Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
22 osoby interesują się tą książką
Książka, która pobudza szare komórki, sumienie i „mięśnie śmiechowe”
Chociaż świat staje na głowie, a życie zmienia się z dnia na dzień, Nosowska zawsze znajdzie słowo, które doda otuchy. Gdy błądzimy przytłoczeni wątpliwościami, rozpala światełko nadziei. A gdy wydaje nam się, że pozjadaliśmy wszystkie rozumy, zasieje ziarno niepewności. Kilkoma lekcjami, jakie dostała od życia, teraz dzieli się z nami i wytrwale tropi absurdy, którymi karmią nas „autorytety”.
Życie, i w czasach dziwnej pandemii, i w czasach zwyczajnej codzienności, jest łatwiejsze, gdy ma się świadomość, że tacy ludzie jak Nosowska roztrząsają te same dylematy. A gdy ktoś robi nas w bambuko, sięgamy po to samo koło ratunkowe – dystans i jeszcze raz dystans!
Książka wzbogacona ilustracjami Izabeli Kaczmarek-Szurek.
„Polecam wam cudowną formułkę na lęk przed tym, co ludzie powiedzą, a brzmi ona: I co z tego? Nic z tego. Za każdym razem okazuje się, że nic z tego. Oni będą gadać – to pewne. Będą gadać tyle, ile trzeba, by się nasycić – nie dłużej. Chodzi o to, by własnym zaangażowaniem nie spowodować, że monolog zamieni się w dialog. Nie wahajcie się użyć własnego życia, by żyć, jak wam się podoba”.
Kaśka Nosowska
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 199
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Właśnie mijają dwa lata od wydania A ja żem jej powiedziała, a ja nadal jestem przed pięćdziesiątką. Tuż po czterdziestych urodzinach postanowiłam, że odtąd będę przed pięćdziesiątką, zatem od długiego czasu jestem w tym samym wieku. Postanowiłam również, że gdy skończę pięćdziesiąt lat, to już do końca, do chwili ostatecznego rozstania z personą Nosowską, będę po pięćdziesiątce. Jeśli uczynicie analogiczne postanowienie, przyjdzie czas, gdy wszyscy będziemy w tym samym wieku.
Na początek jestem Wam winna ogromne podziękowania. Oddawałam w Wasze ręce poprzednią książkę, licząc nieśmiało na odnalezienie ludzi czujących podobnie, a otrzymałam żywy dowód na jednojajowe podobieństwo, dalece wykraczające poza płeć, stan posiadania, przynależność polityczną czy religijną. W czasach, gdy tropienie różnic i szukanie podziałów zdaje się stanowić fundament codzienności, razem odnaleźliśmy przestrzeń, w której spotkanie w prawdzie, bez lęku i wstydu, jest możliwe.
Dziękuję za to, że wiodąc średnio bogate życie towarzyskie, miałam wrażenie pozostawania w relacji z tak wieloma ludźmi. Konsekwencją tej nieoczekiwanej, lecz silnej bliskości było powstanie Zmalowanych Wrót, przedziwnie skonstruowanego spektaklu, który dostarczył dodatkowej energii i ułatwił nabranie pewności, że koncepcja oddzielenia jest bardzo szkodliwa. Oczywiście prócz pełnych zrozumienia spojrzeń i serdecznego zbijania piątek były też baty od tych, którym z moją pisaniną nie po drodze, ale to w najmniejszym stopniu nie zachwiało moim przekonaniem, że jesteśmy tacy sami, a różnej twardości pancerze, jakie przywdzialiśmy na okoliczność bywania w świecie, chronią to coś w każdym z nas, co się żarzy, bez przerwy pulsuje.
W bambuko robi się nas, a czasem my robimy innych, gdy tylko podejdziemy do stołu, przy którym gra się w życie. Ja wyobrażam sobie, że Bambuko to kraina, która rozpościera się poniżej Krainy Przytomności. Spadamy do Bambuko, a konkretnie jesteśmy strącani, przez specjalizujące się w strącaniu do Bambuko jednostki typu rodzina, znajomi lub twory systemowe, takie jak szkoła, Kościół, państwo.
Warunki panujące w Bambuko, zarówno atmosferyczne, jak i bytowe, są tak niekorzystne, że czasem pojawia się chęć ucieczki, powrotu do Krainy Przytomności, gdzie żyje się życie zupełnie inaczej. Do Krainy Przytomności można się dostać Schodami Olśnień. To takie niezwykłe schody, których stopnie pojawiają się pojedynczo, jeden po drugim, dopiero gdy zrobimy krok. Wymaga to zaufania, odwagi i uważności, szczególnie gdy wspięliśmy się już znacznie powyżej Bambuko, ale sporo nas dzieli od Krainy Przytomności.
Powrót z Bambuko to opowieść o mojej wspinaczce moimi Schodami Olśnień, bo pamiętajcie, że każdy ma swoje, indywidualne. Oddając Wam tę książkę, nieśmiało marzę, że może doda ona otuchy stawiającym pierwszy krok lub wchodzącym na kolejny stopień.
Porozmawiajmy o paznokciach. Mój kolega na pytanie, co wprawia go w najwyższe obrzydzenie, bez namysłu odpowiada: paznokcie, a w szczególności kupka świeżo obciętych. Jako że skracanie paznokci to konieczność, kolega dwa razy w miesiącu, znieczulony alkoholem, a mimo to odczuwający mdłości, obcina, pilnując, by broń Boże żaden kawałek nie wystrzelił i nie zaginął, układa w stosik, po czym natychmiast wynosi toto do śmietnika, bo świadomość, że coś tak obrzydliwego zalega w koszu na śmieci, uczyniłaby sen – ba, nawet życie – niemożliwym. Kolega, który najchętniej pozbyłby się paznokci raz a dobrze, nie może pojąć, jak to możliwe, że rzesze kobiet (bywa, że i mężczyzn) poświęcają paznokciom tyle uwagi. Za mojej młodości nie było aż takiego kultu paznokcia. Owszem, istniały już lakiery: bezbarwny, biała perła, różowa perła, szara perła, no i oczywiście czerwony, ale to by było na tyle. Moja mama miała, jak to się mówi, słabe paznokcie, ale chętnie je malowała. Pani Z. – wychowawczyni w podstawówce – miała paznokcie długie, idealnie opiłowane, czerwone. Oniemiała z zachwytu patrzyłam, jak przejeżdża końcem paznokcia po liście w dzienniku i puka dwukrotnie w wybrane nazwisko, zanim je przeczyta i wywoła kogoś do odpowiedzi. Czasem, gdy niesforna drobinka tuszu do rzęs wpadła jej do oka, mrugała kilkakrotnie, doprowadzając ją do mięska łzowego lub na krawędź powieki, a stamtąd wprawnym ruchem usuwała krwistoczerwoną, wyrastającą ze szczupłego palca szpatułką. Kiedy w zabawie przeistaczałam się w panią Z., przyklejałam do swoich kwadratowych łopatek uformowane w kształt migdała kawałki czerwonej plasteliny.
Właśnie, łopatki... Słabe po matce, o krótkiej płytce, z podłużnymi bruzdkami, jakby je kto pługiem potraktował. Skrywane w rękawie, schowane w pięści, wyczekujące zimy, by zanurzyć się w rękawiczce. Był moment, że marzyłam o pracy bibliotekarki, ale szybko zrozumiałam, że paznokcie mnie dyskwalifikują, no bo jak szperać takimi brzydkimi w szufladkach z kartami bibliotecznymi, gdy ludzie patrzą? No to zostałam, o ironio, piosenkarką. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że cholerne pazury są w tym zawodzie tak obecne! Mikrofon do ręki? Tylko nie to! Teledysk, w którym trzeba czegoś dotknąć, coś przestawić, położyć doń na policzku modela, jeśli piosenka jest o miłości? Tragedia. Te wszystkie sesje zdjęciowe, podczas których zawsze przychodzi chwila, gdy fotograf mówi: Może coś z dłońmi zrobisz? Oblewam się wtedy zimnym potem. I ten lęk, że ktoś mi wyśle paczkę do unboxingu, a ja będę musiała gmerać na zbliżeniu w tych pudełkach nieumalowanymi łopatami.
Powiecie: To sobie pomaluj! Na świecie są już wszystkie możliwe kolory, a i kształt sobie można zrobić. Tak, wiem. Ładnych parę lat temu poszłam do profesjonalistki, by utrzeć nosa naturze. Tipsy! Dziesięć, a tyle radości! Do wieczora, bo wieczorem trzeba było wyjąć szkła kontaktowe. Pytam: Czy pośród longnailsów nie ma krótkowidzów? Jeśli są, to co jest ze mną nie tak, że nijak nie mogłam sobie poradzić? Tak oto dołączyłam kolejną pozycję do listy rzeczy, które nie są dla mnie.
Potem pojawiły się lakiery hybrydowe. W niezliczonej ilości kolorów. Pomyślałam o swoich paznokciach – może i krótkie, ale mogą wyglądać przyzwoicie. Boże jedyny, jaka ja byłam szczęśliwa. Nie mogłam oderwać od nich wzroku, a na koncercie krzyknęłam do mikrofonu: Paznokcie – to są Ludzie; Ludzie, przedstawiam wam moje Paznokcie! Posyłałam im (paznokciom) czułe spojrzenia po każdej piosence. Seks w tradycyjnej odsłonie przestał mnie interesować, wolałam rękodzieło, gdyż obserwowanie, jak dłoń z wypielęgnowanymi paznokciami przesuwa się po fallusie góra–dół i z powrotem, wywoływało rozkosz nieporównywalnie większą. Zresztą fallus nie jest tu istotny, ten sam efekt osiągałam, obejmując dłonią poręcz w tramwaju.
Niestety, po trzykrotnej zmianie koloru skóra wokół płytek zaczęła swędzieć niemożebnie. Po usunięciu lakieru byłam bliska rozpaczy, a nawet omdlenia. Pobojowisko. Ruina. Krajobraz po bitwie. Planeta Ziemia zniszczona przez gatunek ludzki. Płytki paznokciowe w fazie ewakuacji. Dosłownie oderwane w połowie długości od łożyska i niemal krzyczące: Spierdalamy stąd!!! Pomyślałam: Już nigdy nie wydrapię nikomu oczu, już nigdy nie usłyszę: Podrap mnie po plecach. I znów powróciło pytanie: Co jest ze mną nie tak?
Szusując po internecie, można odnieść wrażenie, że wszystkie kobiety na świecie mają zajebiste długie pazury, a jeśli nie długie, to wypielęgnowane i kolorowe. Poczułam skrajną samotność. Wstukałam w przeglądarkę „odchodzące paznokcie w ruinie” i dałam głębokiego nura do sieci.
I tak oto trafiłam na Facebooku do grupy Uczulone na hybrydę. Tysiące dziewczyn skoncentrowanych na jednym temacie. Świat równoległy. Poczułam się jak rudy na zjeździe rudzielców, jak gej w San Francisco, jak golas na plaży nudystów, porcelana w składzie porcelany, piwosz na Oktoberfeście, koleś w koszulce Iron Maiden na Metalmanii. Wysyłasz fotografię zmaltretowanych paznokci i natychmiast spieszą ci ze słowami otuchy i z radą te, które rozumieją. Gdyby któraś z nas postanowiła założyć partię UnH, a uczulonych w Polsce byłoby dwadzieścia milionów, z czego wszystkie głosowałyby w wyborach, to wiadomo, kto rządziłby tym krajem. Orzeł miałby szpony oderwane od macierzy.
Tak to się właśnie odbywa – wygrywasz, gdy pod wspólnym sztandarem zgromadzisz tych, których scala ten sam wstyd, ta sama udręka, bliźniacza codzienność. W naszej licznej grupie to zdrowe paznokcie są anomalią, wybrykiem natury. Zdobyłam kolejny dowód na to, że oddzielenie jest iluzją umysłu. Niedawne wyobcowanie rozpłynęło się, gdy odnalazłam sobie podobne.
Samotność też jest iluzją. Można się w niej zatracić, będąc INNYM pośród takich samych, lub rozejrzeć się w poszukiwaniu innych INNYCH. Oni są. Szukajcie.
Osobo z internetu, ja nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła. Jakże ja jestem wdzięczna, że to twoje oblicze, spośród miliona dostępnych na końcu światłowodu, zawołało mnie wystarczająco donośnie, bym usłyszała. Bożyco sieci, płakałam bezsilna i zagubiona w swojej codzienności. Skubiąc nerwowo skórkę przy paznokciu, wymodliłam cię bezgłośnie, choć żarliwie, i oto jesteś. Pamiętam twoje pierwsze stories. Mówiłaś tak ciepłym głosem, jakbyś przed nagraniem sprawdzała jego temperaturę łokciem, zanim zanurzysz w nim mnie – followerkę. Miałaś wtedy katar, oko pobłyskiwało stanem podgorączkowym. Tylko czekolada może pomóc na ten od świtu zjebany dzień – powiedziałaś, pociągnęłaś nosem i normalnie, po ludzku, przełknęłaś gluta. Choć cała z pikseli, mieszcząca się w okienku telefonu, stałaś mi się bliższa niż ten pełnowymiarowy świat z krwi i kości. Zaraz po przebudzeniu, z posklejanymi snem rzęsami, chwytałam za telefon, by zobaczyć, czy jest coś nowego od ciebie; zawsze było. Uwielbiałam cię za to, że nie każesz mi likwidować cellulitu chińską bańką, że jesz kanapki zamiast ryb z Pacyfiku w drogich knajpach jak inne byty z Insta. Podobało mi się twoje mieszkanie; tak, mieszkanie, a nie apartament, mieszkanie z wersalką zamiast sofy, z dywanem w romby rzuconym na linoleum, a nie na jakieś egzotyczne wenge. Czułam się u ciebie jak u siebie. Pamiętam, napisałam ci w komentarzu, że zapomniałaś przewrócić kartkę ściennego kalendarza, a innym razem, że Sansevieria trifasciata nie potrzebuje aż tak intensywnego podlewania. Wzruszyłam się, gdy po czterech miesiącach followania zsynchronizował nam się okres i czułam się o czterdzieści procent mniej wkurwiona w czasie PMS-u, bo ty wkurwiałaś się w synchronii ze mną. Nie szczędziłam ci serduszek, kciuków w górę i tych mordek roześmianych do łez, gdy powiedziałaś coś zabawnego, a trzeba przyznać, że w rozbawianiu jesteś niezrównana. I tak sobie żyłyśmy, dzień za dniem zmierzając razem w kierunku przekwitania. Oczywiście cały czas przybywało ci obserwatorów, co przyprawiało mnie o zazdrosne swędzenie, bo nie chciałam się tobą dzielić. Spostrzegłam też, że coraz częściej w twoich opowieściach o codzienności pojawia się product placement, jak wtedy, gdy zachorował twój synek, a ty jedną ręką poprawiałaś mu kompres na czole, a w drugiej dzierżyłaś słoik z kolorowymi żelkami na odporność. Kiedy słabiutkim głosikiem szepnął: Mama – ty spojrzałaś w kamerkę i powiedziałaś: Mama cię bardzo kocha, skarbie – a później zerknęłaś ciut niżej, by sprawdzić, czy sypią się lajki.
Potem przyszedł dzień, którego nie zapomnę nigdy. Mój mąż, tak samo nieudaczny jak twój, kupił mi na urodziny bilet na spotkanie z tobą. Sprawił mi tak ogromną radość, że zdecydowałam się odłożyć rozmowę o rozwodzie, którą zaplanowałam, gdy powiedziałaś w IGTV, że egzekucja twojego małżeństwa planowana jest na pierwszy tydzień wczesnej jesieni. Biegłam do ciebie tak lekko, jakbym miała niewidzialne sprężyny pod podeszwami. Z pierwszego rzędu, z malinowymi od ekscytacji polikami, słuchałam, jak mówisz: Jestem taką jak wy zwykłą dziewczyną, mocno stąpam po linoleum, po linoleum zmierzam do celu... w tenisówkach polskiej firmy, którą wspieram, bo jest autentycznie polska.
Żałowałam, że stoję w kolejce do ciebie w czeskich balerinach, ale postanowiłam, że pobędę w małżeństwie o tydzień dłużej, byle mąż sprawił mi tenisówki. Przepuściłam dwieście osób, bo chciałam być ostatnia, żebyś miała dla mnie więcej czasu, żebyś teraz ty mogła poznać mnie, jak ja znałam ciebie. Zdołałam tylko wydusić: Dziękuję za te wszystkie lata... Potem mówiłaś tylko ty, tylko o sobie, jakby mnie nie było, jakbym była kamerką, w którą wgapiasz się pustym okiem. Do mnie powiedziałaś jedynie: Mogłabyś jeszcze raz do mojej kamerki powtórzyć, jak bardzo mi dziękujesz?
Po raz pierwszy miałam okazję wejść w niewidzialne pole, które cię otacza, a którego nie sposób poczuć przez ekran telefonu. Jakbym, siedząc na brzegu jeziora, zanurzyła głowę w wodzie. Zanurzyłam głowę w tobie i poczułam w ciele chłód. Moimi żyłami zaczęła płynąć czerwona kra. Zobaczyłam, kim jesteś pod słowotokiem z Instagrama, który nie milknie, nawet gdy spotykasz żywego człowieka. Zobaczyłam, że nie umiesz słuchać, że nie ciekawi cię żadna treść, której sama nie wygenerowałaś. Wróciłam do domu odmieniona. Dotarło do mnie, że każdego dnia spędzałam trzy godziny na oglądaniu ciebie, Bożyco internetu. Uwagę, którą poświęcałam tobie, odbierałam sobie i swoim bliskim. Zrozumiałam, że wszystko jest przez ciebie rejestrowane, nie doświadczane – twoje dziecko i twój mąż, i wszystko inne żywe i nieożywione. Patrzyłam na ciebie, a pająki rozciągały pajęcze nitki pomiędzy moimi meblami. Gdy patrzyłam na ciebie, mój mąż wynosił na śmietnik uschnięte choinki z kolejnych świąt Bożego Narodzenia. Nawet nie pamiętam, czy składaliśmy sobie życzenia, bo patrzyłam, jak ty, ze wzrokiem utkwionym w sam środek obiektywu kamerki, składasz życzenia swojemu mężowi.
Unfollow.