Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
70 osób interesuje się tą książką
Kolejna książka z cyklu Baśka Zajda, jednej z najpopularniejszych polskich serii kryminalnych
Czy można uciec przed demonami kryjącymi się w przyrodzie i w ludzkiej skórze?
1969 rok. Ucieczka przed przeszłością nie skończyła się dla Jadzi tak, jak planowała. Nowy rozdział w nadmorskich Marucicach zmusił ją nie tylko do walki o swoje życie, ale nawet do sięgnięcia po znane od pokoleń góralskie czary.
2022 rok. Właścicielka pensjonatu w Marucicach, w którym Baśka Zajda chciała spędzić urlop, znika w niewyjaśnionych okolicznościach. Podejrzewana między innymi o to, że spaliła ambony lokalnym myśliwym, nie cieszyła się zbytnią sympatią mieszkańców. Jedyną osobą, z którą utrzymywała kontakt, była staruszka z budzącego grozę poniemieckiego domostwa. Wkrótce tajemniczo znikają kolejne osoby.
Jaki plan wobec Baśki Zajdy miał los, kierując ją właśnie do tego miejsca? Czy w drodze do prawdy uda jej się przedrzeć przez mgłę niedopowiedzeń i magicznych zaklęć?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 354
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redaktorka prowadząca: Marta Budnik
Wydawczyni: Agnieszka Fiedorowicz
Redakcja: Adrian Kyć / Rytm pisania
Korekta: Katarzyna Kusojć
Projekt okładki i ilustracje: Krzysztof Rychter
Copyright © 2024 by Irena Małysa
Copyright © 2024, Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece
Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2024
ISBN 978-83-8371-265-9
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
Są granice, których przekroczenie jest niebezpieczne; przekroczywszy je bowiem, wrócić już niepodobna.
– Fiodor Dostojewski, Zbrodnia i kara
(tłum. J.P. Zajączkowski)
Zawoja, 9 sierpnia 2022 roku
Nie spodziewała się, że po tylu razach znów to poczuje. Ciało zastygło w zachwycie. Przed jej oczyma falowało morze chmur, nad którymi królowały Tatry. Słońce wynurzało się z fal powoli, pochłaniając niebo czerwienią i pomarańczem. W miarę jak jego krąg stawał się coraz wyraźniejszy, Diablak wyłaniał się z cienia. Nocne szepty i odgłosy chowały się po drugiej stronie masywu, wciąż w krainie cienia. Miała wrażenie, że odbywa się tu walka dobra ze złem. Światła z mrokiem. Spojrzała w stronę Zawoi, wciąż pogrążonej w ciemności. Gdzieś tam, w leśnych jamach, skrywały się babiogórskie demony. Odwróciła twarz do słońca – zakwitło nad wzburzoną taflą chmur, w której tonął świat.
Tomek stał z otwartymi ustami, zapatrzony w ten spektakl natury. Oczy błyszczały mu jak dwa ogniki. Wiatr smagał jego ciało, które zdawało się wrastać w skalne podłoże. Pierwszy raz widział wschód słońca na Babiej Górze. Wyglądał na oczarowanego. Podszedł do niej i zagarnął ją ramieniem.
– Miałaś rację – powiedział, przekrzykując szum wiatru. – To jest piękne!
Pocałował ją. Przymknęła oczy, zaglądając do swojego wnętrza. Czy jest szczęśliwa? Jej ciało tak. A dusza?
Gdy Tomek oderwał się od niej i ruszył wyżej z aparatem, aby złapać kilka ciekawych ujęć, ona się odwróciła. Wbiła wzrok w miejsce, o którym opowiadał jej tyle razy dziadek Uciecha. Grań, z której rzucił się Kazek Stanach, wciąż pogrążona była w mroku. Ten cień ją pochłaniał. Tyle było go naokoło. Tyle było go w niej samej.
Celina Zajda czekała na ich powrót z wielkim zaaferowaniem. Siedzący z nią na ganku dziadek Uciecha popijał herbatę z ulubionego kubka. Wpatrywał się w Baśkę tymi jasnymi oczami niczym kot.
– Mądrze to tak przed podróżą się wymęczyć? Jak ty teraz dojedziesz nad to morze? – rozpoczęła swój lament matka Baśki.
Tomek mrugnął do swojej góralicy i ruszył w stronę Celiny.
– Moje ulubione drożdżówki. Teścióweczko kochana! – zawołał, porywając z koszyka jedną z ciepłych jeszcze bułeczek.
Celina Zajda miała ogromną słabość do chłopaka córki, która z rozbawieniem spoglądała teraz na matkę, jak nadskakuje mu przy stole, przy którym Tomasz rozsiadł się jak król. Spodziewała się takiej ich relacji, jeszcze zanim przywiozła go do Zawoi, po powrocie z Mysłowic. Spijali sobie z dzióbków jak młode małżeństwo. Czasem w związku z Tomkiem niemal czuła się tą drugą. Nie miała o to żalu do matki. Celina tak sobie rekompensowała niezaspokojone dotychczas pragnienie posiadania syna.
Baśka przybliżyła stołek do dziadka Uciechy i dosiadła się do nich. Z każdą porą roku było go trochę mniej. Jasne oczy stawały się coraz bardziej przeźroczyste.
– Dziadku, będziesz tu wszystkiego doglądał, jak nas nie będzie?
– Bedom. – Nie patrzył na nią. Jego wzrok ślizgał się po zboczach Babiej. – Opowiydz, jako było, kapryśnico…
Wiedziała, o co pyta. Tęsknił za Babią. Nie miał już sił na nią wejść. A tam przecież zostało jego serce…
Zajda szeptem rozpoczęła opowieść o morzu chmur. Uciecha przymknął powieki i przejechał językiem po spierzchniętych wargach, które drżały lekko z przejęcia. Czas leciał leniwie aż do popołudnia, kiedy to Baśka powiedziała:
– Pora się zbierać.
Gdy żegnali się z Tomkiem, który wyjeżdżał do Krakowa, Celina podjęła ostatnią próbę namówienia go, aby pojechał z nimi nad morze. Jeszcze raz wytłumaczyli jej, że wszystko jest świetnie zorganizowane. Celina miała wziąć udział w dwutygodniowym turnusie rehabilitacyjnym, a Basia przejść tam serię zabiegów likwidujących blizny po oparzeniu. Celina skwitowała ich zapewnienia jednym zdaniem:
– Jak ja bym takiego Tomka młodego miała, tobym w życiu ze starą matką nad morze nie pojechała!
Po niekończących się pożegnaniach odjechał. Baśka zdała sobie sprawę, że trudno jej będzie znieść tęsknotę. Widzieli się głównie w weekendy, ale ich związek był bardzo ognisty. Wciąż było im siebie za mało.
I one musiały się zbierać. W zapakowaniu walizek do samochodu pomógł sąsiad, Józek, który miał podczas ich nieobecności zaopiekować się dziadkiem Uciechą.
Droga nad morze była niezwykle męcząca, gdyż Celina wzięła sobie mocno do serca postanowienie, że musi przez cały czas prowadzić rozmowę z córką, aby uchronić ją przed zaśnięciem. Dopiero gdy matka zamknęła powieki, Zajda puściła cicho audiobooka.
Rano były w Koszalinie. Zatrzymały się na śniadanie w pobliskiej restauracji. Miały sporo czasu.
– Szkoda, że nie będziesz spała razem ze mną w sanatorium, Basiu. – Celina znów wróciła do wałkowanego godzinami tematu.
– Mówiłam ci, mamo, że chcę pobyć sama. I tak będziemy się widzieć codziennie, będę przyjeżdżać na zabiegi. – Spojrzała przez brudną szybę restauracji. – Szkoda tylko, że nie wypaliło z tymi jurtami. Zawsze miałam ochotę na pobyt w takim miejscu. Mam nadzieję, że odzyskam zaliczkę. Na razie właściciele się nie odzywają. – Sięgnęła do plecaka i wyciągnęła z niego zapisaną karteczkę. – Tu napisałam ci adres, gdzie się zatrzymam. To kilka kilometrów od sanatorium.
Celina pokręciła głową z niezadowoleniem.
– Ja wiem, że nie chcesz spać z dziadami w sanatorium, ale sama? Co będziesz robić popołudniami?
Córka mrugnęła do niej porozumiewawczo.
– Przede wszystkim nie chcę ci psuć dancingów. Może kogoś poznasz? Jakiegoś uroczego starszego pana?
Celina zasłoniła usta jak nastolatka.
– Basiu, daj spokój.
Zajda z radością obserwowała matkę, która przejmowała się tym wyjazdem równie mocno jak ona dwadzieścia lat temu, gdy wyjeżdżała na kolonie.
– Mam zamiar przeczytać kilka książek, kąpać się w morzu i dużo jeździć na rowerze. Chcę zrzucić kilka kilogramów.
Celina uniosła wysoko brwi. Dobrze znała swoją córkę i czuła, że zachodzi w niej jakaś przemiana.
Maków Podhalański, 9 kwietnia 1969 roku
Madzia Stanach stała w tłumie kobiet i mężczyzn na stacji kolejowej. Czekała razem ze swoim piętnastoletnim synem Andrzejem na pociąg do Krakowa. Budynek dworca widziała już kilka razy. Był piękny, zdawał się jej pałacem. Stamtąd mieli się udać prosto nad morze, do PGR-u. Wielu miejscowych już tam zawitało. Andrzej był wciąż roztrzęsiony. Nie poznawała syna. Po tym, co się stało… co kazał mu zrobić ojciec… musiała stąd uciekać, jak najdalej od tej przeklętej góry, od diabła, którego widziała w oczach Kazka. Nigdy nie była nad morzem. Nigdy nie jechała dalej niż do Krakowa. Czy poradzi sobie bez męża? Jej pełne obaw serce kołatało nierówno. Gwizd lokomotywy sprawił, że ciało Andrzeja zaczęło drgać. Objęła go ramieniem, starając się zabrać od niego choć część tego lęku.
Podczas gdy szary pociąg wtaczał się ciężko na peron, pasażerowie żegnali się z członkami rodziny. Jadzi zdawało się, że tylko ona i Andrzej są sami. Nikt ich nie odprowadzał, nikt im nie życzył szczęśliwej podróży. Zajęli miejsce w przedziale i umieścili skromny bagaż pod nogami. Jadzia nie mogła oderwać oczu od widoku za oknem.
– Łociec zwariuje – wyszeptał jej do ucha syn. – Nie powinniśmy go ostawiać…
Przyłożyła palec do ust. Tak, wyrzuty sumienia były nieznośne. Ale strach przed złem okazał się jeszcze gorszy. Musiała ochronić Andrzeja. Tymczasem przedział wypełnił się po brzegi wszelkiej maści ciżbą. Ludzie układali swoje tobołki na półkach. Za oknem zobaczyła młodą kobietę taszczącą do pociągu wielką pierzynę. Najpewniej był to jej posag. W pewnej chwili podbiegł do niej od tyłu starszy mężczyzna i zaczął się z nią szarpać. Był od niej znacznie silniejszy mimo niskiego wzrostu, toteż wyrwał jej bez trudu łup. Zapłakana kobieta wsiadła do wagonu i oparła się o ścianę w przejściu.
– Tylicke z chłupy miołam, co to pierzyno… – zalewała się łzami.
Jadzia poczuła w ustach gorzki smak. Sama była sierotą, przygarniętą przez wujka Józka. Gdy go zabrakło, była zdana na łaskę i niełaskę jego rodziny. Nie dostała posagu. Tak jak ta dziewczyna – została nawet bez marnej pierzyny. Dotknęła podbrzusza, które wciąż bolało swą pustką. Teraz najważniejszy był Andrzej.
Rozległ się gwizd i pociąg szarpnął. Na peronie wciąż stali ludzie machający bliskim. Ruszyli. Gdy mijali Maków, obserwowała Makowską Górę. Dalej jej oczom ukazała się błyszcząca w słońcu wstęga Skawy. Para bocianów reperowała stare gniazdo sklecone na dachu rozwalającej się chałupy. Nie zdawała sobie sprawy, jak będzie tęsknić za tymi widokami, jak bardzo będzie jej brakować gór.
Na dworcu głównym w Krakowie pociąg stał długo. Przedział wypełnił się po brzegi barwną mieszanką ludzi. Przed nią stanęły dwie młode kobiety w wieku około trzydziestu lat. Ubrane były w spodnie dzwony, które widywała tylko w gazetach. Obie nosiły błyszczące body z długimi kołnierzykami i buty na koturnach. Nie mogła się na nie napatrzeć. Jakże były dalekie od jej biedy, jej zmartwień. Jak te ptaki, które gdy tylko się oziębia, mogą uciec do ciepłych krajów, wzbić się w powietrze, wolne od zmartwień, i szybować tam, gdzie życie jest prostsze. Kobiety się śmiały, otwierając szeroko usta pociągnięte pomadką. Dotknęła swojej twarzy. Musiała wyglądać okropnie. Przytuliła się do okna, jakby chciała być mniej widoczna. Pociąg znów sunął, a ona co jakiś czas obojętnie przyglądała się wsiadającym i wysiadającym pasażerom. W Warszawie w przedziale najpierw zrobiło się trochę luźniej, a zaraz znów wypełnił się on nowymi podróżnymi. Na siedzeniu naprzeciwko usiadła para w podobnym do Jadzi wieku. Mówili z dziwną melodią w głosie, którą słyszała kilka razy wśród przyjezdnych w Zawoi.
– A pani dokąd jedzie? – zagadała ją kobieta okutana w chustkę.
– Ja do PGR-u z synem. Za robotą.
Kobieta i mężczyzna spojrzeli po sobie i uśmiechnęli się szeroko.
– A do którego? – dopytywała dalej kobieta.
Jadzia podniosła wzrok na Andrzeja, który milczał niemal całą drogę. Chłopak nie odpowiadał, wpatrzony w Warszawę za szybą, która znikała w coraz szybszym tempie.
– Do Marucic. Tam gospodarstwo duże jest. Z naszej wioski kobity wyjechały, zadowolone są.
Jej rozmówczyni pochyliła się do niej i uścisnęła jej dłoń.
– My też tam. Jesteśmy Matysiakowie.
Dalsza podróż minęła im na wspólnej rozmowie. Choć Jadzia bardziej słuchała, niż mówiła. Na pytania o męża odpowiadała wymijająco. Z lękiem patrzyła, jak Andrzej zaciska pięści.
– A syn coś małomówny?
– Ckni mu się za domem, za góreckami, bo tu tak płasko.
Gdy wysiedli na dworcu w Koszalinie, okazało się, że takich jak oni jest sporo. Do PGR-ów ściągali ludzie z całego kraju. Każdy zwabiony zachętami władzy, marzył o krainie mlekiem i miodem płynącej. Na plakatach przedstawiających mężczyznę jadącego nowoczesnym kombajnem nie było widać znoju.
Marucice, 10 sierpnia 2022 roku
Minęła ośrodek „Morski Glamping”, tęsknie spoglądając na cztery jurty. W jednej z nich miała spędzić dwa tygodnie. Jej aktualna kwatera znajdowała się sto metrów dalej. Skręciła w prawo i wjechała przez otwartą bramę. Domki „Mewa”, mimo widocznych starań właścicieli, wyglądały dużo mniej atrakcyjnie. Zaparkowała na stanowisku z tabliczką: „Parking dla gości”.
Miała tu być wcześniej, ale musiała zwiedzić z matką cały budynek sanatorium, pomóc jej się rozpakować i wysłuchać kolejnej porcji wyrzutów. Na ławce przed domem siedziała staruszka, ubrana w chustkę i podomkę. Z budynku wyszedł mężczyzna przed czterdziestką.
– Witamy! – zawołał serdecznie i podszedł do Baśki. W ręku dzierżył kluczyk.
– Dzień dobry, miałam być trochę wcześniej, przepraszam.
– Nic nie szkodzi. Domek jest gotowy na pani przyjazd. Pomogę z bagażami.
Zajda otworzyła bagażnik i podała mu jedną z toreb. Sama zabrała pakunki i udała się za gospodarzem do swojego lokum. Domek był położony blisko ogrodzenia. Gdy otwarto drzwi, ze środka wydobył się całkiem przyjemny zapach. Musiał zostać starannie posprzątany po wcześniejszych gościach.
– Bardzo ładny – powiedziała Zajda, wchodząc do środka.
Zrobiła to z uprzejmości, bo wnętrze było utrzymane w stylu drink-baru, którego nie znosiła. Czarny barek, podświetlany czerwonym ledowym światłem, sprawiał wrażenie bardziej wyposażenia burdelu z lat dziewięćdziesiątych niż nadmorskiego domku.
– Ma tu pani najnowocześniejsze wygody – zachwalał mężczyzna. – Lodóweczka, kucheneczka indukcyjna, pryszniczek – ciągnął, mordując jej umysł zdrobnieniami.
– Pieniążki mam zapłacić teraz? – odwdzięczyła mu się tym samym.
– Jakby była pani taka uprzejma…
Zajda położyła na barku wyliczoną wcześniej kwotę. Gospodarz przeliczył skrupulatnie, z lubością wpatrując się w każdy banknot. Skłonił się i już chciał wyjść, lecz Zajda go powstrzymała.
– A pan wie, czy tam w tym „Morskim Glampingu” ktoś jest? Wpłaciłam im miesiąc temu zaliczkę na pobyt, ale od kilku tygodni nie odpowiadają na wiadomości. Dodzwonić się też nie mogę.
Mężczyzna, stojąc już w progu, wzruszył ramionami.
– Podobno wyjechali.
Baśka pokiwała głową i uśmiechnęła się do mężczyzny.
– Na waszej stronie przeczytałam, że można wykupić śniadania. To aktualne?
– Tak. Dam znać żonie, żeby na jutro było gotowe. Podajemy między ósmą a dziewiątą na tarasie przyległym do domu.
Baśka zamknęła za nim drzwi i opadła na łóżko. Ogarnęła ją senność, wcześniejsze plany spaceru po plaży postanowiła odłożyć na następny dzień. Nie wiedziała nawet, kiedy zasnęła. Obudziła się późnym popołudniem. Zadzwoniła do Tomka, który zdążył wysłać do niej kilka wiadomości. Następnie wypakowała z samochodu resztę rzeczy i ułożyła je na półkach w domku. Wzięła prysznic, zmywając z siebie ostatki zmęczenia po podróży. Postanowiła się przejść po okolicy. Wyszła na główną drogę – było tu zupełnie pusto i cicho. Zatrzymała się sto metrów dalej, przed bramą z napisem „Morski Glamping”. Teren wokół jurt był pięknie oświetlony lampkami z żarówek, które poprowadzono między drzewami owocowymi. Na środku znajdowała się ogromna altana z paleniskiem. Z tyłu posesji wyglądał zza drzew mały domek. Teren był zupełnie pusty. Na podjeździe nie parkował ani jeden samochód. Nacisnęła na klamkę, lecz furtka była zamknięta. Pomyślała, że sześćset złotych zaliczki już przepadło. Może zbankrutowali i porzucili interes? Postanowiła, że nie będzie psuła sobie tym urlopu, to tylko pieniądze.
Ruszyła dalej, w stronę wydmy. Co chwilę przystawała i zachwycała się widokami. Zauroczyło ją bocianie gniazdo, w którym pisklęta urosły już na tyle, że rodzinka ledwo mogła się pomieścić. Na pobliskim słupie elektrycznym stał eksmitowany ojciec rodziny. Trud wychowania nie omijał żadnego gatunku. Po skoszonym polu, zasłanym malowniczo balami słomy, przebiegły dwa zajączki. Ostatnio wszystkie młode istoty budziły w niej żywe emocje. Powód tej nadmiernej wrażliwości skrywała głęboko w sobie.
Gdy tylko wyłoniła się z sosnowego lasu, otuliła ją morska bryza. Morze zdawało się ją witać. Zrzuciła buty i z przyjemnością zanurzyła stopy w piasku, który nigdzie na świecie nie był tak miły dla skóry. Właściwie nie była tu od śmierci ojca. Gdy była dzieckiem, w każde wakacje spędzali w Marucicach tydzień, podczas którego miała tatę tylko dla siebie. Gdy młodsza o ponad dwadzieścia lat Celina Zajda oddawała się kąpielom słonecznym, ojciec Baśki budował dla córki gigantycznych rozmiarów zamki i inne konstrukcje budzące podziw wśród plażowiczów. Słona łza spłynęła jej po policzku. Ojca nie było już tyle lat. Pomyślała, że byłby świetnym dziadkiem. Podeszła do wody i czekała, aż fala muśnie jej bose stopy.
Na plaży było tylko kilka osób. Gdzieś w oddali widziała nastoletniego chłopaka puszczającego latawiec. Rozpięty na patykach kawałek materiału miotał się na wietrze. Młody człowiek zwijał pospiesznie linkę, próbując utrzymać go jak najdłużej w powietrzu. Latawiec zaczął się gwałtownie zniżać, zbliżał się do Baśki, mknąc nisko niczym myśliwiec. Odruchowo uskoczyła w bok w tym samym momencie, gdy wbił się w piasek pod jej nogami. Podniosła go i stała, wpatrując się w chłopaka. Musiało to wyglądać zabawnie. Byli teraz jakby połączeni linką latawca. Pomachała do nastolatka, ale ten wcale nie zbliżał się do niej, by odebrać swoją własność. Odruchowo ruszyła w jego stronę. Tamten drgnął nerwowo, jakby chciał się rzucić do ucieczki. Zatrzymała się i zwęziła powieki. Wyglądało, jakby słońce tonęło w morzu. Chłopak stał dalej bez ruchu. Miał czapkę z daszkiem i okulary przeciwsłoneczne, które zasłaniały mu twarz. Mimo to Baśka dojrzała, że jest zadziwiająco blady. Włosy wystające spod czapki były białe. Poczuła się niezręcznie, więc położyła latawiec na piasku i ruszyła w kierunku wyjścia z plaży. Wchodząc na wydmę, odwróciła się ostatni raz, by pożegnać morze. Chłopak stał z latawcem w dłoni, wyglądał niezwykle malowniczo na tle zachodzącego słońca.
Marucice, 14 kwietnia 1969 roku
Jechała PKS-em, a świat za oknem zdawał się jej szary i brudny. Dopiero teraz zrozumiała, jak ukochała górski krajobraz. Płaska przestrzeń wydawała się jej nudna. Wielkie wrażenie zrobiły na niej poniemieckie domy. Wszystkie murowane z czerwonej cegły, dwukondygnacyjne, ze sztukaterią wokół okien. Na początku myślała, że to ziemiańskie dwory. Później zdała sobie sprawę, że patrzy na domy zwykłych gospodarzy. Wokół każdego z nich znajdowały się solidne zabudowania gospodarskie. Murowane stodoły, obory i stajnie wyglądające porządniej niż każdy zawojski dom. Zamknęła oczy i wyobraziła sobie niemiecką rodzinę opuszczającą to miejsce z tobołkami na plecach. Pomyślała o Kazku, który został w zrujnowanej chałupie, i przeszedł ją dreszcz. Nie mogła z nim zostać. Złe zadomowiło się w jego głowie. Nie było już ratunku.
Pojazd skręcił na brukowaną jeszcze przez Niemców drogę i zatrzymał się przy ogromnym gospodarstwie. Nie mogła oderwać wzroku od krów pasących się na łące. Stado zdawało się nie mieć końca. Nigdy nie widziała tyle bydła. Po drugiej stronie ulicy trwała budowa niskich bloków. Były to czteromieszkaniowe domy z łazienką i ubikacją w środku. Jadzia jeszcze nigdy takiej ubikacji nie widziała. Owszem, w pobliskim Makowie były bloki, ale nie miała tam żadnych znajomych. Bo niby skąd, taka przybłęda przygarnięta przez wujka Józka?
Wysiedli z Andrzejem na placu przed PGR-em. Przy stoliku siedział mężczyzna w fartuchu. Mimo wyraźnych zakoli mógł uchodzić za przystojnego. Ustawiła się w kolejce zaraz za swoimi towarzyszami podróży, którzy dołączyli do niej na dworcu w Warszawie.
– Jadzinko, trzymajmy się razem, żeby nas nie rozdzielili przy kwaterunku.
– Tak, tak – odpowiedziała, spoglądając na Andrzeja, który wreszcie wydawał się zainteresowany otoczeniem. Zostawiwszy ich pakunki z boku, przyglądał się olbrzymiej oborze.
Gdy przyszła jej kolej, położyła przed kierownikiem dokumenty swoje i syna. Mężczyzna spisał ich dane.
– Jakieś doświadczenie w produkcji rolnej? – zapytał, unosząc na nią wzrok.
Jadzia się zaczerwieniła.
– Na gospodarce całe życie. – Mówiła powoli, pozbywając się gwary z każdego zdania. – Znam się na krowach, na leczeniu wymion…
Mężczyzna podniósł nagle dłoń, jakby chciał ją uciszyć.
– Od leczenia to my mamy zootechnika. Doić potrafi?
– Potrafi – odpowiedziała również w trzeciej osobie.
– A syn?
– Syn silny, z końmi robił, z bykami. Co trza, to bedzie robił.
– Dobrze. Jutro macie być o czwartej rano. Tą furmanką pojedziecie z Matysiakami do domu, gdzie będziecie mieć kwaterunek.
Jej znajomi już czekali na wozie. Matysiakowa nie kryła dumy, że udało się jej załatwić wspólny kwaterunek. Ruszyli brukowaną uliczką, lecz za chwilę skręcili w pola. Matysiakowa zagadywała furmana o dom, do którego zmierzali. Ten jednak odpowiadał z tajemniczą miną, że na miejscu sami się przekonają. Sunęli przez bezmiar młodej pszenicy, a Jadzia coraz bardziej się niepokoiła, że ich dom jest tak daleko. Jak zajdzie na czwartą rano do pracy? Niepotrzebne były jej strapienia.
Zaraz za wysokimi lipami dostrzegła zabudowę. Obok budynku stała niewielka stodoła i obora. Wyglądały na puste. Po podwórku maszerowały kury, żywo zainteresowane przybyszami.
– Tu już ktoś mieszka? – zapytała Matysiakowa.
– A coście myśleli? Że taką wielką chałupę dostaniecie? – odparł kpiąco furman, ściągając lejce kasztanki.
Klacz zarżała cicho i zatrzymała się. Jadzia rozejrzała się i dojrzała wiszące na płocie ciało martwego koguta. Spojrzała na Andrzeja i wtedy ją zobaczyła. Wyszła zza kurnika z koszykiem pełnym jaj. W tamtej chwili serce Jadzi zatrzymało się na jedno uderzenie. W oczach stojącej przed nimi kobiety było coś, co dało jej niemal pewność. Ona była zła. Patrzyła jej prosto w oczy z krzywym uśmiechem. Z ni to drwiną, ni to przywitaniem. Słońce wisiało nisko, spowijając jej ciało czerwoną poświatą. Jadzia poczuła, jak w ustach zbiera się jej ślina. Czekała, aż kobieta odwróci wzrok. Z wozu zsiadł furman i zaczął z nią rozmawiać. Jadzia nie słuchała, o czym mówią. Trzeba było jak najszybciej odsunąć od siebie to zło. Splunęła przez lewe ramię. Raz i drugi. Przy trzecim ich oczy znów się spotkały. Obie już wiedziały. Nie wyartykułowały jeszcze ani słowa, a wszystko zostało powiedziane. Furmanka odjechała, oni zaś stali zmieszani. Ciszę zakłócała jedynie monotonna symfonia owadów buszujących w zbożach.
– Jestem Kobylska – odezwała się niezwykle miłym głosem kobieta.
Głos ten nie pasował do niej w żadnym calu. Był przebraniem, maską, w którą mógł uwierzyć ktoś niedoświadczony. Ale nie ona. Nie Jadzia, która w cieniu Babiej Góry poznała demony kryjące się w przyrodzie i w ludzkiej skórze.
Marucice, 11 sierpnia 2022 roku
Baśka stała przed lustrem, wklepując w bliznę po oparzeniu maść ze śluzu ślimaka. Od czasu pożaru jej twarz budziła w niej coraz większe obrzydzenie. W miejscu oparzenia skóra była martwa i nieczuła. Zupełnie jak obcy kawałek mięsa. Czasem wydawało się jej, że to plasterek przesuszonej szynki, który przykleił się jej do twarzy. Zaczęła co rano nakładać zmoczoną gąbką kryjący podkład. Najpierw baza pod makijaż, później pierwsza warstwa, kolejna i następna. Jakby chciała zniknąć pod tą maską i stać się inną osobą. Wcześniej malowała się tylko na wielkie wyjścia. Teraz makijaż stał się jej zasłoną dymną, z każdym miesiącem ewoluował coraz bardziej. Oglądała poradniki dotyczące make-upu, a następnie wydawała majątek na najdroższe kosmetyki. Nigdy nie była do końca zadowolona z efektu. Tomek przyglądał się temu z coraz większym zaniepokojeniem, zapewniając ją każdego dnia o tym, że jest piękna. Była głucha na jego słowa. Widziała się oczami obcych ludzi zerkających z obrzydzeniem na jej twarz.
Wykończyła makijaż sypkim pudrem i spryskała utrwalaczem. Od początku zdawała sobie sprawę, że to wszystko na nic. Zaraz przecież jechała na zabiegi, przed którymi będzie musiała zmyć całą tę maskę.
Otworzyła drzwi domku i wciągnęła powietrze nasycone zapachem pomidorów dochodzącym ze szklarni. Był tak apetyczny, że poczuła głód ze zdwojoną siłą. Gdy szła w kierunku tarasu, gdzie wydawano śniadanie, pomachała dwóm chłopcom bawiącym się przed sąsiednim domkiem. Na miejscu jadły już dwie pary. Pierwszą z nich było starsze małżeństwo, drugą ludzie w wieku Baśki. Przywitała się i podeszła do szwedzkiego stołu, zapełnionego przykrytymi półmiskami. Oprócz jajecznicy, pieczywa i pomidorów nie mogła sobie odmówić ciasta z borówkami. Gdy tylko usiadła, zjawił się gospodarz ubrany w żółtą koszulę w stylu Wojciecha Cejrowskiego.
– Dzień dobry i smacznego – powiedział z trochę wymuszonym uśmiechem. Zbliżył się do Baśki. Mimo wczesnej pory jego twarz lśniła od potu. – Wszystko w porządku? Urządziła się pani?
– Tak, dziękuję. Chciałabym jeszcze zapytać, czy można w okolicy wypożyczyć rower.
– Tak, my wypożyczamy. Dla gości tylko trzydzieści złotych za cały dzień.
Baśka chwilę kalkulowała w głowie.
– A gdybym wypożyczyła go na cały mój pobyt?
Gospodarz zagryzł wargi i obejrzał się na pozostałych gości, sprawdzając, czy nie słuchają.
– To będzie dwieście pięćdziesiąt złotych – powiedział ściszonym głosem.
– Zgoda – odpowiedziała zadowolona. – A mogę jeszcze prosić kawy, bo termos jest już pusty?
Mężczyzna skinął głową i zniknął za przepierzeniem, zza którego usłyszała wołanie:
– Zachary, bierz się do roboty, kawy nie ma w termosie.
Już po chwili pod wiatą pojawił się chłopak niosący nowe naczynie z kawą. Ten sam, który puszczał wczoraj na plaży latawiec. Dziś nie nosił ani czapeczki, ani okularów. Najwidoczniej ją poznał, bo na chwilę znieruchomiał. Jego biała twarz wyglądała, jakby należała do greckiego posągu Fidiasza, a nie do żywego człowieka. Bladoniebieskie oczy osadzone w koronce białych rzęs spoglądały na nią łagodnie. Zdawał się jej bóstwem, zjawą, kimś pozaziemskim. Podczas gdy on wpatrywał się w jej nieudolnie skrytą pod makijażem bliznę, ona nie mogła oderwać wzroku od bieli jego twarzy. Był albinosem. Teraz miała pewność. Uśmiechnęła się szeroko, chcąc poradzić sobie jakoś ze zmieszaniem.
– Cześć, Zachary, jestem Barbara. – Wyciągnęła do niego dłoń.
– Cześć – odpowiedział w końcu chłopak zadziwiająco wdzięcznym głosem. – Wybacz, ale muszę wracać do pracy – dodał i zniknął za przepierzeniem.
Poczuła niezrozumiały dla niej zawód. Wraz ze zniknięciem chłopaka pod wiatą zrobiło się jakby ciemniej. Dokończyła śniadanie i odebrała od gospodarza rower. Z plecakiem na plecach ruszyła w stronę sanatorium. Tak naprawdę trochę bała się zabiegów, które ją czekały.
Włączona w telefonie nawigacja skierowała ją ścieżką przez pola. Jechała ścierniskiem, gdzie co jakiś czas mijała koty polujące na grasujące tam gryzonie. Minęła kępę drzew, zza której wyłoniło się wielkie gospodarstwo. Był to naprawdę zdumiewający widok. Na balkonach starego ceglanego budynku, który mógł być kiedyś dworem, stały kozy. W większości okien nie było szyb. Dom otaczał potężny, ogrodzony teren, na którym pasło się stado krów – musiało liczyć ponad dwieście sztuk. Poczuła intensywną woń obornika, zapach jej dzieciństwa. Z tych pięknych czasów, kiedy w Zawoi wielu jeszcze gazdowało. Zatrzymała się, zsiadła z roweru i podeszła do bramy. Była to piękna, kuta, acz zardzewiała brama, która kiedyś prowadziła do posiadłości. Pomyślała, że wspaniale byłoby tu kupić mleko albo masło. Już dawno nie widziała tyle pasącego się bydła. Zaniepokojone zwierzęta podniosły głowy i wpatrywały się w nią, nie przestając przeżuwać trawy. Ich mokre nosy błyszczały w słońcu.
– Halo! Jest tu kto? – zawołała, aby przywołać gospodarzy.
Nikt jednak nie odpowiadał. Rozejrzała się dookoła. Gospodarstwo było położone w oddaleniu od innych osiedli. Cisza, przerywana tylko brzęczeniem owadów, stała się upiornie dziwna. Skonsternowane kozy wyglądały na nią z okien i balkonów. Coś przemknęło za brudnymi szybami. Nawet kury na podwórku zatrzymały się w zupełnej ciszy. Budynek sprawiał upiorne wrażenie. Odrapane cegły i dziurawy dach były zaledwie cieniem tego, czym musiały być kiedyś. Walące się przy wejściu kolumny były wspomnieniem dawnego blasku. Jedynie stojący z boku stary traktor pozwalał jej sądzić, że mieszkają tu ludzie. Świadczyły o tym też skrzynki z pomidorami i pelargoniami. Niezrozumiały niepokój kazał się jej wycofać. Schyliła się, by podnieść rower. Nagły ruch w zaroślach spowodował, że jej serce się zatrzymało. Usłyszała charakterystyczne sapanie i już wiedziała, że to pies. Próbowała szybko odjechać, lecz było za późno. Potężnych rozmiarów bernardyn zablokował jej drogę. Był brudny i skołtuniony, a z szyi zwisał mu ciężki łańcuch, który najwidoczniej zerwał. Z umorusanego pyska skapywała ślina, którą rozbryzgiwał naokoło, szczekając donośnie. Zajda nie przestraszyła się. Znała takie psy. Juhas był przecież podobny. Wiedziała jednak, że nie odejdzie, póki nie zjawi się właściciel.
– Hej! Proszę zabrać psa! – zawołała w stronę domu.
Powtórzyła raz jeszcze, aż w końcu ze stodoły wyłoniła się jakaś postać. Trudno było jej stwierdzić, czy to kobieta, czy mężczyzna. Osoba ubrana w długi fartuch wpatrywała się w nią bez ruchu. W końcu rozległ się gwizd i pies wycofał się, a następnie przeczołgał podkopem pod ogrodzeniem. Postać zniknęła, więc Baśce nie pozostało nic innego, jak odjechać. Słońce wznosiło się coraz wyżej. Nad skoszonymi polami kołowały ptaki. Długo nie natrafiła na żadne zabudowania i gdy była już przekonana, że zabłądziła, znalazła się na głównej drodze prowadzącej do sanatorium.
W recepcji czekała na nią matka.
– Już miałam do ciebie dzwonić! – zawołała, podchodząc do córki.
– Przyjechałam rowerem.
Matka zrobiła jedną z tych swoich min wyrażających niezadowolenie z szalonych pomysłów córki.
– To ja tu załatwiam ci najlepsze zabiegi, świeczkę zapachową zaniosłam pani, co ma się tobą zająć, a ty się spóźniasz? – zaczęła narzekać Celina, wziąwszy córkę na stronę.
Baśka uniosła brwi ze zdziwienia.
– Ale po co? Przecież zapłaciłam za zabiegi. Daruj sobie te prezenty, mamo.
– A bo ty się, kochana, nie znasz na życiu. Teraz wy, młodzi, to tak wierzycie w te zasady, a ja swoje wiem. Inaczej byś wózka nie miała jako niemowlę ani byś na kolonie nie pojechała w podstawówce.
– Dobrze, lepiej opowiedz, jak ta pani, która jest z tobą w pokoju.
Celina Zajda machnęła lekceważąco dłonią.
– Co? Nie polubiłaś jej?
Matka zrobiła trochę zawstydzoną minę.
– No mów. Co się stało?
– Nic takiego. Bardzo fajna kobitka. Tylko… dzisiaj rano powiedziała, że coś muszę zrobić z tym chrapaniem, bo nie mogła spać całą noc.
Baśka powstrzymała śmiech. Położyła rękę na ramieniu matki.
– Już dawno ci mówiłam, że to niepokojące. Może tu ci coś pomogą na to chrapanie. Zgłosiłaś to lekarzowi prowadzącemu?
Matka pokręciła głową.
– Wstydziłam się.
– Chyba żartujesz.
Baśka pomyślała, że musi porozmawiać z lekarzem zajmującym się matką. Nie wiadomo, którą ze swoich przypadłości jeszcze zataiła.
Zeszły na niższe piętro, gdzie były gabinety zabiegowe. W drzwiach czekała już na nie zadbana kobieta około czterdziestki. Przywitała je szerokim, hollywoodzkim uśmiechem i podała Zajdzie dłoń.
– Nazywam się Aneta Kojs. – Następnie zwróciła się do drugiej kobiety: – Pani Celinko, porywam pani córkę, a panią wysyłam na plażę.
Matka była wyraźnie rozczarowana, że nie może zostać w gabinecie.
– Rozłożę się, Basiu, blisko wejścia na plażę.
– Spokojnie, mamo, znajdę cię – pożegnała się Zajda.
Kosmetyczka zamknęła drzwi i poleciła jej ułożyć się wygodnie na fotelu zabiegowym. Czuła, jak przygląda się jej bliźnie. Z każdą sekundą milczenia jej ciało ściskało się w napięty węzeł.
– Pani Basiu, zaraz będzie pani miała konsultację z lekarzem, ale najpierw muszę oczyścić pani twarz. Co pani na to?
Zajda otworzyła zaciśnięte powieki. Przerażała ją sama świadomość, że ktoś będzie dotykał jej blizny. Skinęła jednak głową.
– Proszę się zrelaksować. – Pani Aneta mrugnęła do niej porozumiewawczo.
Zaczęła się krzątać po pomieszczeniu pachnącym olejkami eterycznymi. Już po chwili do uszu Baśki dobiegły dźwięki muzyki. Przypominały odgłosy wydawane przez indiańskich szamanów. Zamknęła oczy. Po chwili poczuła na twarzy coś mokrego. Wstrzymała oddech, jednocześnie nucąc w myślach indiańską pieśń. Zaciśnięte aż do bólu pięści powoli się rozluźniały. Kobieta obmywała jej twarz, wykonując coraz przyjemniejszy masaż. Baśka poczuła spływający na nią spokój i senność. Tak, tego jej było trzeba.
– Dzień dobry, pani Barbaro – usłyszała nad sobą męski głos.
Otworzyła szeroko oczy. Potrzebowała chwili, aby dojść do siebie. Podniosła się powoli.
– Nazywam się Karol Franczyk i jestem lekarzem medycyny estetycznej.
Mężczyzna miał około pięćdziesiątki i wyglądał jak żywcem wycięty z reklamy kliniki chirurgii plastycznej. Jego nieskalana zmarszczkami twarz zdawała się jej nierealna.
– Dzień dobry – odparła w końcu, lekko oszołomiona.
Mężczyzna skierował na jej twarz strumień mocnego światła. Zacisnęła powieki, a jej ciało napięło się jak struna. Gdy lekarz dotknął jej twarzy, drgnęła.
– Spokojnie. Ile minęło od oparzenia?
– Ponad rok – odpowiedziała Baśka, a w jej głowie pojawił się obraz płomieni. Do tej pory czuła ich żar.
– Nie mogę zagwarantować całkowitej likwidacji blizn, ale myślę, że laser frakcyjny może przynieść doskonałe rezultaty – mówił, ściskając w palcach poparzoną tkankę. – Ewentualne pozostałości możemy wypełnić kwasem hialuronowym. Oprócz tego proponuję intensywne nawilżanie najnowszym preparatem z alg oraz serię masaży pobudzających skórę do regeneracji.
Zajda nie do końca rozumiała, o czym on mówi, ale ucieszył ją jego entuzjazm. Czyli była jeszcze nadzieja, że nie będzie straszyć dzieci na ulicy. Odetchnęła z ulgą.
Aneta Kojs podała mężczyźnie kartę umieszczoną na usztywnionej podkładce.
– Teraz przeprowadzimy wywiad i możemy się brać do roboty.
Zaczął zadawać Baśce standardowe pytania dotyczące przebytych chorób i zażywanych leków. Odpowiadała bez zastanowienia, aż w końcu usłyszała pytanie:
– Czy jest pani w ciąży?
Zamarła. Spojrzeli na nią pytająco.
– Trochę mi się spóźnia miesiączka. Czasem tak mam…
Odnosiła wrażenie, że patrzą na nią z politowaniem. Mężczyzna chrząknął.
– W ciąży nie wykonujemy zabiegów z użyciem lasera. – Spojrzał wymownie na stojącą obok kobietę, która sięgnęła do szuflady. Wyciągnęła z niej zestaw do pobierania krwi.
– Najlepiej będzie, jeśli wykonamy badanie, tak dla świętego spokoju.
Zajda wyciągnęła przedramię i zamknęła oczy. Poczuła się jak idiotka. Powinna była już dawno się zbadać. Już po wszystkim umówiła się z lekarzem na spotkanie, gdy tylko przyjdą jej wyniki, i zeszła na dół. Recepcjonistka, zaaferowana rozmową telefoniczną, nie zauważyła Baśki stojącej przy kontuarze.
– Zwolniły się miejsca, bo ta pani, która wykupiła cały pakiet regeneracyjny, nie przyszła. Nie wiem, co się stało, nie odbiera telefonu, nie odpisuje na wiadomości. Dziwne, bo zapłaciła z góry.
Baśka chrząknęła, chcąc zwrócić na siebie uwagę. Recepcjonistka zrobiła zawstydzoną minę.
– W czym mogę pani pomóc?
– Doktor Franczyk prosił, aby odnotować w mojej karcie, że wysłano krew do badania. Nazywam się Barbara Zajda.
Recepcjonistka zastukała na klawiaturze i po chwili powiedziała sztucznie:
– Gotowe. Dziękujemy za wizytę w naszej klinice.
Zajda odwzajemniła uśmiech, też nieszczery. Wyszła wyjściem prowadzącym na plażę. Poczuła lęk przed spotkaniem z matką. Tylko ona potrafiła czytać w niej jak w otwartej księdze. Może się domyślić. Cień lasku sosnowego przyniósł Baśce ulgę. Gdy doszła do morza, była już spokojna. Pomachała matce gawędzącej z jakąś kobietą. Mewy nad ich głowami wyglądały tak malowniczo. Sięgnęła po telefon i zrobiła zdjęcie, zamykając obraz matki w pamięci chmury i własnego umysłu.
Dalsza część w wersji pełnej