Gorszy - Eliza Korpalska Tomasz Brewczyński - ebook + audiobook
BESTSELLER

Gorszy ebook i audiobook

Eliza Korpalska Tomasz Brewczyński

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

39 osób interesuje się tą książką

Opis

Środek lata, upał, piękny dom. Dwoje ludzi, którzy się w nim duszą, tak samo jak w swoim małżeństwie. Miłość i nienawiść. Ekstremalna sprzeczność charakterów. I niespełna doba na drastyczną zmianę sytuacji.
Adam, wzięty psychiatra, podejmuje ostateczną próbę uzdrowienia toksycznego związku. Żywi nadzieję, iż spiętrzone przez lata problemy są do naprawienia, a emocjonalny i fizyczny dystans można zmniejszyć szczerą, oczyszczającą rozmową, mającą dać nowy początek zrujnowanej doszczętnie relacji. Jednak gdy znajduje w łazience test ciążowy z pozytywnym wynikiem, jego plan zaczyna się walić. Wie, że jeśli żona spodziewa się dziecka, to na pewno nie z nim.
Ewa, artystka tworząca witraże, już dawno podjęła decyzję. Zanim oznajmi ją mężowi, pragnie w nietypowy sposób podsumować lata spędzone u jego boku. Czuje się więźniem we własnym domu, osaczona tyranią i despotyzmem człowieka, którego kiedyś bezgranicznie kochała. Jest przerażona jego coraz bardziej nietypowym zachowaniem.
Upływający czas gra na niekorzyść bohaterów. Napięcie wzrasta, konflikt eskaluje, a hermetyczną, zbudowaną misternie przez Adama przestrzeń nieoczekiwanie naruszają kolejne osoby.
Jakie sekrety ujrzą światło dzienne, gdy pozorna sielanka i ułuda szczęśliwego życia prysną? Czym może skończyć się miłość splamiona nie tylko chorobliwą zazdrością i nietolerancją, ale również… krwią?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 312

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (28 ocen)
13
10
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
CalineczkaKamila

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, wciągająca i poruszająca.
10
edytac37

Dobrze spędzony czas

Mocna. Przewidywalna owszem ale mocna i dobrze się ją czyta.
00
FROSIA

Dobrze spędzony czas

Wstrząsnęła mną ta historia . Genialne studium szaleństwa.
00
Izabelll58

Nie polecam

Nudna przewidywalna można się zmęczyć
00
Anetes

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna! Nie można się oderwać!
00

Popularność




Wszystkie postacie i wydarzenia opisane w książce są wytworem wyobraźni autorów. Wszelka zbieżność z osobami bądź sytuacjami realnym jest przypadkowa.

Redakcja

Barbara Kaszubowska

Korekta

Robert Ratajczak

Projekt okładki, skład i łamanie

Natalia Jargieło

Zdjęcie Autorów

Katarzyna Brewczyńska

Wykonano w Pracowni lamp witrażowych

Art-Wit Marta Borkowska, Warszawa, ul. Pułtuska 21/20

© Copyright by Eliza Korpalska

© Copyright by Tomasz Brewczyński

© Copyright by Wydawnictwo Vectra

Druk i oprawa

WZDZ Drukarnia Lega, Opole

Wydanie I

ISBN 978–83–67334–92–1

Wydawca

Wydawnictwo Vectra

Czerwionka-Leszczyny 2024

www.arw-vectra.pl

Wszystkim, których kochamy

Najbardziej odczujesz brak jakiejś osoby, kiedy będziesz siedział obok niej będziesz wiedział, że ona już nigdy nie będzie twoja.

Gabriel García Márquez

TERAZ

Adam

Wyrywam się ze snu. Podkulam nogi. Zwijam się energicznie w bardzo ciasny kłębek. Wstrzymuję oddech, koncentruję się. Mam ułamek chwili, by odeprzeć piętrzącą się falę. Spinam wszystkie mięśnie. Zaciskam szczęki. Przegrywam. Orgazm jest tak silny, że nie udaje mi się powstrzymać wytrysku. Czuję obrzydzenie, bezsilność, porażkę, gdy wydobywają się ze mnie ciepłe, lepkie porcje. Mam w nozdrzach ich zapach. Nienawidzę go. Nie pasuje do mnie, kłóci się z poziomem, który prezentuję. Wywołuje mdłości, sprawia, że się wstydzę. Potęguje świadomość przegranej.

Otwieram oczy. Patrzę na nią. Śpi, zatem nie wszystko stracone. Chwytam się nadziei, że nie skompromituję się znowu. Nie będę zobowiązany wyjaśniać, że faceci po prostu tak mają, że się za nią okropnie stęskniłem i ilekroć tylko uda mi się zasnąć, moje marzenia natychmiast biegną w kierunku jej ciała. Ona tego nigdy nie zrozumie. Kobiety w ogóle są inne. Nie mają podobnych problemów, a więc nie umieją odpowiednio zadbać o nasze spełnienie. Dlatego musimy się męczyć, zatapiać w podstawowych chęciach, tonąć w odwiecznych instynktach. A potem się z tego tłumaczyć.

Nie sypiamy ze sobą od roku. Tak postanowiła. I na dodatek chce odejść. A przecież mnie kocha. Ciągle to powtarza. Od dnia, w którym się poznaliśmy. To się nie zmieniło. Miłość… Czy ona jest główną przyczyną jej kategorycznej decyzji? Bzdura! Tego również nie potrafię pojąć. Nie trafiają do mnie argumenty Ewy. Są irracjonalne. Ja pod wpływem uczuć robię wszystko, aby przy niej zostać, a nie ją zostawić. Zmieniam się na lepsze. Poruszam niebo i ziemię, żebyśmy znów byli szczęśliwi, tak jak dawniej kochali się wszędzie. Zachłannie, bez kalkulowania, gry pozorów, stwarzania odpowiedniego nastroju, od razu, kiedy tylko przyjdzie nam ochota. Dopnę wreszcie swego, dopilnuję najdrobniejszych szczegółów, aby wszystko wróciło do normy. Jeszcze będziemy zaspokojeni. I nie będziemy się mijać. Po raz wtóry uwrażliwimy się na siebie, na wzajemne cele, na nasze największe pragnienia. Na nowo odkryjemy bliskość, erotykę, magię. Nie będę już musiał się wstydzić.

Wstaje dzień. Za oknami pojawia się szarość. Radośnie śpiewają skowronki.

Poruszyła się. Uśmiechnęła? Nie… Z pewnością mi się wydawało, ale na wszelki wypadek zastygam w bezruchu. Przeczekuję moment, w którym mogłaby zacząć zadawać pytania. Nie mam siły na nie teraz odpowiadać. Są wstydliwe, głupie, krępujące, uwłaczające mojej godności. Zabijają we mnie ostatki męskości.

Mija kilkanaście sekund. Obcisłe bokserki przesiąkły już spermą. Przykrywam je dłonią. Dbam o to, by nie ubrudzić pościeli. Drugą ręką ostrożnie uchylam róg kołdry. Wysuwam się spod niej, schodzę z łóżka. Najciszej jak umiem, idę na parter, skręcam do łazienki. Zamykam się w środku. Czuję ulgę, że mi się udało. Widzę w lustrze moją śniadą twarz – lecz nie widzę siebie. W zamglonym odbiciu szukam mężczyzny sprzed jakiegoś czasu. Docieram do prawdy, wracam do przeszłości, przywołuję nas.

Krzywię się. Robię smętne miny, jakbym chciał powiedzieć temu komuś tutaj, że jest beznadziejny. Że od ponad roku nie umie rozwiązać problemu, coraz bardziej oddala się od niej, wypuszczając z rąk diament, najcenniejszy skarb. Kręcę głową. Uśmiecham się ironicznie. To przecież nieprawda! Prycham i zbliżam nos do szkła. Wbijam w sobowtóra przekonujące spojrzenie.

– Przecież działam… – szepczę. – Robię wszystko, żeby się poddała, by zmieniła zdanie. Zmieni je. To więcej niż pewne. Głęboko w to wierzę.

Ze wstrętem zsuwam z ud bieliznę. Nie wiem, co z nią zrobić. Cuchnie, zdaje się promieniować hańbą. Otwieram wiklinowy kosz. Dawno nie było w nim tak wielkiej sterty. Dokopuję się do dna i ukrywam przemoczone majtki. Jestem nagi. Nachodzi mnie myśl, by to wykorzystać. Wrócić na górę, obudzić ją. Udowodnić, co ma do stracenia. Uległaby? Na pewno. Uświadomiłaby sobie, co nas tak naprawdę omija, ile nam umknęło podczas minionych miesięcy. Być może by się jej spodobało. Może nie wniosłaby pozwu. Kto wie… A co, jeśli pogorszyłbym tylko swoje położenie? Nie… nie mogę aż tak ryzykować.

Owijam się w pasie jej ulubionym ręcznikiem. Idę do salonu i opadam na sofę. Przywieram plecami do miękkiego oparcia. Odchylam głowę. Zahaczam wzrokiem o zegar. Dochodzi piąta. Nie opłaca mi się teraz kłaść, i tak musiałbym wstać za godzinę. Pacjenci kliniki czekają. Ciepło, wręcz gorąco… Środek lata daje się we znaki. Jeszcze tylko tydzień i będę miał urlop. Odpoczniemy. Wyjedziemy gdzieś razem. Tylko ja i Ewa. Nasze wspólne, naprawione życie. Przymykam z lubością powieki. Uśmiecham się pełen optymizmu. Dostrzegam w oddali pozytywną zmianę. Tylko takie od teraz mnie interesują.

Wracam myślami do wczorajszej rozmowy. Choć nie należała do lekkich i nie poruszała przyjemnych tematów, była dla mnie czymś niesamowitym. Dlatego że się w ogóle odbyła. Przełamała impas. Kropla drąży skałę, już to wiem na pewno. Moje doświadczenie i umiejętności związane z zawodem przydały się dzisiaj jak nigdy. Ewa nie wie, że stosuję na niej sprawdzone metody ze świata psychiatrii. Obiecałem przecież… bardzo dawno temu. Przysięgałem, że nie będę dla niej lekarzem, specjalistą, kimś od naprawiania psychiki, ale przyjacielem. Wiernym i najbliższym. Jedynym… Stałem się nim kiedyś. Jestem w dalszym ciągu i to już się nigdy nie zmieni. Nie, na pewno jej nie okłamuję. To nie tak, że robię cokolwiek wbrew woli, rządzę jej myślami. Ja po prostu nie mówię jej prawdy. Niosę pomoc, ratuję małżeństwo, wskrzeszam żar miłości, cementuję związek, przywołuję radość, dawne zaufanie. Dążę uparcie do celu. On uświęca środki, pcha mnie wciąż do przodu. Pacjentka zaczyna się zwierzać. To dobrze, to efekt terapii. Z fazy budowania wokół siebie ściany przechodzi odważnie do drugiego kroku – wyrzucania z siebie największych bolączek, więzów, ograniczeń. Niezwykle skutecznie walczy z demonami. Bardzo mnie to cieszy. Już niebawem będziemy się z tego zaśmiewać. Po udanym seksie, po wspólnej kolacji, po seansie w ciemnym, pustym kinie.

Otwieram oczy. Przeciągam się. Wstaję. Zaczynam się szykować do pracy. Wyciągam z szafy ręcznik, skarpetki, bieliznę, ściągam z wieszaka ubranie. Wracam do łazienki. Przeglądam się w lustrze. Przejeżdżam dłonią po klatce piersiowej. Sunę w dół. Opuszkami palców muskam swoją męskość, dotykam nagich pośladków. Nie pamiętam już uczucia wstydu. Zdarzenia, które wyrwało mnie ze snu. Ono dopłynęło, odeszło na dobre. Było krótką chwilą, na którą nie mogłem mieć wpływu. Utwierdzam się w przekonaniu, że to ostatni tego typu haniebny incydent. Za kilka dni znów będę mógł uznać, iż podobne rzeczy nie przytrafiają się ludziom mojego pokroju. Mnie się nie zdarzają… Bo nie jestem jakimś tam zwierzęciem, dnem społecznym, niewyżytym chłopcem z patologicznej rodziny. Nie należę bowiem do większości, ogółu. Jestem wyjątkowy, Ewa ciągle to powtarza.

Staję bokiem. Zbliżam się do lustra. Kąciki mych ust unoszą się wyżej. Rośnie we mnie duma. Jestem jeszcze młody i mimo że dawno nie byłem w siłowni, nie straciłem proporcjonalnej, wyrzeźbionej godzinami ćwiczeń sylwetki. Lubię swoje umięśnione ciało. Napawam się jego widokiem, licząc dreszcze wspinające się po kręgosłupie, oplatające uda, spowijające podbrzusze. Niecierpliwię się, stękam, drżę, gotuję się, ale nie idę krok dalej. Zostawiam to wszystko dla Ewy. Kumuluję w sobie pokłady napięcia, pasji, erotyzmu. Oczekuję chwili, gdy będziemy mogli skorzystać z nich razem. Uwolnić potężną energię. Ja i ona, kilkakrotnie. Całą noc, do rana. A potem raz jeszcze.

Odkręcam wodę pod prysznicem. Już po chwili gęste kłęby pary wypełniają elegancką przestrzeń. Nie, nie czuję gorąca. Przeciwnie: jestem zachłanny na upał, na żar, którego tak bardzo mi brakowało. Zamykam się w środku i kieruję na siebie silną, niemal wrzącą strugę. Chwytam żel do ciała. Wzdycham, kiedy orientuję się, że butelka jest pusta. Czym prędzej wychodzę z kabiny. Obserwuję, jak posadzka pokrywa się wodą. Nienawidzę podobnych zaskoczeń. Czekają mnie znowu porządki!

Podbiegam do szafki i otwieram ją. Wodzę wzrokiem po wypchanych półkach. Żel pod prysznic jest na samej górze. Wspinam się na palce, lecz i tak z ledwością dosięgam butelki. Ostrożnie i wolno staram się ją wyjąć z rzędu kosmetyków. Nagle wszystko się przewraca niczym pieprzone domino, spada jak spiętrzona do granic lawina. Zawartości komódki ląduje na mokrej posadzce.

– Kurwa!

Zamieram, licząc na to, że ten krótki, lecz dość głośny rumor nie przeszkodził w odpoczynku mojej ukochanej. Nie… Oddycham z nieskrywaną ulgą. Jak to dobrze, że zamknąłem drzwi do sypialni.

Natychmiast się schylam i zaczynam sprzątać. Nienawidzę syfu, bałaganu. Spędza mi sen z powiek. I zawsze się odradza mimo katorżniczej pracy włożonej w jego pokonanie. Właśnie tak jak teraz. Jestem rozdrażniony. Sytuacja wymyka się spod kontroli. Wilgotne obłoki wypełniają całe pomieszczenie. Gęstnieją, docierają do mnie. I dopiero teraz przeszkadza mi ich temperatura. Śpieszę się. Stos kosmetyków maleje. Za momencik skończę.

Nagle coś nietypowego przykuwa mój wzrok. Zdecydowanie się wyróżnia. Jestem zaintrygowany. Podnoszę z podłogi mały, plastikowy przedmiot. Obracam go w palcach. Ważę w dłoni, odczuwając coraz potężniejszy ciężar. Zalewa mnie fala gorąca. Krew odpływa z głowy. Świat dokoła zaczyna wirować. Czuję mdłości, robi mi się słabo. Nie… to niemożliwe. Nie mogę w to uwierzyć. To na pewno jakieś nieporozumienie, żart, pomyłka, niefortunna zbieżność niesmacznych skojarzeń. Ewa taka nie jest! Znam ją. Nie zrobiłaby tego. Nie mnie!

Test ciążowy… Dwie poprzeczne linie. Para kresek pałających chęcią przecięcia mych źrenic na pół. Zaburzenia myśli, porażenia mózgu.

Osuwam się na podłogę, opieram plecami o pralkę. Zapadam się w sobie. Niknę, wciąż ściskając w dłoni kawałek plastiku. Mam ochotę szybko się go pozbyć, cisnąć nim o ścianę, potłuc, spalić, spuścić w toalecie, lecz nie jestem w stanie nawet się poruszyć. Muszę to wszystko przeanalizować na chłodno, bez zbędnych emocji. Jak podczas stawiania diagnozy. Ewa mi wszystko wyjaśni.

Świnia ze mnie! Jak śmiem podejrzewać najukochańszą osobę! Jestem złym człowiekiem. Te pierwsze myśli mnie kompromitują. Podświadomość podsuwa zbyt jednoznaczne, kategoryczne obrazy. Każe mi osądzać, snuć pochopne wnioski. Oceniać, srogo karać, krytykować. Zmusza do płytkich reakcji. Nie… Nie dam się ponieść tej sile. Nie pozwolę unicestwić podstaw naszego małżeństwa. Za dużo w nie zainwestowałem.

Wiem, skarbie. Daj spokój, nic nie mów. Wierzę ci bezwzględnie – przemawiam w duchu. Uspokajam się. Oddycham miarowo. – Nie musisz niczego tłumaczyć. Poradzimy sobie. Ze wszystkim. Tylko mi zaufaj. Daj nam drugą szansę. I naprawdę niczym się nie przejmuj.

DAWNIEJ

Ewa

Wreszcie! Jak ja zawsze czekam na ten moment! Wyszedłeś i jest szansa, że nie będzie cię przynajmniej przez trzy kwadranse. Później przypuszczalnie wrócisz, udając, że zapomniałeś dokumentów, telefonu, kluczy, czegokolwiek. W gorsze dni powtórzysz ten manewr jeszcze raz, może nawet dwu – czy trzykrotnie. Naprawdę czekam tylko, aż wyleją cię z kliniki. To się wydaje nieuchronne, a wtedy do całej masy twoich problemów dojdzie kolejny.

Niemal błagałam cię, abyśmy nie kupowali tak dużego domu. Po co nam pokoje, do których nawet nie wchodzimy? Wielka przestrzeń, po której rozchodzą się twoje wrzaski. Pomieszczenia, które nerwowo obchodzisz, szukając mojego rzekomego kochanka. Teraz w razie jakiegokolwiek zawirowania hipoteka szybko pochłonie wszystkie oszczędności. No ale ty zawsze musisz wywrzeć piorunujące wrażenie. Najdroższy samochód, markowe ciuchy, kolacje w ekskluzywnych restauracjach… Tak, kiedyś mi się to podobało, dopóki nie spostrzegłam, z jakimi kosztami się wiąże. Nie wiem, czemu tak się uparłeś, że ja tego chcę. To ty tego pragniesz. Nie przyjmujesz do wiadomości, że nie lubię być niewolnicą przedmiotów, gadżetów. Stres, którym okupujesz utrzymanie takiego poziomu życia, nie jest ich warty. Ty jednak codziennie musisz zaliczyć pięć minut chwały w oczach ludzi, dla których nic nie znaczysz, a nawet ich nie znasz. W oczach sąsiadów, gdy wyjeżdżasz z garażu nowym mercedesem, przechodniów gapiących się na nasz wypielęgnowany trawnik. Jakoś nie zauważyłam, żebyś komukolwiek w ten sposób zaimponował. Na pewno nie mnie. Wolałabym, abyś po prostu był spokojny, aż tak się nie spinał. Przecież wystarczy nam na wszystko, bez strachu, że zaciągając zobowiązania ponad stan, stracimy to, na co tak ciężko pracowaliśmy.

Ale teraz w końcu zostałam sama. Robię głęboki wdech, zaciągam się powietrzem zachłannie jak topielica. Dom opuściła dusząca aura, która wypełniała go aż po dach. Przy tobie zachowuję się jak kukła. Automatycznie wykonuję tylko te czynności, które bezwzględnie muszę. Idą mi coraz oporniej, mniej dokładnie, wciąż więcej czasu zajmuje zabranie się do nich. Resztki radości daje mi tylko składanie witraży. Projektowanie i odrysowywanie wzorów, precyzyjne cięcie kolorowego szkła, uważne odłamywanie niepotrzebnych części cienkiej tafli, tak by nie powstawały odpryski, szlifowanie i owijanie brzegów miedzianą samoprzylepną folią, lutowanie przy użyciu roztopionej cyny, nanoszenie patyny uszlachetniającej łącza. Skupiam się na poszczególnych ruchach, nie pozostawiam miejsca na myśli o kłopotach. Jednak gdy tylko kończę, obsiadają mnie ze wszystkich stron niczym stado kruków. Wprost nie mogę uwierzyć w to, co zrobiłeś z naszym życiem. Jak taki inteligentny, wykształcony, obyty facet może się zachowywać w podobnie irracjonalny sposób? Czasem odnoszę wrażenie, że przeprowadzasz na mnie okrutny eksperyment, wymyślony na wzór tych, o których czytałeś na studiach. Huśtawka nastrojów, wieczna inwigilacja, wyznania miłosne przeplatane obelgami, twój płacz, z którym nie wiem, co zrobić, gdy niespodziewanie przechodzi w ironiczny śmiech. Najchętniej nakryłabym głowę kołdrą i uciekła w sen, przespała życie, które zmieniło się w koszmar. Przeraża mnie twoja obsesyjna chęć dowiedzenia się o mnie wszystkiego, zmuszenia do zwierzeń, odgrzebywania traum, które pochowałam pod warstwą zapomnienia. Butna pewność, że wiesz, co jest dla mnie najlepsze, połączona z obawą, czy jesteś wystarczający. Parodie sesji, gdy z męża przeistaczasz się w doktora i pod pozorem prowadzenia terapii uciekasz się do podstępów, aby całkowicie odrzeć mnie z intymności. Jestem pewna, że inny psychiatra dawno by trafił do pudła, gdyby praktykował nieustanne przekraczanie granic. „Musimy poznać problem, żeby móc go rozwiązać” – mawiasz. A to ty nim jesteś. Zdiagnozuj sam siebie, zamiast nalegać, że skoro się nie kochamy, to żebym się chociaż podotykała, a ty popatrzysz. Zamiast straszyć popełnieniem samobójstwa, gdybym cię rzuciła. Zamiast żądać szczegółowych relacji z minionego dnia, choć niczym się nie różnił od poprzedniego. Zamiast prosić, bym nie zamykała za sobą drzwi do łazienki, bo to zakłóca naszą bliskość. Starałam się ciebie uratować, ale doszłam do momentu, w którym wiem, że muszę ocalić siebie. Mimo wszystko nie chcę ci sprawiać przykrości, szykujesz się na odwiedziny matki, więc zgodnie z twoimi oczekiwaniami przygotuję dla niej pokój i gorący posiłek, wstawię do wazonu świeże kwiaty.

Poruszam się delikatnie na łóżku, odwlekam moment wstania, choć wiem, że jeśli zaraz tego nie zrobię, zwyczajnie ze wszystkim nie zdążę, a wtedy niedogotowaną zupę potraktujesz jako zamach na siebie i swoją rodzinę. Już widzę, jak władczym krokiem wchodzi do przedpokoju pomarszczona kobieta w pretensjonalnym kapeluszu. Opowiedziała koleżankom, że wybiera się z wizytą do syna mieszkającego w eleganckiej dzielnicy. Nie wiem, czego się naczytała. Może obejrzała reportaż o wyścigach konnych w Ascot i wyobraziła sobie, że tu też się tak nosi? Stajesz się przy niej na powrót małym chłopcem, z uwagą wysłuchujesz wciąż nowych rad i pretensji, że nie zastosowałeś się do tych danych ci ostatnio, choć widziałam, jak bardzo się starałeś, aby je wszystkie wypełnić. Musimy oboje przygotować się na potężną dawkę krytyki wygłaszanej szczebiotliwym głosem i serię porównań z twoim wspaniałym bratem i jego idealną małżonką. Nie przytuli cię jak matka, pozwoli jedynie ucałować swoją dłoń. Będziesz usiłował zrobić to z namaszczeniem, ale ona i tak cofnie ją na centymetr przed twoimi wargami. Z przejęciem opowiesz jej o sukcesach, a ona, nie słuchając, w kulminacyjnym momencie przerwie ci ze zniecierpliwieniem i wygłosi tyradę na temat wszystkich rzeczy, które powinieneś, a nie zrobiłeś od dzieciństwa, oraz tych, które inni wykonali lepiej od ciebie. Będzie mi cię wtedy bardzo żal. Po raz kolejny nadzieja na uznanie w jej oczach zgaśnie i znów stwierdzisz, że to przeze mnie. Zazwyczaj starasz się podkreślać, jak mnie podziwiasz, że bardzo ci się podobam, wygrałeś los na loterii, że zgodziłam się za ciebie wyjść. W obliczu twoich pozostałych zachowań brzmi to jak ponury żart. Po jej wyjeździe jednak zawsze coś w ciebie wstępuje, wytykasz mi realne i wyimaginowane błędy, szarpiesz się za włosy, uderzasz głową w ścianę, wolno przejeżdżasz dłońmi po twarzy, jakby ten gest miał cię uspokoić i powstrzymać przed zrobieniem czegoś strasznego. Powinnam się chyba naprawdę bać, ale ze zdziwieniem stwierdzam, że zaczynam się do tego przyzwyczajać. Wiem, że gdy przetrzymam apogeum twojego rozdrażnienia, przeprosisz na kolanach i przysięgniesz, że nigdy więcej. I tak w kółko.

DAWNIEJ

Adam

Nie wiem, w którym momencie tak bardzo go znienawidziłem. Nie umiem określić, kiedy dokładnie przepełniła się czara goryczy. To po prostu rosło, pęczniało, ewoluowało, ale ja tego nie zauważyłem. Zmiana zachodziła jakby poza mną. Kochałem, podziwiałem, byłem z niego dumny, imponował mi siłą, zaradnością, a potem nagle zacząłem czuć chłód. I obojętność przeradzającą się w odrazę tak płynnie i niespodziewanie, że do tej pory odnoszę wrażenie, że ktoś musiał go jakoś podmienić. Albo mnie. A może nas obu… Nie potrafię tego jednoznacznie stwierdzić, jednak od dłuższego czasu skrywam w sobie pewność, że nasze dwa światy już nigdy nie będą do siebie podobne. I nie zaistnieje w nich żadna przestrzeń wspólna.

Zastanawiam się… Być może to kwestia chęci dominacji, testosteronu, walki charakterów, braku uległości, kompromisowości. Albo mojego buntu, wieku dorastania, którego on nie omieszkał mi stale wyrzucać. Tłumaczył nim wszystkie nasze starcia. Śmiał się z tego, naigrywał ze mnie. Szyderstwo, bezczelność i kpina – tak, one były i są w dalszym ciągu w jego osobie najgorsze. Jako dojrzały, doświadczony mężczyzna doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jakie mam problemy, co mnie zawstydza, drażni, cieszy, irytuje. Dostrzegał, czego nie lubię, a czego pragnę najbardziej. I zamiast mi pomóc, zrozumieć, czynił z mojej młodości udrękę.

Nie… nie powinien być moim ojcem. Nie zasłużył na mnie. Teraz na pewno to wiem. I nie będzie nim, przysięgam na Boga. Już postanowione. Ulży mi bez niego. I Jankowi również, ale brat jest jeszcze za mały, by zrozumieć atmosferę panującą w domu, zauważyć, jak z tygodnia na tydzień aura tyranii gęstnieje. Nie ma w nim miejsca dla czworga. Matka, Jan i ja – taki układ w zupełności wystarczy. Po co nam ktoś jeszcze? Ktoś, kto psuje klimat.

Jestem przekonany, że mama już go nie kocha. Woli przebywać ze mną, tylko ze mną, tak mi przynajmniej powtarza. Ufam jej bezgranicznie, jednak kilka razy na niej również się zawiodłem. Bo kiedy jest ze mną, bardzo narzeka na męża, zdradza mi nawet szczegóły, od których pulsuje mi głowa i purpurowieję na twarzy. Tłumaczy, że taki jej obowiązek, że musi go zaspokoić, bo w przeciwnym razie staje się nerwowy, nie funkcjonuje normalnie. Może i tak jest, nie znam się jeszcze dokładnie. Nie dbam o to teraz. W każdym razie sądzę, że jeżeli matce tak bardzo z nim źle, jeśli czuje się do czegokolwiek zmuszana, to powinna przede wszystkim w obecności ojca okazywać swoje niezadowolenie. Jeszcze większe i bardziej dosadne niż podczas zwierzania się nastolatkowi. A ona zmienia się pod jego wpływem, ulega naciskom mężczyzny. Nie odmawia mu. Daje się traktować jak szmata. I jeszcze z nim z tego żartuje. Jest jej dobrze. Przekonałem się o tym, zgrywa się przede mną. Działa na dwa fronty. Nie potrafi wybrać, opowiedzieć się za jednym z nas. Stanąć po właściwej stronie. A właściwa strona jest moja. Tylko moja. Udowodnię to.

Raz ich nakryłem w łazience. Żałuję, że byłem świadkiem żenującej sceny. Gdybym tylko mógł, cofnąłbym czas, wymazał ten obraz z pamięci. Ale to niemożliwe. Tak samo jak pozbycie się nienawiści do tego człowieka. Jest na to za późno.

Nie mam pojęcia, co sobie myśleli. Chyba się upili, bo stracili czujność. Przecież do późna nie spałem, wiedzieli o tym. Mogli zamknąć drzwi, czy to naprawdę tak wiele? Wystarczyło unieść małą, plastikową dźwignię.

A ja? Ja myślałem, że pomieszczenie jest puste. I że Janek jak zawsze zostawił na noc zapalone światło. To zdarzało się mu notorycznie. A może robił to na złość? Pod moim wpływem zaczynał naprzykrzać się ojcu? Pewnie tak. Lubię go. Jest taki jak ja, ale potrzebuje jeszcze trochę wiedzy, aby nabrać werwy i stanąć do walki o siebie. O swój niezależny byt.

Byłem zamyślony. I radosny, bo spędziłem całe popołudnie w towarzystwie mamy. A ten czwarty, niepotrzebny, ciągnął nadgodziny w pracy. Tak bardzo brakowało mi takiego dnia. I jej również. Chciała się komuś pożalić, wygadać, naprawdę nie miała nikogo. W przeciwieństwie do mnie. Przyjaciele z bloku, z którymi spędzałem wakacje, okazali się bardzo w porządku, ciągle wymyślali ciekawe zajęcia, jakieś piwko, pornosy, imprezy, wypad nad jezioro. Bez przerwy nie było mnie w domu. I miałem wyrzuty sumienia. Dlatego tym bardziej, kiedy udało mi się ukraść jeden dzień wyłącznie dla siebie, od razu postanowiłem, że dotrzymam towarzystwa najważniejszej osobie na świecie. Posiedzimy razem, pośmiejemy się, obgadamy ojca, jak to mieliśmy w zwyczaju.

A potem on wrócił. Wszystko się zmieniło. Kiedy wparował do kuchni, popatrzyliśmy na siebie z mamą porozumiewawczo. Przewróciliśmy z niechęcią oczami. Rozeszliśmy się. Byłem szczęśliwy, że mama nie cierpi go tak samo jak ja. Może nawet bardziej. Że czuje do niego coraz większy wstręt.

Oglądałem w telewizji film. Zrobiło się późno. Chciałem położyć się spać, ale wcześniej pójść do toalety. Poszedłem. Byłem głupi. Zrobiłem krok, który mnie wiele kosztował. Zepsuł wszystko. I choć wiedziałem, że oni ze sobą współżyją, nie miałem pojęcia, że kiedy zobaczę ich razem, coś się w mnie diametralnie zmieni.

Musieli już kończyć. Była oparta o wannę, miała na twarzy grymas satysfakcji. Chciała więcej, widziałem to po niej. Nie odwracając się, szukała zachłannie ręką jego przyrodzenia. Chciała je z powrotem wsunąć między nogi. Ale musiała poczekać. On trzymał je w ręku. Wodził po nim energicznie dłonią. Tryskał, mrużył oczy, drżał. Stękali oboje. A potem mnie zauważyli.

Milczeliśmy o tym. Cała trójka. Zachowywaliśmy się tak, jakby dla nas wszystkich ta sytuacja była chorym snem. Ja oddałbym dużo, aby tak się stało. Wypierałem przeżycie z umysłu, lecz na próżno. Moja pamięć była niezniszczalna.

I wtedy podjąłem decyzję. Byłem pewny, że droga jest jedna: zniknie ojciec, znikną obrazy spod powiek.

TERAZ

Adam

Zdążyłem. Jak zawsze. Pomyślałem, że będę szczęściarzem, jeśli dotrę do kliniki na czas i punktualnie otworzę gabinet. Ale przecież to normalne, bo ja jestem szczęściarzem. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się spóźnić do pracy. Wykonuję tak ważny i niezbędny zawód, że absolutnie nie mogę sobie pozwolić, aby pacjenci cierpieli z mojego powodu. Oni i tak mają już za swoje. Te ich dylematy, zgryzoty, koszmary… Dramaty, przy których moje drobne troski wydają się pestką. Wiem, być może to dziwne, samolubne i trochę brutalne, ale pocieszam się faktem, że ci politycy, zgasłe gwiazdy filmu, wypadający z obiegu sportowcy mają dużo gorzej. Myśli samobójcze, zdrady, dragi, chlanie, a czasami nawet nieuleczalne choroby. Słuchając ich zapłakanych spowiedzi, wznoszę się ponad to. Mam na twarzy smutek, którym z satysfakcją kamufluję radość. Piętrzy się we mnie entuzjazm, którym – myślą – ja chcę ich zarazić. To ich naiwne podejście! Nie mam takiego zamiaru. I tak otrzymują zbyt wiele.

Ale dziś omal bym nie usiadł o czasie za biurkiem. Z powodu mojego sąsiada. Jakoś tak nie za bardzo go lubię. Nie wiem właściwie dlaczego, przecież nie może mi niczym zagrozić. Jest ode mnie niższy, brzydszy, o kilka lat starszy. I chyba o wiele biedniejszy. A jednak coś mi w nim przeszkadza, od początku nie daje spokoju: jego głos, spojrzenie, roztaczane przez niego fluidy. Czasem mam wrażenie, że się ze mnie śmieje i chce mi coś zabrać, jakąś przestrzeń, oddech, wpłynąć na mnie bardzo niekorzystnie. Ale nie da rady. Nie powinienem się martwić. To szaraczek w porównaniu ze mną. On to chyba czuje, dlatego jest taki niepewny.

Wracam myślami do zdarzenia sprzed jakiejś godziny. Właśnie ruszyłem z podjazdu. Z piskiem opon, troszeczkę po czasie, lekko jeszcze podenerwowany testem znalezionym w domu. Nie, to niedorzeczne. Kiedy o tym myślę, robi mi się głupio. Czuję się jak zazdrosny, rządzony hormonami gówniarz. Zareagowałem za ostro, nazbyt impulsywnie. Ewa nie jest w ciąży. Chciałaby, wiadomo… To nasze największe marzenie, chociaż przestała się starać. Ale będziemy mieć dziecko. kiedy ponownie zaczniemy spędzać razem noce. Gdy wyluzujemy, staniemy się dzicy, spontaniczni, nie będziemy szukać przyczyn bezpłodności po stronie przeciwnej. Pokonamy impas, przebrniemy przez gąszcz niepowodzeń. Taka piękna z nas para! Zdrowi, ciągle młodzi, pełni namiętności poradzimy sobie z tak błahym kłopotem. To kwestia psychiki, likwidacji wewnętrznej blokady, nad czym już pracuję.

Rozpędziłem się mocno, nie uważając na drodze. O tej porze na naszym osiedlu nie ma zazwyczaj nikogo. Odpłynąłem myślami, utkwiłem wzrok w wyświetlaczu smartfona. Pisałem do żony wiadomość, którą przeczyta, gdy wstanie. Aż tu nagle on w ostatnim momencie wyrósł mi przed maską. Przebiegał przez ulicę ze spuszczoną głową, ze słuchawkami na uszach. Zahamowałem natychmiast tak gwałtownie i niespodziewanie, że pas bezpieczeństwa niemal nie przeciął mi szyi. Byłem przerażony.

– Pojebało cię?! – krzyknąłem ogarnięty furią, zlany potem, w stresie. – Uważaj, cholera, człowieku! – dodałem już zdecydowanie ciszej.

Oparł się o auto, miał w źrenicach grozę i jakiś głupi, nieuzasadniony bunt, próbę przerzucenia całej winy na mnie, wywołania w ofierze wyrzutów sumienia.

– Sorry – wyczytałem z ruchu jego warg.

Wyłączył muzykę. Uniósł ręce w przepraszającym geście. Wzruszył ramionami. Uśmiechnął się głupio. Był żenująco uległy.

Miałem ochotę wysiąść z samochodu, nawrzucać mu, dać nauczkę, zmieszać gościa z błotem. Powiedzieć, że tak się nie robi. Dygotałem. Nie byłem w stanie się uspokoić. Jak można stwarzać takie zagrożenie? Ułamek sekundy i doszłoby do tragedii. Zabiłbym człowieka, stając przed dużym problemem. I kto by mi pomógł? Nie ma w Polsce lepszego niż ja specjalisty.

– Spoko! Nic się nie stało – skłamałem. Brzmiałem grzecznie, nie zdradziłem buzującej we mnie irytacji. Opuściłem szybę, wychyliłem się lekko i zapytałem z udawaną troską: – Nic ci nie jest? Wszystko w porządku? – Przybrałem współczującą minę.

– Taaak – odpowiedział, szczerząc się fałszywie. – Przepraszam, zagapiłem się.

W ogóle nie patrzył mi w oczy.

– Mało brakowało. – Rozciągnąłem usta wuśmiechu. – Miałbym na sumieniu znanego artystę – zakpiłem z jego żenującego zajęcia.

– Ech! – Machnął ręką.

Znowu zwiesił głowę. Wskoczył na chodnik i zaczął się oddalać. Olał mnie totalnie, najzwyczajniej w świecie nie zwrócił na mnie uwagi. Nie mogłem mu na to pozwolić.

Odpiąłem pas. Odetchnąłem. Popchnąłem drzwi i wysiadłem. Tak. Jestem dużo wyższy.

– Hej! – zawołałem.

Odwrócił się. Przystanął jak pies na wyćwiczoną komendę.

– Serio powinieneś uważać. Ćwiczenia na mieście przy głośnej muzyce to fatalny pomysł. Mogło coś się stać.

– Byłem na przejściu dla pieszych – odparował z ansą. – Jechałeś za szybko. Bawiłeś się telefonem.

Zamurowało mnie. Taki ktoś zwraca mi uwagę! To szczyt bezczelności, ale i ryzyka. Kretyn, nie wiedział, z kim idzie na noże.

– Naprawdę? – Spojrzałem prosto w jego głupią twarz, tak pospolitą i szarą, że zrobiło mi się go żal. To nie rywal dla mnie, absolutnie. – Tak oceniasz to, co się mogło stać? Nie masz wyobraźni?

– Nie denerwuj się – bąknął niemrawo pod nosem. – Zdarza się, to czysty przypadek.

– Ale co? To, że nie uważasz? Stwarzasz zagrożenie?

– Naprawdę, daj spokój! – zareagował, kiedy postawiłem duży krok ku niemu.

Chwyciłem go za przepoconą koszulkę. Zacisnąłem palce. Czułem, jak cuchnąca wilgoć wżera mi się w skórę. Rosła w mnie niechęć. Obrzydzenie. Złe emocje kumulowały się we mnie tak szybko, że musiałem czym prędzej odpuścić. Dla jego dobra. Inaczej naprawdę dałbym mu nauczkę.

– Ale miałeś minę, nie ma co! – prychnąłem, sprowadzając rozmowę do żartu. – Szkoda, że nie cyknąłem ci zdjęcia. – Zacząłem się śmiać.

– Naprawdę… muszę lecieć.

Wyswobodził się z mojego uścisku. Bał się. Ewidentnie.

– Super, że masz czas na jogging – ciągnąłem, napawając się strachem tego słabeusza. – Ja musiałem ostatnio zrezygnować z głupot. Z braku czasu traciłem pacjentów, a przede wszystkim pieniądze. Ale ty… – nie mogłem powstrzymać się od sarkazmu – ty nie musisz się chyba tym martwić.

– Nie mam żadnych zmartwień – fuknął hardo. – A teraz wybacz, muszę… – Urwał, lustrując mój elegancki ubiór od góry do dołu. – Muszę iść.

Wgapił się bezczelnie w moje nowe buty. Były drogie, bardzo. Nie stać go na luksus. Jego twarz stężała. Zadarł butnie głowę, wpił we mnie zaciekawione spojrzenie.

– Jasne, leć, leć. – Mój głos zawibrował wyższością.

Wygrałem. Niczego więcej nie musiałem robić, by go upokorzyć, żeby postawić cieniasa do pionu. Wystarczy, że poczuł się pokonany. Od teraz będzie już wiedział, jak się poruszać po naszym osiedlu. I żeby nie wchodzić mi w paradę.

Odwrócił się. Nawet się nie pożegnał. Zasad kultury nie będę mu wpajał. Strata energii i czasu. Pobiegł wprost przed siebie ścieżką rowerową. Jestem pewny, że więcej nie przetnie niczyjego szlaku bez rozglądania się na wszystkie strony. Boże… – Uniosłem głowę ku niebu. Że też muszę perswadować ludziom podstawowe rzeczy. Miał szczęście. Wyświadczyłem mu dużą przysługę. Żyje. Choć to raczej męka.

* * *

– Panie doktorze! Szybko!

Z niemiłych wspomnień wyrywa mnie pisk pracownicy. Wpada do pomieszczenia jak po ogień. Panikara. Zawsze grubiańska, bardzo nietaktowna. Niby z miasta, a kindersztuby za grosz. Już dawno zamierzałem ją zwolnić. Zrobię to, przysięgam, jeśli i tym razem chodzi o jakąś błahostkę: zbitą szklankę albo awarię drukarki.

– Co za ludzie – podsumowuję bezgłośnie i podrywam się z miejsca. – Co się znowu stało? – pytam mimo wszystko zaintrygowany.

Słyszę harmider za ścianą, kilka głosów, jazgot, poruszenie. Nie znoszę chaosu i krzyków, niezaplanowanych zdarzeń. Rozstrajają mnie, burzą harmonogram, powodują wahania nastroju, niszczą moje zdrowie.

– Pacjentka zasłabła! Nie oddycha! Czekała na pana. Proszę podejść, prędko!

Koźmińska – dedukuję w myślach. Ta wariatka. Podstarzała gwiazda Instagrama, która chciała się kiedyś powiesić, bo jej relacja z Tanzanii nie miała tysiąca serduszek. Może i tym razem postanowiła się zabić? Jest bogata. Szkoda by było. Przychodzi dwa razy w miesiącu.

– Dzwoń po pogotowie! – komenderuję, biegnąc w stronę drzwi.

Zastaję na korytarzu niecodzienny widok. Koźmińska jest blada jak ściana. Kolor jej skóry zlewa się z posadzką. Wokół niej zebrali się inni pacjenci. Drugi lekarz nadciąga z przeciwległej strony.

– Odsunąć się! – rzucam.

Wszyscy patrzą na mnie, czują respekt, ale nie ja jestem teraz tutaj najważniejszy. Liczy się życie człowieka. Rozstępują się. Nachylam się nad nią. Potrząsam trzykrotnie za chude ramiona. Nie reaguje. Wbijam dwa palce głęboko w jej szyję. Nie wyczuwam pulsu. Sprawdzam oddech. Podejmuję decyzję o reanimacji.

– Defibrylator! Zestaw ratunkowy! – Gromię wzrokiem swoją asystentkę, a następnie władczo wskazuję na ścianę. – Szybko! – niemal wrzeszczę.

Ten roztrzepany babsztyl do tej pory o tym nie pomyślał. Idzie do zwolnienia!

Układam dłonie na klatce piersiowej kobiety. Odchylam jej głowę i rozchylam usta, ale nie decyduję się na wykonanie wdechów. Brzydzę się, zawiaduje mną wstręt do starych ludzi, choć nie daję tego po sobie poznać. Jestem medykiem, nie wolno mi okazywać słabości. Uciskam miarowo, liczę precyzyjnie, nie mogę się teraz pomylić. Dobiega mnie stukot obcasów, rejestratorka pada na kolana, wysuwa defibrylator z pokrowca. Kompletnie sobie nie radzi, trzęsą jej się dłonie, więc przejmuję od niej elektrody. Nie słucham komunikatów płynących z głośniczka. Sam wiem, co mam robić! Nikt nie będzie mnie pouczał. Przykładam przyssawki w odpowiednie miejsca. Strzelam. Raz, drugi i następny. Mijają sekundy. Pacjentka się rusza. Do pomieszczenia wlewa się z impetem zespół ratowniczy. Odsuwam się, wstaję i pozwalam im działać, choć nie mają już nic do roboty. Przyszli na gotowe.

Wszyscy patrzą na mnie w osłupieniu, ktoś robi mi zdjęcia. Czuję ulgę. Nie tyle z powodu świetnie wykonanej pracy, co z racji swojego wyglądu. Cieszę się, że nie przebrałem się w kitel, tylko pozostałem w letnim garniturze. Jak cię widzą, tak cię piszą – kwituję w duchu. Uśmiecham się bardzo nieśmiało. Udaję zawstydzonego, macham ręką, jakbym nie zasłużył na podziw i chciał dać do zrozumienia, że na moim miejscu każdy zachowałby się tak samo – ale nie zgadzam się z tym. Nie każdy. Świat jest pełen meduz, ciap, niemyślących realnie frajerów. Do tego zawodu wypada mieć klasę i predyspozycje, spryt, wyczucie, umieć działać szybko, bezbłędnie oceniać sytuację, podskórnie wyczuwać niebezpieczeństwo.

Jestem z siebie dumny. Uratowałem dwa życia, a dzień dopiero się rozkręca. Nie mogę się doczekać, gdy opowiem o moich wyczynach Ewuni. Będzie pod wrażeniem. Zawsze mnie docenia. Zakochała się przecież w moim bohaterstwie. Imponuje jej siła i to, co osiągnąłem. Nie znajdzie nikogo lepszego. Jesteśmy dla siebie stworzeni. Dziś będziemy razem. Nie zakładam innej możliwości.

DAWNIEJ

Ewa

Nasz ślub miał być wydarzeniem roku. Od pewnego czasu dobrze zarabiałeś i nie było idealniejszej okazji, aby to pokazać. Proporcje gości były odwrócone w stosunku do zwyczajowych podczas uroczystości tego typu – zaledwie kilka osób z najbliższej rodziny, garstka koleżanek i kolegów oraz niemal wszyscy członkowie Krajowego Towarzystwa Psychiatrycznego ze współmałżonkami. Bardzo chciałeś mocniej zaistnieć w ich gronie. Zaplanowałeś wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Nie lubiłam i nie znałam się na organizacji imprez, dlatego z ulgą scedowałam to na ciebie. Pozwoliłeś mi jedynie wybrać przewodni motyw kolorystyczny. Zdecydowałam się na błękit – i to był mój cały wkład w wesele. Poza tym – jak mówiłeś – miałam być tylko piękna.

Na świadka poprosiliśmy twojego brata Jana, moją druhną została Violka, koleżanka, z którą trzymałyśmy się od liceum, nieco ekscentryczna i roztrzepana. Okazała się dla nas nieocenioną pomocą. Była na każde zawołanie. Coś przywieźć, podwieźć, zamówić – nie było sprawy. To z nią konsultowałeś menu oraz wybór orkiestry i repertuaru. Była znacznie bardziej ode mnie zainteresowana wystrojem sali w stylowym pałacu, choć jej gust raczej nie pokrywał się z twoim i w końcu zrezygnowałeś z powierzania jej zadań. Zawiesiłeś na tydzień praktykę i całkowicie poświęciłeś się niekończącym, drobiazgowym uzgodnieniom: z florystką, zanim zatwierdziłeś kształt i wysokość wazonów co do centymetra; z szoferem z wypożyczalni odnośnie do wiozącej nas najdłuższej dostępnej na rynku limuzyny; z kierownikiem sali na temat krzeseł, kandelabrów, obrusów, sztućców i serwet; z zakonnicami plotącymi girlandy kwiatów, którymi miały obwiesić cały kościół i zbudować z nich prowizoryczną bramę oraz zewnętrzny, sklepiony korytarz przy wejściu. W zamian sowicie wsparłeś ich dzieło budowania nowej kaplicy ku czci patronki zgromadzenia, Świętej Teresy. Choć nie byłeś religijny, zadbałeś, by ślubu udzielił nam biskup, a nabożeństwo koncelebrowało czterech księży. Klucz był jeden – wszystko miało być luksusowe, najlepsze, najdroższe, najbardziej efektowne, zaskakujące, a jednocześnie ze sobą harmonizujące. Ja miałam tylko postarać się o to, aby odcień błękitu był identyczny na twojej butonierce, fularze świadka, sukni druhny, świecach, wzorach na zastawie składającej się z niewyobrażalnej liczby talerzyków, podstawek i salaterek przeznaczonych osobno na każdy niewielki kęs, i pozostałych dodatkach.

Violka pomagała mi wybrać suknię ślubną. Uzgodniliśmy, że zobaczysz ją dopiero przy ołtarzu. Również twój strój miał być dla mnie niespodzianką. Świadkowa podjechała po mnie swoim samochodem, wystrojona w kozaczki, skórzaną mini, kabaretki i panterkową bluzkę, spod której wystawał spory kawałek jaskrawoczerwonego biustonosza. Rozglądała się za tobą, aby uzyskać ostatnie wskazówki.

– Elegancko i z klasą, Violu – podpowiedziałeś, stając się nagle sceptyczny.

Ruszyłyśmy na zakupy z piskiem opon, w salonie moja koleżanka uznała, że najlepiej zapoznam się z walorami sukien, gdy zobaczę je na niej. Nie miało to sensu, ona jest o dziesięć centymetrów niższa i sporo pulchniejsza ode mnie, ale udało jej się przymierzyć ze cztery, zanim wkroczyła właścicielka atelier i przekonała ją, iż najlepiej będzie, jeśli panna młoda sama zobaczy się w wyselekcjonowanych modelach. Odsunięta na bok koleżanka kręciła nosem i negowała wszystkie moje typy, aż założyłam coś, co sprawiło, że zamilkłyśmy wszystkie: ja, szefowa sklepu, obsługujące nas sprzedawczynie, nawet Violka. Wyglądałam jak anioł. Śnieżnobiały, mieniący się gdzieniegdzie kryształkami Swarovskiego jedwab spływał po mnie, delikatnie, wyraziście podkreślając sylwetkę, i łączył się z ozdobnym, organtynowym, długim trenem, który poniesie za mną druhna. Dobrałyśmy idealny welon, właściwie dwa – jeden do kościoła, obfity i strojny, drugi krótszy, symboliczny, dodatkowo zdobiący moje włosy podczas wesela. O biżuterię miałeś zatroszczyć się ty. Violetcie również wybrałyśmy suknię, bardzo twarzową, dziewczęcą, z sięgającą do połowy łydki rozkloszowaną spódnicą, falbaniastymi rękawkami i dyskretnym rozcięciem z boku, w owym doskonałym odcieniu błękitu idealnie podkreślającym jej ciepłą urodę. Rozstałyśmy się bardzo zadowolone.

Najważniejszy dzień powitał nas cudowną pogodą, słońce świeciło intensywnie, dookoła buchała zieleń, ptaki zanosiły do nieba trele, cały świat zdawał się cichuteńko nucić pieśń o miłości. Obawy przed nieznanym mieszały się z nadzieją i ekscytacją. Cały czas coś we mnie drżało, chwilami bałam się, że zemdleję z wrażenia. Śpieszyło mi się do naszego wspólnego życia, przypieczętowania nierozerwalnej wspólnoty dusz i ciał. Oczekiwałeś mnie wraz z gośćmi wewnątrz świątyni, na końcu niemożliwie długiego, błękitnego dywanu, pod czujnym okiem wyprężonego biskupa i stojących na baczność koncelebrantów z nieco sztucznymi szerokimi uśmiechami, mających z urzędu wykazywać wyjątkową, podniosłą życzliwość. Podeszłam do bramy prowadzona przez świadka, który miał zostawić mnie przed wejściem i dołączyć do ciebie, gdy tylko pojawi się druhna. Spóźniała się, kreowała efekt wielkiego wejścia, wprowadzając mnie w lekki niepokój, jakby mało mi było emocji związanych ze ślubem. Wreszcie wysiadła z taksówki, wprawiając nas z Janem w całkowite osłupienie. Miała na sobie wściekle czerwoną suknię, obcisłą tak, aż dało się zauważyć jej spłycony oddech. Zrezygnowała z bielizny, ograniczając się jedynie do specjalnych nakładek przyklejanych do piersi, dających efekt sterczących ostro sutków. Błękit, o który tak prosiłam, pozostawiła jedynie na butach, bukieciku, opalizującym cieniu do powiek i nienaturalnie długich, zakończonych w ostry szpic tipsach, którym dodatkowo nadała metaliczny połysk.

– Trzymaj się! – szepnął do mnie ze współczuciem twój brat, gdy rozpromieniona i dumna z siebie przyjaciółka poprawiała i uniosła mój tren.

– Jak ty się ubrałaś? – wydukałam.

– Och, siostra mi pomogła! – odparła radośnie. – Położyłam się na podłodze, bo wtedy ma się bardziej płaski brzuch, a ona się zaparła i centymetr po centymetrze naciągnęła mi tą cholerną spódnicę. Nie wiem tylko, jak w razie czego sama to powtórzę.

Wkroczyłyśmy do katedry przy dźwiękach Ave Maria śpiewanych przez słynną operową divę. Szłyśmy powoli, krok po kroku, tak jak to wcześniej wyćwiczyłyśmy. Oczy wszystkich gości wpatrzone były w Violkę, skoncentrowała na sobie całą uwagę. Nie chciałam się tym przejmować, szukałam wzrokiem ciebie. Wyglądałeś wprost zabójczo w skrojonym na miarę smokingu i kosztujących pięć średnich krajowych lakierkach. Na mój widok oniemiałeś z zachwytu. Olśniony, sprawiałeś wrażenie, jakbyś chciał podbiec, podnieść mnie i zakręcić w powietrzu, odrzucając cały blichtr i napompowane oczekiwania, być tylko ze mną. Zatopiona w twoich źrenicach szłam, a raczej płynęłam prosto do twojej duszy.

Nagle zahaczyłeś kątem oka o Violkę i twój nastrój raptownie się zmienił. Czar prysł. Chyba nie dowierzałeś, ten obraz złożyłeś na karb przywidzenia wywołanego nadmiernym wzruszeniem. Rozproszyłeś się. Nigdy nie znosiłeś zgrzytów, źle sobie radziłeś z odstępstwami od planu. Grały organy, a gdy cichły chłopięcy chór nucił a capella. W powietrzu unosiły się słodka, duszna woń tysięcy kwiatów i dym z setek świec, które wszędzie porozpalały gorliwe siostry. Szacowni goście dyskretnie zachowywali powściągliwość, mina twojej matki wydawała się bardziej pokerowa niż zwykle. Nawet nie chciałam sobie wyobrażać, jakimi wyrzutami po wszystkim cię zasypie.