Prawda i tylko prawda - Stefan Ahnhem - ebook

Prawda i tylko prawda ebook

Stefan Ahnhem

4,0

50 osób interesuje się tą książką

Opis

Wszystko, co oczywiste, jest fasadą
Carl i Helene przeżywają kryzys w związku i wierzą, że długie wakacje z dala od sztokholmskiego zgiełku pomogą im na nowo się odnaleźć. Dlatego zamieniają się domami z parą z Kalifornii – Scarlett i Adamem – która przygotowuje się do wyjazdu do Szwecji, gdzie mężczyzna będzie miał wystawę.
Jednak gdy tylko docierają do Santa Cruz, rozpoczyna się seria dziwnych wydarzeń. Czy Carlowi szwankuje pamięć, czy dom na zdjęciach wyglądał zupełnie inaczej? Czy ktoś naprawdę stuka nocą w rury grzewcze, czy to tylko koszmarne omamy? Co robi para w ich szwedzkim domu – i dlaczego ktoś wyłączył zainstalowane przez Carla kamery? Oraz czy Scarlett coś sobie wyobraża, czy też Helene naprawdę zostawiła jej tajną wiadomość w garderobie? Mnożą się pytania – w końcu nikt nie ma odwagi uwierzyć własnym oczom.
Gdy elementy układanki łączą się w całość, staje się jasne, że marzenia i fantazje mogą zostać obrócone przeciwko nam. I że wszystkim byłoby lepiej, gdyby wyznali prawdę. I tylko prawdę.
Przejmujący, przerażający i znakomicie skonstruowany thriller psychologiczny. Idealna lektura na wakacje. O ile nie przeszkadza wam to, że później nieustannie będziecie zerkać za siebie.
Wojciech Chmielarz
Nie ma zbrodni doskonałej i nigdy tak naprawdę nie znamy osoby, która śpi po drugiej stronie łóżka. Błyskotliwy kryminał, który zaczyna się od szczura w basenie, a kończy wernisażem. Wszystko pomiędzy to mistrzowski popis Ahnhema.
Marta Górna, „Gazeta Wyborcza”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 536

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (6 ocen)
4
0
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AAJac

Całkiem niezła

Polecam
00
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] Prawda i tylko prawda - czy w ogóle istnieje coś takiego? A może każdy z nas żyje w swego rodzaju bańce, w swojej kreacji świata, która niekoniecznie jest tak prawdziwa, jak nam się wydaje? Takie pytania na pewno wymusza thriller Stefana Ahnhema o tytule “Prawda i tylko prawda”. Pozornie jest to opowieść wakacyjna - dwie pary i zamiana domów, loty przez pół świata i miesiąc w oderwaniu od codzienności. A jednak od początku coś idzie nie tak, coś budzi wątpliwość postaci i czytelnika - czy to, czego doświadczają, jest prawdziwe, czy to wytwór i przeciążonej jet lagiem świadomości? Historię poznajemy z czterech punktów widzenia, każdego bohatera, który zgodził się na zamianę domów. I każdy opowiada coś nieco innego od reszty. Kto kłamie? Wydaje się, że nikt albo wszyscy - przez narrację trzecioosobową tak naprawdę nie wiemy za wiele o bohaterach, więc i nie znamy ich motywacji. A przecież te są najważniejsze, prawda? A tutaj czuć, że każdy skrywa te prawdziwe… Tylko...
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału By­tet
Prze­kład EWA WOJ­CIE­CHOW­SKA
Wy­dawca KA­TA­RZYNA RUDZKA
Re­dak­tor pro­wa­dzący ADAM PLUSZKA
Re­dak­cja EWA PENK­SYK-KLUCZ­KOW­SKA
Ko­rekta MAŁ­GO­RZATA KU­ŚNIERZ, BE­ATA WÓJ­CIK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych DA­WID GRZE­LAK
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Ilu­stra­cja na okładce © Mag­da­lena Rus­socka / Tre­vil­lion Ima­ges
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzne, ła­ma­nie
By­tet Co­py­ri­ght © Ste­fan Ahn­hem, 2023 Pu­bli­shed by agre­ement with Sa­lo­mons­son Agency Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Ewa Woj­cie­chow­ska Co­py­ri­ght © for the po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2024
War­szawa 2024 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-68121-61-2
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Do­kład­nie tu. W tym za­kątku.

Wła­śnie skoń­czy­li­śmy osiem­na­ście lat.

Ja i ty.

Mi­łość naj­więk­sza na świe­cie.

Ty i ja.

Na za­wsze, na całą drogę ku śmierci.

In­skryp­cja na pły­cie chod­ni­ko­wejprzed li­ceum Östra Real w Sztok­hol­mie

Carl We­ster

Santa Cruz, nie­dziela po po­łu­dniu, sier­pień 2019

Wy­łą­czył te­le­fon, zmru­żył po­wieki i od­cze­kał, aż cy­fry i grafy znikną z siat­kówki oka. Po­tem spoj­rzał na Ocean Spo­kojny i stwier­dził, że po­po­łu­dnie w isto­cie od­po­wiada temu, co mówi się o tu­tej­szych po­po­łu­dniach – roz­po­starło się na lśnią­cej ta­fli mo­rza i cze­kało, by za kilka go­dzin za­trium­fo­wać w ide­al­nym fi­nale, je­śli nie naj­pięk­niej­szego, to z pew­no­ścią naj­czę­ściej re­la­cjo­no­wa­nego na In­sta­gra­mie za­chodu słońca.

Jesz­cze na lot­ni­sku, za­nim za­pa­ko­wali wa­lizki do ba­gaż­nika tak­sówki, uzgod­nili z kie­rowcą, że po­wie­zie ich na po­łu­dnie drogą sta­nową nu­mer 1, wzdłuż wy­brzeża. Wy­dłu­żało to po­dróż o kwa­drans, lecz gwa­ran­to­wało nie­za­po­mniane wi­doki.

Sie­dząca obok niego He­lene za­snęła, gdy tylko opu­ścili San Fran­ci­sco, a on, chcąc za­osz­czę­dzić jej bólu szyi, zwi­nął w ru­lon jej szal i ostroż­nie pod­su­nął go pod głowę opartą o szybę.

Gdy wtedy na nią spoj­rzał, ude­rzyła go myśl, że jest rów­nie piękna jak Pa­cy­fik. Czę­sto miał taką re­flek­sję, cza­sem na­wet kilka razy na dobę. Bo w isto­cie, He­lene była klasą samą w so­bie. Wy­star­czyło spoj­rzeć na jej usta. To w nich się za­ko­chał, gdy zo­ba­czył ją pierw­szy raz. W tych nieco prze­sad­nie peł­nych, lecz za­ra­zem, w nie­zwy­kły spo­sób, cał­kiem na­tu­ral­nych war­gach.

Tak na­prawdę, choć mi­nęło już tyle lat, wciąż nie poj­mo­wał, dla­czego wy­brała aku­rat jego. Ale może było wła­śnie tak, jak mó­wiła. Jak za­wsze po­wta­rzała. Że po­ko­chała go do­kład­nie ta­kiego, jaki był.

Mie­wał chwile zwąt­pie­nia. I ich zwią­zek prze­szedł przez kilka kry­zy­sów. Ale to na­le­żało do prze­szło­ści. Ostat­nie mie­siące były spo­kojne i po­kłó­cili się tylko je­den je­dyny raz. Mimo to Carl wciąż nie był pe­wien, jak do­kład­nie wy­gląda ich re­la­cja.

Igła kom­pasu upar­cie krę­ciła się w kółko, a on, tylko po to, by raz na ja­kiś czas się za­trzy­mała i wska­zała mu kie­ru­nek, po­sta­no­wił wie­rzyć w za­pew­nie­nia He­lene, że wciąż go ko­cha. Do­wo­dem na to miało być wła­śnie to przed­się­wzię­cie, mie­sięczne wa­ka­cje, tylko we dwoje, w Santa Cruz.

Od sa­mego po­czątku był to po­mysł He­lene. Przy każ­dej in­nej oka­zji to Carl, a kon­kret­nie rzecz uj­mu­jąc, jego asy­stentka Mirja zaj­mo­wała się re­zer­wa­cjami bi­le­tów i ho­teli, dbała o od­po­wiedni stan­dard oraz o to, by wszystko prze­bie­gało bez za­kłó­ceń. Tym ra­zem He­lene za­jęła się wszyst­kim, od wy­najmu miesz­ka­nia po po­dróż i całą resztę. Nie po­zwo­liła mu na­wet wy­brać ho­telu, ar­gu­men­tu­jąc, że każdy ho­te­lowy apar­ta­ment, nie­ważne, jak eks­klu­zywny, i tak ko­ja­rzyłby mu się z pracą.

Na py­ta­nie, dla­czego mu­sieli le­cieć tak da­leko, za­miast zo­stać w Eu­ro­pie, He­lene od­po­wie­działa, że je­śli chcą mieć praw­dziwą szansę i od­na­leźć bli­skość i drogę do sie­bie, mu­szą uciec da­leko od wszyst­kiego i wszyst­kich. Im wię­cej stref cza­so­wych od­dzieli ich od co­dzien­no­ści, tym le­piej dla nich. I być może miała ra­cję. Może na­prawdę tego po­trze­bo­wali.

Już pod­czas go­dzin­nej po­dróży z lot­ni­ska Carl roz­my­ślał wię­cej niż od tam­tej okrop­nej lu­to­wej nie­dzieli. Wła­śnie mi­nęło od niej równe sześć mie­sięcy. Od tam­tego czasu, kie­ru­jąc się wy­łącz­nie in­stynk­tem prze­trwa­nia, ucie­kał w pracę od He­lene i jej ża­łoby. I od tego, co tak na­prawdę na­le­żało do jego obo­wiąz­ków, bo to on był jej dłuż­ni­kiem i to on po­wi­nien zor­ga­ni­zo­wać dla niej tych parę ty­go­dni wy­tchnie­nia.

Po­zwo­liła mu zde­cy­do­wać tylko w kwe­stii miej­sca, w któ­rym za­miesz­kają. Cała or­ga­ni­za­cja le­żała po jej stro­nie. Wy­brał mo­rze. Skoro już mu­sieli wy­naj­mo­wać cały dom, za­ży­czył so­bie wi­doku i bez­po­śred­niego do­stępu do oce­anu, bez ko­niecz­no­ści prze­cho­dze­nia przez ru­chliwą ulicę czy po­ko­ny­wa­nia in­nego ro­dzaju prze­szkód. Dla He­lene naj­waż­niej­szy był ba­sen. Nie prze­pa­dała ani za pia­skiem, ani za ką­pie­lami w na­tu­ral­nych zbior­ni­kach wod­nych.

O dziwo, domy ma­jące bez­po­średni do­stęp do plaży i za­ra­zem po­sia­da­jące ba­sen oka­zały się trudne do zna­le­zie­nia i po sta­ran­nym prze­cze­sa­niu rynku najmu He­lene zna­la­zła tylko jedną nie­ru­cho­mość w Santa Cruz.

Za­pro­po­no­wał, by roz­sze­rzyła pole po­szu­ki­wań nieco da­lej na po­łu­dnie, ale było za późno. Zdą­żyła się już za­ko­chać w tym domu i na­wią­zała kon­takt z wła­ści­cie­lami, któ­rzy w pierw­szej chwili w ogóle nie byli za­in­te­re­so­wani wy­na­ję­ciem swo­jego lo­kum ja­kimś ob­cym Skan­dy­na­wom.

Jed­nak He­lene, swoim zwy­cza­jem, nie dała za wy­graną. Carl nie znał ni­kogo, kto byłby tak uparty jak jego żona. I rze­czy­wi­ście, po kilku ty­go­dniach prze­ko­nała tych lu­dzi, by spę­dzili lato w ich domu na Ar­chi­pe­lagu Sztok­holm­skim, i na­gle za­miana do­mów stała się rze­czy­wi­sto­ścią.

Co do pracy, obie­cał He­lene, że bę­dzie po­zo­sta­wał of­fline, na ile się da, i ogra­ni­czy ko­re­spon­den­cję mej­lową do ab­so­lut­nego mi­ni­mum. Wie­dział, że bę­dzie to trudne, prak­tycz­nie nie­moż­liwe, bo za­kup firmy Stern & Ljung prze­cią­gał się w cza­sie i fi­nał trans­ak­cji do­piero ma­ja­czył gdzieś na ho­ry­zon­cie. Cho­ciaż ne­go­cja­cje do­ty­czące umowy trwały od po­nad sze­ściu mie­sięcy, co rusz ja­kiś nie­istotny szcze­gół dzia­łał jak kij we­tknięty w szpry­chy tego przed­się­wzię­cia.

Wła­ści­wie nie było nic dziw­nego w tym, że wła­ści­cie­lom trudno było sprze­dać firmę. Jak­kol­wiek na to pa­trzeć, ozna­czało to ogromną stratę wi­ze­run­kową dla tego wiel­kiego, dzie­dzi­czo­nego z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie i cie­szą­cego się re­nomą biura nie­ru­cho­mo­ści o ob­ro­tach pra­wie czte­ro­krot­nie więk­szych niż na­le­żąca do Carla firma In­we­sters. In­nymi słowy, trans­ak­cja bu­dziła wiele kon­tro­wer­sji i spo­wo­do­wała nie­małe za­mie­sza­nie na rynku. Szcze­gól­nie w ob­li­czu faktu, że Carl, mimo wie­lo­let­niego do­świad­cze­nia w branży, wciąż ucho­dził za no­wi­cju­sza.

Był to, bez wąt­pie­nia, świetny in­te­res dla obu wła­ści­cieli spółki. Czasy świet­no­ści biura Stern & Ljung już mi­nęły, lecz za­miast umie­rać po­wolną śmier­cią i świe­cić czer­wo­nymi ko­lum­nami cyfr, mo­gło, dzięki no­wo­cze­snemu po­dej­ściu Carla do han­dlu nie­ru­cho­mo­ściami, za­cząć na nowo przy­no­sić zy­ski.

Ostat­nią in­for­ma­cją, jaką ode­brał, za­nim włą­czył tryb sa­mo­lo­towy w te­le­fo­nie, było za­pew­nie­nie, że na­resz­cie udało im się osią­gnąć po­ro­zu­mie­nie w za­kre­sie wszyst­kich pa­ra­gra­fów i anek­sów do umowy. Te­raz Carl cze­kał więc już wła­ści­wie tylko na po­twier­dze­nie od Ra­gnara Se­ve­rina, że wła­śnie wy­sechł atra­ment wszyst­kich nie­zbęd­nych pod­pi­sów. Spo­dzie­wał się tej wia­do­mo­ści do­słow­nie lada chwila, bo w domu, w Sztok­hol­mie, wy­biła już druga w nocy.

Ale je­śliby się oka­zało, że Ra­gnar po­trze­buje jesz­cze kilku go­dzin, Carl nie miałby z tym pro­blemu. Wciąż mieli sporo czasu na ogło­sze­nie tej no­winy, bo giełda otwie­rała się o dzie­wią­tej. Te­raz naj­waż­niej­szą sprawą było utrzy­ma­nie za­jęć zwią­za­nych z pracą w ta­jem­nicy przed He­lene.

Na pierw­szym miej­scu były wa­ka­cje, ich wspólne wa­ka­cje, i wła­śnie te­raz Carl miał szansę ją prze­ko­nać, że to wła­śnie ona, mimo tego, co prze­szli i co so­bie w ostat­nim okre­sie po­wie­dzieli, jest ko­bietą jego ży­cia. Sam ni­gdy w to nie zwąt­pił. W jego oczach żadna inna nie mo­gła się z nią rów­nać i było tak od tam­tego pa­mięt­nego wie­czoru osiem lat temu.

He­lene i jej przy­ja­ciółka sie­działy wtedy kilka sto­li­ków od Carla w re­stau­ra­cji Stu­re­hof w cen­trum Sztok­holmu. On, Ra­gnar i reszta ich ze­społu świę­to­wali wła­śnie in­tratną sprze­daż, lecz w chwili, gdy He­lene od­wza­jem­niła jego spoj­rze­nie, za­po­mniał o pie­nią­dzach, pro­cen­tach i awan­sach.

Kilka go­dzin póź­niej spo­tkali się w ba­rze Oba­ren znaj­du­ją­cym się na ty­łach bu­dynku re­stau­ra­cji. Przy­ja­ciółka He­lene gdzieś znik­nęła, a Carl odłą­czył się od swo­jego to­wa­rzy­stwa i o ile do­brze za­pa­mię­tał, po­sta­wił jej kok­tajl Dark’n’Stormy. Wdali się w roz­mowę, lecz jej blask sku­pił tyle uwagi Carla, że nie za­pa­mię­tał on prak­tycz­nie ani słowa z tego, co usły­szał od niej i co sam jej po­wie­dział. Aż do mo­mentu, w któ­rym po­peł­nił błąd i za­py­tał He­lene, czym się zaj­muje za­wo­dowo.

– In­te­re­su­jesz się mną czy moją pracą? – za­py­tała i od­sta­wiła szklankę. – Pew­nie za­raz bę­dziesz chciał wie­dzieć, ile za­ra­biam.

Za­raz po tym wy­gło­siła długą prze­mowę na te­mat tego, jak wielu lu­dzi wy­biera so­bie pracę nie­świa­do­mie i zu­peł­nym przy­pad­kiem lą­duje w ży­ciu w ta­kim a nie in­nym miej­scu.

– Jak jest w twoim przy­padku? – za­py­tał, pró­bu­jąc roz­luź­nić at­mos­ferę. – Za­li­czasz się do tych lu­dzi?

Miał farta, bo He­lene na­gle się roz­pro­mie­niła.

– Ależ skąd. Nie po­zwo­li­ła­bym przy­pad­kowi kie­ro­wać moim ży­ciem.

Kilka drin­ków póź­niej oboje śmiali się do roz­puku i zdą­żyli roz­wią­zać więk­szość pro­ble­mów tra­pią­cych ludz­kość. Prze­dys­ku­to­wali, czy od­ci­nek z mu­chą w se­rialu Bra­king Bad był naj­lep­szym czy naj­gor­szym mo­men­tem se­zonu, i zgo­dzili się, że na­wet Be­atlesi nie do­ra­stali do pięt Bo­bowi Dy­la­nowi. Mimo to He­lene nie przy­jęła za­pro­sze­nia do apar­ta­mentu Carla w Grand Ho­telu i zo­sta­wiła go w ba­rze z uśmie­chem i pa­lą­cym w po­li­czek po­ca­łun­kiem po­cie­sze­nia.

– Za­cze­kaj! Nie wiem na­wet, jak masz na imię! – za­wo­łał za nią zde­spe­ro­wa­nym gło­sem, do­kład­nie od­zwier­cie­dla­ją­cym jego stan du­cha.

– Imię i za­wód! – rzu­ciła w od­po­wie­dzi, na­wet nie spo­glą­da­jąc przez ra­mię. – Pew­nie za­raz bę­dziesz chciał mój nu­mer te­le­fonu. Je­śli jest nam dane po­now­nie się spo­tkać, na pewno tak się sta­nie. A je­śli nie, dzię­kuję za miły wie­czór.

– Może się prze­sły­sza­łem – od­po­wie­dział, pró­bu­jąc ją za­trzy­mać. – Ale czy ktoś z nas nie twier­dził jesz­cze przed chwilą, że nie po­zwala o ni­czym de­cy­do­wać przy­pad­kowi?

Do­piero wtedy He­lene się od­wró­ciła, po­de­szła do niego i przy­warła ustami do jego ust w po­ca­łunku, po któ­rym Carl za­wsze pra­gnął ta­kich wię­cej. Lecz gdy pod­niósł opusz­czone po­wieki, była już w drzwiach. Se­kundę póź­niej znik­nęła.

Te­raz sie­działa obok, na tyl­nym sie­dze­niu w tak­sówce, tak bli­sko niego, że wy­star­czyło, by lekko się prze­chy­lił i mógł po­czuć jej za­pach i wsłu­chać się w jej spo­kojny od­dech. Na­gle za­pra­gnął ją po­ca­ło­wać. Tak jak ona po­ca­ło­wała go wtedy, w tam­tym ba­rze. To było dawno temu. Nie chciał jed­nak ry­zy­ko­wać, że ją obu­dzi.

Spoj­rzał więc na prze­my­ka­jący za oknem, co­raz gę­ściej za­bu­do­wany kra­jo­braz. Mi­jali nie naj­now­sze już domy zbu­do­wane w naj­róż­niej­szych sty­lach. Jedne miały grube ka­mienne mury, inne wznie­siono z drewna i po­ma­lo­wano na ta­kie ko­lory, że choć wy­glą­dały na po­sta­wione pro­wi­zo­rycz­nie, bez po­rząd­nego oryn­no­wa­nia da­chów i in­nych za­bez­pie­czeń prze­ciwko wil­goci, wy­glą­dały tak do­brze, że wy­wo­ły­wały uśmiech na twa­rzy.

Jed­nak im głę­biej wjeż­dżali w mia­sto, tym domy sta­wały się więk­sze i co­raz bar­dziej luk­su­sowe. Na Santa Cruz Be­ach Carl wy­pa­trzył lu­dzi gra­ją­cych w siat­kówkę i upra­wia­ją­cych inne dys­cy­pliny sportu. Ro­iło się tam od opa­lo­nych pla­żo­wi­czów w naj­róż­niej­szym wieku, wielu z nich nio­sło pod pa­chą de­skę sur­fin­gową. Bez wąt­pie­nia pa­no­wała tu spo­kojna, luźna at­mos­fera, w od­róż­nie­niu od sztok­holm­skiego Stu­re­plan, gdzie lu­dzie nie­ustan­nie usi­ło­wali doj­rzeć, jaki ze­ga­rek nosi roz­mówca po prze­ciw­nej stro­nie stołu ne­go­cja­cyj­nego. Od tego wszyst­kiego, co tak na­prawdę nie miało żad­nego zna­cze­nia.

Chwilę póź­niej prze­ko­nał się jed­nak, jak wy­gląda druga strona me­dalu, bo kilka prze­cznic da­lej tak­sówka za­trzy­mała się na mo­ment przy kio­sku z prasą. Na pierw­szych stro­nach ga­zet wid­niał por­tret dłu­go­wło­sego blon­dyna z na­gim, spa­lo­nym słoń­cem, mu­sku­lar­nym tor­sem. „Wciąż ani śladu bez­dom­nego Ju­stina!”, gło­siły na­główki i Carl od­ru­chowo upew­nił się, czy tak­sów­karz na pewno za­blo­ko­wał wszyst­kie drzwi.

Miał świa­do­mość, że to prze­sa­dzona re­ak­cja, choć wie­dział, że wiele miejsc na za­chod­nim wy­brzeżu Sta­nów Zjed­no­czo­nych zmaga się z pro­ble­mem ro­sną­cej liczby bez­dom­nych oraz prze­stęp­czo­ścią zwią­zaną z tym zja­wi­skiem.

To jed­nak nie było jego zmar­twie­nie. Dla od­miany nie miało to nic wspól­nego z kup­nem czy sprze­dażą nie­ru­cho­mo­ści, nie mu­siał ana­li­zo­wać tych da­nych, pró­bu­jąc zbić cenę. Był na wa­ka­cjach i choć wie­dział, że po­trze­buje paru dni, by zwol­nić ob­roty, nie za­mie­rzał mar­no­wać czasu i chciał się cie­szyć każdą chwilą wol­no­ści.

.

– Mój Boże, jak tu pięk­nie!

Kie­rowca le­d­wie zdą­żył skrę­cić w Ple­asure Po­int Drive i wje­chać na pod­jazd, gdy He­lene wy­pa­dła z auta i ru­szyła w stronę domu.

– Co nie, Carl?

Przy­sta­nęła, od­wró­ciła się i spoj­rzała na Carla.

– Ow­szem, He­lene, ow­szem – od­po­wie­dział, zer­ka­jąc na kie­rowcę wy­pa­ko­wu­ją­cego ich wa­lizki z ba­gaż­nika. – Rze­czy­wi­ście. Pięk­nie – do­dał dla pew­no­ści, bo wie­dział, że jego żona jest obec­nie wy­jąt­kowo wraż­liwa. Każde za­wa­ha­nie z jego strony gro­ziło zra­nie­niem jej uczuć, a to była ostat­nia rzecz, ja­kiej by so­bie ży­czył.

Nie­ważne, że dom wcale nie wy­wo­ły­wał efektu „wow”, a jego stan­dard był o wiele niż­szy niż ich nie­ru­cho­mo­ści w Sztok­hol­mie. Li­czyło się tylko to, że są tu­taj we dwoje, i to, co będą tu ro­bili. Bo dzięki temu ich re­la­cja wróci na wła­ściwy tor. I tak na­prawdę ten dom, mimo nie­do­cią­gnięć, wy­da­wał się cał­kiem w po­rządku. Ka­mienna fa­sada ga­rażu wy­glą­dała so­lid­nie, w ogro­dzie ko­ły­sały się na wie­trze wy­so­kie palmy, a cała część miesz­kalna miała wi­dok na mo­rze. Carl nie spo­dzie­wał się ni­czego in­nego, bo wio­sną He­lene po­ka­zała mu zdję­cia tej nie­ru­cho­mo­ści.

Mimo to, gdy tylko wrę­czył tak­sów­ka­rzowi na­pi­wek, ja­kiś we­wnętrzny głos ka­zał mu wy­słać do Mirji krótką wia­do­mość. Wcze­śniej za­dbał o to, by Mirja do­sto­so­wała swoje go­dziny pracy do strefy cza­so­wej, w któ­rej miał spę­dzić naj­bliż­sze ty­go­dnie. „Po­trzebna mi li­sta do­brych ho­teli w oko­licy. Asap”.

Nie poj­mo­wał, dla­czego nie przy­je­chał tu z co naj­mniej kil­koma wstęp­nymi re­zer­wa­cjami na wszelki wy­pa­dek. Ow­szem, uro­czy­ście przy­rzekł He­lene, że tym ra­zem zdaje się na nią, ale prze­cież nic nie stało na prze­szko­dzie, by miał w za­na­drzu plan B, a może na­wet C.

– Carl, ależ tu bę­dzie cu­dow­nie, zo­ba­czysz! – wy­krzyk­nęła za jego ple­cami. – Czuję to całą sobą.

Nie był prze­ko­nany, że będą mu­sieli zmie­nić miesz­ka­nie. Cho­dziło ra­czej o to, by mieć coś w za­na­drzu. Dys­po­no­wać moż­li­wo­ścią, która, na­wet je­śli miała po­zo­stać nie­wy­ko­rzy­stana, za­pewni mu spo­kój du­cha.

– Nie są­dzisz? – do­py­ty­wała He­lene. Carl dys­kret­nie wsu­nął te­le­fon do kie­szeni ma­ry­narki i od­wró­cił się do żony.

– Ja­sne, bę­dzie cu­dow­nie – za­pew­nił i uśmiech­nął się z ta­kim wy­sił­kiem, że gdyby miał tak zo­stać przez dłuż­szy czas, na­ba­wiłby się za­kwa­sów w po­licz­kach. – Dla­czego mia­łoby nie być? – Czuł się tak, jakby stą­pał po li­nie. Mu­siał uwa­żać na każdy krok. Wie­dział, że na­wet naj­sub­tel­niej­szy wy­raz jego twa­rzy jest pod­da­wany skru­pu­lat­nej ana­li­zie pod wielką lupą. Mu­siał wa­żyć nie tylko każde słowo, lecz także każdą sy­labę.

– Bo nie lu­bisz ni­komu od­da­wać kon­troli. – He­lene po­de­szła i po­ło­żyła mu ręce na bar­kach. – Bo zgoda na to, by ktoś inny prze­jął do­wo­dze­nie, to twój naj­więk­szy kosz­mar. Ale za­ufaj mi. To do­kład­nie to, czego nam te­raz po­trzeba.

– Świet­nie – od­parł i uśmiech­nął się tak, jakby od tego uśmie­chu za­le­żało jego ży­cie.

– Nie po­doba ci się tu – stwier­dziła He­lene po chwili mil­cze­nia, którą spę­dziła na wpa­try­wa­niu mu się w oczy. – Wi­dzę to po to­bie. Uwa­żasz, że to okropne miej­sce, prawda?

– Skąd ci to przy­szło do głowy? Prze­cież mó­wię, że wszystko wy­gląda świet­nie.

– Ow­szem, ale czuję, że je­steś nie­za­do­wo­lony i...

– Ko­cha­nie – prze­rwał jej w po­ło­wie zda­nia. – Może wej­dziemy do środka i ro­zej­rzymy się po domu, za­miast wy­cią­gać po­chopne wnio­ski?

He­lene prze­wier­ciła go wzro­kiem, jakby usi­ło­wała zna­leźć ja­kieś nie­pra­wi­dło­wo­ści, ale w końcu kiw­nęła głową, zdjęła dło­nie z jego bar­ków i ru­szyła w stronę bu­dynku.

– I wcale nie masz ra­cji! – za­wo­łał za nią, cią­gnąc wa­lizki po pod­jeź­dzie. – Uwa­żam, że bę­dzie nam tu świet­nie. Na­prawdę su­per!

Nie od­po­wie­działa. Po­de­szła do drzwi, schy­liła się i zaj­rzała pod wy­cie­raczkę.

„Jak ci idzie?” – na­pi­sał ukrad­kiem do Mirji, kiedy He­lene szu­kała klu­czy. „Zna­la­złaś coś?”

– Po­wie­dzieli, że scho­wają je tu­taj. – He­lene od­rzu­ciła wy­cie­raczkę i ro­zej­rzała się wo­kół.

– Masz na my­śli klu­cze? – za­py­tał.

– Tak, miały le­żeć pod wy­cie­raczką.

– Je­steś pewna, że cho­dziło o tę wy­cie­raczkę, a nie ja­kąś inną?

– Tak. Un­der the car­pet in front of the main en­trance[1]. Prze­cież to jest główne wej­ście. – He­lene pod­jęła drugą próbę, pod­nio­sła wy­cie­raczkę i spraw­dziła jej spód, by się upew­nić, że klu­cze nie przy­cze­piły się do ma­te­riału. – Nie ma ich, Carl. Nie ma tu żad­nych klu­czy. – Rzu­ciła wy­cie­raczkę na zie­mię i ciężko wes­tchnęła. – A je­śli za­po­mnieli nam je zo­sta­wić? Co wtedy zro­bimy? Nie do­sta­niemy się do środka?

– Ja­sne, że się do­sta­niemy – od­parł Carl. – Mu­szą gdzieś tu­taj być.

– Spraw­dzi­łam dwa razy i nie ma. – He­lene roz­ło­żyła ręce i znów wes­tchnęła.

– Ko­cha­nie, nie de­ner­wuj się. Zajmę się tym i wszystko się ułoży. Po­wiedz mi jesz­cze raz, co do­kład­nie na­pi­sali ci wła­ści­ciele.

– To, co po­wie­dzia­łam. Un­der the car­pet in front of the main en­trance.

– Mogę zo­ba­czyć tego mejla? – za­py­tał, na­ci­ska­jąc na klamkę. Szarp­nął lekko, by stwier­dzić to, czego się spo­dzie­wał.

– Po co? Nie wie­rzysz mi?

– Wie­rzę. Chcę tylko zo­ba­czyć to na wła­sne oczy.

– Na­pi­sali, że klu­cze będą pod wy­cie­raczką przed głów­nym wej­ściem. O ile do­brze pa­mię­tam, na końcu tego zda­nia była kropka. I to wszystko.

– Okej, w ta­kim ra­zie mu­simy do nich za­dzwo­nić.

– Za­dzwo­nić? Te­raz? – zdzi­wiła się He­lene. – U nas jest trze­cia w nocy. Na pewno śpią.

– I co z tego? – Carl wzru­szył ra­mio­nami. – Nic na to nie po­ra­dzę. Daj mi nu­mer, ja za­dzwo­nię.

– Nie, nie bę­dziemy wy­dzwa­niali i za­wra­cali im głowę. Po­zwól mi się tym za­jąć.

– Po­zwo­li­łem. I pro­szę, tak to się skoń­czyło.

Nie chciał, by to ostat­nie zda­nie za­brzmiało aż tak ostro. Gdy tylko wy­po­wie­dział te słowa, na­tych­miast do­strzegł, jak prze­bi­jają cie­niutką war­stwę ochronną He­lene. Za­wsze tak ro­bił. Prze­kra­czał usta­loną gra­nicę, kiedy tylko po­czuł znie­cier­pli­wie­nie czy po­iry­to­wa­nie.

Nie zmie­niało to jed­nak faktu, że ra­cja była po jego stro­nie. Nie­raz pro­po­no­wał He­lene, że przej­mie ko­re­spon­den­cję z wła­ści­cie­lami i do­pnie wszyst­kie szcze­góły, żeby unik­nąć wła­śnie ta­kich nie­po­ro­zu­mień. Lecz He­lene nie chciała o tym sły­szeć. Za­pew­niała go, że nad wszyst­kim pa­nuje, a on, dla od­miany, może so­bie od­pu­ścić i cie­szyć się, że ktoś inny od­wala całą ro­botę. A te­raz stali tu bez klu­czy do domu, w któ­rym mieli spę­dzić naj­bliż­szy mie­siąc.

– Prze­pra­szam cię – po­wie­dział, pod­cho­dząc do niej. – Głu­pio to za­brzmiało. Wcale nie mia­łem tego na my­śli.

– Ja­sne... a co mia­łeś?

– Tylko tyle, że być może le­piej by było, gdy­by­śmy... Albo wiesz co? Nie­ważne. Mam jet lag i prze­ma­wia przeze mnie zmę­cze­nie.

– Okej. – He­lene przy­tak­nęła i otarła oczy.

– Chodź, znaj­dziemy te klu­cze. – Carl miał ochotę ją przy­tu­lić, lecz coś go przed tym po­wstrzy­mało i tylko po­ło­żył dłoń na jej ra­mie­niu.

– Ale co bę­dzie, je­śli ich nie znaj­dziemy? Nie mo­żemy prze­cież szu­kać ich w nie­skoń­czo­ność.

– Na pewno gdzieś tu­taj są – od­parł i w na­stęp­nej chwili po­czuł wi­bro­wa­nie te­le­fonu w kie­szeni. – Nikt się nie go­dzi na za­mianę domu z kimś z dru­giego krańca globu, żeby po­tem nie prze­ka­zać mu klu­czy. To po pro­stu nie­moż­liwe. – Za­milkł i pod­niósł jedną z dwóch do­ni­czek z kak­tu­sami, by spraw­dzić, czy coś pod nią nie leży. I ow­szem, le­żało. – O pro­szę. A nie mó­wi­łem? Tu­taj są. – Pod­niósł pęk klu­czy i po­ma­chał nim w po­wie­trzu. – Co ty byś beze mnie zro­biła?

– Nie mam po­ję­cia – od­parła He­lene, za­śmiała się krótko i ode­brała od niego klu­cze. – Miały być pod wy­cie­raczką. Tak na­pi­sali. Je­stem tego pewna.

– Ko­cha­nie, dajmy już temu spo­kój. Prze­cież nic się nie stało.

– Wiem. Ale zgo­dzisz się, że nie można pi­sać jed­nego, a po­tem...

– He­lene... nie wiem, jak u cie­bie z jet la­giem, ale je­śli za chwilę nie wej­dziemy do tego domu, usnę tu na sto­jąco.

– Prze­pra­szam – od­parła He­lene i od­wró­ciła się ku drzwiom. – Ale to ta­kie... – za­mil­kła i wes­tchnęła – ...mę­czące – do­koń­czyła.

– No wi­dzisz, wiesz, jak się czuję – od­parł Carl. Gdy He­lene otwie­rała drzwi, wy­jął te­le­fon z kie­szeni i od­czy­tał wia­do­mość od Mirji.

„Trudno zna­leźć w tym ter­mi­nie coś w przy­zwo­itym stan­dar­dzie. Naj­lep­sza opcja to Sanc­tu­ary Be­ach Re­sort ka­wa­łek da­lej na po­łu­dnie, w stronę Mon­te­rey. Na ra­zie nie mają nic wol­nego, ale w czwar­tek zwal­nia się apar­ta­ment z wi­do­kiem na ocean. Za­re­zer­wo­wać?”

Czwar­tek był za cztery dni, lecz nie dało się temu za­ra­dzić, więc Carl ode­słał jej szyb­kie „Tak”. Tym­cza­sem He­lene otwo­rzyła drzwi i we­szła do holu.

– Mó­wi­łem, że wszystko bę­dzie do­brze! – za­wo­łał za nią w tej sa­mej chwili, w któ­rej te­le­fon znów za­wi­bro­wał mu w kie­szeni.

„Na ile nocy?”

„Na do­bry po­czą­tek na ty­dzień” – od­pi­sał, za­cze­kał na „okej” i do­piero wtedy wziął wa­lizki i wniósł je do środka.

Wy­star­czyły cztery kroki w holu, by wpa­dła mu do głowy myśl, że być może He­lene mimo wszystko miała ra­cję z tymi klu­czami.

Wi­dział wcze­śniej zdję­cia tego domu. Nie było ich wiele, naj­wy­żej kil­ka­na­ście. He­lene po­ka­zała mu je na kom­pu­te­rze. Fo­to­gra­fie zro­biono za­równo z ze­wnątrz bu­dynku, jak i w środku, i obej­rzeli je, za­nim He­lene pod­jęła osta­teczną de­cy­zję o za­mia­nie do­mów. Na ze­wnątrz wszystko wy­glą­dało tak, jak Carl za­pa­mię­tał, i ani przez mo­ment nie wąt­pił, że tra­fili w nie­wła­ściwe miej­sce. Tu­taj, w środku, nie był już tego taki pe­wien.

Układ po­miesz­czeń wy­da­wał się ten sam, co na zdję­ciach. Kuch­nia prze­cho­dziła w duży sa­lon z otwar­tym ko­min­kiem po pra­wej. Za szkla­nymi drzwiami wi­dać było ta­ras z ba­se­nem, a da­lej roz­po­ście­rało się bez­kre­sne mo­rze.

I na tym ko­niec zna­jo­mych wi­do­ków. Całą resztę za­pa­mię­tał cał­kiem ina­czej. Przy­kła­dowo, tu i tam na ścia­nach wi­siały lu­stra, któ­rych nie było na zdję­ciach, po­dob­nie było z ka­napą. Ow­szem, na jed­nej z fo­to­gra­fii była ka­napa, ale biała, a nie w ko­lo­rze wy­bla­kłej na słońcu mięty.

I te ob­razy. Za­pa­mię­tał coś eks­klu­zyw­nego i gu­stow­nego, za­cie­ka­wił się na­wet, kto je na­ma­lo­wał, bo przy­szło mu na myśl, by ku­pić so­bie kilka po­dob­nych, ale te, które miał przed oczami te­raz, wy­glą­dały jak dzieło ko­goś, kto skoń­czył week­en­dowy kurs ma­lar­stwa ze szta­lu­gami, pędz­lami i far­bami wli­czo­nymi w cenę.

Nie wspo­mi­na­jąc o za­sło­nach w hi­ste­ryczne wzorki, bu­kie­tach su­szo­nych kwia­tów i po­roz­sta­wia­nej w róż­nych miej­scach ko­lek­cji por­ce­la­no­wych zwie­rzą­tek. Nic z tego nie za­ła­pało się do zdjęć, które po­ka­zała mu He­lene. A przy­naj­mniej nic ta­kiego nie utkwiło mu w pa­mięci. Ow­szem, miał głowę za­jętą kup­nem Stern & Ljung, a wła­ści­ciele tego domu zmie­nili zda­nie z dnia na dzień i trzeba było pod­jąć szybko de­cy­zję. Ale był pe­wien, że zwró­ciłby uwagę na ta­kie szcze­góły, nie­ważne, jak byłby za­jęty i ze­stre­so­wany. Nie miał co do tego wąt­pli­wo­ści. Zresztą to samo do­ty­czyło He­lene.

– Boże, jak do­brze, że już tu je­ste­śmy – wes­tchnęła. – Czy ty też je­steś taki spra­gniony, ko­cha­nie?

Carl spoj­rzał na swoją żonę. Stała w kuchni i opróż­niała dusz­kiem szklankę wody, naj­wy­raź­niej nie­wzru­szona zmie­nio­nym wy­stro­jem wnę­trza.

– Chodź, na­pij się cze­goś, za­nim pad­niesz z od­wod­nie­nia – do­dała, po­now­nie na­peł­nia­jąc na­czy­nie.

Pod­szedł i przy­jął od niej szklankę.

– Je­steś pewna, że można tu pić wodę z kranu? – za­py­tał.

Po­tak­nęła.

– Pij, śmiało. Wy­glą­dasz, jak­byś bar­dzo tego po­trze­bo­wał.

Carl wziął kilka du­żych ły­ków i po­czuł, że jego żona miała ra­cję. Wy­dało mu się, że jego or­ga­nizm wchło­nął wodę, nim zdą­żyła do­trzeć do żo­łądka.

He­lene na­peł­niła szklankę ko­lejny raz.

– Pro­szę, wy­pij jesz­cze tro­chę – po­wie­działa.

Opróż­niw­szy na­czy­nie, Carl po­czuł, że po­ziom pły­nów w jego or­ga­ni­zmie wraca do normy. I może w tym tkwił cały pro­blem. Gdy ob­ni­żał mu się po­ziom cu­kru we krwi, od razu wpa­dał w złość. Dla­tego za­wsze no­sił przy so­bie to­rebkę orze­chów i gorzką cze­ko­ladę.

Ale z ja­kiejś przy­czyny za­po­mniał spa­ko­wać je na drogę, a to było nie w jego stylu. Do tego stop­nia, że urzą­dził w sa­mo­lo­cie małą awan­turę i wy­wró­cił do góry no­gami za­war­tość swo­jego ba­gażu pod­ręcz­nego, bo był pe­wien, że tam są.

Ale do tej chwili zdą­żył już o tym za­po­mnieć i gdyby w na­stęp­nej se­kun­dzie nie do­strzegł śladu szminki na szklance, z któ­rej wła­śnie wy­pił wodę, jego uśmiech byłby au­ten­tyczną próbą oka­za­nia po­zy­tyw­nego na­sta­wie­nia. Te­raz jed­nak przy­po­mi­nał je­dy­nie dzi­waczny gry­mas.

– Co znowu? – He­lene spoj­rzała na niego tak, jakby tylko cze­kała na ko­lejne pre­ten­sje.

Szklanka była upać­kana szminką. Ró­żową szminką.

– Nic – od­po­wie­dział, krę­cąc głową. – Wszystko w po­rządku. W naj­lep­szym po­rządku. – He­lene była nie­uma­lo­wana, zresztą ni­gdy nie wpa­dłoby jej do głowy po­ma­lo­wać usta ró­żem ni­czym w la­tach osiem­dzie­sią­tych.

– Prze­cież wi­dzę, że coś jest nie tak. – Po­wio­dła wzro­kiem za jego spoj­rze­niem, ode­brała od niego szklankę i po­pa­trzyła na nią pod świa­tło. – Co to jest? Szminka?

– Nie chce być ina­czej – od­parł Carl, wzru­sza­jąc ra­mio­nami.

– Fuj – skrzy­wiła się i szybko wło­żyła na­czy­nie do zle­wo­zmy­waka, jakby na­gle usły­szała, że trzyma w ręce coś za­ka­żo­nego śmier­telną cho­robą. – Ale wiesz co? – do­dała po chwili. – Te­raz so­bie przy­po­mi­nam, że wła­ści­ciele na­pi­sali, że nie byli tu­taj od dłuż­szego czasu, a firma sprzą­ta­jąca nie stara się zbyt­nio, kiedy dom stoi pu­sty.

– Okej – od­parł Carl, ocie­ra­jąc usta wierz­chem dłoni. – No to się wy­ja­śniło...

– Co się wy­ja­śniło? Co chcesz przez to po­wie­dzieć?

– Nic ta­kiego, tylko tyle, że... – Znów wzru­szył ra­mio­nami i prze­su­nął pal­cem po oka­pie nad ku­chenką. – To tro­chę nie­chlujne nie pa­no­wać nad wła­snym do­mem.

He­lene wes­tchnęła za jego ple­cami.

– Wie­dzia­łam, że tak bę­dzie. Po pro­stu wie­dzia­łam.

– Że jak bę­dzie? Co ja ta­kiego zro­bi­łem?

– Znowu prze­sa­dzasz. Za­wsze tak jest, kiedy cho­dzi o sprzą­ta­nie. Je­den mały pa­pro­szek i wpa­dasz w szał.

– Mały pa­pro­szek? – Carl po­de­tknął jej pod nos brudny pa­lec. – To na­zy­wasz pa­prosz­kiem? – Za­milkł w ocze­ki­wa­niu na re­ak­cję, ale He­lene mil­czała i za mo­ment, tro­chę za późno, zdał so­bie sprawę, że ma czy­stą opuszkę. – He­lene, wy­bacz mi – do­dał z cięż­kim wes­tchnie­niem. – Mo­żemy od­ciąć grubą kre­ską to, co po­wie­dzia­łem do tej pory, i roz­pa­ko­wać rze­czy? Po pro­stu od ja­kie­goś czasu je­cha­łem na opa­rach, to wszystko. Bę­dzie nam tu świet­nie, zo­ba­czysz. Na­prawdę su­per. Już do­brze?

He­lene po­tak­nęła, lecz miała spusz­czony wzrok, a drże­nie jej pod­bródka świad­czyło o tym, że nie tylko on jest zmę­czony.

– Wiesz co? – ode­zwał się znowu, pró­bu­jąc spoj­rzeć jej w oczy. – Chodź, roz­pa­ku­jemy rze­czy, za­nim zrobi się za późno.

– Sta­ra­łam się, żeby było jak naj­le­piej – od­parła ła­mią­cym się gło­sem. – Nie ro­zu­miesz? Chcia­łam, że­by­śmy wresz­cie mieli czas dla sie­bie. I sku­pili się na so­bie. Tylko ty i ja, i żad­nych lu­dzi wo­kół. Żad­nych ko­le­gów z pracy, żad­nych przy­ja­ciół. Żad­nej ob­sługi ho­te­lo­wej, która w kółko się na­przy­krza. Nic z tego, z czym mam do czy­nie­nia na co dzień. Wiem, że sami so­bie wy­bra­li­śmy ta­kie ży­cie i że to nam pa­suje, ale cza­sem czuję się przez to wy­prana z sił. Nie wspo­mi­na­jąc o na­szym związku. A po ostat­nich sze­ściu mie­sią­cach na­prawdę bra­kuje nam ener­gii. Pro­szę cię więc, mo­żesz cho­ciaż spró­bo­wać?

– Ja­sne, że tak, prze­cież wiesz.

– Mó­wisz po­waż­nie? Tak na­prawdę?

Po­de­szła i ku za­sko­cze­niu Carla na­gle go ob­jęła. Mi­nęło kilka se­kund, nim od­wza­jem­nił uścisk. Do­tknęła go już drugi raz, od­kąd wy­lą­do­wali. To wię­cej niż przez ostat­nich kilka mie­sięcy. Carl zdą­żył zwąt­pić, że jesz­cze kie­dy­kol­wiek do­świad­czy ta­kiej bli­sko­ści jej ciała. Jed­nak stała tuż przy nim, mocno obej­mu­jąc go ra­mio­nami.

– Dzię­kuję – rzu­ciła po chwili mil­cze­nia i wtu­liła głowę w jego pierś. – Wiem, jaki to dla cie­bie dys­kom­fort. Dzię­kuję, że się sta­rasz. Obie­cuję ci, że ju­tro z sa­mego rana za­dbam o to, że­byś nie oglą­dał wię­cej szkla­nek ze śla­dami szminki. Nie bę­dziesz mu­siał kiw­nąć pal­cem. Obie­cuję. Wszyst­kim się zajmę, okej?

– Okej – od­parł i kiw­nął głową. – Bę­dzie świet­nie. Chęt­nie ci po­mogę. W końcu cho­dzi o to, że­by­śmy ze sobą po­byli, prawda?

– Ale? – rzu­ciła He­lene, wy­pusz­cza­jąc go z ob­jęć.

– Ale co?

– Jest coś jesz­cze, prawda? Ja­kiś inny pro­blem.

– He­lene... – Carl urwał, by za­sta­no­wić się nad do­bo­rem słów. – Nie będę uda­wał, że wo­lał­bym się za­trzy­mać w ho­telu z pełną ob­sługą, je­dze­niem pod­su­wa­nym pod nos i ręcz­ni­kami wy­mie­nia­nymi każ­dego dnia. Ty wo­lisz coś in­nego, w po­rządku, na pewno masz ra­cję. To nam do­brze zrobi.

– Ale? – po­wtó­rzyła He­lene, prze­wier­ca­jąc go wzro­kiem.

– Nie wiem, jak to ująć... – Zła­pał się na tym, że ucieka wzro­kiem, i zmu­sił się, by spoj­rzeć żo­nie w oczy. – Coś mi pod­po­wiada, że... nie wiem, skąd to uczu­cie, ale nie mogę ode­przeć wra­że­nia, że coś jest nie tak z tym do­mem. Coś się tu nie zga­dza.

– Carl, by­łeś prze­ciwny tej za­mia­nie, od­kąd...

– Nie, nie cho­dzi o za­mianę – prze­rwał jej. – Ro­zu­miem, że wła­ści­ciele od dawna tu nie za­glą­dali, ro­zu­miem, że firma sprzą­ta­jąca za­nie­dbała swoją ro­botę. Niech bę­dzie, że to nie ich wina. Coś ta­kiego może się przy­tra­fić każ­demu, cho­ciaż nie mie­ści mi się w gło­wie, dla­czego po pro­stu nie zmie­nili tej firmy. To ich sprawa, nie będę w to wni­kał. Ale te ob­razy... Prze­cież po­ka­za­łaś mi zdję­cia. Pa­mię­tasz? Te, które przy­słali ci mej­lem.

– Pa­mię­tam. I co z nimi?

– To wnę­trze wy­glą­dało na nich cał­kiem ina­czej – oznaj­mił, roz­kła­da­jąc ręce.

– Jak to ina­czej?

– Cóż... albo we­szli­śmy do złego domu, albo zdję­cia, które do­sta­łaś, są sprzed kilku lat. Albo de­kad... Chyba że spe­cjal­nie na nasz przy­jazd wy­mie­nili ob­razy, roz­ło­żyli na par­kie­cie tę starą wy­tartą wy­kła­dzinę i po­roz­wie­szali na ścia­nach masę lu­ster i te ru­pie­cie ku­pione na pchlim targu. Mó­wiąc szcze­rze, te dwie ostat­nie rze­czy uwa­żam za wy­jąt­kowo dziwne i je­śli się okaże, że to wła­ściwy ad­res, mów, co chcesz, ale zo­sta­li­śmy zwy­czaj­nie na­cią­gnięci. – Za­milkł i wzru­szył ra­mio­nami. – Cho­ciaż wła­ściwe słowo brzmi „orżnięci”. I kiedy so­bie po­my­ślę, że ci lu­dzie sie­dzą so­bie te­raz w na­szym domu, mam ochotę...

– Chwi­leczkę, chwi­leczkę... – prze­rwała mu He­lene, od­da­la­jąc się od niego o ko­lejny krok. – Chyba ro­zu­miesz, że ist­nieje jesz­cze jedno wy­ja­śnie­nie, prawda?

– Niby ja­kie?

– Że coś źle za­pa­mię­ta­łeś. Że na zdję­ciach, które ci po­ka­za­łam, było do­kład­nie to, co tu­taj wi­dzisz. Bo ja, szcze­rze mó­wiąc, sama nie­wiele z nich za­pa­mię­ta­łam.

Carl po­krę­cił głową.

– O nie, pa­mię­tam je bar­dzo do­brze. – Był pe­wien, co mówi. – Mam je przed oczami i wszystko tu­taj wy­glą­dało ina­czej. – Cał­kiem pe­wien. – Ale na pewno masz je w skrzynce, więc wy­star­czy na nie spoj­rzeć i spraw­dzić.

– Ra­cja, na pewno gdzieś tam są. – He­lene wy­jęła te­le­fon i za­częła prze­szu­ki­wać pocztę. – To było w maju, prawda?

– Tak.

– O, są, pro­szę bar­dzo – rzu­ciła po chwili. – O tym mó­wi­łeś?

Carl ode­brał od niej ko­mórkę, otwo­rzył pierw­sze zdję­cie i po­więk­szył ja­kiś szcze­gół wy­brany na chy­bił tra­fił. Po­tem ko­lejny i jesz­cze je­den, aż się prze­ko­nał, że nie miał ra­cji. Fo­to­gra­fia przed­sta­wiała do­kład­nie ten sam sa­lon, w któ­rym te­raz się znaj­do­wali. Na pół­kach stały te same por­ce­la­nowe szpar­gały, na ścia­nach wi­siały te same pa­skudne ob­razy, a w wa­zo­nach tkwiły te same wiech­cie su­chych kwia­tów.

Otwo­rzył na­stępne zdję­cia, wszyst­kie przed­sta­wiały to samo wnę­trze. Wier­nie od­da­wały rze­czy­wi­stość. Lu­stra wi­siały w tych sa­mych dzi­wacz­nych miej­scach, ka­napa miała ko­lor mię­to­wej zie­leni, a na pod­ło­dze le­żała stara wy­kła­dzina. Zga­dzał się każdy szcze­gół.

Zu­peł­nie jakby fo­to­gra­fie wy­ko­nano do­słow­nie chwilę temu, choć w mejlu wid­niała data 5 maja, więc od wy­sła­nia ich mi­nęły trzy mie­siące. To nie były zdję­cia, które wi­dział wcze­śniej. A może jed­nak? Może rze­czy­wi­ście źle je za­pa­mię­tał?

– W po­rządku – oznaj­mił w końcu i po­ki­wał głową. Głów­nie po to, by coś po­wie­dzieć. – Wy­gląda na to, że masz ra­cję. Wi­docz­nie szwan­kuje mi pa­mięć. – Przede wszyst­kim jed­nak po­trze­bo­wał czasu do na­my­słu. – Może się po pro­stu nie przyj­rza­łem. – Ale mu­siał z tym za­cze­kać. – Za­dbamy o to, żeby ktoś tu po­sprzą­tał, i bę­dzie świet­nie.

– Już to mó­wi­łeś. I to nie raz. Py­ta­nie brzmi, czy mó­wisz to szcze­rze, czy tylko po to, żeby nie zro­bić mi przy­kro­ści – od­parła He­lene.

– Oczy­wi­ście, że szcze­rze. Cho­ciaż je­stem tak zmę­czony, że był­bym go­tów obie­cać ci wszystko, by­le­bym tylko mógł się po­ło­żyć.

He­lene się ro­ze­śmiała i po­gła­dziła go po po­liczku.

– Carl, wiem, że je­steś pad­nięty. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach spał­byś już od pię­ciu go­dzin. Ale mu­sisz jesz­cze chwilkę wy­trzy­mać, bo mam dla cie­bie nie­spo­dziankę, która nie może za­cze­kać.

– Jaką nie­spo­dziankę?

– Ko­cha­nie, daj mi chwilę. Wiem, że nie zno­sisz nie­spo­dzia­nek, ale ta ci się spodoba, obie­cuję. Za­ufaj mi, wyjdź na ta­ras i roz­łóż się na jed­nym z tych le­ża­ków przy ba­se­nie. Za­raz do cie­bie do­łą­czę, tylko się szyb­ciutko przy­go­tuję.

Już miał coś po­wie­dzieć, za­py­tać, czy to na pewno nie może za­cze­kać do ju­tra, kiedy się wy­śpi i bę­dzie miał wię­cej siły, by do­ce­nić jej sta­ra­nia. Lecz tylko po­ki­wał głową, wy­mam­ro­tał krót­kie „okej” i ru­szył przez za­gra­cony sa­lon ku szkla­nym drzwiom, pró­bu­jąc so­bie wmó­wić, że na­prawdę źle za­pa­mię­tał te zdję­cia. Że wszystko wy­glą­dało na nich do­kład­nie tak, jak to, co wi­dział te­raz wo­kół sie­bie, i że wszystko jest w naj­lep­szym po­rządku.

.

Szczur był, rzecz ja­sna, nie­żywy, ale nie­za­prze­czal­nie uno­sił się na po­wierzchni kry­sta­licz­nie czy­stej wody w ba­se­nie. Przede wszyst­kim jed­nak był ogromny. Miał ze trzy­dzie­ści pięć, może na­wet czter­dzie­ści cen­ty­me­trów dłu­go­ści. Nie li­cząc ogona.

– O ja pier­dolę... – Carl od­wró­cił wzrok, ale i tak po­czuł mdło­ści. Pa­lące soki tra­wienne pod­je­chały mu do gar­dła.

Na szczę­ście miał pu­sty żo­łą­dek, cho­ciaż na uła­mek se­kundy przy­szło mu na myśl, że tkwi w nim szczur. Tak samo długi, ku­dłaty i spuch­nięty, jak gry­zoń w ba­se­nie, z tą róż­nicą, że ten w brzu­chu był żywy i wła­śnie pró­bo­wał się wy­do­stać. Gdyby Carl spoj­rzał te­raz w dół, z pew­no­ścią uj­rzałby po­ru­sza­jące się wy­brzu­sze­nia pod spo­coną ko­szulą.

Do ni­czego nie od­czu­wał ta­kiego wstrętu jak do szczu­rów. Mimo to wciąż stał nad ba­se­nem i pró­bo­wał utrzy­mać rów­no­wagę, ma­new­ru­jąc siatką na o wiele za krót­kim drążku, i de­spe­racko sta­rał się wy­cią­gnąć z wody mar­twego gry­zo­nia.

Jak do tego do­szło? Prze­cież nie mi­nęła jesz­cze go­dzina, od­kąd sie­dział w tak­sówce i roz­ko­szo­wał się wi­do­kiem oce­anu, tak pięk­nym, że nie był w sta­nie ogar­nąć go zmy­słami. Zu­peł­nie jakby wczo­raj­szego wie­czoru ostro za­ba­lo­wał, a te­raz nie po­tra­fił od­two­rzyć w pa­mięci se­kwen­cji zda­rzeń, bo bra­ko­wało waż­nego ele­mentu ukła­danki, by sy­tu­acja, w ja­kiej się zna­lazł, miała ja­kiś sens.

Se­kundę po tym, jak uj­rzał w ba­se­nie tego na­puch­nię­tego szczura, na­brał ochoty, aby od­wró­cić się na pię­cie i uciec do domu. Tyle z pew­no­ścią za­pa­mię­tał. Wszystko, co wy­da­rzyło się póź­niej, po­zo­sta­wało nie­ja­sne. Na przy­kład nie ro­zu­miał, dla­czego nie ru­szył się z miej­sca.

Naj­sen­sow­niej­szym wy­ja­śnie­niem, ja­kie przy­szło mu do głowy, było to, że zmę­cze­nie po­łą­czone z szo­kiem po­zba­wiły go sił do pod­ję­cia ja­kiej­kol­wiek de­cy­zji, tkwił więc w miej­scu, ze wzro­kiem wbi­tym w mar­twego zwie­rzaka.

Za­pewne zdą­żyło mi­nąć tylko kilka se­kund, nim pisk He­lene wy­rwał go z odrę­twie­nia i zmu­sił do pod­ję­cia ja­kichś dzia­łań. Wrza­snęła tak prze­ni­kli­wie i w jej gło­sie było tyle pa­niki, że Carl na­tych­miast się od­wró­cił i od­ru­chowo ob­jął żonę, pró­bu­jąc ochro­nić ją przed ca­łym złem tego świata. W na­stęp­nej chwili usły­szał swój wła­sny głos skła­da­jący obiet­nicę, że za­raz się wszyst­kim zaj­mie. Bę­dzie do­brze, byle tylko He­lene się uspo­ko­iła.

Być może stało się to za sprawą wy­rzutu ad­re­na­liny do krwi, lecz w jed­nej chwili coś prze­bu­dziło się w nim do ży­cia i za­wo­łało na cały głos: „Na­resz­cie!”. Zu­peł­nie jakby cze­kał wła­śnie na taką oka­zję. Znów był męż­czy­zną, bez któ­rego He­lene nie da­łaby so­bie rady. Któ­rego wo­łała na po­moc, gdy czuła się bez­radna.

I tym ra­zem po­wo­dem nie był fakt, że po­tra­fił za­ro­bić dużo pie­nię­dzy i dać jej wy­godne ży­cie, lecz jego siła. Su­rowa, mę­ska pra­moc, którą dzie­dzi­czył z dziada pra­dziada i która wciąż w nim drze­mała, mimo że spę­dzał dłu­gie go­dziny przed kom­pu­te­rem, ży­wił się wy­soko prze­two­rzo­nym je­dze­niem i ko­rzy­stał z elek­trycz­nych hu­laj­nóg. Ta moc tkwiła w lu­dziach od cza­sów, gdy żyli na sa­wan­nie i całe ich ist­nie­nie spro­wa­dzało się do walki o prze­trwa­nie.

Ni­gdy nie był szcze­gól­nie silny i na­prawdę nie miał pew­no­ści, czy bę­dzie w sta­nie do­trzy­mać obiet­nicy do­ty­czą­cej tru­chła w ba­se­nie. Było tak od­strę­cza­jące, że Carl się oba­wiał, że jego ciało lada chwila od­mówi współ­pracy.

Jed­nak omdle­nie nie było do­brym roz­wią­za­niem. Czuł, że gdyby wpadł do tej sa­mej wody, w któ­rej szczur roz­kła­dał się od nie wia­domo jak dawna, za­pewne już ni­gdy by z niej nie wy­szedł. Od­da­nie sprawy w czy­jeś ręce też nie wy­da­wało się roz­sądną al­ter­na­tywą. Mu­sie­liby za­cze­kać co naj­mniej do rana, być może na­wet dłu­żej, a sama świa­do­mość, że w ba­se­nie pławi się zde­chły szczur wiel­ko­ści byka rasy Bel­gian blue, po­wo­do­wała, że nie­bez­piecz­nie przy­śpie­szył mu puls.

Zwierz mar­twy czy żywy, to nie miało żad­nego zna­cze­nia. Gdy w grę wcho­dził gry­zoń, zwłasz­cza taki z dłu­gim ogo­nem, w Carlu od­zy­wała się praw­dziwa fo­bia. Cier­piał na nią, od­kąd jako dwu­dzie­sto­kil­ku­la­tek obu­dził się któ­rejś nocy, usły­szaw­szy dziwne stu­ka­nie. W pierw­szej chwili po­my­ślał, że ha­ła­sują są­sie­dzi za ścianą, lecz po chwili zro­zu­miał, że od­głos do­cho­dzi z ła­zienki.

Za­spany, wy­szedł do przed­po­koju, otwo­rzył drzwi do ła­zienki i włą­czył świa­tło, lecz do­piero po kilku se­kun­dach, gdy jego oczy przy­zwy­cza­iły się do świa­tła, uj­rzał wi­dok, który już do końca ży­cia miał go prze­śla­do­wać w kosz­ma­rach.

Fakt, że po­miesz­cze­nie zmie­niło się w śmier­dzące, brudne epi­cen­trum cha­osu, był ni­czym w ze­sta­wie­niu ze szczu­rem. Carl jesz­cze ni­gdy nie wi­dział tak wiel­kiego gry­zo­nia, a ów gry­zoń, spę­dziw­szy całe do­tych­cza­sowe ży­cie w ka­na­łach, nie do­świad­czył tak ja­skra­wego świa­tła.

Pisz­cząc wnie­bo­głosy, a wła­ści­wie wście­kle ry­cząc, zwie­rzak mio­tał się po ła­zience jak ry­ko­sze­tu­jący po­cisk, do mo­mentu, aż przy­wykł do świa­tła i ru­szył do ataku. Do dziś Carl czuł ból w pisz­czeli, za­pa­mię­tał każdy szcze­gół – jak zęby gry­zo­nia prze­biły skórę i do­tarły aż do ko­ści. Nie wspo­mi­na­jąc o de­spe­rac­kich pró­bach strzą­śnię­cia z sie­bie szczura. Do­piero po tym, jak Carl kil­ka­krot­nie zdzie­lił go pa­ra­so­lem, zwierz pu­ścił jego krwa­wiącą nogę i czmych­nął w ciem­ność przez uchy­lone okno w sy­pialni.

Carl otrzą­snął się z szoku ja­kąś go­dzinę póź­niej, naj­le­piej, jak umiał, zde­zyn­fe­ko­wał ranę, za­ban­da­żo­wał łydkę i po­ło­żył się spać. Póź­niej nie my­ślał wiele o in­cy­den­cie ze szczu­rem i gdy po kilku ty­go­dniach do­stał wy­so­kiej go­rączki, nie przy­szło mu do głowy, że może to mieć ja­kiś zwią­zek z przy­godą z gry­zo­niem. Nie po­my­ślał o tym, na­wet kiedy do go­rączki do­łą­czyły bóle mię­śni, wy­sypka i gwał­towne wy­mioty. Po­łą­czył kropki do­piero wów­czas, gdy ma­jąca już kilka ty­go­dni rana na­gle spu­chła i utwo­rzył się na niej ropny czop, lecz na tym eta­pie było z nim już tak źle, że wy­lą­do­wał w szpi­talu, po­dano mu an­ty­bio­tyki i pod­łą­czono do kro­plówki.

Oka­zało się, że za­cho­ro­wał na tak zwaną szczu­rzą go­rączkę, rzadką do­le­gli­wość wy­wo­ły­waną przez bak­te­rię prze­no­szoną przez gry­zo­nie. A te­raz stał z sit­kiem w ręce, nad ba­se­nem, i czuł się tak, jakby już sko­czyła mu tem­pe­ra­tura. Miał świa­do­mość, że to uro­je­nie, bo tamta hi­sto­ria nie miała żad­nego związku z tym, co działo się tu i te­raz. Po­łą­cze­nie jed­nego z dru­gim ist­niało wy­łącz­nie w jego gło­wie.

Tak na­prawdę mar­twiło go coś zu­peł­nie in­nego, coś, co do­dat­kowo wzma­gało dziwne uczu­cie to­wa­rzy­szące mu od chwili, gdy tak­sówka za­trzy­mała się przed tą po­se­sją. Nie­po­kój, który ka­zał mu na­tych­miast na­pi­sać do Mirji i po­pro­sić ją o za­re­zer­wo­wa­nie ho­telu.

Fakt, że szczury są wstrętne pod każ­dym wzglę­dem, był nie­za­prze­czalny. Jed­nak pro­blem tkwił w czymś in­nym. Nie cho­dziło rów­nież o to, że Carl mu­siał się prze­chy­lić i za­nu­rzyć jedną stopę w wo­dzie, by do­się­gnąć gry­zo­nia sit­kiem. Naj­gor­sze było to, że tru­chło uno­siło się na sa­mym środku ba­senu. I coś w tym wszyst­kim było nie tak.

Szczur nie wcho­dzi ot tak do wody, żeby się uto­pić. Po­dob­nie jak ka­ra­luch, jest mi­strzem prze­trwa­nia, praw­do­po­dob­nie prze­żyłby na­wet wojnę ato­mową. W do­datku po­trafi wy­ko­nać po­nadme­trowy skok bez roz­biegu, co czyni go jesz­cze bar­dziej od­ra­ża­ją­cym. A już na pewno, bez naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, umie pły­wać, a na­wet wy­trzy­mać wiele mi­nut pod wodą. I ten fakt spra­wiał, że cały ten sce­na­riusz z uto­nię­ciem był wy­jąt­kowo nie­praw­do­po­dobny.

Czy to moż­liwe, by wy­lą­do­wał w wo­dzie już po śmierci? Je­śli tak, jak do tego do­szło? Czyżby ktoś na­umyśl­nie wrzu­cił go do ba­senu? Ale po co miałby to ro­bić? Carl długo pró­bo­wał od­po­wie­dzieć so­bie na te py­ta­nia, lecz nie zna­lazł sen­sow­nego wy­ja­śnie­nia.

Moż­liwe, że naj­pierw po­wi­nien się wy­spać, choć He­lene miała ra­cję, twier­dząc, że na­leży jesz­cze tro­chę wy­trzy­mać, za­nim się po­łożą. Lecz kiedy wresz­cie przyj­dzie pora, za­mie­rzał wziąć dwie ta­bletki me­la­to­niny i obu­dzić się rano jak nowo na­ro­dzony. Wów­czas bę­dzie miał z głowy na­wet ten szczu­rzy kosz­mar. Ze­pchnie go głę­boko w nie­pa­mięć albo ob­róci w aneg­dotę, którą on i He­lene będą za­nu­dzali zna­jo­mych przez naj­bliż­szych kilka lat. O ile w końcu uda mu się do­rwać to by­dlę.

Mu­siał się­gnąć jesz­cze tro­chę da­lej. Wią­zało się to z nie­bez­piecz­nym prze­su­nię­ciem punktu cięż­ko­ści, ale Carl nie wi­dział in­nego wyj­ścia. Mógł tylko mieć na­dzieję, że nie straci rów­no­wagi. Stało się jed­nak ina­czej. Ca­łym cia­łem od­czuł mo­ment, w któ­rym do­tknął kra­wę­dzią siatki tyl­nej koń­cówki gry­zo­nia, lecz za­raz po tym za­chwiały się pod nim nogi i stra­cił kon­trolę nad cia­łem. Fakt, że jed­nak od­zy­skał rów­no­wagę, za­wdzię­czał wy­łącz­nie łu­towi szczę­ścia i po chwili, zzia­jany jak po go­dzin­nej se­sji na bieżni, ostroż­nie przy­cią­gnął szczura do kra­wę­dzi ba­senu.

Są­dząc po stop­niu na­puch­nię­cia, zwie­rzak mu­siał pły­wać w wo­dzie już ja­kiś czas. Świad­czył o tym rów­nież smród. Był tak silny, że Carl mu­siał wstrzy­mać od­dech, kiedy ob­ra­cał sitko i wy­trzą­sał szczura do worka na śmieci. Oka­zało się to zresztą za­ska­ku­jąco trudne.

Gry­zoń utknął w siatce, w do­datku przy­da­łaby się druga para dłoni do przy­trzy­ma­nia worka. Car­lowi przy­szło na­wet na myśl, by za­wo­łać He­lene, ale do­szedł do wnio­sku, że by­łoby to jak po­tknię­cie tuż przed li­nią mety. Skoro udało mu się już tyle osią­gnąć bez jej po­mocy, rów­nie do­brze mógł sam do­koń­czyć dzieła i za­in­ka­so­wać wszyst­kie punkty.

.

– Je­steś praw­dzi­wym bo­ha­te­rem, ko­cha­nie – oznaj­miła He­lene, kro­cząc przez ta­ras ubrana w su­kienkę tak cienką, że jej ma­te­riał cały czas fa­lo­wał z lekka, cho­ciaż cie­pły wie­czór był cał­kiem bez­wietrzny. Nio­sła tacę z dwoma du­żymi gi­nami z to­ni­kiem oraz mi­seczką oli­wek, kar­me­li­zo­wa­nych mig­da­łów i orze­chów. – Na­prawdę nie wiem, jak tego do­ko­na­łeś, i chyba wolę po­zo­stać w tej nie­wie­dzy.

– Tu się zga­dzamy – od­parł Carl. Wła­śnie za­krę­cił wodę w wężu ogro­do­wym, po tym jak przez długą chwilę szo­ro­wał ręce aż do łokci.

He­lene się za­śmiała i usia­dła na le­żaku.

– Ro­zu­miem. W ta­kim ra­zie chodź tu do mnie i usiądź, za­po­mnijmy o tym i na­cieszmy się za­cho­dem słońca.

Carl ma­rzył o prysz­nicu. Dłu­gim, cie­płym prysz­nicu. Miał ochotę wy­szo­ro­wać do czy­sta całe ciało, bo wy­da­wało mu się, że wciąż ob­le­piają go ty­siące ohyd­nych szczu­rzych wło­sków i wę­drują po nim mi­liony od­ra­ża­ją­cych, nie­wi­docz­nych bak­te­rii. Ale to mu­siało za­cze­kać, bo je­śli co­kol­wiek było mu w sta­nie po­móc za­po­mnieć o chwili, w któ­rej mu­siał wziąć w palce mięk­kie mo­kre fu­tro i za­głę­bić opuszki w na­brzmia­łym gni­ją­cym ciele gry­zo­nia, by wy­plą­tać go z siatki, to wła­śnie al­ko­hol.

– Carl, no chodź, bo za­raz zaj­dzie słońce! – po­na­gliła go He­lene, uno­sząc jego szklankę. – Skoro ja, moja nowa su­kienka i za­chód słońca nie po­tra­fimy cię sku­sić, może zrobi to wia­do­mość, że to twoi ulu­bieńcy Ra­dius i Skinny.

– Żar­tu­jesz so­bie! – wy­krzyk­nął Carl.

He­lene po­krę­ciła głową i zro­biła za­do­wo­loną minę.

– Batch 18 – do­dała.

Carl uwiel­biał gin z ma­łej duń­skiej de­sty­larni Ra­dius z po­łu­dniowo-wschod­niej Ze­lan­dii, a aku­rat ten o na­zwie Batch 18, zwłasz­cza w po­łą­cze­niu z to­ni­kiem Skinny Lon­don, zaj­mo­wał wy­so­kie miej­sce na jego li­ście fa­wo­ry­tów.

– Do­my­ślam się, że nie zna­la­złaś tego w tu­tej­szej kuchni – po­wie­dział, przyj­mu­jąc od żony pę­katą szklankę.

– Cze­góż się nie robi, by za­do­wo­lić męża? Twoje zdro­wie, mój bo­ha­te­rze!

Carl upił łyk i stwier­dził z za­do­wo­le­niem, że drink sma­kuje do­kład­nie tak orzeź­wia­jąco i gorz­kawo, jak lu­bił.

– Może być?

Po­tak­nął, uniósł szklankę w mil­czą­cym to­a­ście i znów się na­pił.

– Jest do­sko­nały – do­dał po chwili, od­chy­la­jąc się na opar­cie le­żaka. – Ab­so­lut­nie do­sko­nały.

– Dla­czego u nas, w Szwe­cji, ni­gdy nie jest tak pięk­nie? – spy­tała He­lene, pa­trząc pro­sto na za­chód słońca i mru­żąc po­wieki za oku­la­rami prze­ciw­sło­necz­nymi.

Carl nie mógł się z nią nie zgo­dzić. Wi­dok był na­prawdę wy­jąt­kowy. Wielka pul­su­jąca czer­wona po­ma­rań­cza słońca po­woli zni­kała za ho­ry­zon­tem. Kilka mi­nut póź­niej już jej nie było, miała się wy­nu­rzyć gdzie in­dziej, choć wciąż rzu­cała na wie­czorne niebo ła­godną ja­sną po­światę. Zło­to­czer­wony blask, który spra­wiał, że wszystko wo­kół wy­da­wało się jesz­cze pięk­niej­sze. Ku­sząco wy­glą­dał na­wet ba­sen.

He­lene wpa­try­wała się jesz­cze chwilę w ho­ry­zont, jakby chciała wy­ci­snąć ten wi­dok do ostat­niej kro­pli. A Car­lowi przy­szło na myśl, że jest praw­dzi­wym szczę­ścia­rzem, skoro dane mu było oże­nić się z taką ko­bietą. Po­mógł mu w tym ślepy traf i rów­nież przy­pa­dek spra­wił, że po pierw­szym spo­tka­niu na­tknęli się na sie­bie jesz­cze raz.

Na­za­jutrz po wie­czo­rze w Oba­ren udało mu się na­kło­nić ob­sługę, by zro­biła wy­ją­tek i po­ka­zała mu ra­chu­nek ze sto­lika, przy któ­rym sie­działy He­lene i jej przy­ja­ciółka. Oka­zało się jed­nak, że za­pła­ciły go­tówką i nie dało się uzy­skać da­nych żad­nej z nich.

Po kilku ty­go­dniach Carl pra­wie się pod­dał i przy­szło mu na­wet na myśl, że być może tam­ten wie­czór od­był się tylko w jego wy­obraźni. Wie­dział, że po­znał w tym ba­rze ko­bietę. Lecz kim ona była? I czy na­prawdę mię­dzy nimi za­iskrzyło? Czy na­prawdę miała ta­kie samo po­czu­cie hu­moru jak on i czy na pewno lu­biła tę samą mu­zykę? Czy rze­czy­wi­ście miała ta­kie samo oko do szcze­gó­łów, które umy­kały więk­szo­ści lu­dzi?

Nie był pe­wien, czy nie upięk­szył tego wspo­mnie­nia i czy nie prze­pi­sał go w pa­mięci tak, by od­po­wia­dało jego wy­obra­że­niom. Być może chciał za­cho­wać w pod­świa­do­mo­ści ko­goś, komu nikt nie do­ra­stał do pięt, bo tak na­prawdę, w głębi du­cha, wo­lał po­zo­stać sin­glem.

Kilka mie­sięcy póź­niej za­pro­szono go w roli pre­le­genta na kon­fe­ren­cję o rynku nie­ru­cho­mo­ści or­ga­ni­zo­waną w Lon­dy­nie, a wie­czo­rem po­szedł z resztą uczest­ni­ków na Ro­meo i Ju­lię do te­atru Globe. Bi­let sta­no­wił część jego wy­na­gro­dze­nia, a po przed­sta­wie­niu cała grupa miała się udać do Wil­tonsa, jed­nej z naj­star­szych lon­dyń­skich re­stau­ra­cji.

Car­lowi nie było jed­nak dane skosz­to­wać wy­kwint­nej sze­ścio­da­nio­wej ko­la­cji, bo ku wiel­kiemu za­sko­cze­niu na wi­downi, dwa rzędy przed sobą, zo­ba­czył swoją to­wa­rzyszkę tam­tego pa­mięt­nego wie­czoru w Oba­ren. W pierw­szej chwili nie uwie­rzył wła­snym oczom. Wma­wiał so­bie, że to nie może być ona. Że przez pa­nu­jący pół­mrok ktoś wy­daje mu się do niej po­dobny. Była tam jed­nak, tuż przed nim, a on nie mógł prze­stać pa­trzeć na jej pro­fil.

– Niech żyje przy­pa­dek! – po­wie­dział, wzno­sząc to­ast, kiedy w prze­rwie za­pro­sił ją na drinka.

– A kto po­wie­dział, że to przy­pa­dek? – od­parła z rów­nie pięk­nym, co ta­jem­ni­czym uśmie­chem.

I choć Carl chciał jej za­dać ty­siąc py­tań, nie wy­po­wie­dział ani jed­nego z nich. Nie po­pro­sił jej na­wet, by mu wy­ja­wiła swoje imię.

Za­pro­sił ją na­to­miast do Bras­se­rie Ze­del przy Pic­ca­dilly i tam ich roz­mowa po­to­czyła się da­lej, tak płyn­nie, jakby tam­ten wie­czór w Sztok­hol­mie, kilka mie­sięcy temu, ni­gdy się nie skoń­czył. Oka­zało się, że jego ta­jem­ni­cza to­wa­rzyszka jest ak­torką i przy­je­chała do Lon­dynu, by obej­rzeć ulu­bione przed­sta­wie­nia na de­skach Globe, wier­nej re­kon­struk­cji te­atru Szek­spira.

Carl ni­gdy się nie in­te­re­so­wał hi­sto­rią te­atru, lecz tym ra­zem słu­chał z za­par­tym tchem. Reszta wie­czoru na­le­żała tylko do nich, a nocy, jaka na­de­szła póź­niej, choć brzmiało to pa­te­tycz­nie, Carl nie po­tra­fił okre­ślić ina­czej niż „ma­giczną”. Gdy ran­kiem obu­dził się w swoim apar­ta­men­cie, jego ta­jem­ni­czej to­wa­rzyszki już nie było. Jed­nak tym ra­zem zo­sta­wiła mu kar­teczkę z wszyst­kimi po­trzeb­nymi in­for­ma­cjami – imie­niem i nu­me­rem te­le­fonu.

Już drugi raz, od­kąd wy­lą­do­wali w San Fran­ci­sco, po­czuł na­głą chęć, by ją po­ca­ło­wać, więc pod­niósł się do po­zy­cji sie­dzą­cej. Po­ca­łu­nek nie mu­siał być długi, chciał po pro­stu po­czuć jej usta na swo­ich. Jed­nak to ozna­cza­łoby prze­kro­cze­nie pew­nej gra­nicy, a pierw­szy krok mu­siała zro­bić He­lene.

Była to nie­pi­sana re­guła, na którą oboje wy­ra­zili mil­czące przy­zwo­le­nie. Nie­ważne, czego i jak bar­dzo pra­gnął Carl, nie­ważne, jak cienka była jej nowa su­kienka. Ta de­cy­zja na­le­żała do niej, mógł więc tylko cze­kać, aż na­dej­dzie od­po­wiedni czas.

By­wało, że pusz­czał wo­dze fan­ta­zji i roz­wa­żał moż­li­wość, że do­pusz­cza do głosu swoje żą­dze. Jed­nak za­cho­wy­wał te my­śli tylko dla sie­bie. Po­dob­nie jak te krą­żące wo­kół ka­riery ak­tor­skiej He­lene.

Nie dało się jej opi­sać ina­czej niż „nie­udaną”. Po­wo­dem nie­po­wo­dze­nia nie był fakt, że He­lene bra­ko­wało ta­lentu. Wręcz prze­ciw­nie, świet­nie ra­dziła so­bie na sce­nie, cza­sem Carl czuł się wręcz nie­swojo, wi­dząc, jak głę­boko po­trafi wejść w rolę przed zdję­ciami prób­nymi, na­wet je­śli to rola o mar­gi­nal­nym zna­cze­niu.

Ni­gdy nie zro­zu­miał, co nią po­wo­do­wało, gdy od­ma­wiała ról, które jego zda­niem na­prawdę do niej pa­so­wały i po­mo­głyby jej roz­wi­nąć skrzy­dła.

Tłu­ma­czył so­bie, że być może jego żo­nie bra­kuje tej szcze­gól­nej ce­chy, siły prze­bi­cia po­ma­ga­ją­cej prze­zwy­cię­żyć kon­ku­ren­cję. Wo­lała od­rzu­cić szansę niż za­ry­zy­ko­wać prze­graną. Choć prze­czył temu fakt, że w in­nych oko­licz­no­ściach ni­gdy nie pod­da­wała się bez walki. Nie za­do­wa­lała się od­mową. Nie­ważne, jak był zde­cy­do­wany i do­mi­nu­jący, osta­tecz­nie to ona za­wsze na­rzu­cała mu swoją wolę.

– Oj, na­prawdę chciało ci się pić. – He­lene zdą­żyła już wstać i wy­jąć szklankę z jego dłoni. – Na szczę­ście mamy tego wię­cej.

Carl nie po­trze­bo­wał wię­cej. Al­ko­hol wy­ko­nał swoje za­da­nie, a drugi drink w ni­czym by nie po­mógł. Nie sprze­ci­wił się jed­nak, przy­jął go z uśmie­chem i wziął duży łyk. Sma­ko­wał do­brze, był nie­mal do­sko­nale zrów­no­wa­żony, ale nie tak per­fek­cyj­nie jak pierw­szy.

– Prze­pra­szam cię – rzu­ciła He­lene, za­raz po tym, jak Carl od­chrząk­nął i wła­śnie miał jej po­dzię­ko­wać za nie­spo­dziankę. Do­ło­żyła sta­rań, by pierw­szy wie­czór w no­wym miej­scu był udany.

– Za co? – za­py­tał.

– Że by­łam taka... – He­lene urwała i wzru­szyła ra­mio­nami. – Sama nie wiem... Prze­wraż­li­wiona. Ale mia­łam wra­że­nie, że kiedy tylko wy­sie­dli­śmy z tak­sówki, po­sta­no­wi­łeś dać mi do zro­zu­mie­nia, że to był nie­tra­fiony po­mysł.

– Ko­cha­nie, to nie­prawda. Uwa­żam, że to...

– Pro­szę, daj mi skoń­czyć – prze­rwała mu i ob­ró­ciła się tak, by sie­dzieć przo­dem do niego. – Na­prawdę za­leży mi na tym, że­by­śmy miło spę­dzili czas. A na­wet le­piej niż miło. Te ostat­nie lata były dla mnie... nie wiem, jak to ująć... nie­udane i trudne. A przez ostat­nie sześć mie­sięcy czu­łam się naj­go­rzej. Choć wcze­śniej też nie było do­brze. Ale nie mó­wię o tym po to, żeby so­bie po­na­rze­kać ani się z tobą po­kłó­cić, tylko dla­tego, że chcę, że­by­śmy od­zy­skali to, co daw­niej nas łą­czyło. Kie­dyś cie­szy­li­śmy się swoim to­wa­rzy­stwem, śmia­li­śmy się z tych sa­mych żar­tów i po­tra­fi­li­śmy prze­ga­dać całą noc. I wła­śnie o to mi cho­dziło, kiedy za­pro­po­no­wa­łam ten wy­jazd. Chcę, że­by­śmy od­bu­do­wali tę więź, bo je­śli tego nie zro­bimy... – He­lene za­mil­kła i ucie­kła wzro­kiem w bok. – Boję się, że to na­sza ostat­nia szansa – do­dała po chwili. – Ro­zu­miesz, co pró­buję ci po­wie­dzieć?

– He­lene, to ja po­wi­nie­nem cię prze­pro­sić – od­parł Carl. – To ja za­re­ago­wa­łem prze­sad­nie, nie ty.

– Nie po­doba ci się ten dom, prawda?

– Nie o to cho­dzi. Po pro­stu chciało mi się jeść i pić po po­dróży.

– Carl, prze­cież do­brze cię znam. Wiem, jak bar­dzo ci za­leży na...

– Okej, przy­znaję – wszedł jej w słowo. – Mar­twy szczur w ba­se­nie to nie naj­lep­szy pre­zent po­wi­talny i je­śli mam być szczery, wciąż się nie otrzą­sną­łem po tej przy­go­dzie.

– Wy­obra­żam so­bie...

– Ale poza tym je­stem go­towy do współ­pracy. Uda­wajmy, że ten in­cy­dent nie miał miej­sca, i wznie­śmy to­ast, bo bę­dzie nam tu na­prawdę do­brze. – Uniósł szklankę i stuk­nął nią o szklankę He­lene.

– Mó­wisz po­waż­nie? – Roz­pro­mie­niła się. – By­łam pewna, że zdą­ży­łeś się już skon­tak­to­wać z Mirją i po­pro­si­łeś ją o za­re­zer­wo­wa­nie nam apar­ta­mentu w ja­kimś luk­su­so­wym ho­telu.

– Bez kon­sul­ta­cji z tobą? Po co miał­bym to ro­bić?

He­lene wzru­szyła ra­mio­nami.

– Bo już taki je­steś. Za­wsze tak ro­bisz, kiedy ci coś nie pa­suje. Przej­mu­jesz stery i usta­wiasz wszystko tak, żeby było po two­jemu.

– Masz ra­cję. – Carl kiw­nął głową, by pod­kre­ślić swoje słowa. – Jest do­kład­nie tak, jak mó­wisz. Ale nie tym ra­zem. Tym ra­zem ty po­dej­mu­jesz de­cy­zje, a ja pro­szę o wy­ba­cze­nie.

– My­ślisz, że nam się uda? – spy­tała He­lene po chwili mil­cze­nia.

– Ja­sne, że tak – za­pew­nił, od­sta­wia­jąc szklankę. – Ko­cha­nie, oczy­wi­ście, że nam się uda.

Był kom­plet­nie nie­przy­go­to­wany na ten ruch i za­nim zdą­żył za­re­ago­wać, He­lene wstała, usia­dła na nim okra­kiem i przy­tknęła usta do jego ust.

.

Te­le­fon za­wi­bro­wał w tej sa­mej chwili, w któ­rej miał wejść pod prysz­nic i wziąć orzeź­wia­jącą ką­piel przed pój­ściem spać. Wstrzy­mał się, w na­dziei, że to wia­do­mość od Ra­gnara Se­ve­rina, po­twier­dze­nie, że pod umową zo­stały zło­żone wszyst­kie pod­pisy, ale w końcu się­gnął po te­le­fon i otwo­rzył skrzynkę. Po chwili tego po­ża­ło­wał.

Ow­szem, wia­do­mość była od Ra­gnara, lecz spro­wa­dzała się do zim­nego prysz­nica dwóch krót­kich zdań.

„Wciąż od­ma­wiają. Dam znać, kiedy po­znam przy­czynę”.

Fakt, że wła­ści­ciele Stern & Ljung sta­nęli oko­niem po tak dłu­gich ne­go­cja­cjach, prak­tycz­nie tuż przed fi­ni­szem, do­prawdy nie mie­ścił się w gło­wie. Oczy­wi­ście była to gra ma­jąca na celu spraw­dze­nie, ile uda im się wy­cią­gnąć. Może w cy­try­nie zo­stało jesz­cze tro­chę soku, więc dla­czego nie mie­li­by­śmy spró­bo­wać? Carl sam nie­raz sto­so­wał tę me­todę, ale ni­gdy nie po­su­nął się aż tak da­leko i z całą pew­no­ścią ni­gdy nie na­ra­ził ni­kogo na prze­cho­dze­nie przez to pod­czas urlopu.

Naj­wy­raź­niej praw­nicy biura Stern & Ljung nie mieli żad­nych skru­pu­łów. Wręcz prze­ciw­nie, za­pewne uznali, że jego nie­obec­ność jest im na rękę. Gdyby był w Sztok­hol­mie, sprawy mia­łyby się ina­czej. Sprze­ci­wiłby się i z całą sta­now­czo­ścią oznaj­mił, że tego już, do cho­lery, za wiele. Ale był tu­taj, stał pod prysz­ni­cem, tak zmę­czony i upo­jony al­ko­ho­lem, że nie po­tra­fił na­wet usta­wić tem­pe­ra­tury wody.

Nie­ważne, jak po­woli i do­kład­nie ste­ro­wał po­krę­tłem, woda była albo za zimna, albo za go­rąca. Chwi­lami aż pa­rzyła. Zu­peł­nie jakby mie­szacz żył wła­snym ży­ciem albo jakby za ścianą sie­dział ktoś, kto maj­stro­wał przy in­sta­la­cji, by zro­bić mu na złość.

A przy­naj­mniej Carl tak to od­bie­rał. Miał wra­że­nie, że wszystko i wszy­scy sprzy­się­gli się prze­ciwko niemu. Ale prze­cież nie mo­gło tak być. Tak czy ina­czej, czuł wście­kłość i nie po­ma­gała mu żadna z tech­nik opa­no­wa­nych pod­czas te­ra­pii. Cze­go­kol­wiek pró­bo­wał, upar­cie ro­sło ci­śnie­nie w klatce pier­sio­wej. Tym­cza­sem woda to ro­biła się przy­jem­nie chłodna, to lo­do­wata, a za mo­ment zmie­niała się we wrzą­tek, choć Carl na­wet nie do­ty­kał ar­ma­tury.

W końcu nie wy­trzy­mał i rąb­nął pię­ścią w wy­ka­fel­ko­waną ścianę. Kurwa mać! po­my­ślał, pa­trząc, jak krew ska­puje do bro­dzika ze ska­le­czo­nych knykci. Kurwa, kurwa, kurwa...

Li­czył na to, że prysz­nic go uspo­koi. Że kilka mi­nut spę­dzo­nych pod let­nią wodą ukoi nerwy i po­może mu od­zy­skać to, co przy odro­bi­nie do­brej woli można by na­zwać po­czu­ciem har­mo­nii. Jed­nak wia­do­mość od Ra­gnara w po­łą­cze­niu z wrząt­kiem bu­cha­ją­cym ze słu­chawki prysz­nica za­dzia­łała na niego jak płachta na byka i Carl czuł w gło­wie ta­kie ci­śnie­nie, że miał wra­że­nie, że już ni­gdy się nie uspo­koi.

Choć przy­naj­mniej mógł po­być sam. I uszko­dził so­bie pięść, nie ścianę w prysz­nicu. A bio­rąc pod uwagę fakt, ile mu­siał znieść w ciągu ostat­nich kilku go­dzin, jego te­ra­peuta z pew­no­ścią pod­pi­sałby się pod stwier­dze­niem, że ta re­ak­cja była w pełni zro­zu­miała.

Sam szczur w ba­se­nie wy­star­czył, by czara go­ry­czy się prze­peł­niła, zresztą Carl do tej pory nie do­szedł do sie­bie po tym zda­rze­niu. A gdy póź­niej He­lene na­gle prze­rwała po­ca­łu­nek do­kład­nie w tym mo­men­cie, w któ­rym po­czuł w so­bie pło­mień, pę­kła w nim ja­kaś tama. Czy ktoś inny na jego miej­scu by to wy­trzy­mał? Prze­cież był tylko czło­wie­kiem.

Nie zmie­niało to jed­nak faktu, że jego re­ak­cja była kom­pletną po­rażką. Mógł po pro­stu po­zwo­lić jej pójść się roz­pa­ko­wać czy za­jąć się tym czymś, co uznała za tak pilne aku­rat w tam­tej chwili, a nie kom­pro­mi­to­wać się, pró­bu­jąc siłą za­trzy­mać ją przy so­bie. Na­strój prysł, a jego ża­ło­sne wy­siłki od­da­liły ich jesz­cze bar­dziej od sie­bie.

He­lene sta­rała się ze wszyst­kich sił nie oka­zać, że pró­buje się wy­swo­bo­dzić z jego ob­jęć, lecz ani jej wy­ja­śnie­nia, że jest zmę­czona po po­dróży, ani to­wa­rzy­szący im uśmiech nie szły w pa­rze z jej spoj­rze­niem, z któ­rego Carl wy­czy­tał cał­kiem inny po­wód. Miał wra­że­nie, że ta scena zo­stała za­aran­żo­wana po to, by w końcu stra­cił nad sobą kon­trolę i by He­lene z czy­stym su­mie­niem mo­gła wresz­cie od niego odejść.

Lecz tak na­prawdę w to nie wie­rzył. Szczur zna­lazł się w ba­se­nie przez przy­pa­dek, a tem­pe­ra­tura wody pod prysz­ni­cem, choć prze­stał o niej my­śleć, zro­biła się nie­mal ide­alna. Było więc jak za­wsze – kiedy ro­biło się ner­wowo, po­pusz­czał wo­dze fan­ta­zji i wy­pa­try­wał ka­ta­strofy za każ­dym za­krę­tem.

Na­ba­wił się tej przy­pa­dło­ści w swo­jej pracy. Bo już nie­raz opła­ciło mu się po­pa­dać w pa­ra­noję i spo­dzie­wać się pro­ble­mów tam, gdzie inni się ich nie spo­dzie­wali. Ina­czej jed­nak było w jego re­la­cji z He­lene. W tym przy­padku ciem­ność na­war­stwiała się w nim bez wy­raź­nego po­wodu, choćby pod wpły­wem nieco su­row­szego tonu żony, spóź­nio­nej od­po­wie­dzi na jego ese­mesa albo, jak dziś, gdy miał wra­że­nie, że do­strzega w jej spoj­rze­niu dziwny błysk.

To wy­star­czyło, by na­trętne my­śli ka­zały mu spraw­dzić jej te­le­fon i prze­czy­tać mejle. Któ­re­goś razu, w przy­pły­wie de­spe­ra­cji, wy­na­jął na­wet ko­goś, by ją śle­dził.

Wraz z po­ja­wie­niem się He­lene w jego ży­ciu za­go­ściła za­zdrość i choć Carl wie­dział, jaka to tru­ci­zna i jak bar­dzo szko­dzi ich re­la­cji, nie po­tra­fił ot tak się od niej uwol­nić.

Ni­gdy nie zna­lazł ni­czego wska­zu­ją­cego na to, by He­lene miała ro­mans, a ona na szczę­ście nie wie­działa o jego dzia­ła­niach. Mimo to Carl nie­usta­jąco od­czu­wał za­zdrość, była jak szumy uszne, któ­rych nie był w sta­nie się po­zbyć.

Choć przez ostat­nie pół go­dziny da­wał z sie­bie wszystko, by je stłu­mić. Zwłasz­cza po tym, jak spraw­dził od­pływ prysz­nica. Po ką­pieli, kiedy za­krę­cił wodę i wy­szedł z wanny, zo­rien­to­wał się, że na pod­ło­dze utwo­rzyła się wielka ka­łuża.

Miał ochotę się wy­trzeć i po pro­stu wyjść z ła­zienki, jakby to nie był jego pro­blem. Udać, że nic się nie stało, i mieć na­dzieję, że sprawa roz­wiąże się sama. Ale to był jego pro­blem. Je­śli nic nie zrobi, na pod­ło­dze po­wstaną uszko­dze­nia od wil­goci i oczy­wi­ście on, nikt inny, bę­dzie mu­siał za­pła­cić za na­prawę.

Prze­mógł się więc, uklęk­nął na po­sadzce, wsu­nął rękę pod wannę i ob­ma­cał pod­łogę, aż zna­lazł stu­dzienkę od­pły­wową. Ku jego zdzi­wie­niu była czy­sta, nie li­cząc odro­biny wło­sów i resz­tek my­dła. Jesz­cze bar­dziej za­sko­czył go fakt, że od­pływ na­gle się ode­tkał i cała woda spły­nęła.

Za­nim zdą­żył wstać, ka­łuża znik­nęła. Pod­szedł więc do to­a­lety, żeby wy­rzu­cić kłę­bek wło­sów, które z oczy­wi­stych po­wo­dów nie po­cho­dziły ani od niego, ani od He­lene. On miał włosy ciemne, po­prze­ty­kane si­wymi, a te, które wła­śnie usu­nął spod prysz­nica, były ja­sne, pra­wie ta­kie same jak u He­lene.

Ale gdyby jego żona zdą­żyła wziąć prysz­nic, za­nim on do­tarł do ła­zienki, zo­sta­wi­łaby po so­bie za­laną, a przy­naj­mniej mo­krą pod­łogę. Z dru­giej strony mo­gła to zro­bić, kiedy on wal­czył ze szczu­rem. I od tam­tej chwili mi­nęło tyle czasu, że pod­łoga zdą­ży­łaby wy­schnąć.

To, co Carl zro­bił póź­niej, przy­pra­wiło go o mdło­ści, lecz nie po­tra­fił się po­wstrzy­mać. Wie­dział, że za mo­ment bę­dzie mu­siał wy­tę­żać siły, by o tym za­po­mnieć, ale nie po­wstrzy­mało go to przed do­kład­nym prze­stu­dio­wa­niem ośli­zgłej be­żo­wej kulki kła­ków, którą trzy­mał w dłoni.

Włosy oka­zały się o wiele dłuż­sze niż He­lene. In­nymi słowy, na­le­żały do ko­goś in­nego. My­śli Carla pę­dziły w róż­nych kie­run­kach, lecz żadna z nich nie ka­zała mu wy­rzu­cić tego wstręt­nego kłębka do to­a­lety. Naj­pierw miał ochotę go sfo­to­gra­fo­wać i wy­słać zdję­cie wła­ści­cie­lom tego domu. Naj­chęt­niej od razu by do nich za­dzwo­nił, nie ba­cząc na to, czy śpią czy nie, lecz wie­dział, że He­lene by się na to nie zgo­dziła.

W końcu, umyw­szy ręce i wy­tarł­szy się do su­cha, rzu­cił ręcz­nik na pod­łogę, by po­sprzą­tać po wy­cieku. I wła­śnie w tam­tej chwili, gdy już miał go pod­nieść i wy­pro­sto­wać plecy, uj­rzał ką­tem oka ja­kiś przed­miot. Coś le­żało na ziemi za po­jem­ni­kiem na szczotkę to­a­le­tową.

Wy­glą­dało jak mar­twy owad. Duży, żół­tawy in­sekt nie­zna­nego ga­tunku. Ja­kiś chrząszcz albo, co gor­sza, ka­ra­luch. Ale nie był to owad, ani żywy, ani mar­twy. To był pa­zno­kieć. Gruby, po­żół­kły pa­zno­kieć z pa­lu­cha u stopy, który z ja­kie­goś po­wodu w ca­ło­ści od­padł ko­muś od palca.

.

Wcze­śniej nie sły­szał tego stu­ka­nia. Dźwięk był od­le­gły, me­ta­liczny... chwila, a może wcale nie tak od­le­gły, jak Carl są­dził w pierw­szej chwili? Może jego źró­dło było cał­kiem bli­sko? Brzmiało to tak, jakby ktoś dzwo­nił w me­ta­lową rurę. Ding, ding, ding, roz­le­gło się znowu. Ding, ding...

Nie­wy­klu­czone, że to dzwo­nie­nie roz­brzmie­wało od sa­mego po­czątku, lecz on usły­szał je do­piero te­raz. Może wcze­śniej po pro­stu nie zwró­cił na nie uwagi. Albo... no ja­sne, wi­docz­nie od razu za­snął. To wy­ja­śniało sprawę. Wcze­śniej spał, a te­raz się obu­dził.

Dźwięk nie ko­ja­rzył mu się z ni­czym zna­jo­mym, a nowe od­głosy za­wsze wy­jąt­kowo wy­trą­cały go z rów­no­wagi. Czę­sto to­wa­rzy­szył temu nie­po­kój, bo nie­znany do­tąd ha­łas zwy­kle ozna­czał awa­rię i ko­niecz­ność na­prawy. Na przy­kład w sa­mo­cho­dzie. Mi­nął już długi czas, od­kąd Carl jeź­dził au­tem po okre­sie gwa­ran­cji, lecz do­brze pa­mię­tał, że nowy, dziwny od­głos pra­wie za­wsze koń­czył się ko­niecz­no­ścią się­gnię­cia głę­boko do port­fela.

Jed­nak te­raz nie sie­dział w sa­mo­cho­dzie, tylko le­żał w łóżku, już pra­wie cał­kiem roz­bu­dzony, a tu, w sy­pialni, nie do­cie­rał do jego uszu ża­den dziwny dźwięk, od­kąd wpro­wa­dzili się do domu po re­mon­cie. Może to łóżko? Zro­biło się dziw­nie nie­wy­godne. Albo to on miał wy­jąt­kowo spięte mię­śnie.

Wszystko wró­ciło, gdy tylko otwo­rzył oczy. Za­miana do­mów, Santa Cruz, mar­twy szczur w ba­se­nie, włosy w od­pły­wie wanny i po­żół­kły ze­rwany pa­zno­kieć. I jesz­cze to lu­stro na su­fi­cie, tuż nad łóż­kiem. Za­uwa­żył je, kiedy kładł się spać, lecz był zbyt zmę­czony, bo to sko­men­to­wać. Te­raz wpa­try­wał się w nie, czu­jąc lekką od­razę do sa­mego sie­bie, bo w głębi du­cha uwa­żał, że to pod­nie­ca­jące.

Na­gle znów roz­brzmiał ten dziwny dźwięk. Ding, ding, ding... I w roz­pro­szo­nym świe­tle księ­życa wle­wa­ją­cym się do sy­pialni przez szcze­liny w drew­nia­nej ża­lu­zji Carl do­strzegł rurki bie­gnące wzdłuż ściany tuż przy pod­ło­dze. Ding, ding, ding...

Zer­k­nął na ze­ga­rek i stwier­dził, że jest wpół do dru­giej. A więc w domu, w Sztok­hol­mie, było wpół do je­de­na­stej, przed po­łu­dniem. Wie­dział, że bę­dzie miał pro­blem z po­now­nym za­śnię­ciem, lecz mimo to opa­no­wał chęć zaj­rze­nia do po­ran­nej ga­zety i po ja­kiejś go­dzi­nie walki z sa­mym sobą na­resz­cie po­czuł, że jego od­dech spo­wal­nia i stop­niowo przy­bliża go do bło­go­stanu, któ­rego tak po­trze­bo­wał.

Ding, ding, ding, ding...

Co, u dia­bła? Nie wie­dział, czy się śmiać, czy pła­kać. Tak na­prawdę miał ochotę wrza­snąć na cały głos, ale wów­czas obu­dziłby He­lene. Ding, ding... Fakt, że dzi­waczny dźwięk wró­cił aku­rat w chwili, w któ­rej po­czuł roz­luź­nie­nie i uwie­rzył w to, że już po wszyst­kim, wy­dał mu się na­raz – w ca­łym swym ab­sur­dzie – jak naj­bar­dziej lo­giczny. Bo to prze­cież nie­moż­liwe, by dane mu było się wy­spać. Strach po­my­śleć, co by się stało, gdyby choć raz obu­dził się i stwier­dził, że jest wy­spany. Ding...

I jakby tego było mało, prze­rwy w po­dzwa­nia­niu w ru­rach wy­peł­nił ka­piący kran w ła­zience. Kap... kap, kap... roz­brzmie­wało do­kład­nie w tak dłu­gich i nie­rów­nych od­stę­pach czasu, by każda ko­lejna kro­pla była za­sko­cze­niem – dzięki temu za­miast znowu za­snąć, Carl cze­kał na na­stępne kap­nię­cie.

Aż cztery razy cho­dził do ła­zienki i z le­dwo otwar­tymi oczami do­krę­cał kran. Nada­remno. Do­piero po czwar­tym ra­zie wpadł na po­mysł, by wło­żyć ręcz­nik do umy­walki i stłu­mić na­trętny dźwięk. Po tym za­biegu wresz­cie na­stała ci­sza.

Ding, ding... ding...

Wi­dział w lu­strze na su­fi­cie, że He­lene śpi, od­wró­cona do niego ple­cami. Do­kład­nie w tej sa­mej po­zy­cji, w któ­rej ją za­stał, gdy wy­szedł z ła­zienki z owi­nię­tym w pa­pier to­a­le­towy ze­rwa­nym pa­znok­ciem.

Chciał go jej za­de­mon­stro­wać i oznaj­mić, że pod żad­nym po­zo­rem nie mogą zo­stać w tym domu. Taki był jego plan. Lecz te­raz nie był już pe­wien, czy to słuszna stra­te­gia. Je­śli mieli zmie­nić lo­kum i je­śli miało się to od­być bez wiel­kiej awan­tury, ini­cja­tywa mu­siała wyjść od niej.

Kiedy przy­szedł do sy­pialni, jego żona już spała. A przy­naj­mniej le­żała bez ru­chu, z za­mknię­tymi oczami i nie za­re­ago­wała ani na jego słowa, ani na bu­ziaka na do­bra­noc. Choć – jak czę­sto by­wało w wy­padku He­lene – nie był pe­wien, czy rze­czy­wi­stość jest do­kład­nie taka, jak on ją po­strze­gał. Nie miał po­ję­cia, czy jego żona na­prawdę śpi, czy tylko udaje, że śpi, bo był prze­ko­nany, że to dru­gie zda­rzyło się już nie­raz.

Pew­nego razu, gdy po­dej­rze­wał ją o uda­wa­nie, usiadł na skraju łóżka po jej stro­nie i po­chy­lił się ni­sko nad jej twa­rzą, by spraw­dzić, jak długo jego żona to wy­trzyma. Po dwu­dzie­stu trzech mi­nu­tach jego krę­go­słup po­wie­dział „dość” i Carl mu­siał się pod­dać.

Kiedy in­dziej, w rów­nie de­spe­rac­kiej pró­bie, ostroż­nie za­piął jej na nad­garstku ze­ga­rek z pul­so­me­trem, by spraw­dzić, czy jej serce bije jak pod­czas snu. Oczy­wi­ście ją obu­dził i mu­siał się tłu­ma­czyć.

Jak­kol­wiek było tej nocy, po­sta­no­wił zo­sta­wić ją w spo­koju. Je­śli też się prze­bu­dziła, na pewno pró­bo­wała po­now­nie usnąć, zresztą Carl był prze­ko­nany, że bę­dzie le­piej dla ich związku, je­śli choć jedno z nich obu­dzi się rano po­rząd­nie wy­spane.

Wy­cią­gnął więc ła­do­warkę z kon­taktu, wziął te­le­fon i naj­ci­szej, jak umiał, wy­mknął się z sy­pialni. W przed­po­koju od­blo­ko­wał te­le­fon, by spraw­dzić, czy przy­szła wia­do­mość od Ra­gnara. Nic nie przy­szło, ani ese­mes, ani mejl. To ozna­czało, że ne­go­cja­cje znów zo­stały prze­su­nięte.

Ding, ding... ding...

Carl przy­sta­nął przed opra­wio­nym w ramę lu­strem wi­szą­cym w ko­ry­ta­rzu i wy­tę­żył słuch. Wy­dało mu się, że dzwo­nie­nie do­cho­dzi z jed­nej z dwóch mie­dzia­nych ru­rek bie­gną­cych kilka cen­ty­me­trów nad li­stwą pod­ło­gową. Obie pro­wa­dziły do ka­lo­ry­fera, po­tem skrę­cały za ro­giem i zni­kały w pod­ło­dze.

Zszedł­szy na par­ter, Carl od­szu­kał miej­sce, w któ­rym po­winny wyjść z su­fitu – tuż nad otwartą kuch­nią po­łą­czoną z sa­lo­nem – lecz ni­g­dzie ich nie do­strzegł. Po chwili wy­dało mu się to jed­nak zu­peł­nie lo­giczne, bo za­miast ster­czeć z su­fitu, bie­gły pew­nie da­lej pod tyn­kiem i wy­cho­dziły przy ścia­nie.

Przy­niósł krze­sło z ja­dalni, sta­nął na nim i przyj­rzał się su­fi­towi. Nie do­strzegł żad­nej nie­rów­no­ści, lecz ob­ma­caw­szy miej­sce, w któ­rym spo­dzie­wał się rur, wy­czuł de­li­katne wy­brzu­sze­nie, jakby ślad po szpa­chlo­wa­niu. Uznał to za do­wód na to, że kie­dyś stała tu­taj ściana, ale ją usu­nięto, by otwo­rzyć kuch­nię i wpu­ścić do niej wię­cej świa­tła.

Uło­żyw­szy na krze­śle stertę gru­bych al­bu­mów o sztuce, wspiął się do­sta­tecz­nie wy­soko, by przy­tknąć ucho do su­fitu. Prze­miesz­czał się z całą tą in­sta­la­cją ka­wa­łek po ka­wałku, aż prze­śle­dził prze­bieg rur aż do drzwi wyj­ścio­wych. Nie było to wcale ta­kie pro­ste, bo iry­tu­jące dzwo­nie­nie cza­sem ci­chło na cał­kiem długi czas.

Tam, w holu, te same rury wresz­cie wy­cho­dziły z su­fitu i bie­gły da­lej ko­ry­ta­rzem, przez po­miesz­cze­nie go­spo­dar­cze, w któ­rym stały pralka i su­szarka usta­wione jedna na dru­giej, póź­niej przez saunę za­sta­wioną gra­tami oraz piw­niczkę na wino pełną, na ile Carl był to w sta­nie po­śpiesz­nie oce­nić, se­tek pu­stych za­ku­rzo­nych bu­te­lek.

Na końcu ko­ry­ta­rza rury znów zni­kały w ścia­nie, ja­kieś pół me­tra nad po­kry­tym pla­mami sta­rym lu­strem z re­klamą coca-coli. Nie było tam żad­nych drzwi, za to ko­ry­tarz skrę­cał i pro­wa­dził do ga­rażu, za­ska­ku­jąco ma­łego wo­bec po­trój­nych drzwi wi­docz­nych od ulicy.

Stały w nim dwa sa­mo­chody, poza tym kilka ro­we­rów i de­ski sur­fin­gowe. He­lene twier­dziła, że go­spo­da­rze za­pew­nili im do­stęp do dwóch aut. Jed­nym z nich oka­zał się srebr­no­szary nis­san pri­mera, dru­gim za­rdze­wiały wóz z lat pięć­dzie­sią­tych. Carl do­prawdy nie ro­zu­miał, jak można było uznać go za auto zdolne do użytku, lecz po­sta­no­wił za­jąć się tym póź­niej.

W tej chwili sku­piał się na ru­rach. Wkrótce mu­siał jed­nak za­rzu­cić ten pro­jekt, bo nie zna­lazł ich w ga­rażu ani po pierw­szym, ani po dru­gim prze­szu­ka­niu ca­łego po­miesz­cze­nia. I prawdę mó­wiąc, w mię­dzy­cza­sie zdą­żył już za­po­mnieć, po co to robi. Dzwo­nie­nie w ru­rach nie było ni­czym dziw­nym i dało się roz­wią­zać ten pro­blem z po­mocą za­ty­czek do uszu.

Jed­nak w chwili, gdy mi­jał stare lu­stro z re­klamą coca-coli, znów usły­szał ten dziwny dźwięk i tym ra­zem brzmiał on nie­prze­rwa­nie. Ding, ding, ding, ding, ding, ding...

– Halo! – za­wo­łał do ściany, w któ­rej zni­kały rury. – Halo! Jest tam kto?

Nie po­tra­fił oce­nić, czy spra­wił to przy­pa­dek, czy przy­czyną było jego wo­ła­nie, lecz na­gle, jak na ko­mendę, dzwo­nie­nie uci­chło.

– Halo! – po­wtó­rzył, lecz od­po­wie­działa mu ci­sza, która choć trwała tylko kilka se­kund, wy­dała mu się inna niż ta, która za­pa­dała wcze­śniej w prze­rwach mię­dzy dzwo­nie­niem. Jakby to coś emi­tu­jące dźwięk na­prawdę go usły­szało.

Pró­bu­jąc od­na­leźć wej­ście do ukry­tego po­miesz­cze­nia za ścianą z lu­strem, zaj­rzał do piw­niczki na wino, lecz i w niej nie zna­lazł żad­nych drzwi in­nych niż te, któ­rymi do niej wszedł. Po­dob­nie było w ga­rażu. Nie li­cząc po­trój­nej bramy pro­wa­dzą­cej na ulicę oraz wej­ścia z ko­ry­ta­rza, nie było żad­nego przej­ścia. Pod ścianą, z któ­rej po­winny wy­cho­dzić rury, stała sterta sta­rych opon, do po­łowy na­peł­nione worki na śmieci oraz kilka de­sek sur­fin­go­wych, które miały już na karku do­brych parę lat.

Carl ru­szył do jed­nej z bram ga­ra­żo­wych i spró­bo­wał ją otwo­rzyć. Bez­sku­tecz­nie. Pod­szedł do dru­giej, a po­tem trze­ciej, lecz i one ani drgnęły. Wy­szedł więc przed dom głów­nym wej­ściem i wcią­gnął do płuc chłodne po­wie­trze przy­wo­dzące na myśl ra­czej je­sienny wie­czór w Szwe­cji niż let­nią noc na za­chod­nim wy­brzeżu Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

Ob­szedł ga­raż i sta­nął pod tylną ścianą bu­dynku. Były w niej dwa okna. Jedno w po­miesz­cze­niu go­spo­dar­czym z pralką i su­szarką, dru­gie w za­gra­co­nej sau­nie. Carl zdzi­wił się, po co ktoś urzą­dził so­bie saunę w ta­kim miej­scu, za­miast ulo­ko­wać ją przy ba­se­nie, z naj­lep­szym wi­do­kiem na świe­cie. Ale nie to na­prawdę go za­sko­czyło. Spra­wił to brak drzwi do jesz­cze jed­nego po­miesz­cze­nia, które ewi­dent­nie znaj­do­wało się mię­dzy sauną a ga­ra­żem.

Co­kol­wiek tam było, mu­siał być do tego ja­kiś do­stęp. Chyba że... Z za­my­śle­nia wy­rwał go dzwo­niący mu w dłoni te­le­fon.

– Ra­gnar, na­resz­cie – rzu­cił, kie­ru­jąc się z po­wro­tem do domu. – Co się tam dzieje?

– Do­bre py­ta­nie. Sam się nad tym za­sta­na­wiam i przez całe przed­po­łu­dnie pró­bo­wa­łem zna­leźć na nie od­po­wiedź. Dla­tego od­zy­wam się do­piero te­raz.

– No i?

– Chcą do­stać jesz­cze jedno miej­sce w za­rzą­dzie.

– Co ta­kiego?! Prze­cież do­stali już wię­cej, niż pro­po­no­wa­li­śmy na po­czątku.

– Wiem. Ale