łotysze i Litwini. Możliwe, że współpracowali z mafią, ale tego nigdy nikt nie udowodnił.
Mój ojciec, który na co dzień zajmuje się prawem gospodarczym, twierdzi, że to nie przypadek zadecydował o takim obrocie sprawy, tylko zachłanność władz miasta i nieumiejętne gospodarowanie. To nas zgubiło.
W rezultacie narkotykowych nieporozumień, bez względu na to, czy taka była prawda, czy też wytłumaczenie to zostało wymyślone przez naszych włodarzy, miasto niegdyś lubiane przez turystów i ludzi, odwiedzających sanatoria, wyludniło się. Mnie akurat w niczym to odosobnienie nie przeszkadza, bo wtedy, gdy w głowie huczy od głosów, gdy paraliżowana strachem nie potrafię bez obaw wyjrzeć przez okno, znajduję schronienie właśnie w jednym z porzuconych hoteli; w stojącym naprzeciwko naszego domu, zachowanym trochę w stylu gotyckim, który zamknął swoje podwoje dla odwiedzających – tu znalazłam dla siebie azyl. Podobno jego właściciele, młoda para z centralnej Polski, nie mają pieniędzy na doprowadzenie go do porządku i ponowne zagospodarowanie. Niestety z jakichś względów sprzedać go również nie mogą. I choć przykro patrzeć, jak przez pierwszych kilka lat wszystkie szyby w hotelu były notorycznie wybijane, fasady pokrywały się coraz to nowszymi kolorowymi bohomazami, kiedy wygląd tego miejsca zaczął odstraszać, ja zaczęłam dostrzegać jego prawdziwy urok. Kiedy czułam się źle, kiedy potrzebowałam zamknąć się przed światem w niedostępnym dla ludzkich oczu miejscu, to właśnie w tym hotelu znalazłam spokój – w jednym z apartamentów na trzecim piętrze, tam, gdzie jeszcze zostały szyby w oknach zamontowałam prosty zamek. Od środka dodatkowo opatrzyłam drzwi kłódką i dzięki temu zyskałam miejsce, do którego nikt nigdy nie miał się wedrzeć.
Przez wiele tygodni chodziłam do hotelu po zajęciach i zbierałam porzucone w pokojach książki. Wszystkie znosiłam do mojego apartamentu i ustawiałam na starych regałach. Znalazłam kilka puf, jeden fotel stylizowany na ludwikowski i ławę z pękniętą szybą. To nie były wartościowe sprzęty. Już nie. Meble naznaczone dziurami po plądrujących je kornikach zdradzały upływający czas. Fotel miał ułamaną nogę, a książki wystawione na działanie wiatru i deszczu, w pozbawionych okien pokojach, bez okładek, w najlepszym wypadku miały pomarszczone lub powyrywane strony. To nie stanowiło żadnego problemu. Ja wciąż dostrzegałam ich piękno, czułam zapach starego papieru i pochłaniałam zapisane na nim treści z zapałem. Uwielbiam czytać.
Pośrodku pokoju, który zajęłam, stało wielkie łoże. Sterczący aż do sufitu stelaż, pozbawiony zasłon, wyglądał dość karykaturalnie, co mnie jednak pobudzało do przywoływania w wyobraźni obrazów z czasów jego świetności. Tylko od strony okna zwisały ze stelaża stare zasłony. Pożółkłe, a miejscami porwane, nadawały całości odpychający wyraz. Takie same gładkie zasłony i cienkie ażurowe firanki wisiały w oknach pokojów wychodzących na ulicę dzielącą hotel i nasz dom. Uwielbiałam zapadać się w wielkim i miękkim materacu tego łoża. I jakkolwiek zachowało się ono w dobrym stanie, bo przykryty matą materac nie był zniszczony, i tak nie przeszkadzałoby mi, gdyby łoże wyglądało inaczej.
Tego wieczoru, kiedy skończyłam znosić meble i książki, przyniosłam tu sobie koc. Zdarzało mi się zostawać w hotelu na całą noc. Musiałam zadbać o jakieś okrycie i połączyć dwa światy, w których przyszło mi funkcjonować. A więc ten rzeczywisty, gdzie zdecydowanie wolałam spędzać czas, lustrując z dystansem przebywających w moim otoczeniu ludzi, i ten bezpieczny, w którym przebywałam zupełnie sama, kiedy nie wystarczało mi odwagi, by podnieść wzrok nawet na ojca. Przyniosłam sobie do hotelu jedną z poduch, których miałam w moim pokoju pokaźną ilość, kwiat kawy otrzymany kiedyś od kogoś i małą oliwną lampę, bo w hotelu nie było przecież prądu. Osiągnęłam coś na wzór szczęścia. Podobne odczucia towarzyszyły mi podczas spacerów po okolicznych lasach.
Ulica, przy której mieszkam, otoczona jest zewsząd lasami. Właściwie całe nasze miasto znajduje się pośrodku gęsto porastającego okolicę lasu. Uwielbiam las i panujący w nim hałas. Tylko jego dźwięki, zaskakujące odgłosy ptaków i pocierające jeden o drugi konary drzew, potrafią zagłuszyć harmider panujący w mojej głowie. Tylko w lesie stać mnie na uwolnienie drzemiącej w środku złości i buntu sączących się dziwnymi głosami do głowy.
Nie zawsze tak jednak było.
Zakochałam się, gdy byłam w maturalnej klasie. Nigdy wcześniej nie czułam tak silnego przywiązania do mężczyzny. Pragnęłam jego obecności tak bardzo, że nie zdołałam dostrzec platoniczności jego uczucia. Tak przynajmniej starała mi się wszystko tłumaczyć później mama. Spotykaliśmy się po lekcjach. Już wtedy realizowałam swoje pierwsze zlecenia, pisałam programy komputerowe i próbowałam sił w budowaniu zapór zabezpieczających systemy informatyczne w lokalnych firmach. Lubię projektowanie. Pozwala mi na swobodę i pracę w samotności. Zawsze też pociągało mnie kalkulowanie i liczby, dlatego propozycja pracy nad projektem zbudowania systemu chroniącego przed atakami hakerów okazała się wielką przygodą.
I tak właśnie poznałam Bartka. Był ode mnie starszy, studiował informatykę i, podobnie jak ja, kochał komputery. Od razu znaleźliśmy wspólny język. Tamten okres pamiętam jak przez mgłę. Mało się uczyłam, niewiele spałam. Praca dla firmy jego znajomego stała się dla nas zajęciem nadrzędnym. Zdarzało mi się wracać do domu późno. Poznałam jego znajomych i wsiąkłam w ich świat.
Ludzie z otoczenia Bartka przyjęli mnie bardzo dobrze. Kiedy nie pracowaliśmy, testowaliśmy nasze wdrożenia, innym razem siedzieliśmy przy biurkach w serwerowni zamkniętej już firmy i korzystaliśmy z okazji, żeby nie narobić sobie tyłów – ja w szkole, on na studiach. A w międzyczasie rozmawialiśmy, jedliśmy i graliśmy w gry.
Idylla. Czułam się szczęśliwa i naprawdę zakochana. Zdarzało mi się zasnąć przy komputerze, czasami spóźniałam się do szkoły, ale to nie było istotne, bo wciąż odczuwałam jego obecność. Towarzystwo mężczyzny, który nazywał mnie Pikselem i odwalał moją część pracy, kiedy skonana zasypiałam w fotelu uśpiona rytmicznym brzęczeniem dobiegającym zza zamkniętych drzwi serwerowni, dawało mi poczucie spełnienia.
Pewnego dnia, kiedy nasz projekt czekał już tylko na zatwierdzenie przez kierownictwo firmy, zostałam zaproszona przez Bartka na zorganizowaną w jego mieszkaniu imprezę. Mieliśmy uczcić w ten sposób zakończenie wspólnej pracy. Byłam bardzo szczęśliwa i przekonana o wyjątkowości tego wieczoru, nie tylko z powodu sukcesu, jaki odniosły nasze zapory. Czułam, że nasz związek zostanie w jakiś sposób scementowany. Bardzo zależało mi na tym, by stać się dla niego kimś więcej niż tylko kochanym Pikselem, jego małym Pikselkiem. Chciałam być jego… kobietą. Wszystko wskazywało na to, że jesteśmy razem. Wspólne posiłki podczas pracy, rozmowy o życiu, o jego uczelni i planach na przyszłość. Słuchałam go jak zahipnotyzowana, a pytana o plany odpowiadałam kokieteryjnie, podpuszczając go, a w głębi serca wierząc, że śmiech jego oczu znaczy coś więcej.
Na imprezie jednak pojawił się ktoś jeszcze. Wysoka i piękna brunetka od samego początku kleiła się do Bartka, udając, że nie dostrzega mnie w jego otoczeniu. Dopiero gdy nadarzyła się okazja do poruszenia tego tematu, poprosiłam Bartka na stronę i zażądałam wyjaśnienia obecności u jego boku kobiety i powodu kompletnego braku zainteresowania mną. Nigdy w życiu nie zapomnę słów, które wtedy zabiły we mnie całą nadzieję i radość.
– Bartek, co się dzieje? Odnoszę wrażenie, że unikasz mojego towarzystwa.
– Nie, nie unikam. Skąd ta myśl?
– A kim jest ta dziewczyna? – Wskazałam ruchem głowy brunetkę kręcącą się za szybą tarasu.
– To Aśka, studiujemy razem.
– Tylko tyle? – pytałam coraz bardziej niezadowolona.
– Słuchaj, Piksel, świetnie mi się z tobą pracowało. Jeśli jeszcze kiedykolwiek będę miał dostać do pomocy kogoś, możesz być pewna, że poproszę o ciebie. Ale to tyle.
– Tylko tyle? – Nie kryłam oburzenia, widząc, jak odsuwa się ode mnie i przeczesuje włosy palcami.
– Tak, tylko tyle.
– Wydawało mi się, że łączy nas coś więcej. – Pod powiekami zaczęły piec łzy. Przełykałam je szybko, chcąc ukryć rozczarowanie.
– Nie, nic więcej nas nie łączy i nigdy nie łączyło. Wielokrotnie starałem ci się to powiedzieć.
– Co? – Zza pleców dobiegł kobiecy głos. – Co tu się dzieje?
Przesuwne drzwi zamknęły się z szelestem, a brunetka stanęła obok Bartka, mierząc mnie rozbawionym wzrokiem.
– Rozmawiamy – odparłam zaczepnie.
– O tym, co was łączy? – Nawet raz nie spojrzała na niego, zupełnie jakby cała sytuacja została wymierzona właśnie w nią. Jej spojrzenie skrzyło się niezadowoleniem.
– Soniu, to była praca. Nic więcej. Może przyjaźń… – Bartek próbował załagodzić sytuację, jednak ona nie starała się go nawet słuchać.
– Ojej, dziewczątko się zadurzyło? I dlatego tak się odstawiłaś na zwykłą domówkę? – Postąpiła krok w moją stronę i pociągnęła za dekolt dzianinowej sukienki, którą włożyłam na tę okazję. Zakładkowy materiał rozszedł się na biuście, ukazując czarną bieliznę. Zawstydzona chwyciłam sukienkę przy szyi i jeszcze raz spojrzałam błagalnym wzrokiem na Bartka. On jednak nie zdecydował się mi pomóc. Patrzył to na moją dłoń, ściskającą sukienkę na piersiach, to w oczy. Po jego twarzy błąkał się niepewny uśmiech.
– Znikaj stąd, dziewczynko i znajdź sobie kogoś, kto będzie zainteresowany twoimi wdziękami – syknęła na pożegnanie i szarpnęła moją sukienkę jeszcze raz. Delikatny materiał puścił na szwie a ja się rozpłakałam.
– Bartek… – jęknęłam po raz ostatni w nadziei, że cała ta sytuacja ma jeszcze szansę się odwrócić, okazać jakimś żartem.
– Soniu, idź już. Idź do domu. – To były jego ostatnie słowa.
Odprowadzał mnie śmiech Asi i zaskoczone spojrzenia tych, którzy nie byli świadkami naszej rozmowy. Upokorzona i odtrącona, wciąż ściskając porwaną sukienkę, biegłam do domu. Nie wzięłam taksówki, nie zadzwoniłam nawet po rodziców. Biegłam przed siebie, byle dalej od jego domu, od niego i dźwięku śmiechu Joanny.
Oszukał mnie. Mężczyzna, którego pokochałam pierwszą prawdziwą miłością, odtrącił mnie i moje uczucie, narażając równocześnie na pośmiewisko wśród znajomych. Jedyne, czego pragnęłam, to zemścić się, a przynajmniej odpłacić tym samym. Im bliżej domu się znajdowałam, tym większą odczuwałam złość i tym było mi goręcej, a głowę rozsadzał mi wrzask niezadowolenia. Zamiast zamknąć się w domu, we własnym pokoju, po raz pierwszy wbiegłam wtedy do hotelu, odnalazłam pierwszy lepszy kąt i oplótłszy kolana ramionami, zaczęłam najpierw płakać, a wreszcie przeraźliwie krzyczeć. Potem nastała cisza.
Niewiele pamiętam z późniejszego okresu. Są to raczej wyobrażenia niż myśli, które opierałam na opowieściach mamy.
To ona usłyszała mój krzyk i znalazła skuloną w kącie pokoju hotelowego, wpatrzoną w jeden punkt, targaną histerycznymi spazmami. Kolejne trzy miesiące spędziłam na oddziale szpitala, w którym pracowała. Tam zaczęłam wracać do siebie. Przyjmowałam leki i powoli, dzień po dniu, wyrzucałam z pamięci Bartka i wieczór, który wyzwolił we mnie tak głęboką rozpacz.
Rozpacz ustąpiła, rozczarowanie również. Pozostała mi niechęć do mężczyzn i głos, który podpowiadał, co robić. Z czasem przywykłam do jego obecności. Przestało mi nawet przeszkadzać, że głos w mojej głowie nie brzmi nawet jak mój własny, a należy do mężczyzny. Absolutnie nie kojarzyłam go z Bartkiem. Ten mój wewnętrzny „on” był głęboki, odrobinę chrapliwy i wyjątkowo przenikliwy. Dopiero w domu, po powrocie ze szpitala, poznałam jego właściciela.
magda
– Boże jedyny! Czy ty mógłbyś choć raz pomyśleć o Soni, jak o swoim dziecku? Jak o kimś, kto jest fragmentem ciebie?
– Przestań wymyślać jakieś głodne kawałki, które mają odwrócić moją uwagę od problemu. Jestem zmęczony.
– Zawsze jesteś zmęczony, kiedy chcę porozmawiać o naszej córce.
– Zawsze jestem zmęczony, kiedy wracam po dwunastu godzinach do domu. Czy to coś nieuzasadnionego? Czego ode mnie oczekujesz?
Leżałam w łóżku obok mężczyzny, którego niegdyś kochałam. Jednak coraz częściej dochodziłam do wniosku, że gdzieś po drodze zapodziałam wiarę w łączące nas uczucie.
Na początku Piotr wydawał mi się człowiekiem opanowanym i rozsądnym. Każda jego decyzja była przemyślana i uzasadniona. To poczucie bezpieczeństwa zagłuszało moje wszelkie obawy przed podjęciem trudnej życiowej decyzji, jaką okazało się wyjście za mąż. Pamiętam, że czułam się tak, jakbym zaledwie zmieniła miejsce zamieszkania. Towarzystwo Piotra zapewniało mi stabilizację, poczucie bezpieczeństwa i swobodę. Miałam wszystko, czego potrzebowałam. Teraz, kiedy po raz pierwszy stanęliśmy naprzeciw prawdziwego wyzwania, uświadomiłam sobie, że mój mąż wcale nie był tak silny. Właściwie podziwiałam jedynie wyobrażenie jego siły, bo nigdy wcześniej, co uświadomiłam sobie z upływem czasu, nie spotkało nas tak trudne doświadczenie, jak tym razem.
Mój mąż bardzo szybko się wycofał. Piotr absolutnie nie potrafił zrozumieć zaskakujących zachowań Soni, wyssanych z palca opowieści, mających na celu przedstawienie wygodniejszej wizji rzeczywistości. A może chodziło właśnie o bezpieczeństwo? To było mimo wszystko lepszym dla mnie rozwiązaniem; wizja chorego człowieka, chaosu, który wdarł się do naszego domu, kłóciły się z wymarzonym ładem i przewidywalnością, jakiej potrzebował do życia Piotr, jakkolwiek by zwać i rozpatrywać powody, dla których jedyny w domu mężczyzna, niegdysiejszy autorytet Soni i mój ukochany, zostawił mnie i naszą córkę zupełnie same z problemem.
– Sonia cię potrzebuje. Nie rozmawiasz z nią, nie poświęcasz jej czasu.
Piotr nerwowo poprawił się na łóżku, naciągnął kołdrę niemal na głowę i burknął zdawkowo.
– Nasza córka nie jest już dzieckiem.
Czy miałam to uznać za satysfakcjonującą mnie odpowiedź?
– I najlepiej byłoby, gdyby spakowała się i zaczęła życie na swój rachunek? A ty w dalszym ciągu miałbyś spokój i nic nie burzyłoby perspektywy twojego poukładanego i idealnego świata, tak?
Poderwał się na łóżku i zdecydowanie odrzucił kołdrę. Miał dopiero pięćdziesiąt dwa lata, lekka siwizna obsypała jego skronie, co przy ciemnej karnacji i brązowych oczach dodawało mu niezwykłego uroku. Piotr był przystojny, dbał o kondycję i wygląd. Krótko przystrzyżona broda rzucała się cieniem na jego przystojnej twarzy. Tylko w domu pozwalał na oglądanie siebie w kraciastych flanelowych spodniach i opinającym jego dojrzałe ciało podkoszulku. Na co dzień nosił się w odważnych kolorystycznie garniturach i dopasowanych do ekstrawaganckiego wyglądu skarpetkach i butach. Przez myśl przebiegło mi, że jego wycofanie mogło mieć jeszcze jeden powód… Jednak na dźwiganie kolejnego dramatu nie miałam siły, dlatego odrzuciłam ten pomysł zdecydowanie i szybko.
– O co tobie chodzi, Magda?! Czy to źle, że chcę mieć, przynajmniej w domu, spokój? Miałabyś go i ty, gdybyś zdecydowała się na umieszczenie Soni w jakimś ośrodku. Tam zdecydowanie szybciej jej pomogą. Bo tam nikt nie będzie podchodził do niej jak do jajka, wprowadzą leczenie i po krzyku. Masz nieznośną tendencję do udowadniania wszystkim wokoło, że jesteś zbawczynią świata! A gdzie w tym wszystkim miejsce dla mnie, dla nas? Teraz, kiedy powinniśmy zacząć żyć na nowo, mamy udawać, że radzimy sobie z problemem? Mam udawać, że nic złego się nie dzieje?
– Piotrusiu, to jest nasza córka. Poza tym schizofrenii nie leczy się, zamykając pacjenta w szpitalu.
Podniosłam się z łóżka i podeszłam do okna. Sięgnęłam po stojącą na stoliku szklankę z wodą i przysunęłam ją drżącą ręką do ust. Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę. Wyjrzałam za okno. Na zewnątrz wiało. Kostka pokrywająca kolistymi wzorami nasz podjazd skrzyła się w świetle słabej latarni kroplami deszczu. Jesienny deszcz, pomyślałam, a moje myśli od razu wspięły się na półpiętro do pokoju Soni. Ona tak lubiła deszcz. Z pewnością następnego ranka wybierze się na spacer do lasu.
– Wiem, że to jest nasza córka. Ale czas, żebyś pozwoliła, by pomogli jej inni. Ty traktujesz ją jak dziecko, nie jak pacjentkę.
Jego głos złagodniał. Usłyszałam najpierw szelest pościeli a potem głuchy odgłos bosych stóp na wykładzinie pokrywającej podłogę naszej sypialni. Zanim zdążyłam się odezwać, poczułam ciepłe dłonie męża na brzuchu, a za sobą jego silny tors. Oparł głowę na moim ramieniu i powoli kołysząc się, wprawił i mnie w to przyjemne drganie.
– Wiem, że ją kochasz, ale tu potrzeba dystansu – mówił, coraz śmielej mnie dotykając. Wilgotny język zaczął znaczyć skórę szyi, na co reagowałam spazmatycznie rwącym się oddechem. Nagle wydało mi się, że w pokoju jest chłodno. Powietrze zderzające się ze skórą w miejscach, których wcześniej dotykał Piotr, drażniło. Zaczęłam się wiercić, szukałam jego ramion, żeby zamknąć się w ich uścisku i choć na chwilę wyobrazić sobie, że między nami znowu jest jak kiedyś. To wyobrażenie rozgrzało mnie i pozwoliło na zapomnienie. Poczułam twardą męskość Piotra, a zimno gwałtem wdarło się pod jedwabną koszulkę. Zacisnęłam zęby. Zamglony obraz pogrążonego w uśpieniu podjazdu zaczął kołysać się wraz z nami. Piotr zacisnął palce na moich włosach i szarpnął głowę do tyłu. Z ust wyrwał mi się zduszony jęk. Wpiłam paznokcie w parapet i odrzuciłam posłusznie głowę. Coraz bardziej zdecydowane uderzenia i zaciskająca się na moim gardle dłoń zwiastowały, że mój mąż kolejny już raz nie zamierza wytrwać ze mną do końca.
Fala jego nasienia zalała moje wnętrze. Jeszcze jedno pchnięcie i za moimi plecami znowu zapanował znajomy chłód. Drzwi do łazienki zamknęły się za Piotrem, a po chwili usłyszałam dobiegający stamtąd odgłos płynącej wody. Rozczarowana wyszłam do drugiej łazienki. Musiałam zmyć z siebie naiwność, z jaką pozwoliłam na ten pozostawiający wiele do życzenia gest udobruchania mojego poczucia odpowiedzialności. Kiedy weszłam do sypialni, Piotr leżał już w łóżku. Lampka na nocnym stoliku przy jego głowie obrzucała go ciepłym światłem. Idealnie przystrzyżona broda i gładko zaczesane włosy dotkliwie przypomniały mi o najważniejszych wartościach, którymi kieruje się w życiu mój mąż: porządek i dbałość o szczegóły.
– Postaraj się zorganizować miejsce dla Soni w zakładzie. Tak będzie lepiej.
– Dla ciebie?
– Dla nas. – Pocałował mnie czule. – Odbudujemy to, na co nie mieliśmy wcześniej czasu. Nie było ci dobrze? – Jego wzrok świdrował mnie, a usta rozciągnęły się uwodzicielsko.
– Teraz czy kiedyś?
– Żartujesz ze mnie?
Naciągnęłam na siebie kołdrę i rozrzuciłam długie kasztanowe włosy na poduszce. Nigdy ich nie związywałam do spania, co zawsze stanowiło temat do narzekania. Piotr nie lubił znajdować włosów na poduszce. Z premedytacją pokręciłam głową i uśmiechnęłam się równie kusząco.
– Byłoby miło, gdybyś jednak zaczął dostrzegać również potrzeby innych – dodałam, wzdychając namiętnie.
– Czasami wychodzi z ciebie suka…
– I zrobiło się niezwykle romantycznie. Dobranoc, kochanie.
– Dobranoc.
Nie mogłam zasnąć. Odwróciłam się w kierunku okna i patrzyłam na rysujący się za nim widok. Wielkie stare drzewa pobliskiego lasu kołysały się poruszane wiatrem, a krople drobnego deszczu uderzały z impetem w szybę.
Najpierw zaczęłam układać plan następnego dnia. Jak dane po myślniku wymieniałam w głowie zadania do wykonania. W pracy mogę pozwalać sobie na spontaniczność, ale nie lekkomyślność. Każdy krok jest dobrze przemyślany. Zawsze tak było. A teraz, kiedy w mojej Soni wyzwoliła się choroba, jeszcze skrupulatniej podchodzę do wykonywanych obowiązków. Piotr się myli. Każde z nas inaczej traktuje swoją pracę, przyświecają nam inne wartości. On nie lubi bałaganu, chaos go przeraża, dlatego wybrał zajęcie, w którym liczą się tylko jasne sytuacje. Ja obcuję z chaosem na co dzień, wyłuskuję okruchy spokoju i harmonii z trudnej, zagmatwanej rzeczywistości moich pacjentów i pomagam im pozostać w tym stanie jak najdłużej.
Różnimy się z moim mężem jak dzień i noc. Nie zamierzałam rezygnować z Soni. Choć znam ludzi pracujących w zakładzie psychiatrycznym, spędzam z nimi w końcu całe dnie, wiedziałam, że nikt nie zrozumie mojej córki i nie pomoże jej w ustabilizowaniu się tak, jak ja. Uśmiechnęłam się do siebie i wspomnienia naszej rzeczywistości sprzed zajścia z tamtym chłopcem.
Sonia była pogodną i otwartą dziewczyną. Lubiła samotne wyprawy do lasu, ale nigdy nie stanowiły głównego sposobu spędzania wolnego czasu. Chętnie spotykała się z koleżankami i kolegami z klasy. Wychodziła na domówki i miała plany na przyszłość. Po tamtym zajściu wszystko się zmieniło. Z początku łudziłam się, że studia, nowe otoczenie, do którego musi przywyknąć, tak wpływają na jej sposób bycia. Sonia stała się milcząca, często zawieszała wzrok na jakimś przedmiocie bądź w widoku za oknem i potrafiła trwać w tym stanie długie minuty. I to jej nie przeszło. Mnie, niestety, również nie.
Minął pierwszy semestr, a Sonia w dalszym ciągu unikała towarzystwa rówieśników. Zaczęła przejawiać nadwrażliwość na dotyk, a wreszcie, kiedy na zajęciach sportowych, które były częścią planu zajęć, została popchnięta przez koleżankę i upadła na podłogę, potrącając kolejną dziewczynę, zrozumiałam, że borykamy się z głębszymi zaburzeniami.
Tamtego dnia zostałam wezwana na uczelnię. Moja córka siedziała w gabinecie pielęgniarki, skulona, z ramionami wokół kolan. Podobno zareagowała natychmiast. Poderwała się z podłogi i zaatakowała koleżankę, wymyślając naprędce bardzo wiarygodną historię o konflikcie, w którym nie chciała brać udziału. Przestałam mieć złudzenia. Podałam jej leki i zapisałam na terapię. Ta decyzja pociągnęła za sobą kolejną. Przeniosłam córkę z renomowanej uczelni do mieszczącej się bliżej domu i szpitala.
Podjęłam natychmiastowe kroki, żeby nikt na uniwersytecie nie domyślił się, z czym boryka się moje dziecko. Nie chciałam, żeby została sama, odtrącona przez środowisko studenckie, zepchnięta poza margines. Środowisko potrafi być okrutne. Doskonale znałam to z przykładów moich pacjentów. I za wszelką cenę musiałam uchronić Sonię przed odrzuceniem. Miałam swój cel, wyzwanie, które stało się życiową drogą. Ludzie borykający się ze schizofrenią mogą żyć normalnie – powtarzałam sobie i każdego dnia robiłam wszystko, by znaleźć coś, co pozwoli odbudować jej wewnętrzny spokój.
Podciągnęłam nogi pod brodę i zwinięta w kłębek dałam się ponieść smutkowi. W moim przypadku zawsze po chwili zapału nadchodzi czas żalu do siebie samej. Może gdybym więcej czasu poświęcała własnemu dziecku, gdybym wnikliwiej obserwowała jej zachowanie, zdołałabym uchronić ją przed eksplozją niekontrolowanych emocji, które tamtego wieczora wyzwoliły w niej chorobę?
Rozmawiałam z Bartkiem nie raz. Przyprowadzał Sonię po pracy do domu, zabierał ze szkoły swoim autem i jeździli do firmy, która wynajęła ich do pracy. Sonia nie kryła szczęścia, ziściło się jej wielkie marzenie o napisaniu programu chroniącego pracę systemu w dużej firmie. I zakochała się w Bartku. Choć on nigdy nie przejawiał większego zainteresowania moją córką, przynajmniej takiego, które można było potraktować chociażby jak zauroczenie czy zakochanie, Sonia miała inne zdanie i z zapałem opowiadała o tym, że między nimi iskrzy i zostaną parą. Nawet ja wiedziałam, że Bartek ma dziewczynę – kilka razy zdarzyło mu się o niej mówić. Jednak Sonia wypierała tę część niewygodnych dla niej informacji. Już wtedy powinnam zwrócić uwagę na fakt, że moja córka buduje sobie swój własny obraz otaczającej ją rzeczywistości. Ona żyła w świecie, który samodzielnie tworzyła na własne potrzeby. Wyobrażała sobie ich wspólną przyszłość, snuła plany i nie dopuszczała innego scenariusza niż ten, który sama wymyślała.
Tamtego wieczoru poszła na prywatkę do domu Bartka. Poznała Joannę, jego dziewczynę, a widząc ją u boku Bartka, zareagowała bardzo porywczo. Podobno zachowywała się wulgarnie, obrażała nieświadomą niczego dziewczynę, a chłopaka oskarżyła o zdradę. Obydwoje zareagowali najpierw śmiechem, sądząc, że Sonia żartuje. Widząc jednak, że nie kontroluje swoich emocji, a złość wypływa z niej coraz głośniejszym krzykiem i niekontrolowanym zachowaniem, Bartek wyprosił ją z domu.
Oczywiście wersja Soni jest zupełnie inna. Według mojej córki to ona padła ofiarą niezdrowej rywalizacji mającej na celu zniechęcenie jej i odsunięcie od Bartka. Została upokorzona, wyśmiana przez dziewczynę, która najzwyczajniej odebrała jej miłość życia. To wszystko zostało zaplanowane i wymierzone w nią, moją córkę.
Byłam zdezorientowana, słysząc dwie różne historie dotyczące tego samego zdarzenia, ale znałam podobne przypadki. Podjęłyśmy się udziału w spotkaniach grupowych i zwiększyłam dawkę podawanych Soni leków. Jej stan się unormował. Reszta miała polegać na zbudowaniu harmonijnej i przewidywalnej codzienności. Wtedy jednak napotkałam na opór ze strony Piotrka.
Odwróciłam się w jego stronę. Wpatrywałam w spokojną i uśpioną twarz męża.
O ile zajście na uczelni wprawiło go w osłupienie, a wiadomości o próbie pobicia przez jego córkę koleżanki wywołały lawinę krytyki, o tyle sytuacja z Bartkiem okazała się próbą, której mój mąż nie zdołał przejść. Najpierw przez pierwszych kilka tygodni unikał kontaktu wzrokowego. Nie patrzył na Sonię. Udawał, że jej nie dostrzega. Wróciwszy do domu z pracy, zaszywał się w swoim gabinecie i wyłaniał się z niego dopiero wtedy, kiedy obie zamykałyśmy się w swoich pokojach. Czasami, bo zdarzały się jednak dni, że spędzałyśmy w kuchni nieco więcej czasu na rozmowie czy wspólnym gotowaniu, Piotr pojawiał się w drzwiach, ukrywając zaskoczenie. Ostatnią rzeczą, na którą by sobie pozwolił, było, by inni dostrzegli, że jakaś sytuacja go zaskakuje, dlatego siadał i zagadywał, ukrywając niezręczność sytuacji.
– Co gotujecie? Wygląda bardzo apetycznie, a jeszcze lepiej pachnie.
Albo otwierał gazetę, którą zaczął ze sobą zawsze nosić, i wlepiając w nią wzrok, mizernie udawał zainteresowanie rozmową.
– O czym rozmawiacie? Wyglądacie na niezwykle pochłonięte dyskusją.
Bywało, że specjalnie podpuszczałam go, chcąc tym samym udowodnić, jak bardzo nieodpowiedzialnym jest ojcem. Prowokowałam do wzięcia udziału w rozmowie. Nie zawsze jednak przeczuwałam, że Sonia również podejmie dyskusję, co często kończyło się przykro dla nas wszystkich. Pomiędzy moją córką a mężem iskrzyło.
– A wiesz, dyskutujemy o osobowościach, sposobie radzenia sobie z problemami – zaczęłam któregoś dnia.
– Wy, choć wydawać by się mogło, że jesteście szczęśliwym małżeństwem, radzicie sobie ze wszystkimi problemami osobno.
Jej reakcja tego popołudnia była natychmiastowa.
– To znaczy? – Usłyszawszy Sonię, Piotr reagował dość chłodno.
– To znaczy, że ty dajesz wytyczne i oczekujesz, że mama poradzi sobie z problemem.
Nasza córka wzruszyła ramionami i utkwiła w ojcu zainteresowane spojrzenie. Od razu dostrzegłam w jej zachowaniu tęsknotę za nim. Poruszenie tego tematu okazało się przemyślanym krokiem, przebiegło mi przez myśl. Sonia jest niezwykle inteligentną kobietą… Uśmiechnęłam się do swoich myśli z dumą.
– Nie zauważyłem tego. Wygląda na to, że jestem dyktatorem.
Często się zdarzało, że Piotr traktował jej uwagi na wyrost, a w geście obronnym, cóż, znam mojego męża, stawiał się w świetle ofiary. Postawa, jaką przyjmował, miała za zadanie zapewnić mu spokój i sprowadzić rozmowę na bezpieczne tory. Akceptowałam taki obrót sprawy, ale tylko na początku naszego radzenia sobie z chorobą. Z czasem jednak zrozumiałam, że nie należy podążać tropem zaczepek Soni, a mój mąż gotów był drążyć temat tak długo, aż postawi na swoim. Cóż, on tak właśnie rozwiązywał problemy. Na szczęście do radzenia sobie z tymi małymi, które stawały dotąd na naszej drodze, nie potrzebowałam jego wskazówek, stąd, dla świętego spokoju, nie przejawiałam zainteresowania jego postawą. Nie sądziłam jednak, że Sonia dostrzega takie szczegóły.
– Byłbyś, gdyby mama w ogóle brała pod uwagę te wskazówki.
Obrzucił ją spojrzeniem, w którym dostrzegłam coś na wzór niechęci i przełknął kęs przygotowanej kolacji.
– Gdyby je brała, z pewnością wszystko w tym domu wyglądałoby inaczej – odparował i podniósł się od stołu. Sonia potraktowała jego uwagę za prowokację.
– Nie wydaje mi się, tato. W tym domu to mama ma jaja, nie ty. A jak ci minął dzień?
W pierwszej chwili poczułam przerażenie. Nie zdarzało się często, żeby Sonia reagowała aż tak zdecydowanie na słowa ojca.
Spojrzałam na niego. Twarz Piotra zdradzała podenerwowanie. Gdyby tylko przypomniał sobie to, o czym mówiłam i nie reagował zbyt emocjonalnie, sprawa nie zrobiłaby na nim większego wrażenia.
Ale on tego nie potrafił. Przeanalizowałam jednak zaistniałą sytuację i poczułam również coś w rodzaju zadowolenia. Sonia była bardzo spostrzegawcza. Choć pozornie nie sprawiała wrażenia zainteresowanej naszym życiem, dostrzegała szczegóły, które definiowały postawę jej ojca. A na koniec umiejętnie zmieniła temat, co szczerze mnie ucieszyło. Moja córka nie dążyła do zaognienia sytuacji. Nie skupiła się tylko na sobie, co dotąd dyktowała jej choroba. Ten chwilowy przebłysk stał się moim światełkiem w tunelu.
– Jesteś jakiś poirytowany, Piotr? Co tam w pracy?
Odłożyłam sztućce i zneutralizowałam panujące przy stole emocje. Ale to był dopiero wierzchołek góry lodowej.
sonia
Obudziłam się rano zadowolona. Przez uchylone okno wdzierał się do pokoju aromat deszczu. Kocham deszcz, lubię uspokajające odgłosy spadających na trawę kropel. Lubię dźwięk szeleszczących od uderzeń wody liści i ten świeży zapach. To dziwne, ale czuję się wtedy oczyszczona i gotowa stawić czoło całemu światu. Zanim jednak zdecydowałam się wstać, leżałam i analizowałam dobiegające zza zamkniętych drzwi odgłosy. Z pewnością ojca nie było już w domu. Wychodził wcześnie rano, natomiast mama czekała ze śniadaniem. Miałyśmy rytuały, których przestrzeganie stanowiło coś absolutnie niepodważalnego. Uniosłam głowę, by spojrzeć na stojący na stoliku nocnym zegarek. Dochodziła szósta. Miałam jeszcze wystarczająco dużo czasu, by pojawić się w kuchni i zjeść z mamą śniadanie, dlatego wpatrzona w sufit wciągałam głęboko świeże, pachnące deszczem powietrze. Przyjemne rozleniwienie łaskotało w stopy i brzuch, kiedy przeciągałam się pod kołdrą.
– Nie słyszałaś, jak padało w nocy?
Gdzieś z kąta po przeciwnej stronie okna dobiegał jego głos. Zawsze stał tam, gdzie nie docierało światło dzienne, o ile decydował się odezwać do mnie w ciągu dnia. To zdarzało mu się rzadziej. Był wtedy nieznośnie uciążliwy z tymi swoimi uwagami i narzekaniem. Opryskliwy i lekceważący doprowadzał mnie często do złości, co odbijało się potem na moim nastroju.
– Nie, nie słyszałam. Spałam – odparłam wymijająco i zwróciłam się twarzą w stronę okna.
– Dość twardo. Starałem się cię obudzić.
Zrobiło mi się miło. Chyba wyczuwał, że jestem w dość delikatnym nastroju po wczorajszej sprzeczce z ojcem. Choć, w gruncie rzeczy, nie była to nawet sprzeczka. Ot, dość impulsywna wymiana zdań dotycząca braku odpowiedzialności.
Coraz mniej rozumiałam mojego ojca. Stał się nerwowy i małomówny, a ilekroć decydował się spędzić z nami wieczór, nasze rozmowy zawsze kończyły się jego wybuchem złości. W najlepszym wypadku nie odzywałam się do niego. Wtedy toczył niekończące się monologi, na które nawet mama nie reagowała. Tym razem jednak niepotrzebnie się wtrąciłam. W rezultacie zrobiło się nieprzyjemnie, a ojciec wyszedł z salonu niezadowolony.
– Opowiedz mi zatem, jak padało – poprosiłam i zamknęłam oczy. Wiedziałam, że mi nie odmówi.
– Dobrze więc. Skoro chcesz, opowiem ci. Najpierw zaczęło się dość niewinnie. Miałaś tylko uchylone okno, choć zazwyczaj zostawiasz je otwarte szerzej, dlatego nie wszystko słyszałem. To było jak szemranie. Jak szeptanie na ucho. Rozumiesz?
– Uhm.
– Potem deszcz zaczął się nasilać. Szemranie zamieniło się w szum, liście szeleściły, a odgłos spadających na podjazd kropel dźwięczał tak, jak sypany do herbaty cukier. Wyobraź sobie teraz, jak woda zalega na betonie, tworząc coraz szersze kręgi kałuż. Nadążasz?
– Tak, nie przerywaj.
– Potem zwróciłem uwagę na trawę. Ta to dopiero oddawała najróżniejsze dźwięki. To deszczowe szeleszczenie. Zrobiło się głośno. Coraz intensywniej zacząłem odczuwać dobiegające moich uszu odgłosy. Deszcz stukał o beton… – od razu ujrzałem wsypywany do filiżanki z herbatą cukier, liście szeleściły, jak kartki, na których twoja mama spisuje swoje dane albo jak twój ojciec, kiedy uderza w klawisze komputera w gabinecie. No i trawa… Jej szemranie dopełniło całości tej uwertury. Dźwięki stworzyły całość, grały jednocześnie, uzupełniając się i jednocząc. W mojej głowie huczało, kotłowało się od nawału odgłosów. Te bombardowały moje receptory swoją intensywnością i różnorodnością. Jak wiesz, to może wyprowadzić z równowagi, ale kiedy wreszcie poczułem deszcz, ogarnął mnie spokój. Zapach był ostatnim ogniwem. Złagodził odbiór całości i wyciszył emocje. Położyłem się na podłodze i patrzyłem, jak śpisz. Ogarnął mnie błogostan.
– Pójdę dziś na spacer do lasu – ucięłam jego wypowiedź.
– A zajęcia?
– Nie mam dziś nic ważnego. Mogę sobie pozwolić na opuszczenie jednego dnia. Poza tym nie zapominaj, jestem bardzo pilną studentką, a nieobecność nie wpłynie na moją średnią.
– Zanim to jednak nastąpi, mogłabyś ogrzać moje ciało. Zmarzłem i czuję się samotny.
Uśmiechnęłam się pod nosem. Wiedziałam, że doprowadzi tę rozmowę do punktu kulminacyjnego. Wtedy, kiedy nie kłóciliśmy się, tak właśnie kończył. Często myślę o nim – romantyczny kochanek. Rozdartą duszę i krwawiące serce rekompensuje rozbuchaną wyobraźnią i bezpretensjonalnym postrzeganiem świata. Jest bezwstydny, czasami wyuzdany, a przy tym niezwykle czuły i cierpliwy. Ma wszystkie cechy, których mi brakuje. Drgnęłam, czując dotyk męskich łydek ocierających się o moje uda i zimną skórę oplatającą jak koc. Zaczął mruczeć jak pieszczony kot i wtulać się we mnie zachłannie, wykradając resztki ciepła, które skrywało jeszcze ciało. Bez słowa podwinął podkoszulkę i uniósł moje ręce nad głowę.
– Zamknij oczy…
Robiłam wszystko, o co prosił. Kiedy po raz pierwszy wtargnął do mojego życia, nie przypuszczałam, że tak szybko zawładnie duszą i ciałem. Oddałam mu się bez najmniejszego oporu, bo on wiedział o mnie wszystko. Potrafił przewidzieć każde słowo i gest. Wiedział, czego potrzebuję w danej chwili, odczytywał po najprostszych słowach i gestach nastrój, w jakim mnie zastał. Był niezastąpiony i zsynchronizowany ze mną niczym bliźniaczy organizm. Potrzebowałam jego obecności dla zachowania równowagi, o której zbawiennej mocy tak wiele mówiła mama. Pragnęłam w końcu jego towarzystwa, żeby sprostać potrzebom, jakie przejawiało również moje ciało. Oczywiście, że zamknęłam oczy. Poddałam się jego woli, uwalniając głowę od myślenia. Nikt i nic w takiej chwili nie absorbowało mnie bardziej niż jego obecność.
Poczułam więc zimne powietrze, kiedy zrzucił na podłogę kołdrę. Gęsia skórka pokryła nagie uda, brzuch i ramiona, ale szybko ustąpiła pod dotykiem jego rozpalonego ciała. Każdy najmniejszy powiew chłodnego wiatru był gaszony jego dotykiem, syczącym dźwiękiem wyrywającym się z moich ust niczym odgłos gaszonej świecy. Jego oddech mieszał się z moim, wilgotne ciała stykały się najpierw ostrożnie, powoli, jakby niezdecydowane co do rytmu, w jakim razem zamierzają przemierzać tę drogę. Potem wszystko zaczęło nabierać tempa. Już nie leżałam posłusznie na plecach, oplatając jego biodra nogami. Tańcząca w powietrzu jak krople deszczu opadałam na poduszkę, by zaraz znowu poszybować wysoko, dać się porwać euforii płynącej z chwili przyjemności, jakiej mi dostarczał. Dotrwałam do punktu kulminacyjnego. Spieczone usta szukały po omacku jego warg, a oddech zdradzał zbliżającą się eksplozję. Przywarł do mnie, mocno oplótł ramionami i zamknął usta w pocałunku, zapewniając nieme decrescendo całego aktu.
Opadłam wreszcie wyczerpana i otworzyłam oczy, szukając go w ciemnościach spowijających załamania ścian przy drzwiach. Dopiero jego głos dobiegający spod okna rozwiał wątpliwości. Firanka drgnęła, a on zniknął za oknem.
– Miłego dnia, rozkoszna Soniu. Zobaczymy się później.
Wzięłam prysznic i zeszłam na dół. Trzy głowy naszych kotów podrygiwały zabawnie nad miskami, a dobiegające z ich strony chrupanie rozczuliło mnie. Lubię patrzeć na koty. Lubię słuchać ich mruczenia i dotykać miękkich futerek. Wydaje mi się, że koty rozumieją i akceptują gwałtowne zmiany mojego nastroju. Ich obecność ulecza, a zbawienne mruczenie i z pozoru niechętne spojrzenia mówią więcej niż słowa.
Przeniosłam wzrok na mamę i przyszło mi do głowy, że coraz częściej dostrzegam zachodzącą w niej zmianę. Obecność trzech kotów nie jest bowiem czymś, co napawa ją radością. To właśnie moja miłość do tych zwierzaków zadecydowała o ich obecności w domu. Pamiętam pierwszy raz, kiedy poprosiłam o kota. Ojciec zareagował natychmiast:
– Obecność zwierząt zobowiązuje, wszędzie będziemy mieli sierść, a żadna z was nie jest na tyle obowiązkowa, by sprzątać po kocie.
Cóż, zrezygnowałam. Ale mama nie. I tak pojawił się w domu Bolek. Potem zamieszkał pod naszym dachem Lolek a wraz z nim jego siostra Tosia. Dom zaczął rozbrzmiewać rozkosznym mruczeniem, a ja dzieliłam łóżko z ciepłymi i miękkimi ciałkami.
Zerknęłam na mamę. Siedziała przy stole i z czułością wpatrywała się w jedzące koty.
– Jak minęła ci noc?
– Dziękuję, dobrze. A tobie?
– Jak zwykle – odparła i wsunęła tost do ust.
– Znowu się kłóciliście.
– Rozmawialiśmy. Jakie plany na dziś?
Zatrzymałam na niej wzrok. Ukrywała przede mną rozpadające się małżeństwo, a ja pozwalałam jej na to, wierząc, że tak będzie lepiej i dla niej, i dla mnie. Stworzyłyśmy swój ciasny świat, w którym panował nastrój tak jednostajnej harmonii, że nie potrafiłyśmy i nie chciałyśmy go burzyć. Byłyśmy w nim tylko my, nasze koty i spokój.
– Padało w nocy. Pójdę na spacer. A potem mam do skończenia grę.
– Już kończysz?
Zabrzmiała bardzo entuzjastycznie.
– Tak. Nadrobiłam w weekend – odparłam, unikając jej wzroku. Wiedziałam, o co zapyta.
– A co tam w szkole?
– Mamo, mam tylko wykłady. Ćwiczenia są jutro, ich nie opuszczę. Wykłady nadrobię. Posłuchaj, kończy mi się zwolnienie z WF-u. Możesz mi napisać nowe?
Tym razem jej ruchy zastygły, ale tylko na chwilę. W mamie obudził się psychiatra. Dobrze ją znałam. Wiedziałam, kiedy traktuje mnie jak córkę, bo sama czerpie przyjemność i korzyści z naszych spacerów po lesie, wyludnioną ulicą, przy której mieszkamy czy właśnie z takich poranków. One też sprawiały jej przyjemność. Wiedziałam jednak, kiedy mama zaczyna traktować mnie jak pacjentkę. Wydłużała wtedy zauważalnie dystans, wciąż próbując zachować swoje matczyne nastawienie i usypiając moją czujność. Mama to dobry człowiek, ale nie powinna być moim lekarzem.
– Soniu, a może spróbowałabyś jednak pochodzić na zajęcia, co? Powiedzmy – na próbę. Trochę ruchu jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
– Dlatego właśnie idę do lasu. Zabiorę Ciapka, niech pobiega. Wrócę na obiad. Przygotować coś?
Zamilkła. Po chwili jednak podniosła się i włożyła naczynia do zlewu.
– Spróbujemy, co? Upłynęło wiele czasu, porozmawiam z twoim nauczycielem. Może jakieś biegi czy cokolwiek innego, co pozwoli na pozostanie w twojej strefie komfortu. Dziś do niego zadzwonię. Tak, poproszę! – podniosła głos, widząc, że próbuję zająć stanowisko. – Może placki ziemniaczane? Dasz radę?
– Oczywiście. Wrócę i zajmę się obiadem.
Uśmiechnęłam się do niej i pozwoliłam, żeby podeszła i ucałowała mnie w czubek głowy. Jej dotyk lubiłam. Kochałam zapach jej skóry i ciepło, jakie od niej biło. Kojarzyłam je z bezpieczeństwem.
Z ojcem kiedyś było podobnie. Od jakiegoś czasu jednak przestał mnie przytulać i okazywać uczucia. Rozczarowałam go. Poczułam świerzbienie na karku i natychmiast pomyślałam, że on też rozczarował mnie.
W sprawie WF-u nie zamierzałam się poddać. Miłość, szacunek i poczucie bezpieczeństwa to jedno, ale w obliczu zagrożenia, jakim niechybnie były zajęcia sportowe, potrafiłam być nieustępliwa.
Odstawiłam naczynia do zmywarki, wrzuciłam kostkę i nastawiłam program eco. To samo zrobiłam w łazience. Wrzuciłam rzeczy do pralki i ją również włączyłam. Pobiegłam na górę, wciągnęłam czysty podkoszulek i dres. Nie lubię ograniczających ruchy ciuchów. Przytuliłam łaszące się do kostek koty i gwizdnęłam przeciągle na psa. Rozleniwiona trójka rozpierzchła się po ogrodzie na dźwięk wysokich tonów i odgłosu psich łap.
Klucz do domu wsunęłam za donicę z jukką.
Im bliżej lasu byłam, tym bardziej zniewalał zapach wilgoci i rozkładającej się ściółki. Uwielbiam spacery jesienią, szczególnie te po deszczu, a czasami nawet w trakcie. Uwielbiam opadające jeszcze znienacka krople, kiedy przedzieram się pomiędzy drzewami, z dala od utartych ścieżek przemierzanych przez spacerowiczów. Tych w naszym lesie bywa niewielu, ale czasem zdarzało mi się natknąć na kogoś.
Szłam powoli, przede mną w chaszczach buszował owczarek. Oddychałam głęboko, zachłystując się powietrzem, jego zapachem i wrażeniem nieograniczonej przestrzeni, bo ta w sąsiadującym z domem lesie czyniła mnie swobodną i wolną.
Podeszłam do drzewa stojącego najbliżej i przytuliłam się do jego wilgotnej kory. Stary, sędziwy modrzew kołysał leniwie opadającymi jak wstęgi ramionami, zasypując mnie drobnymi kroplami, które pozostały w jego koronie po nocnych opadach. Rozbijały się o moją twarz, bluzę i włosy. Z zadartą głową wpatrywałam się jak urzeczona w cud, jakim dla mnie było drzewo, podziwiałam kontrast głębokiej o tej porze roku zieleni jego drobnych igiełek na tle błękitnego nieba.
– Podoba ci się, prawda? Zastanawiasz się nad tym, co widzą ptaki, kiedy wznoszą się ponad korony drzew? Czy las ukazuje im się dywanem różnorodnej zieleni, czy jest tylko miejscem, które postrzegają jako dostarczające im pożywienia.
– To takie przyziemne, ale pewnie tak właśnie jest.
Zaskoczyło mnie brzmienie mojego głosu tłumione bliskością drzew. Rozejrzałam się, szukając źródła jego głosu. Znowu gdzieś się chował.
– Tak jak z ludźmi. Niektórzy, tak jak ty i ja, widzą w lesie magię jego kolorów, zapachu i dobrodziejstw, jakich dostarcza. Nie chcesz go krzywdzić, zaśmiecać. Chcesz go tylko uwielbiać, łykać jak tabletkę, która pomoże oswobodzić się z twoich dolegliwości.
– Gdyby to było tylko możliwe…
– Zamieszkałabyś w lesie?
W jego głosie wyczułam fascynację.
Odepchnęłam się od drzewa, ale głowę wciąż trzymałam przyciśniętą do kory. Obróciłam się po chwili i oparłam o nie plecami, z głową odrzuconą na bok i przyciśniętą do pnia. Słuchałam. Powoli przepełniało mnie wrażenie, że słyszę toczące się w nim życie. Płynące coraz wolniej soki i tę harmonię, o którą tak bardzo walczyłam z resztą świata. Uniosłam ramiona wysoko i objęłam modrzew. Chropowata powierzchnia raniła odkryte nadgarstki, a mech znaczył je zielonymi smugami.
– Zamieszkałabyś. Jestem tego pewien.
– Mieszkam prawie w lesie. To mi wystarczy.
– Nie, tobie wciąż jest mało i mało. Jesteś jak zaszczute zwierzątko, które ma ochotę na więcej, jednak nie potrafi sięgnąć po to, czego pragnie.
– Bredzisz.
Odepchnęłam się zdecydowanie od drzewa i ruszyłam dalej przed siebie. Pochylona rozmyślałam nad tą fantazją: zamieszkać w lesie, z dala od ludzi, od ich towarzystwa i dotyku, z dala od ich zapachów i egoizmu…
– Podoba ci się mój pomysł, przyznaj.
– Podoba. Ale to nie jest możliwe.
– Ulegasz ograniczeniom, jakie narzuca ci życie w społeczności. A odłączając się od niej, mogłabyś być samowystarczalna. Nie ograniczałoby cię zupełnie nic.
– A ty fantazjujesz.
– Czyżby to była presja?
– Takie jest życie.
Wzruszyłam ramionami i znowu powiodłam wzrokiem po otaczających mnie drzewach. Zatrzymałam się i wsłuchałam w otaczający rozkoszny hałas. Gdyby nie fakt, że nie słyszałam odgłosów towarzyszącego mi psa, poddałabym się ogarniającej mnie euforii. Znowu byłam sama. Odwróciłam się i zamarłam w bezruchu, widząc idącego w moim kierunku mężczyznę. Obok niego posłusznie podążał Ciapek.
– A to co?
Nikt mi nie odpowiedział. Gwizdnęłam przeciągle, ale nie poskutkowało. Pies przekrzywił zabawnie głowę, ale wciąż kroczył obok nowo poznanego człowieka. Nie mogłam uwierzyć. Odrętwienie ustąpiło. Skądś znałam tę sylwetkę, widziałam ją już wcześniej. Ta myśl nie przyniosła jednak ulgi. Wręcz przeciwnie. Wokół zrobiło się ciasno. I szczerze? Z ogromną tęsknotą pomyślałam o jakiejś samotni w głębi lasu, do której tylko ja miałabym dostęp. Zatrzymałam się, gotowa w każdej chwili uciec. Czekałam. Intruz wreszcie przystanął przede mną.
Miał na imię Michał. Znałam go z uczelni. Spotykaliśmy się na kilku zajęciach, no i w lesie. Już kiedyś dostrzegłam go podążającego moim śladem. Czasami udawało mi się ukryć przed jego wzrokiem, innym razem byłam skazana na jego towarzystwo. Zupełnie jak w szkole. Widywałam go na korytarzu, czasami podpierał ścianę i czytał coś, a innym razem siedział na trybunach. Zupełnie jak ja podczas zajęć sportowych.
– Cześć, Sonia – rzucił i uśmiechnął się delikatnie. Nie czuł się zbyt pewny siebie. Popatrzyłam na psa. Siedział przy jego nodze ze ślepiami wpatrzonymi w znalezisko, jakim okazał się Michał.
– Cześć! Chciałoby się rzec: cóż za zaskakujące spotkanie? Co zrobiłeś z moim psem?
– Nic, naprawdę nic. Przyszedł do mnie.
– A co robisz w lesie? Nie powinieneś być na uczelni?
– To samo pytanie mógłbym zadać tobie. Dlaczego nie poszłaś na zajęcia?
– A skąd wiesz, że nie poszłam? Ja studiuję programowanie, a ty technologie internetowe, co znaczy, że mamy tylko kilka zajęć razem. A dziś zaledwie dwie godziny i to po dwunastej.
– Zawsze, kiedy pada deszcz, ciebie nie ma na uczelni. Nie muszę sprawdzać, choć robię to.
– Czy to czegoś dowodzi?
– Chętnie bym się dowiedział.
Pomyślałam, że jest niezwykle dociekliwy i bezpośredni.
– Stałam się tematem twojego ćwiczenia? Badasz reakcje ludzi w oparciu o wpływ internetu na ich życie?
– Wydawało mi się, że rozmawiałaś z kimś.
Rozejrzał się i znowu uśmiechnął, pomijając moją uszczypliwą uwagę.
– Śpiewałam pod nosem.
– Rozumiem.
– Dobrze, dziękuję za przyprowadzenie psa. Muszę już iść, mam trochę spraw do załatwienia. Do zobaczenia na uczelni.
Wyglądał na niepocieszonego. Minęłam go i uderzyłam dłonią w udo, przywołując Ciapka. Ten jednak ani drgnął.
– Chodź, Ciapo – warknęłam na niego zniecierpliwiona, a w odpowiedzi usłyszałam popiskiwanie. Pies położył się na ziemi obok Michała.
– Naprawdę nie wiem, co się dzieje. Może mnie lubi?
– Może.
– Wrócę z tobą. Wtedy i pies pójdzie za nami.
– Niezwykle przebiegłe zagranie.
– Nie posądzasz chyba psa o przejawianie tak złożonych zachowań? – zażartował i uderzył dłonią w udo. Ciapek podniósł się i przywarł do jego nogi, wpatrując się przed siebie.
– Psa? Nie, psa nie posądzam o takie zagrywki.
Ruszyłam przed siebie niezadowolona, że tak szybko przyszło mi zakończyć spacer.
Szliśmy w ciszy. Nie chcąc tracić przyjemnego nastroju, w jaki udało mi się wprowadzić, zanim spotkałam Michała, dotykałam liści mijanych drzew wyciągniętą dłonią. Bardzo szybko stała się wilgotna od wody. Ciapek szedł pomiędzy nami, sapiąc ciężko. Gdybym nawet mogła zamieszkać w lesie, z pewnością nie zabrałabym ze sobą psa. Nigdy nie czułam do psów tej samej afektacji, jaką darzyłam koty. Psy są według mnie nachalne, gotowe oddać całego siebie w akcie miłości do człowieka. Koty zaś cechuje powściągliwość. Jeśli nie mają ochoty na pieszczoty, po prostu ich nie okazują. Zupełnie jak ja. To miał być udany dzień; spacer, od którego oczekiwałam oczyszczającej przyjemności. Niestety chwila ta została zakłócona obecnością Michała. Zerknęłam na niego i przezornie odsunęłam się na bezpieczną odległość. Nie dość, że zasypał mnie pytaniami, wdarł się do mojego bezpiecznego świata, to jeszcze zrobił coś z psem.
Szybko weszłam na podwórko i zatrzasnęłam furtkę. Chłopak został po drugiej stronie. Bez słowa odprowadzał mnie wzrokiem. Ostatni raz zerknęłam w stronę lasu. Wyłowiłam pomiędzy wysokimi tujami porastającymi naszą działkę skrawek nieba nad lasem i zniknęłam wewnątrz domu. Nalałam do miski wody i wystawiłam psu za drzwi. Michał wciąż stał za furtką i patrzył.
– Dziękuję ci. Do zobaczenia na uczelni.
Znowu ten uśmiech. Skinął mi i wsunąwszy ręce w kieszenie, ruszył przed siebie. Weszłam do pokoju i odprowadziłam go wzrokiem do zakrętu. W moim otoczeniu znowu zapanowała harmonia. Przeniosłam spojrzenie na straszący po przeciwnej stronie hotel i rozczulona zagłębiłam się w swoim świecie.