Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
138 osób interesuje się tą książką
Baśka Zajda, policjantka zmęczona życiem i jego trudami, wraca z Krakowa w rodzinne strony. Chociaż wszyscy mówią, że wyrzucili ją z policji wojewódzkiej, to sama zainteresowana nie chce o tym rozmawiać. Ścigają ją demony, które ma nadzieję zgubić w urokliwej Zawoi. Zwłaszcza że jej najlepsza przyjaciółka Iza, córka lokalnego posła, niedługo bierze ślub. Z tej okazji w towarzystwie innych kobiet wspinają się na Babią Górę, aby po raz ostatni się zabawić.
Kiedy wschodzi słońce, Baśka znajduje martwą Izę. Wybucha skandal, w który zamieszany jest Artur, dawna miłość policjantki i były chłopak Izy. Sprawę trzeba szybko zamknąć, bo nie tylko media huczą od plotek, ale również halny wywiewa z gór echo tajemnic, które miały tam pozostać na zawsze.
Co wspólnego ze śmiercią Izy ma katastrofa lotnicza z 1969 roku? Czy jej śmierć jest dopiero zwiastunem kolejnym okrutnych zdarzeń? A może to dusze tragicznie zmarłych, zaklęte w cieniu Babiej Góry, szukają zemsty?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 388
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla mojej Babci.
Matka Diebła
Widać Babiom Góre bez moje okienko
przykryto chmureckom jak białom wełenkom.
To matusia Diebła ryktuje śniodanie
i gwizdo na ciorta – przyjdź moje kochanie!
– Już się w piecu poli, warzom sie grulecki.
– Przyjdź moje Dieblątko, dom ci maślonecki!
Matka Diebła ciepło jako piec we mrozy,
lubiom jom ptosecki, chrobocki i kozy.
Zyje w Babiej Górze od wiek wieków sama,
ceko i spoziyro, ka piekielno brama…
Z mojego okienka wida Babiom Góre.
Przylecioł pon Dieboł, co mo carnom skóre.
Na tyj cornyj skórze mo kudły cerwone,
na głowie dwa rózki, tam ka trza ogonek.
Jednom nózkę kurzom, a drugie kopytko.
– Coz wom bedem godać – poćwiara zeń brzydko.
Jesce pokantliwi! Z płota smaty kradnie,
drzewa łomie w lasak, choć wiy, ze nie ładnie.
Brzydok, zbój, kusiciel, smołom ubabrany.
Dlo swojej Matusi – synek ukochany…
– Wanda Czubernatowa
2 kwietnia 1969 roku na stoku Policy w okolicach Babiej Góry rozbił się samolot An-24 SP-LTF. Na pokładzie znajdowały się 53 osoby: 47 pasażerów oraz 6 członków załogi. Nikt nie przeżył, a przyczyny katastrofy do dziś nie są wyjaśnione. To wydarzenie skłoniło mnie do napisania powieści, która choć jest fikcją, nawiązuje do jednej z wielu hipotetycznych przyczyn tragedii.
Pamięci ofiar katastrofy lotu PLL LOT 165 dedykuję tę książkę.
Irena Małysa, rok 2020
Szła swoją ulubioną ścieżką. To nie był dla niej dobry dzień. Była głodna i zła. Szukała czegokolwiek do jedzenia. Głód budził w niej najgorsze instynkty. Stawała się wtedy dzika i nieobliczalna. Nagły powiew wiatru przyniósł znajomy ostry zapach. Jej zapach. Świerzbił ją w nos. Był ordynarny. To zapach jej odwiecznej rywalki. Ta suka zawsze wchodziła jej w drogę. Dziś gniew i instynkt były w niej tak silne, że musiała się z nią zmierzyć. Sierść zjeżyła się na grzbiecie, mięśnie się napięły. Serce waliło jak oszalałe. Gdy tylko dostrzegła ruch w zaroślach, rzuciła się na nią z całym impetem. Choć tamta zaczęła uciekać, dopadła ją szybko. Wbiła jej w nos małe ostre zęby. Jej ciosy były pełne pasji i nienawiści. Okrutne, niepozostawiające rywalce żadnych szans. Odgłosy walki niesione wiatrem odbijały się od drzewa do drzewa. Niespodziewanie tamta podcięła jej łapy. Ona straciła równowagę i zaczęła turlać się w dół. Upadek był tak silny, że na chwilę zabrakło jej tchu. Wydawało się, że już po niej. Rywalka rozpędzała się z góry, aby zadać decydujący cios. Ona jednak ostatkiem sił odbiła się od podłoża i wskoczyła jej na grzbiet. Chwyciła za gardło, tak jak się nauczyła od matki. Długo trzymała, warcząc gardłowo. Z jej przeciwniczki powoli ulatywało życie, uchwyt się rozluźniał, aż była pewna, że to koniec. Wygrała. Tak zakończyło się starcie kuny domowej z kuną leśną. Nie powinna była podchodzić tak blisko gospodarstw. To jej terytorium. To ona mieszka pod dachem ludzkiego domu.
Zawoja, posterunek policji, 20 września 2019 roku
No dawaj, maleńka, dasz radę!
Przemawiała do drukarki jak do kochanki, ale ta zawsze w szczytowym momencie musiała się zawiesić.
– Drukuj, franco! Chcę stąd wyjść!
Na sprzęcie nie robiło to wrażenia.
– Gotowa? – Iza stanęła w progu jej biura ubrana niczym Chodakowska na okładce swojego pisma.
„Ta to zawsze musi błyszczeć” – pomyślała Baśka z zazdrością, ale i z kpiną. Już żałowała, że zgodziła się na ten wypad. „»Baby na Babią«, kto wymyślił tę idiotyczną nazwę?”
– Już, idę! Poczekaj na dole.
Minął miesiąc, od kiedy wróciła do Zawoi. Nienawidziła tej najdłuższej w Polsce wsi, a jednocześnie ją kochała. Spojrzała w lustro i zagryzła wargi. Przy Izie wyglądała na totalnie zaniedbaną. Podzielała rozczarowanie matki swoją osobą: przez wiele lat była powodem do rodzicielskiej dumy, robiła przecież karierę w krakowskiej komendzie, aż tu nagle bańka prysła. Przenieśli ją, a właściwie zesłali do rodzinnej wsi. Posterunek w Zawoi to teraz jej miejsce pracy. Wolałaby już chyba robotę w Biedronce. Ale tam nadawała się jeszcze mniej niż do posterunku w Zawoi. Miała problemy z komunikacją, więc wolała stronić od ludzi.
Wsiadła do samochodu Izy, potężnego lexusa, a jakże. Wszystko musi się zgadzać. Chciała jej nienawidzić za to, że miała to, czego ona sama pragnęła, ale nie potrafiła. Przyjaźniły się od dzieciństwa, choć nigdy do siebie nie pasowały.
Iza była lokalną celebrytką, córką znanego posła. Jej rodzina miała pieniądze od zawsze, rodzina Baśki nigdy. Iza była boginią wszystkiego: urody, ogniska domowego, seksu, stylu, dobroci, przyjaźni. Baśka nie była boginią niczego. Mimo to się przyjaźniły. Nawet gdy Baśka wyjechała do Krakowa i zapomniała o niej na kilka lat.
Ruszyły spod posterunku w Zawoi. Policjantka ze wstrętem spojrzała na budynek stanowiący ikonę gierkowskiego stylu, z dobudowaną rampą dla niepełnosprawnych. Rampa oczywiście była tak zabezpieczona folią, by żaden niepełnosprawny nawet nie ważył się z niej skorzystać.
– Baśka, no co ty! Nie pal mi tu w samochodzie! Nie truj się, bo nie dojdziesz nawet do schroniska, jak zadyszki dostaniesz.
– Nie nudź, Izka.
– To teraz do ciebie, żebyś się przebrała? – zaproponowała Iza.
– A co, źle wyglądam? – droczyła się z nią.
Podjechały pod jej dom. Matka Baśki razem z sąsiadem stali przed domem i zaglądali pod maskę samochodu.
– Co jest?
– Kuna przegryzła kable – zawyrokował Józek, sąsiad. Starszy od niej o dziesięć lat, był domorosłym mechanikiem i zawsze coś u nich naprawiał.
– Jak tam lokatorzy? – spytała Baśka.
– A pijo, kruca fuks. Ale jo sie im nie dziwie. Tyz bym pił bez baby, wrescie wolność.
– Ale ja wczoraj widziałam, jak tam jakaś kobieta wchodziła.
– E, zdawało ci się. Chyba ze jaka Ukrainka do nich dosła? Nic ło tym nie wiym. Bo cyns płaco za trzok[1] – zdenerwował się Józek.
Już od trzech lat wynajmował dom pracownikom z Ukrainy zatrudnionym u Stanacha, lokalnego potentata produkcji drzewnej. Sam zresztą u niego pracował, jak wszyscy w okolicy.
Baśka wzięła przygotowany wcześniej plecak.
– To gdzie wy to idziecie, dziewczyny? – spytała matka. – Może byście jakiegoś chłopa tam na tej Babiej Górze dla mojej Baśki znalazły. Bo w tym Krakowie to same cyntusie[2]. Na mężów to się nie nadają – nagabywała z nadzieją Izę, która była dla niej niedoścignionym wzorem córki.
– Mamo, to wycieczka tylko dla kobiet, „Baby na Babią”.
– Zawsze się tam chłop jakiś zabłąka – kontynuowała matka.
– Daj już spokój, nie zaczynaj. Iza, jedziemy!
Dojechały na parking, gdzie czekała już reszta ekipy. Dziewczyny z klubu fitness i inne pozytywnie zakręcone koleżanki Izy. No i oczywiście Swietłana, którą Baśka znała od miesiąca. Swietłana była postacią nietuzinkową. Pochodziła z Ukrainy, gdzie była ponoć gwiazdą fitness. Studiowała w Krakowie na AWF, a na koniec wylądowała w Zawoi. Była piękna, wesoła. W sumie to Baśka ją lubiła, tylko takie już miała policyjne zboczenie, że coś jej nie pasowało w historii dziewczyny. Sama tłumaczyła sobie tę ukrytą niechęć zazdrością i tym, że babcia Janka przez całe jej dzieciństwo powtarzała, by nigdy nie ufała Ukraińcom.
Szły pod górę już dobrą godzinę, wszystkie przebrane za czarownice. Mariolka pomalowała je, aby wyglądały jeszcze bardziej jak wiedźmy.
Pomadowy makijaż spływał Baśce ze spoconej twarzy. „Teraz to naprawdę można się nas przestraszyć” – pomyślała. Mijający je turyści raczej wyglądali na rozbawionych ich wyglądem.
– Hej, diablice, może chcecie się zabawić? – nagabywał je jakiś młodzian z biżuterią na szyi grubości łańcucha rowerowego. – A ciebie już gdzieś nie widziałem, lala? Nawet chyba przed chwilą – zagadywał do Swietłany.
– Coś chyba za dużo w schronisku wypiłeś, kolego – odpaliła Mariola.
– Idziemy, dziewczyny. Pamiętacie, jaka była umowa: żadnych chłopów, baby na Babią idą same – poganiała Iza.
Wszystkie wspaniale się bawiły, tylko Baśka jak zawsze zostawała z tyłu.
– Baśka, chodź do nas, opowiedz nam o tych ciachonach z komendy w Krakowie.
– Daj spokój, Mariola, nie ma o czym gadać, tacy sami faceci jak u nas.
Mariolka była wodzirejem całej grupy. Kobieta orkiestra. Miała czwórkę dzieci, prowadziła własną firmę i usta jej się nie zamykały. Baśka zawsze podziwiała jej niezależność. Od powrotu z Krakowa, od czasu wszystkiego, co się tam wydarzyło, czuła, jakby stopniowo gasła. Stała się aspołeczna. Mimo że Iza robiła, co w jej mocy, by ją rozerwać i pomóc jej się odnaleźć w rodzinnych stronach, ona wciąż była tam, w Krakowie. Widziała jego oczy. Pamiętała zapach i odgłos strzału, który wszystko zakończył. Teraz wlekła się na końcu, a cała grupa podśpiewywała. Dziewczyny spotykały się na co dzień w klubie Fitness pod Babią, gdzie trenowały zumbę i tabatę. Na zajęcia, które prowadziła Swietłana, namówiła ją Iza. Baśka lubiła taniec. Uwalniała wtedy część swojej prawdziwej natury. Praca w policji sprawiła, że z osoby niegdyś otwartej stała się skryta. Tylko w tańcu potrafiła szaleć na całego.
– Przerwa! – zarządziła Mariolka.
Wszystkie usiadły na polanie. Było pięknie, słońce nagrzewało stromy stok.
– Baśka, wsadziłam ci do plecaka termos, podaj mi go! – wołała przez polanę Mariolka.
– Napiję się pierwsza. – Baśka nalała sobie i upiła łyk, po czym zaczęła się krztusić z poczerwieniałą twarzą.
Dziewczyny wybuchnęły gromkim śmiechem.
– To bimber jakiś, koszmarny! – rzuciła z obrzydzeniem Baśka.
– Jakby to dziadek Wiesiek usłyszał – zaśmiewała się Mariolka – toby się bardzo pogniewał.
– Ale ja nie piję – złościła się dalej Baśka.
– To musisz zacząć, może zapijesz te swoje smutki i wreszcie wróci nasza dawna Baśka.
Teraz poczuła się urażona. Nie znosiła, gdy ktoś ją tak naciskał. Wstała, zabrała plecak i poszła dalej szlakiem. Słyszała, jak wołają, żeby się nie gniewała, ale ona po prostu brnęła przed siebie. Pięła się coraz wyżej, wsłuchując się w odgłosy lasu, czując jego zapach. Z każdym krokiem było jej lepiej. Jak Zawoja trwa od wieków w cieniu Babiej Góry, tak i jej życie zawsze płynęło w cieniu Królowej Beskidów. Było jej tu dobrze. Gdy wyjechała do Krakowa, czuła, jakby straciła opiekę góry. Wszystko zaczęło się psuć, przestała być sobą – jak uchodźca, z rozmytą tożsamością. Ciągle starała się wpasować, ale co rano patrzyła w lustro i wiedziała, że to nie ona.
Teraz to wszystko – słońce, odgłosy, zapach mchu, grzybów, pot spływający jej po plecach, ta konstelacja czasu i przestrzeni – sprawiło, że równanie w jej głowie zaczęło się zgadzać. Poczuła nagły przypływ euforii. „Jakoś się to ułoży. Wreszcie jestem na swoim miejscu”.
Zatrzymała się przed Akademicką Percią i usiadła. Postanowiła zaczekać na resztę. Pierwsza z lasu wyłoniła się Swietłana. Rozmawiała przez telefon po ukraińsku, coraz bardziej podnosząc głos. Miała czerwoną twarz, a spływający z niej wiedźmowy makijaż sprawiał, że wyglądała upiornie. Kiedy zobaczyła Baśkę, przerwała rozmowę i schowała telefon. Widać było, że z całych sił próbuje uspokoić oddech i zapanować nad wykrzywioną w gniewie twarzą.
– Masz papierosa? – zapytała, gdy podeszła do Baśki.
– Mam, ale to park narodowy, tu nie wolno palić.
– Dawaj.
Zapaliły obydwie.
– Masz jakieś kłopoty?
– Nie, wszystko okej. Były chłopak z Ukrainy, nic takiego. Już go spławiłam. – Odetchnęła głęboko. – O, idą dziewczyny. Oh my God, jak one wyglądają. Mariolka, jeszcze raz wpadnij na cudowny pomysł z malowaniem buziek, to wiesz, co ci wymalujemy! – Swietłana mówiła po polsku z prawie niesłyszalnym akcentem. – Wyglądamy jak zombie.
Mariolka jeszcze raz nalała wszystkim bimbru. Jeden kubek podała Baśce.
– Pij, Baśka.
– Tak, mamo. – I wypiła duszkiem, wcale się przy tym nie krzywiąc.
Zaczęły podejście Akademicką Percią. Padało w nocy, więc było ślisko.
– Pospieszmy się – poganiała Mariolka. – Przed zmrokiem musimy być w schronisku.
W momencie gdy zamierzała zrobić kolejny krok, wypuściła z ręki śliski łańcuch. Walczyła nad odzyskaniem równowagi, ale jej plecak, wypakowany różnymi trunkami, pociągnął ją do tyłu. Spadając, powaliła też Swietłanę, tak że obie zatrzymały się na Baśce, która widząc, co się dzieje, uczepiła się jedną ręką łańcucha, a drugą chwyciła dziewczyny, aby zapobiec dalszemu upadkowi. Chwilę trwało, zanim doszły do siebie.
– Mariolka, ten alkohol zaprowadzi cię do grobu – powiedziała Baśka i podniosła plecak z rozbitymi butelkami. – Swietłana, jak się trzymasz? – Podała jej rękę.
– Dobrze, ale powiedz szczerze: co z moją twarzą?
– No… całe szczęście, że makijaż Mariolki kamufluje obtarcia.
Swietłana miała obdarty cały policzek. Wyciągnęła lusterko i gdy się sobie przyjrzała, było widać, że jest podłamana. Inwestowała w urodę cały wolny czas i wszystkie pieniądze. To był jej warsztat pracy. Iza wyciągnęła kosmetyczkę, z którą nigdy się nie rozstawała, i zaczęła oczyszczać nawilżaną chusteczką twarz Swietłany. Mariolka trochę kuśtykała, miała otartą skórę na ręce, ale poza tym nie doznała większego uszczerbku. Nadal trajkotała jak najęta.
– Dzięki, Baśka, jednak dobrze, że mundurowa jest wśród nas – stwierdziła Swietłana.
– Baśka, ty się nic nie martw, u ciebie w plecaku jest jeszcze jedna butelka – dodała Mariolka.
Wreszcie weszły na sam szczyt. Wieki temu wierzono, że Babia Góra, zwana też Diablakiem, była miejscem spotkań czarownic. Teraz, gdy Baśka patrzyła, jak jej towarzyszki tańczą w kręgu, poczuła się jak na sabacie. Każda z nich była po trochu wiedźmą, która zaklinała rzeczywistość i wyłamywała się z ram, w jakie wciskała ją zawojska społeczność. Na szczycie czekały już inne wiedźmy. Witały się ze sobą.
– Czas na focie. – Iza wyciągnęła gigantycznego smartfona i umieściła go na kijku do robienia selfie.
– Ustawcie się i na trzy, czte-ry: ZUUMBA!
Zakrzyknęły, szczerząc się do aparatu. Tylko Baśka zasłoniła twarz, wiedząc, że Iza zaraz wrzuci to na Instagram. Nauczyła się w policji nie udostępniać swojego wizerunku. Nigdy i nigdzie.
Na szczycie oprócz nich było wielu turystów korzystających z ostatnich ciepłych dni, aby wejść na Babią Górę bez przygotowania. Już po weekendzie zapowiadano pogorszenie pogody.
– Artur?! – Baśka zobaczyła go z daleka i pomachała. – Co za spotkanie!
Uściskali się.
– Z kim jesteś? – Zadając to pytanie, zobaczył Izę i jego twarz spochmurniała.
– Co cię tu przywiało, byku? – Baśka udawała, że nie zauważyła jego reakcji.
– Musiałem się przejść, ale nie spodziewałem się takich tłumów i… czarownic na szczycie.
– To może do nas dołączysz? – zawołała Mariolka
– W sumie tyle czasu Baśki nie widziałem, że chętnie z wami zejdę, pogadamy.
Iza trzymała się z boku, nerwowo spoglądając na swojego byłego chłopaka. Dopiero po wyjeździe Baśki się dowiedziała, że przyjaciółka darzyła go uczuciem – do tego czasu była przekonana, że łączy ich jedynie przyjaźń. I mimo że uwielbiała Baśkę, nie potrafiła zrezygnować ze związku i ustąpić pola przyjaciółce. Czas jednak pokazał, że nie byli dla siebie stworzeni. Rozstali się i Artur zniknął na wiele lat. Wrócił rok temu.
Iza złościła się na samą siebie, że dwa tygodnie przed własnym ślubem podczas przypadkowego spotkania z niewidzianym od lat byłym chłopakiem zalała ją fala emocji.
Artur szedł w wianuszku jej koleżanek, a ona dopadła Baśki.
– Dlaczego poprosiłaś, żeby z nami szedł?
– To Mariola go zaprosiła. Zresztą co w tym złego, nie widziałam go tyle lat.
– Teraz wszystko się między nami popsuje.
– Ale Iza, co się ma popsuć? – Baśka udawała, że ta sytuacja jej nie rusza, bo tak naprawdę nigdy szczerze nie porozmawiały o jej dawnym uczuciu do Artura. – Za dwa tygodnie wychodzisz za mąż, życie sobie ułożyłaś, to stare dzieje. Baw się, dziewczyno, nie myśl za dużo.
– Niech ci będzie. – Iza jednak czuła, jak zalewa ją gorąca fala dawnych emocji. – Mariola, daj bimber! – „Upiję się i będzie dobrze” – pomyślała.
Zakład produkcyjny Stanach Drew, 20 września 2019 roku
Czarny bus zajechał z piskiem opon pod puste o tej porze biuro. Andrzej Stanach kończył rozmowę telefoniczną z posłem Urbańczykiem, podczas gdy jego syn Wojtek liczył pieniądze.
– Władziu, my już wkrótce rodzina, musisz mi to załatwić. Ja nie mam immunitetu, ty masz. To zamówienie będzie jak posag dla twojej Izuni. Zresztą i tak wszystko dla naszych dzieci. Władziu, porozmawiamy o tym przy koniaczku jutro. Iza nas na grilla zaprosiła. Do zobaczenia.
W tym samym momencie ktoś otworzył kopniakiem drzwi do biura. Pięciu groźnie wyglądających mężczyzn weszło do pomieszczenia. Andrzej tylko spojrzał, czy syn zdążył schować pieniądze do sejfu. Odetchnął z ulgą, gdy zobaczył, że ten ubrał się już do wyjścia.
– Wojtek, zostaw nas, porozmawiam z panami.
– Ale tato… – Młody Stanach był zaniepokojony i zły, że ojciec go zbywa, choć niedługo ma po nim przejąć rodzinny interes.
– Później ci wytłumaczę. – Andrzej starał się zachować spokój.
Gdy tylko Wojtek wyszedł, Miron – przewodzący grupie przybyłych – rozsiadł się w skórzanym fotelu gospodarza.
– Mówisz, Andrzejku, że brakuje ci pieniędzy? A my słyszeli, że wesele na pięćset osób szykujesz.
– Przecież to swaty płacą! Jakim prawem tu przychodzicie bez zapowiedzi?! – krzyknął Andrzej, jednocześnie zerkając do okna za swoją ochroną. „Gdzie oni są, jak ich potrzeba?” – przeklinał w duchu.
– A co, nie powiedziałeś synusiowi, że od Mirona pożyczyłeś?
– Miron, daj mi dwa tygodnie, złapałem wielki kontrakt rządowy.
– Zapłacisz, zapłacisz, ale teraz inna sprawa jest. Przewieźć coś nam trzeba.
– Nie ma mowy. Tamto to była wyjątkowa przysługa, zgodziłem się tylko raz.
Koledzy Mirona, do tej pory pozostający z boku, nagle zbliżyli się do Andrzeja. Trzej wyglądali identycznie: mieli krótkie szyje, łyse głowy i wszystkie atrybuty bandziorów. Czwarty był w wieku Wojtka: szczupły, rudy i z tak przeszywającym wzrokiem, że Andrzej dopiero pod jego spojrzeniem poczuł, że jest źle.
– Andrzejku, my na Ukrainie mówimy: „Co się nie da, jak się da?”. Nie pierdol, bo się Borys zdenerwuje i będzie nieprzyjemnie.
W tym momencie jeden z łysych klonów się zaśmiał, ukazując brak przedniego zęba.
– A co by tam miało być w tym transporcie? – zapytał Andrzej, grając na zwłokę.
– Niech cię główka nie boli, na wesele dla młodych zarobisz, prezent musisz, capie, dać.
– Jak mam się zgodzić, to muszę wiedzieć.
– Meta.
– Jaka meta, kurwa mać?!
– Metamfetamina, tym się teraz krakowska młodzież bawi. Ty na tej wsi już całkiem nie wiesz, co w trawie piszczy.
– Ja tu się drewnem zajmuję, a nie takim świństwem!
– Już my o twoich ciemnych sprawkach, Andrzejku, wiemy. Tak to możesz przy niedzielnym obiadku opowiadać, ale nie nam, bo wiesz, Borys się wkurwi. Nie martw się, dobrze zarobisz. Prawie na mój procent.
– Dajcie mi czas do jutra, muszę się zastanowić.
– Jutro już jest transport. Mój człowiek poprowadzi cały załadunek. I bez szopek żadnych, bo zakład pójdzie z dymem, Andrzejku.
Ruszyli do wyjścia, Stanach podreptał za nimi. Wiedział, że już jest po rozmowie. Zobaczył kolejnych dwóch ludzi Mirona, którzy trzymali pod bronią w stróżówce jego ochroniarzy. Chwilę później po czarnym busie nie było śladu.
Wszystko się pogmatwało. Andrzej chwycił się za głowę i usiadł na ławce dla palaczy. Wojtek spoczął obok niego.
– Opowiesz, o co tu chodzi, tato?
– Odpal mi papierosa. I nie mów nic przez chwilę.
Andrzej gorączkowo szukał rozwiązania. Tak trzęsły mu się ręce, że nie mógł trafić papierosem do ust. Nagle podszedł do nich Sławek, brygadzista popołudniowej zmiany.
– Szefie, ja wiem, że mam szefowi głowy nie zawracać, ale już z tymi Ukraińcami nie wytrzymam. Robić się nie da. Na przykład ta Katja. Znowu dzisiaj nie przyszła. Maszynę jej ustawiłem. Nie dość, że roi się tej babie ciągle, że ją zgwałcić chcą, że ją podglądają, śledzą, to jeszcze jak tu tyle roboty, ona nie przychodzi.
– A dajcie mi wszyscy święty spokój! Wypierdolić ją, niech po zwolnienie przyjdzie!
Andrzej zaciągnął się dymem papierosowym. Myślał, że mu się życie ustatkowało. Teraz, gdy jego swatem miał zostać poseł Urbańczyk, w planach była prawdziwa kasa i wpływy. A tu takie gówno. Urbańczyk nie może się o tym dowiedzieć, bo jeszcze odwoła ślub Izy z Wojtkiem. Wiedział, że syn kocha narzeczoną. Tak się młodym szczęśliwie złożyło, że pieniądze szły w parze z miłością.
Warszawa, 2 kwietnia 1969 roku
Miał wyrzuty sumienia. Planował, że odprowadzi syna i szwagra na lotnisko, ale sprawy służbowe okazały się ważniejsze. Sala sejmowej restauracji była o tej porze niemal pusta. Przy stoliku czekał już na niego poseł ziemi krakowskiej, a dla ministra to było ważne spotkanie. Ważne, bo dotyczyło Wieliczki, którą kochał. Jego małej ojczyzny.
Zamówił krem sułtański. Nie mógł go sobie odmówić po tym stresującym poranku. Jeszcze rano był przekonany, że razem ze szwagrem i z synem polecą jego dwie córki. Starsza już po śniadaniu wpadła w histerię, że nigdzie nie pojedzie, dopóki nie pożegna się ze swoim chłopakiem. Nie było mu to na rękę. Miał jednak słabość do córek i zgodził się, aby zostały jeszcze kilka dni. „Na Wielkanoc razem wrócą do domu” – pomyślał. Obie piszczały z radości. Uwielbiał to. Ich śmiech, błyszczące oczy, zaróżowione policzki.
Uśmiechnął się mimowolnie, pochylony nad projektem elektryfikacji linii kolejowej Bieżanów–Wieliczka, który był już na ukończeniu. Sprawy ruszyły trzy lata temu, gdy założyli Klub Przyjaciół Wieliczki. Wiele udało się zrobić. To było jego marzenie: ocalić to małe górnicze miasteczko od zapomnienia, marazmu i biedy. Stworzenie infrastruktury komunikacyjnej łączącej je z Krakowem – taki miał główny cel.
Minął rok od wydarzeń marcowych. W kraju robiło się spokojniej. Liczył na to, że teraz uda mu się popchnąć do przodu prace, które od roku były zawieszone.
Krem sułtański smakował wybornie. Uniósł do ust szklankę z kawą, zamknął oczy. Przez jego myśli przeleciał dziwny cień. Niepokój pełznął po jego ciele niczym bluszcz. Trwało to sekundę, ale wrażenie było tak silne, że nie mógł zaczerpnąć powietrze. Okropne uczucie. Jakby spadał…
Szklanka rozbiła się z głośnym trzaskiem. Podłoga zaczęła się lepić od przesłodzonej kawy.
– Towarzyszu ministrze, czy wszystko w porządku? – Poseł delikatnie dotknął jego ręki.
Zamrugał powiekami i rozejrzał się po sejmowej restauracji. Niewybredne uśmiechy nielicznych posłów pozwoliły mu sądzić, że został uznany za pijanego. Co zresztą nie należało do rzadkości w sejmie.
– Tak. Jestem po prostu przemęczony. – Wyprostował się na krześle. – Resztę omówimy następnym razem – dodał, po czym ujął swoją grubą skórzaną aktówkę i wyszedł.
Pogoda była piękna. Spojrzał na zegarek: 14:10. Samolot już dawno wystartował. Syn pewnie niedługo będzie w domu. Poczeka na telefon od żony razem z córkami. Było tak ładnie, że postanowił przespacerować się do służbowego mieszkania przy placu Trzech Krzyży. Podobał mu się gwar tej ulicy. Żałował co prawda, że od kilku lat nie jeździły tu już tramwaje, ale ruch był spory. „Taka będzie kiedyś Wieliczka” – pomyślał z entuzjazmem.
Schronisko Markowe Szczawiny, 20 września 2019 roku
Gdy wybrzmiały ostatnie takty latynoskiego hitu, zumbowiczki były całe mokre. Zjechały się grupy z Zakopanego, Myślenic i Krakowa. Artur obserwował je z boku i nie mógł się nadziwić ich wytrzymałości. Do tej pory miał wysokie mniemanie o własnej sprawności fizycznej, ale gdy zobaczył te kobiety, które po wielogodzinnej wspinaczce zachowały jeszcze dość energii, żeby tańczyć przez godzinę, krzycząc co kilka minut: „UUUAA, UUUAA”, jego pewność siebie legła w gruzach. „Te baby nas zniszczą” – pomyślał z rozbawieniem. Po maratonie zumby, który tradycyjnie kończył wycieczkę „Baby na Babią”, uczestniczki pożegnały się ze sobą. Została tylko ekipa Izy. To miał być jej wieczór panieński. Zasiedli przy ognisku, smażyli kiełbasy, pili. Mariolka jak zawsze przewodziła imprezie. Wszystkie śmiały się, słysząc wspomnienia snute przez Baśkę i Artura. Iza, już dobrze wstawiona, też się śmiała, ale nic nie mówiła. Choć te zabawne anegdoty dotyczyły także jej.
Noc była ciepła. Odgłosy lasu, w dzień miłe dla ucha, o tej porze budziły niepokój. Nagle usłyszeli dziwne pokwikiwanie.
– Dzik! – zawołała Mariolka i przytuliła się do zaskoczonego Artura.
– To pustułka, pani kochana. – Ze schroniska wyszedł stary mężczyzna i dosiadł się do młodych. – Tacy wy teroz mądrzy, w tych internetach cytocie, a ptoska zwykłego poznać nie umiycie – zaczął swoje starzec.
– Witojcie, dziadku – przywitała się Baśka, a on pogładził ją po głowie, jakby wciąż była małą Basią, co przychodzi pomagać w schronisku. – Pan Uciecha jest dla mnie jak rodzony dziadek. Od kiedy pamiętam, pomaga w schronisku na Markowych – przedstawiła starca Baśka, widząc konsternację niektórych dziewczyn.
Zza schroniska wyszedł potężny owczarek podhalański. Iza wbiła paznokcie w ramię Baśki. Zawsze panicznie bała się psów. Zwierzę rozpędziło się w ich kierunku, na co Iza zaczęła krzyczeć.
– Juhas! Mordo ty moja! – zawołała go Baśka.
Pies wskoczył na nią, jakby nie zdając sobie sprawy ze swoich potężnych rozmiarów. Lizał ją i piszczał jak szczeniaczek.
– Juhas! Noga! – zakrzyknął Uciecha, a pies grzecznie usiadł przy nim, w momencie przełączając się na tryb „stróżowanie”. Z poważną miną rozglądał się i nasłuchiwał, czy nie zbliża się jakieś zagrożenie.
– To pies pasterski pana Uciechy, jest w schronisku od szczeniaka. Dawniej pilnował owiec, ale teraz już ich nie ma.
Dziewczyny podeszły do Juhasa i zaczęły go głaskać za uszami, a on odwdzięczał się lizaniem. W końcu Uciecha przegonił je wszystkie.
– Dość juz tego dobrego, bo sie gadzina tok rozwydrzy, ze mu ino baby bedo w głowie.
– Dziadku, opowiedzcie tu nam swoje bajania, niektóre paniusie z daleka, o nasych babach jagach nie słysały.
Zaczęli prosić staruszka o opowieść, a on tylko spoglądał to na Artura, to na Baśkę i Izę.
– Dobrze, paniusie, ale pierwse bym gębę zmocył.
Mariolka od razu podskoczyła do Uciechy z bimberkiem, za co stary ją pochwalił.
– Róznie to o tyj nasyj Babiej godają. Moja babka zawse ostawała przy tym, ze tyn wielki kamienny kopiec na scycie jest dziełem baby jagi olbrzymki, co tam w owym casie mieskała. Dziad mój upierał sie jednak, ze góra dlatygo jest babia, bo zbójniki chowały w tamtych jaskiniach swoje branki i je tam chędozyli. Tak ze wsystko zalezy, która historia bardzij wam odpowiado.
– Wersję feministyczną prosimy – zaśmiała się Swietłana, która wręcz chłonęła opowieść Uciechy.
– Cyli baby góro – skwitował stary ze śmiechem.
– Niech pan powie, czy na Babiej Górze straszy? – pytała z wypiekami na twarzy Swietłana.
– Ano, wielu mówi, ze strasy. Duzo tu juz luda wysło i na Babiej ostało. Zawse jakimsik dziwny przypadkiem. Samobójców od groma. Ludzie godajo, ze to carownice opętajo, na zgubę ciągno. Jedni się śmiejo, ale jakieś licho tu cyho.
– Wiejskie gadanie – skwitowała z rozbawieniem Mariolka.
– Niestety nie, bom sam to przezył. – Uciecha się zasępił, a z jego wodnistych oczu można było odczytać targające nim emocje. Jakby się zastanawiał, czy zdradzić swoją historię. Po długim milczeniu w końcu napił się jeszcze raz i zaczął: – Mioł trzydzieści pięć roków, gdy z mojim kamratem posli my na scyt. Był to cłek wesoły, z nikim sie nie wadził. Mioł swojom kobite i syna, nie pijał za duzo, nie bijał. Posli my w przerwie, bo my robote mieli przy wyrębie. Drwalom pomogali my ściągoć bale. Pogoda była pikno tego dnio. Po drodze się zerwoł wicher. On pierwsy na scyt sie wspion. Na Diobloku mgła było jak mlyko. Zobacył go, jak stoi na tyj kupie kamieni. „Kazek poć!” – wołoł go. Podsedłm blizyj im obaczył w jego oczach obłęd, diobła. Jescem wtedy sie tak w zyciu nie przestrosył. „Jo ida” – powiedziołem i odwróciłem się, bom się go przestrachał. Godał do siebie. Naglem usłysał, jak on biegnie i krzycy w strone grani. Patrzyłem, jak leci w przepaść. Do tyj pory nie wiym, cy to jakie cary były. Babio skrywa tojemnice straselne i ceba jo sanować.
Przy ognisku zapadło milczenie. „Dlaczego on to opowiedział?” – wściekała się w duchu Baśka. Znała tę historię doskonale, wiele lat o niej bajki opowiadali, póki nie poumierały wszystkie babki, które o niej pamiętały. Uciecha zapłacił za nią cenę najwyższą. Oskarżono go o morderstwo tego człowieka, siedział rok na Montelupich w Krakowie. Ale w ciągu roku jeszcze trzy osoby popełniły samobójstwo na Babiej Górze. Z braku dowodów Uciechę uwolniono, lecz długo nie wracał do Zawoi, bo tu uniewinnienia nie było. Na miejscowych padł blady strach, ludzie nie mogli uwierzyć w te samobójstwa, gdyż popełniały je osoby, którym wspaniale się w życiu układało. Jaka siła je do tego popychała? Dlaczego samotnie szły na Babią?
Po latach Uciecha wrócił do Zawoi, ale żeby nie rzucać się za bardzo miejscowym w oczy, zatrudnił się jako parobek przy Markowych Szczawinach. Wcześniej były tam na halach wypasy owiec, pracy nie brakowało. Dziś stary głównie zajmował się odśnieżaniem i paleniem w piecu.
Znów coś zaszemrało w krzakach. Baśka mogłaby przysiąc, że widziała jakąś postać przemykającą między drzewami.
– To jo juz pójde, bo widzita, za mało polewacie i złe myśli ściągnoł.
– Dziękujemy za historię, panie Uciecha. – Swietłana uśmiechnęła się do odchodzącego mężczyzny.
– Ty chyba jak twoja siostra lubisz takie mroczne historie i rojenia? – zaatakowała ją znienacka Iza, która przez cały ten czas nie przestawała pić.
– Ty to zawsze musisz wszystko wygadać! Nic tu po mnie, idę spać, na razie, dziewczyny.
– Iza, daj spokój! – starała się opanować sytuację Baśka, nie mając pojęcia, o co dziewczynom chodzi.
– Ja też się kładę. – Mariolka wzięła pod rękę Swietłanę i rzuciła powłóczyste spojrzenie Arturowi. Poszły w stronę schroniska.
– Niech idą, czarownice dwie! – zaśmiała się gardłowo Iza.
Reszta towarzystwa pogrążyła się w opowiadaniu kolejnych mrożących krew w żyłach historii, kiedy Artur przysiadł się do Baśki.
– No, opowiadaj, jak tam powrót z Krakowa. Jak cię przyjęli w Zawoi?
– Daj spokój, trudne takie powroty. Ale skąd ty tyle o mnie wiesz?
– Wystarczy postać chwilę dłużej w kolejce w Groszku, żeby się dowiedzieć. – Mrugnął do niej porozumiewawczo.
– A ja o tobie nic nie wiem. Tylko tyle, że pracowałeś w TOPR w Zakopanem. Ale teraz co porabiasz?
– Prowadzę hodowlę psów zaprzęgowych.
– Czyli zrealizowałeś swoje marzenia?
– Tak jakby. – Artur uśmiechnął się smutno. – Przynajmniej ich część.
Baśka mu się przypatrzyła. On. On był jej marzeniem. Od tego marzenia musiała uciec, zapomnieć. A teraz Artur siedział tak blisko niej, a ona była taka pusta.
– Co tam, gołąbeczki? – Pijana Iza zatoczyła się nad nimi.
– Iza, siadaj. – Baśka widziała, że z przyjaciółką coś jest nie tak, że zaraz pęknie. – Idziemy już spać, kochana.
– Najpierw nam opowiedz, Basiuniu najmilsza, co zdarzyło się tam, w Krakowie.
– Przestań. Pijana jesteś, chcesz dzisiaj wszystkich obrazić?
– Nie wszystkich, tylko jego. – Dotknęła palcem wskazującym klatki Artura.
– Spokojnie, księżniczko – zaśmiał się Artur, który też widział, że w Izie coś się gotuje.
– Będę z wami szczera: nie spodziewałam się, że tak mnie będzie wkurzać widok was gruchających razem.
Baśka ujęła Izę pod ramię.
– Chodź, stara, idziemy spać.
– Najpierw siku! – zabełkotała prawie już nieprzytomna Iza i zaczęła oddalać się w stronę drzew.
– To do budynku, tam jest przecież łazienka.
– Nie po to szłam w las, żeby po szaletach chodzić! – zawołała Iza i zwymiotowała w krzaki.
Po chwili ułożyli pijaną na kocu, a następnie owinęli ją w śpiwór.
– My jej przypilnujemy – zaoferowały się Anka i Justyna z ich ekipy.
– Ale uważajcie, nieźle się wstawiła.
– Pewnie przeżywa, że już wkrótce koniec wolności – skwitowała Anka.
– Pewnie tak – potwierdziła Baśka, przypatrując się śpiącej Izie, która teraz wyglądała jak anioł.
[1] za trzech (gwar.).
[2] skąpiec (gwar.).
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Redaktor prowadząca: Ewelina Kapelewska
Wydawca: Agata Garbowska
Redakcja: Adrian Kyć
Korekta: Bożena Sęk
Projekt okładki: Krzysztof Rychter
Zdjęcie na okładce: © Erik McLean / Pexels.com
Wyklejka: © andreiuc88 / Shutterstock.com
Copyright © 2021 by Irena Małysa
Copyright © 2021, Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2021
ISBN 978-83-66815-17-9
Bądź na bieżąco i śledź nasze wydawnictwo na Facebooku:
www.facebook.com/kobiece
Wydawnictwo Kobiece
E-mail: [email protected]
Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie
www.wydawnictwokobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek