Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
42 osoby interesują się tą książką
Autor bestsellera PIELGRZYM.
Ludzkość staje na rozdrożu.
Jedna droga wiedzie ku przyszłości, druga ku zagładzie.
Kolejnej szansy nie będzie.
Kane jest tajnym agentem, specjalistą od Regionów Niedostępnych. Jego zadanie jest proste: wkroczyć, wypełnić misję i wrócić. Wie, kiedy działać, kiedy się kryć, kiedy uciekać i kiedy strzelać.
Są jednak miejsca, gdzie żadne zasady nie obowiązują i tylko przemoc daje szansę przetrwania. To tam, na pograniczu Iranu, Pakistanu i Afganistanu Kane spotyka przeciwnika gotowego pchnąć świat ku katastrofie – budzącego grozę, inteligentnego i okrutnego człowieka z zemstą w sercu i krwią na rękach.
Rok szarańczy to wyprawa do dalekiego kraju i pejzaż, którego nikt jeszcze nie oglądał. Misja, dzięki której przyszłość się nie wydarzy. Spotkanie z czystym złem. I wreszcie chwila, w której Kane będzie musiał podjąć decyzję: ratować siebie czy innych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1008
Tego autora polecamy również
Pielgrzym
Alexandrze, Stéphanie-Marie, Connorowi i Dylanowi.
Znaczą więcej, niż mogłem sobie wymarzyć, znacznie więcej, niż zasłużyłem.
„Poznaliśmy wroga: to my”.
Walt Kelly, plakat Dzień Ziemi, 1970
Wyruszyłem kiedyś w podróż, żeby zabić człowieka. Dawniej, gdy byłem młodszy, praca zaprowadziła mnie w rozświetlone neonami uliczki Tokio. Widziałem też wschód słońca nad meczetem dziewięciu kopuł, a gdy czekałem na nabrzeżu starego Stambułu, łzy pewnej kobiety były niczym deszcz.
Tym razem zaniosło mnie na wschód, tam gdzie Morze Egejskie łączy się ze Śródziemnym, a słońce praży łańcuch tureckich wysepek. Najmniejsza z nich była zarazem najdalszą – fale przewalały się przez wrak frachtowca osiadłego na rafach, niebezpieczne prądy wirowały w ustronnych zatoczkach, a po rybackiej wiosce, w której dawno już nie było drewnianych łodzi, zostały jedynie ruiny.
Dotarłem tam późną wiosną. Na brzeg wysadził mnie kapitan parowca, Egipcjanin wystarczająco mądry, by nie zadawać mi wielu pytań. Wciąż pamiętam tę bryzę na twarzy i upojny aromat sosnowych igieł, gdy szedłem przez cichy las. Tak jak czyniłem przez większość mego zawodowego życia, trzymałem się cienia.
Moim celem tego dnia był człowiek niewątpliwie dzielny – ponoć Niemiec z Norymbergi, owego starego, pięknego miasta, tak głęboko skąpanego w mrocznej historii. Gdy zaskoczyłem go w kuchni willi na odludziu, obaj wiedzieliśmy, że pokonałem wielki dystans – i w milach, i w latach – by stawić się na to zabójcze spotkanie.
Byłem wtedy człowiekiem Agencji i od wielu lat posługiwałem się kryptonimem Kane. Pięć lat wcześniej ów Niemiec był zaufanym współpracownikiem wywiadu Stanów Zjednoczonych w Teheranie. Do czasu, aż się wydało, że w tajemnicy pracował na zlecenie Rosjan. Zdaje się, że żyjemy w czasach outsourcingu, nawet w branży szpiegowskiej.
W spokojny poniedziałkowy wieczór Niemiec udał się na późną kolację do bistra w ekskluzywnym teherańskim hotelu Espinas Palace. W męskiej toalecie podał wysłannikowi moskiewskiej Centrali nazwiska dziesięciu spośród naszych najcenniejszych irańskich informatorów. W świecie służb wywiadowczych powszechnie wiadomo, że agencje szpiegowskie Rosji i Iranu od lat współpracują, toteż pewne było, że lista wkrótce trafi w ręce Irańczyków z PAVA, brutalnej tajnej policji. W rezultacie nasza siatka, budowana przez lata kosztem wielu ofiar i ogromnych wydatków – co ważniejsze, będąca naszą furtką do irańskiego programu nuklearnego – przestała istnieć w ciągu kilku godzin. Nawet w CIA, organizacji, w której dziejach doprawdy nie brakuje porażek, uznano to za katastrofę bez precedensu.
Konsekwencje dla ośmiu mężczyzn i dwóch kobiet, których tożsamość ujawnił nasz zdrajca, były jeszcze tragiczniejsze. W środku nocy stanęli przed obliczem sędziego, a już następnego dnia robotnicy zaczęli montować na jednym z największych placów Teheranu dziesięć żurawi budowlanych. Początkowo mieszkańcy miasta nie zwracali na te poczynania większej uwagi, lecz wkrótce przeznaczenie niebosiężnych konstrukcji stało się jasne: chodziło o to, by jak najwięcej świadków przyglądało się wykonaniu wyroku. W wielu krajach Bliskiego Wschodu samo wymierzenie kary nie wystarczy, musi ona być ostrzeżeniem dla innych.
Gdy stanęły wieże, zainstalowano na nich poziome ramiona. Zwoje lin trafiły na swoje miejsce, a potem, pewnego wiosennego dnia pod wieczór, cztery czarne furgony więzienne przywiozły skazańców. W ciągu kilku niemiłosiernie długich minut każdy z dziesięciorga nieszczęśników dotarł w klatce na szczyt swego żurawia.
Na oczach tłumu zgromadzonego na placu żołnierze Korpusu Strażników Rewolucji siłą wypchnęli przerażonych mężczyzn i kobiety na nieduże platformy z desek na końcu stalowych ramion. Tam każdy ze skazańców dostał tabliczkę z napisem „Szpieg Wielkiego Szatana”, a na ich szyjach zawisły pętle znane w tych stronach jako „irańskie krawaty”.
Operacja była starannie zaplanowana, toteż zgromadzeni mieli znakomity widok na dziesięć postaci zawieszonych wysoko między niebem a ziemią, na tle nieskazitelnego błękitnego bezkresu. Zważywszy na okoliczności, śmiem twierdzić, że całkiem dosłownie właśnie tam się znajdowały.
Najbliżej żurawi można było dostrzec niewielkie grupki modlących się na klęczkach i zawodzących ludzi – zapewne krewnych i przyjaciół skazańców. Unieśli głowy, gdy mężczyzna w mundurze podpułkownika wdrapał się na dach jednego z furgonów i przemówił przez megafon w języku farsi. Jego głos niósł się echem ponad placem, gdy odczytywał nazwiska więźniów, postawione im zarzuty i wyroki.
Wreszcie opuścił kartkę i jeszcze głośniej wyrzekł jedno słowo, które można przetłumaczyć jako „Przygotować się”. Gdy usłyszał to jeden ze skazanych, opuściły go resztki odwagi: krzyknął przeraźliwie, wzywając Boga, by go ocalił.
Jak zwykle – przynajmniej wedle mojego doświadczenia – to odwieczne błaganie nie przyniosło żadnego skutku. Strażnicy wyćwiczonymi ruchami zbliżyli się do skazańców i oparli prawe dłonie na ich plecach.
Ten gest sprawił, że w tłumie zapadła grobowa cisza i wtedy około sześcioletni chłopiec wstał pośród klęczących bliskich, zapatrzony w jedną z dalekich postaci – zapewne matki lub ojca – i zaczął wołać ją po imieniu. Jakaś kobieta szybko przyciągnęła go ku sobie. Płakał przez nieznośnie długą chwilę, zanim mężczyzna z megafonem wydał kolejny rozkaz: „Teraz!”.
Strażnicy jednocześnie pchnęli więźniów. Tłum mimowolnie wstrzymał oddech, gdy dziesięć par stóp oderwało się od drewnianych platform. Krewni i przyjaciele w rozpaczy przyglądali się, jak sandały i buty ich bliskich szybują ku ziemi.
Ciała mknące w stronę placu wlokły za sobą metry lin, a gdy rozwinęły się ostatnie zwoje, zatrzeszczały kotwy, do których je uwiązano. Pętle zacisnęły się na szyjach i gwałtownie pociągnęły w górę skazańców, których karki trzasnęły w ułamku sekundy. Wśród gapiów nikt nie wyrzekł choćby jednego słowa i tylko płacz najbliższych towarzyszył dziesięciu ciałom, łagodnie kołysanym ciepłą bliskowschodnią bryzą.
Nie zdziwiło mnie zbytnio to milczenie zgromadzonych. Miałem nieszczęście być świadkiem wielu egzekucji – kilku przez rozstrzelanie, dwóch przez powieszenie oraz takiej, w której sędziwego mężczyznę przypięto do krzesła elektrycznego, by, jak mawiają strażnicy pilnujący cel śmierci, „przejechał się na błyskawicy” – i jedno mogę wam powiedzieć: kto raz zobaczy twarz człowieka, którego wszelkie nadzieje nagle rozpływają się w wieczności, ten nigdy jej nie zapomni. A pamięć podsunie mu ten obraz około trzeciej nad ranem, gdy to, czego lęka się najbardziej na świecie, będzie się skradać ku niemu ciemnymi schodami.
Kilka dni wcześniej w męskiej toalecie hotelu Espinas ów Niemiec otrzymał zapłatę za listę nazwisk: walizeczkę z fortuną zaklętą w szwajcarskich obligacjach na okaziciela. Nie jestem wierzący – doprawdy nie znajdziecie nikogo, kto by mnie tak nazwał – ale przed dwoma tysiącami lat Święty Paweł napisał coś, o czym niełatwo zapomnieć: że to miłość do pieniędzy jest korzeniem wszelkiego zła. Niewątpliwie tak właśnie było tamtej nocy w Teheranie.
Zdaniem analityków Agencji od chwili, gdy zdrajca zostawił filiżankę z kawą, stary płaszcz przeciwdeszczowy, dwa niedopałki i zmięty kwit z transakcji kartą kredytową na stoliku w bistrze, by wejść do toalety, dokonać wymiany, wyjść przez palarnię cygar, wskoczyć do czekającej nań motorikszy i zniknąć gdzieś w trzewiach miasta, minęły dziewięćdziesiąt dwie sekundy. Dokładnie tyle potrzebował, by stać się multimilionerem, zniszczyć sporą siatkę wywiadowczą i podpisać wyrok śmierci na dziesięcioro kolegów i koleżanek. Był bez wątpienia znakomitym szpiegiem, a jako wolny strzelec, który sam wyuczył się rzemiosła, potrafił działać nieszablonowo.
Jak należało się spodziewać, CIA – organizacja pełna wad, lecz od czasu do czasu zaiste genialna, dla której przepracowałem już wtedy dwanaście lat – podjęła liczne próby odnalezienia tego człowieka, lecz żadna z nich nawet nie zbliżyła się do szczęśliwego finału. Jako że każdego dnia spływały nowe raporty o dokonanych przez niego zdradach, jego status wręcz rósł w oczach, aż wreszcie ów człowiek stał się czymś w rodzaju mrocznej legendy amerykańskich służb wywiadowczych. Co gorsza, analitycy kopiący coraz głębiej ustalili, że na przestrzeni lat przybierał tak wiele fałszywych tożsamości, że w końcu należało powiedzieć sobie wprost wstrząsającą prawdę: nikt w całej Firmie nie miał pojęcia, kim on naprawdę jest. I czy w ogóle jest Niemcem.
Jako że jego tożsamość stanowiła zagadkę – a także, jak podejrzewam, z szacunku dla imponującej sztuczki, jaką było jego zniknięcie – jeden z intelektualistów na usługach Agencji nadał mu kryptonim, który szybko się przyjął. Nazwał go Magiem, być może także na cześć biblijnych trzech mędrców, którzy wyruszyli na spotkanie z nowo narodzonym Jezusem, niosąc dary złota, mirry i kadzidła. Innymi słowy, CIA, która niejeden raz bywała pionierem mrocznej sztuki szpiegostwa, nareszcie spotkała na swej drodze prawdziwego sztukmistrza, samotnego wilka, który niemal jej dorównywał.
Ta świadomość frustrowała, rzecz jasna, mężczyznę w drogim garniturze urzędującego w narożnym gabinecie. Zachęciła go też do wydania rozkazu, by kontynuowano poszukiwania ze zdwojoną energią. Możecie mi wierzyć: w elitach wywiadowczego światka nigdy nie brakowało testosteronu. Kiedy jednak nawet zwiększenie nakładów na działania śledcze, wsparte pracą zespołu starannie dobranych analityków danych i najlepszych operatorów, nie przyniosło skutku, sprawa Maga trafiła na moje biurko. Był piątek i wybierałem się na dość wczesny lunch w nadziei, że wyprzedzę południowy tłum – Starbucks w kwaterze głównej CIA w Langley jest zdaniem wielu najbardziej zatłoczony na świecie. Zdążyłem już zamknąć sejf i wyłączyć komputer, gdy charakterystyczny sygnał poinformował mnie, że w mojej skrzynce właśnie wylądowała priorytetowa wiadomość.
Odszyfrowałem ją i zobaczyłem ściśle tajne dokumenty dotyczące zdrady w Teheranie, a zaraz potem upiorne nagranie z publicznej egzekucji (wykradzione z kamer funkcjonariuszy PAVA) oraz raporty z licznych, konsekwentnie nieudanych prób schwytania Maga. W osobnej nocie dyrektor prosił mnie, żebym zapoznał się z dostarczonym materiałem i stawił się w jego gabinecie w poniedziałek przed świtem. Spotkanie o tak nieludzkiej porze nie było niczym nadzwyczajnym; niektórzy twierdzili, że to stała sztuczka szefa, który wcale nie jest pracoholikiem, ale lubi sprawiać takie wrażenie.
Tak się jednak składa, że byli w błędzie: to człowiek silnie zmotywowany i ambitny, ukształtowany – o czym bardzo niewielu wiedziało – przez osobliwe, trudne warunki. Zawsze miałem wrażenie, że praca wypełnia mu emocjonalną pustkę, i szczerze mówiąc, nie była to wyjątkowa sytuacja w Agencji pełnej ekscentryków i indywidualistów.
Dyrektor, choć siwy, był wciąż tym samym rosłym i muskularnym mężczyzną, który w czasach studenckich błyszczał jako gwiazda lekkiej atletyki. Znany był wtedy jako Richard Rourke, lecz już od wielu lat nikt go tak nie nazywał. Dla wszystkich był po prostu Sokołem, odkąd jako młody agent i członek amerykańsko-izraelskiego oddziału trafił do Iranu z misją zniszczenia wirówek do wzbogacania paliwa jądrowego, usytuowanych w niedostępnych górach opodal miasta Natanz.
Wyprawa skończyła się katastrofą, a Rourke, choć był najmniej doświadczonym członkiem zespołu, wykazał się nie tylko nadzwyczajną odwagą, ale i wyjątkowym opanowaniem w ekstremalnych warunkach: co najmniej pięciu Irańczyków pracujących dla Agencji zawdzięczało mu życie. W środowisku tajnych służb szybko rozniosła się wieść o jego brawurowej ucieczce w środku nocy i pod ostrzałem. I już na zawsze pozostał Sokołem, odkąd przemknął pick-upem przez granicę z Irakiem, wioząc na pace połowę siatki miejscowych współpracowników.
Przeszywające spojrzenie i mocno zaznaczona linia szczęki czyniły zeń raczej dominatora niż przystojniaka, lecz jedno było pewne: w życiu nie spotkałem lepiej ubranego mężczyzny. Bez względu na porę i okoliczności, czy to z rana w gabinecie, czy późną nocą w centrum operacyjnym, nieodmiennie miał na sobie ręcznie szyty garnitur marki Brioni, koszulę Charvet i jedwabny krawat. Nawet jego kolekcja spinek do mankietów była ósmym cudem świata.
Gdy wycofał się z działalności operacyjnej, poświęcił kilkadziesiąt lat na wspinaczkę śliską ścieżką waszyngtońskiej hierarchii; garnitury i reszta wizerunku stanowiły nieodzowny element tej gry. W korytarzach władzy i salonach elity Georgetown miał opinię człowieka spełnionego i wyrafinowanego, solidnej i eleganckiej pary rąk.
Był już dobrze po sześćdziesiątce, gdy otrzymałem wezwanie do jego gabinetu. Prawdę mówiąc, nie byłem specjalnie zaskoczony. Słyszałem plotki, że ostatni etap poszukiwań Maga nie przyniósł lepszych efektów niż poprzednie, więc oczekiwałem, iż prędzej czy później ktoś z wyżyn służb wywiadowczych uświadomi sobie oczywistą prawdę: że to ja posiadam odpowiednie umiejętności, by skierować pościg na nowe tory.
Dziwnym zbiegiem okoliczności należałem do nielicznej grupy szpiegów wyspecjalizowanych we wkraczaniu do tak zwanych Regionów Niedostępnych – miejsc pozostających pod całkowitą kontrolą wrogich sił, takich jak Rosja, Syria, Korea Północna, Iran oraz część Pakistanu opanowana przez plemiennych watażków – toteż wiedziałem więcej o tym, jakie opcje ma do wyboru ścigany człowiek, któremu grozi pewna śmierć.
Krótko mówiąc, Mag zapewne wiedział, jak się ukryć. Podobnie jak ja.
Moje doświadczenie i wyjątkowe umiejętności sprawiły, że w ów niczym się niewyróżniający piątek, zamiast pospieszyć na lunch, musiałem przejrzeć całkiem sporo ściśle tajnych dokumentów.
Gdy otworzyłem pierwszy, znieruchomiałem, bo wydarzyło się coś dziwnego – w moim biurze zapadła cisza, jakiej nigdy dotąd nie zaznałem. Wyjrzałem przez okno. Wiatr, który nabierał już charakteru zimowej wichury, nagle ustał i smętne resztki liści na gałęziach drzew nie trzepotały w dzikim rytmie. Ktoś przesądny albo religijny powiedziałby pewnie, że owa osobliwa cisza była znakiem: oto wszechświat domaga się mojej uwagi, a planety w kosmosie układają się w sekretny wzór, bo pan szpieg otworzył ściśle tajny dokument.
Na szczęście ja nie miewałem takich złudzeń. W dawno minionym życiu uzyskałem stopień naukowy na bardzo szacownej uczelni i zawsze byłem racjonalistą. Tego roku zima uderzyła w Wirginię z wielką siłą; w większość poranków ziemia była solidnie zamarznięta i kilka razy widziałem drzewa okryte lodowymi egzoszkieletami. Dlatego wiedziałem, co tak naprawdę oznacza ta cisza: w okolicy mocno sypał śnieg i jak to zwykle bywa, wytłumił hałasy świata.
Pomyślałem z niepokojem, że czeka mnie powrót do domu w nadciągającej burzy śnieżnej, ale zamknąłem żaluzje i słuchając coraz mocniejszych porywów wiatru, pochyliłem się nad dokumentami. Gdy po sześciu godzinach skończyłem, siadłem w gęstniejącym mroku, dumając o tym, jak trudno będzie odnaleźć Maga.
Nie miałem wątpliwości, że sprawa będzie tym bardziej skomplikowana, iż nasz zdrajca, na długo przedtem, nim wszedł do toalety w teherańskim hotelu, musiał przygotować sobie cały zestaw nowych tożsamości i kryjówek; mnogość nazwisk i miejsc, które mógł wykorzystywać i porzucać wedle uznania, aż stwierdzi, że zdołał zatrzeć ślady i na zawsze przepaść gdzieś w wielkim świecie. Według danych Agencji planetę zamieszkiwało wtedy co najmniej dwieście milionów białych mężczyzn w średnim wieku. Dla agenta wywiadu próbującego znaleźć wśród nich tego jednego jedynego istotnie był to wielki świat.
W jego teczce przechowywanej w Langley nie brakowało zdjęć i informacji biometrycznych, lecz byłem pewny, że natychmiast po ewakuacji z Teheranu Mag udał się do którejś z urokliwych miejscowości w szwajcarskich górach – może do Gstaad, a może do Villars-sur-Ollon – gdzie nie brakuje nie tylko nieprzyzwoicie drogich szkół z internatami, ale także przybytków o zgoła odmiennym profilu. Głęboko w dolinach działają tam kliniki, które nie reklamują się szumnie, a ich specjalnością, prócz dyskrecji, jest chirurgia na światowym poziomie. To tam rodziła kochanka Władimira Putina. Tam też, gdyby tylko Rosjanie zechcieli wydać fortunę na swego pupila, mógłby on otrzymać nową twarz, inną linię włosów, chirurgicznie zmienione linie papilarne, a nawet magnetyczne implanty goleni, które dodałyby mu kilka cali wzrostu.
Siedząc samotnie w biurze, uświadomiłem sobie, że rozkazano mi wytropić białego mężczyznę nieokreślonego wzrostu, niejasnej narodowości i nieznanego nazwiska, o twarzy, której nigdy nie widzieliśmy, zostawiającego odciski palców, które nie należą do niego, a w dodatku przebywającego w dowolnym miejscu na Ziemi. Być może w jego przeszłości dałoby się odnaleźć jakiś detal, który pomógłby go namierzyć, lecz przecież tak naprawdę nie wiedzieliśmy, kim był Mag. W Turcji mają dobre określenie na tego rodzaju misje: czekało mnie kopanie studni za pomocą igły.
Wstałem, podszedłem do okna i rozchyliłem żaluzje. Spodziewałem się ujrzeć wir śnieżnej burzy i zaspy, ale zobaczyłem jedynie gałęzie drzew kołyszące się lekko na wietrze. Dziwne, pomyślałem. Zapadła cisza jak przed burzą, która jednak nie nadeszła. Nie roztrząsałem tego zbyt długo. Przyszło mi na myśl, że poszukiwanie Maga to ciekawe zadanie, ale jeśli wyłączy się zeń czynnik zemsty i wpływ testosteronu, tak naprawdę nie będzie w tym wielkich emocji: ten człowiek zniknął, żył poza systemem i dla nikogo nie stanowił już zagrożenia.
Spoglądając na szkielety drzew, wspomniałem też słowa ojca, który wtedy nie żył już od dziesięciu lat: „Jeśli szukasz zemsty, wykop od razu dwa groby”. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie zasugerować Sokołowi, że będzie lepiej dla Agencji, jeśli zajmie się poszukiwaniem obecnych zdrajców, a nie tych z przeszłości. Na szczęście coś mnie powstrzymało.
Podążyłem więc śladem Maga i jeden z nieistotnych przedmiotów pozostawionych przezeń na stoliku w hotelu Espinas zaprowadził mnie aż na tę wyspę na Morzu Egejskim. Wiedziałem, że żyje samotnie, więc czując na plecach ciepło południowego słońca, minąłem kaskadę czerwonych bugenwilli zdobiącą boczną ścianę domu i z czarnym sig sauerem kalibru 9 milimetrów w dłoni otworzyłem drzwi do piwnicy. Bezszelestnie spenetrowałem kilka pomieszczeń, nim trafiłem do kuchni. Stał tam, gotując makaron na gazowym palniku i cicho podśpiewując włoską balladę miłosną. Jak się okazało, wcale nie był Niemcem.
Urwał w pół nuty, wyczuwszy moją obecność, i odwrócił się w stronę jadalni. Spojrzeliśmy na siebie oddzieleni trzydziestoma stopami balsamicznego śródziemnomorskiego powietrza, a potem mój przeciwnik bez wahania zrobił pół kroku i jego lewa ręka na moment zniknęła mi z oczu. Jednym ruchem przesunąłem bezpiecznik i napiąłem mięśnie palca spoczywającego na spuście…
Dalej nie doszedłem. W ułamku sekundy między obrazem, który zarejestrowało moje oko, a reakcją ręki Mag popisał się imponującym osiągnięciem naszego rzemiosła: sprawił, że na wpół ogłuszony hukiem poleciałem na plecy. Dałem mu w ten sposób całe dwadzieścia sekund na to, by mógł wybiec do ogrodu. Znowu uciekał. Znowu zrobił to, w czym był mistrzem: zniknął.
Czas pokazał, że prawdziwe znaczenie owych godzin, które spędziłem na wyspie, nie miało nic wspólnego z tym, czy go wytropiłem i czy Agencja zdołała dokonać upragnionej zemsty. Nie. Ich znaczenie było zgoła inne: całkiem przypadkowo Mag nauczył mnie szpiegowskiego arcydzieła, genialnej sztuczki, która w przyszłości ocaliła mi życie.
Ponad rok później, podczas misji znacznie ważniejszej i bardziej wyczerpującej niż cokolwiek, czego się wcześniej podjąłem, przebyłem oceany czasu w krainie rządzonej strachem, do ruin niegdyś imponującego kompleksu przemysłowego. Był to rosyjski ośrodek usytuowany na terytorium dawnej sowieckiej republiki Kazachstanu. Pewnie mało kto dziś o tym pamięta, ale to tam rodzaj ludzki osiągnął jedne ze swoich największych sukcesów. Tam też przyszło mi stoczyć brutalną walkę wręcz, w której nie miałbym szans i pewnie stanąłbym w obliczu wieczności, gdybym w porę nie przypomniał sobie sztuczki Maga. Nigdy mu nie wybaczę teherańskiej zdrady, ale bez wątpienia jestem też jego wielkim dłużnikiem, a jeśli uwzględnić wagę tamtej misji, wdzięczność jest mu także winien cały świat. Ot, kolejny przykład – jeśli komuś jeszcze mało – niezrównanej ironii losu.
Dramatyczny finał misji rozegrał się na terenie historycznego, obecnie zrujnowanego kosmodromu Bajkonur, ale jej początków trzeba szukać tysiące mil dalej, w dzikiej krainie bezprawia, gdzie zbiegają się granice Iranu, Afganistanu i Pakistanu. To trójkąt śmierci, jeden z Regionów Niedostępnych, w którym niedościgłe sokoły wędrowne przecinają o świcie niebo w poszukiwaniu zdobyczy, a średnią długość życia szpiegów mierzy się w dniach.
Udałem się tam na spotkanie z informatorem gotowym podzielić się licznymi sekretami jednej z najbardziej niebezpiecznych organizacji terrorystycznych. Nie powiem wam, że był odważnym człowiekiem – żądał pieniędzy i paszportów, by zapewnić żonie i dzieciom lepsze życie – ale jednego byłem pewny: gdyby go zdemaskowano, nikt nie dałby funta kłaków za to, że mnie przeżyje.
Początki owej podróży do jądra ciemności nie były specjalnie obiecujące. Przyleciałem do Karaczi, największego miasta Pakistanu, w najgorętszy dzień w jego znanej historii, a był to ledwie koniec kwietnia. Gdy wyszedłem z klimatyzowanej hali przylotów, fala gorąca dosłownie zaparła mi dech w piersiach.
Jako piąte miasto świata pod względem wielkości – i przypuszczalnie najbardziej chaotyczne – Karaczi jest domem dla dwudziestu milionów ludzi. Niemal wszyscy oni żyją w biedzie, stłoczeni między deltą rzeki z jednej strony a zanieczyszczonymi wodami Morza Arabskiego z drugiej. Pięć razy dziennie muezini z trzech tysięcy meczetów wzywają tu wiernych do modlitwy, powietrze jest zatrute dieslowymi spalinami, a woda pitna niewiele lepsza. Przybysz z zewnątrz nie jest przygotowany na taką inwazję bodźców. Idąc przez parking, dostrzegłem grupkę ludzi skupionych wokół dwóch żebraków powalonych nieznośnym upałem; jeden z nich chyba nie żył. Ktoś bardziej przesądny, na przykład zwracający uwagę na takie zjawiska jak cisza przed burzą, może wziąłby to za zły omen.
Opuściwszy miasto, ruszyłem pięćset mil na zachód z maksymalną możliwą prędkością, mając po lewej płachtę turkusowego morza, a przed sobą jedynie połyskliwą, pustą wstęgę asfaltu. Im dłużej spoglądałem na drogę znikającą w lusterku wstecznym, tym bardziej czułem się samotny na tym pustkowiu. Wreszcie zatrzymałem wóz na szczycie wzgórza i spojrzawszy ku horyzontowi, po raz pierwszy zobaczyłem jałową połać spalonej słońcem ziemi, pociętą głębokimi wąwozami i gdzieniegdzie zabarykadowaną granitowymi klifami – Dżomhuri-je Eslami-je Iran, czyli Islamską Republikę Iranu.
Zaledwie garstce amerykańskich szpiegów udało się przeniknąć do tego kraju i niewielu z nich wróciło, a teraz i ja miałem przed sobą – może dwadzieścia mil w głąb tej ziemi jałowej – jego pilnie strzeżoną granicę. Wystarczyło ją przekroczyć, dyskretnie, niczym duch w środku nocy.
Jak to często bywa w wywiadowczym światku, moją misję zapoczątkowało na pozór trywialne zdarzenie. Pewien człowiek, który chciał naprawić klimatyzację w swoim samochodzie, natrafił na karteczkę z numerem seryjnym i danymi adresowymi, przyklejoną na odwrocie części zamiennej. Możliwe, że dla kogoś innego w całym wielkim świecie ten epizod absolutnie nic by nie znaczył, lecz ów mężczyzna nie był byle kim, a skrawek papieru, przynajmniej pod jednym względem, okazał się bardzo istotny.
Człowiek, o którym mówię, był wiernym żołnierzem bodaj najszybciej rosnącej organizacji terrorystycznej zwanej Nową Islamską Armią Czystych. Jej korzenie tkwiły głęboko w religijnym fundamentalizmie i szczerej nienawiści do Zachodu. Pod tym względem nie była niczym niezwykłym – istnieje wszak mnóstwo podobnych grup – lecz Armia Czystych stanowiła najnowsze wcielenie najbardziej brutalnej organizacji terrorystycznej współczesnego świata.
Wbrew temu, co twierdzili przywódcy wielu krajów, Państwo Islamskie, czyli ISIS – okrutny twór, który powstał na zgliszczach Syrii i Iraku – w sensie militarnym nigdy nie zostało pokonane. Atakowane ze wszystkich stron uczyniło to, co od zawsze czyniły organizacje powstańcze i terrorystyczne: rozproszyło się na cztery wiatry. Innymi słowy, rak dokonał metastazy.
W rezultacie powstało pięć głównych odłamów, a przywódcy najlepszych z nich – albo najgorszych, w zależności od punktu widzenia – nazwali się Armią Czystych, ruszyli na południe i znaleźli schronienie wśród granitowych kolumn i prastarych wiosek, w zacisznych dolinach na pograniczu irańsko-pakistańskim. „Po co Bóg stworzył to miejsce?” „Bo chciał poprawić wizerunek Afganistanu”, żartowano niegdyś.
Obserwacja satelitarna, hakowanie telefonów na skalę przemysłową oraz masowa identyfikacja twarzy – w ściśle tajnej odmianie pozwalającej na rozpoznawanie ludzi z orbity, z odległości ponad dwustu mil – dowiodły, że Armia Czystych przyciąga zwolenników i bojowników szybciej, niż się spodziewali nawet najwięksi pesymiści w Langley. U szczytu potęgi w szeregach ISIS walczyło ponad trzydzieści tysięcy obcokrajowców. Wielu z nich, nabywszy wielkiego doświadczenia, wyruszyło nadmorską autostradą z Karaczi albo starymi szlakami opiumowymi z serca Afganistanu, by wstąpić do Armii Czystych.
Dla tysięcy mężczyzn i kobiet w Langley, którzy po jedenastym września poświęcili swe zawodowe życie monitorowaniu ruchomych piasków i ukrytych prądów islamskiego fundamentalizmu, prawda była coraz bardziej ewidentna: oto na ich oczach rodziło się coś równie przerażającego jak ISIS albo – co gorsza – równie niebezpiecznego jak Al-Ka’ida Usamy ibn Ladina. Jednakże ci sami analitycy wiedzieli również, że wojownicza retoryka i bataliony ochotników to tylko fasada. Bez jednego kluczowego elementu dowolna grupa islamskich fundamentalistów niczym się nie różni od jednej z trzystu zbrojnych milicji działających w Ameryce – ludzi lubiących się przebierać w mundury w piątkowe wieczory i spędzać weekendy na „desancie” w podmiejskich lasach. Organizacja, która chce uchodzić za ziarno, a nie plewy, za prawdę, a nie fałsz, musi zaatakować. Im trudniejszy cel, tym większa chwała, a żaden nie jest trudniejszy niż Ameryka. Ibn Ladin odniósł spektakularny sukces i stał się punktem odniesienia dla wszystkich grup terrorystycznych, które chciały pójść jego śladem. Choć niełatwo to przyznać, w pewien sposób – choć ostatnie ślady ataku z jedenastego września dawno już uprzątnięto – nadal żyjemy wśród ruin bliźniaczych wież. Jak zauważył pewien historyk, wspominając o epidemiach, zmianach klimatycznych, katastrofalnych huraganach, niespotykanych wcześniej powodziach oraz narastającej fali terroryzmu, zaiste żyjemy w Erze Paniki.
Sześć godzin po tym, jak analitycy przedstawili swój ściśle tajny raport o powstaniu Armii Czystych i sprawili, że pomarańczowe światło alarmu antyterrorystycznego w strukturach Agencji zaczęło migotać czerwienią jak szalone, do Stacji Kabul, potężnej bazy operacyjnej CIA w Afganistanie, zaczęły docierać pierwsze szeptane sygnały. Wkrótce był to już cały chór szeptów.
Niekiedy wracam myślą do czasów, w których byłem nowicjuszem szpiegowskiego rzemiosła. Płynąłem wtedy frachtowcem po Morzu Andamańskim u wybrzeża Tajlandii. Nie mogłem zasnąć – denerwowałem się czekającą nas akcją: miałem przeniknąć do Mjanmy i spotkać się z grupą przywódców rebelii – więc wyszedłem na pokład i stanąłem przy relingu. Była to jedna z tych krystalicznych nocy, które cieszą kontrolerów ruchu lotniczego: głęboka cisza, niebo bez jednej chmury i leciutki wiatr oczyszczający powietrze i odsłaniający gwiazdy.
Śruba pracowała miarowo, sprawiając, że miliardy morskich żyjątek rozjaśniały toń oceanu fosforyzującym blaskiem. Mając Drogę Mleczną nad sobą i Drogę Mleczną pod sobą, sunąłem niczym po morzu świec i była to idealna metafora mojego świata tajemnic. Szpiedzy także poruszają się po dziwnych, nieznanych wodach, lecz otaczają ich nie gwiazdy i morskie stworzenia, ale strzępy informacji. Sama sztuczka jest jednak podobna: nie wolno skupiać uwagi na płomykach świec; trzeba starać się ogarnąć światło, które dają.
Po tygodniach wsłuchiwania się w chór szeptów nasi ludzie ze Stacji Kabul uczynili to, co do nich należało: spojrzeli ponad płomykami i dostrzegli, co się święci. Armia Czystych planowała poważną akcję, akt terroryzmu zakrojony na wielką skalę, wzorem najmroczniejszych ataków z przeszłości.
W wywiadowczym światku funkcjonuje specjalne określenie zastrzeżone dla akcji terrorystycznych o globalnym wymiarze: ewenement. W Stacji Kabul nikt nie miał wątpliwości, że to właśnie taki przypadek.
Pilny raport z Kabulu – objęty tajemnicą tak ścisłą, że przesłano go jedynie do Sokoła i jego przełożonego, dyrektora Wywiadu Narodowego – już w pierwszych trzech akapitach stawiał sprawę jasno: druzgocący atak będzie miał wpływ na cały zachodni świat, lecz bezpośrednim celem będzie Ameryka.
Dwaj zaniepokojeni wodzowie natychmiast zaprzęgli do pracy wszelkie dostępne aktywa ogromnej sieci wywiadowczej Stanów Zjednoczonych – armii liczącej dziewięćset tysięcy ludzi i ponad dwóch tysięcy organizacji rządowych, z których około trzydziestu nie figuruje w żadnych rejestrach – z zadaniem odkrycia szczegółów tego, co na razie jawiło się jako bezkształtny, ledwie zarysowany plan. Obaj wiedzieli, że trzeba znaleźć więcej świeczek.
Następnego dnia mało znaczący współpracownik służb USA w Afganistanie otrzymał zaszyfrowaną telefoniczną wiadomość: miał uważnie nasłuchiwać wszelkich sygnałów.
Ów mężczyzna, Afgańczyk po pięćdziesiątce, w pracy noszący poplamiony kombinezon, był jednym z kilkuset wolnych strzelców współpracujących lokalnie z CIA. Na co dzień pracował jako technik klimatyzacji i jeździł do klientów mobilnym warsztatem, poobijaną ciężarówką z napędem na cztery koła. Napis na budzie powtórzony w trzech językach – paszto, dari i angielskim – głosił, że Doktor Klima uleczy każdą klimatyzację w dowolnym samochodzie, dowolnego producenta, w dowolnym miejscu. Na całym pograniczu afgańsko-irańsko-pakistańskim nie było lepszego speca od doraźnych napraw, więc od dwudziestu pięciu lat zarabiał na życie, kursując między miasteczkami i wioskami tego regionu. Znał z imienia większość miejscowych urzędników i żołnierzy służb granicznych trzech państw, którzy przepuszczali go bez zbędnych formalności, bo od czasu do czasu za darmo nabijał freonem układy klimatyzacji w ich samochodach, dokonując przy okazji drobnych napraw.
Jego specjalnością było sprowadzanie niedostępnych części i choć żaden z jego klientów nie miał pojęcia – i nie pytał – jak to możliwe, ów talent nie był cudem, lecz skutkiem prostego układu: to CIA co miesiąc dostarczała ze Stanów do jego kabulskiego magazynu wszystko, czego potrzebował. Zwerbowanie go i zapewnienie mu warunków do prowadzenia dobrze prosperującego biznesu było natchnionym pomysłem, na który wpadł Sokół, gdy przed laty kierował Stacją Kabul.
„Trzeba go ukryć na widoku; ten teren to istny piekarnik i każdy potrzebuje tam klimatyzacji”, powiedział swym współpracownikom. „Niech sobie siada przy ogniskach, pije herbatkę, jak Allah przykazał, i nasłuchuje”.
I tak właśnie było: w ciągu lat technik przekazał swym mocodawcom setki plotek i strzępów danych wywiadowczych, a teraz opiekun ze Stacji Kabul poprosił go o szczególną uwagę. Być może zignorowałby ten apel – uważał, że Agencja często śle „pilne” dyrektywy tylko po to, żeby ludzie nie spali na służbie – gdyby nie to, że do wiadomości załączone było, po raz pierwszy od lat, ciepłe pozdrowienie od starego przyjaciela Sokoła. Czuł, że powinien zrobić wszystko, żeby pomóc.
Dziesięć dni później, gdy jak zwykle w nieznośnym smrodzie dolatującym z pobliskiej oczyszczalni ścieków pracował w swym magazynie na terenie parku przemysłowego na przedmieściu Kabulu i ładował do wozu najnowsze części sprowadzone dzięki uprzejmości CIA, ktoś zadzwonił, prosząc o pilną naprawę. Nie było w tym zgłoszeniu niczego nadzwyczajnego, zwłaszcza że telefonował człowiek, któremu technik naprawiał klimatyzację już parę razy w ciągu kilku lat. Klient, nieustanie podróżujący po okolicy, tym razem utknął w Iranie, w przygranicznej wioseczce opodal Zabolu, regionalnego ośrodka regularnie określanego przez Światową Organizację Zdrowia mało chlubnym mianem „najbardziej zanieczyszczonego miasta świata”.
W normalnych okolicznościach technik po prostu by odmówił – wioskę dzieliło od Kabulu ponad tysiąc kilometrów, a żadnych innych zgłoszeń z tamtej okolicy nie było. Co więcej, zamierzał odpocząć kilka dni w stolicy, zanim znowu wyruszy w trasę. Nie podniecała go też myśl o dławiącym powietrzu Zabolu, którym ciężko było oddychać… ale ów klient od dawna go intrygował. Rodowity Afgańczyk, małomówny, wiecznie w drodze, dawniej jeździł taksówką w Kabulu, lecz teraz mieszkał w Iranie i najwyraźniej nie parał się żadną pracą, a przynajmniej nigdy nie wspomniał ani słowem o sprawach zawodowych. Być może zadziałała intuicja zrodzona z ćwierćwiecza kontaktów z tajnymi służbami, a może po prostu chciwość – tak czy inaczej, technik postanowił przyjąć zlecenie. Stacja Kabul dobrze płaciła za informacje, a z wiadomości od Sokoła jasno wynikało, że w tej chwili jest na nie wielki popyt.
Późnym popołudniem, w palących promieniach słońca, przekroczył granicę z Iranem. Jechał prawie bez wytchnienia i dobę później dotarł do wioski. Trudno było nie zauważyć głównej przyczyny zanieczyszczenia w tych stronach: porywisty wiatr niósł chmury brązowego pyłu. Chcąc uniknąć tej lokalnej atrakcji, umówili się na spotkanie w zacisznym kącie u podnóża wysokich murów meczetu, ale na nic się to nie zdało. Wiatr był gwałtowniejszy niż zwykle, co chwilę zmieniał kierunek, porywając dym z palenisk w walących się domach. W tym duszącym koktajlu ludzie spieszący zaułkami przypominali duchy to pojawiające się, to niknące w tumanach pyłu.
W popołudniowym półmroku wóz pełzł z włączonymi światłami wzdłuż ściany meczetu, aż wreszcie przystanął obok unieruchomionego nissana patrol z napędem na cztery koła. Kierowca natychmiast wysiadł z terenówki, podbiegł do tylnych drzwi ciężarówki, otworzył je energicznym ruchem i wskoczył do środka. Był przystojnym, trzydziestoparoletnim mężczyzną o skórze w odcieniu starej rzeźby z brązu, spieczonej słońcem i wysmaganej wiatrem. Technik uśmiechnął się doń krzywo, jak to miał w zwyczaju, po czym wskazał palcem apokaliptyczny pejzaż za przednią szybą.
– Na Allaha… – mruknął po persku, kręcąc głową.
Podniósłszy się z fotela kierowcy, przeszedł na pakę ciężarówki, gdzie wśród skrzynek z częściami zamiennymi stały łóżko i kilka krzeseł. Sięgnął po dwie filiżanki i uruchomił mały palnik gazowy. Czekając na herbatę, skinął głową w stronę nissana.
– Znowu problem ze sprężarką? – spytał.
– To już przeszłość – odpowiedział klient, stojąc w półcieniu w głębi budy. – Parę miesięcy temu się obluzowała i musiałem ją wyjąć do naprawy.
– Więc o co chodzi tym razem?
– O to – odpowiedział przybysz, unosząc w palcach skrawek papieru zadrukowany dwiema linijkami angielskich słów i cyfr.
Technik nie musiał przyglądać się zbyt uważnie.
– Gdy wymontowałem sprężarkę, zobaczyłem to na odwrocie obudowy – wyjaśnił klient. – Zdaje się, że ktoś zapomniał usunąć. – Choć wcale nie było takiej potrzeby, podsunął papierek niemal pod nos rozmówcy.
Technik wiedział doskonale, co to jest: naklejka z numerem części, symbolem identyfikacyjnym i danymi adresowymi. Centralna Agencja Wywiadowcza była przecież zbiurokratyzowaną instytucją rządową i każdy element wysyłany poza granice Stanów Zjednoczonych musiał być skatalogowany i opisany. To zaś oznaczało, że technik był zmuszony usuwać naklejki ze wszystkich części, które docierały do jego warsztatu. Tak mu się przynajmniej wydawało. Od razu wiedział, że numer i symbol identyfikacyjny nie stanowią problemu; były nim dane adresowe, z których wynikało, że część nabyto na zlecenie „zast. dyr. Langley” dla Stacji Kabul, a końcowym odbiorcą był „Kontakt Lokalny 11789”.
Technik opowiadał mi później, gdy składałem w całość elementy tej historii, że słuchając bulgotania wody w czajniku, zastanawiał się, czy skoczyć po stary rewolwer Smith & Wesson leżący na fotelu pasażera, ale porzucił tę myśl. Był przekonany, że prawa dłoń klienta – niewidoczna, ukryta w cieniu – zaciska się na kolbie broni.
Choć był bliski paniki, przyszła mu do głowy nagła, błyskotliwa myśl: gdyby chodziło o rozliczenie za to, że został zdemaskowany, już by nie żył. Jednocześnie nie widział powodu, by ratować się kłamstwami.
– Coś trzeba jeść – rzekł, wzruszając ramionami.
– Dobrze znasz tych Amerykanów? – spytał klient.
– Dość dobrze.
– Kontaktujesz się bezpośrednio ze szpiegami czy przez miejscowego pośrednika?
– Bezpośrednio – odparł technik.
Jego rozmówca uniósł wyżej prawą rękę, rzeczywiście zaciśniętą na kolbie rugera GP100. Skierował lufę ku kuchence i czajnikowi z wrzącą wodą. Roztrzęsiony technik zabrał się do parzenia herbaty.
Klient nie spuszczał z niego oczu.
– Przez te parę lat spotkaliśmy się w co najmniej sześciu miejscach. Jak sądzisz, czym się zajmuję?
Technik bezradnie rozłożył ręce.
– Nigdy nie miałeś towarzystwa, więc myślałem, że na pewno nie trudnisz się przerzucaniem ludzi przez granicę. Doszedłem do wniosku, że szmuglujesz złoto albo tytoń, choć do tego przydałby ci się większy samochód.
Klient pokiwał głową, ale nie zamierzał tracić czasu na potwierdzanie lub obalanie tych teorii.
– Wiesz, ile kosztował Amerykanów jedenasty września? – zapytał.
Technik odstawił czajnik i obrócił się ku niemu tak zaskoczony, że nawet dłonie przestały mu drżeć.
– Ile?
– Same budynki, bliźniacze wieże, wyceniono na sześćdziesiąt dwa miliardy dolarów. Kolejny miliard kosztowało oczyszczenie placu.
– To ciekawe – mruknął technik, nie mając pojęcia, dokąd zmierza ta rozmowa.
– Ciekawe – powtórzył klient. – Aż człowiek się zastanawia, ile byliby gotowi zapłacić, żeby tego uniknąć, nie? Albo żeby uniknąć czegoś podobnego.
Technik pochylił się znowu nad filiżankami. Co właściwie proponował mu ten człowiek? Coraz mocniej biło mu serce, ale nie był pewny, czy ze strachu, czy z chciwości.
Przypomniał sobie o zaszyfrowanej wiadomości ze Stacji Kabul i pozdrowieniach od Sokoła. Czyżby mężczyzna z terenowym nissanem wiedział o czymś ważnym? Czy dotarły doń szepty niesione wiatrem, które tak interesowały CIA? A może nawet coś więcej niż szepty.
– Przypuszczam, że zapłaciliby mnóstwo – odrzekł ostrożnie.
– Też tak myślę – zgodził się klient. – Pytałem, czy wiesz, czym się zajmuję – dodał, ale nie zaczekał na odpowiedź. – Jestem kurierem.
– Kurierem? – zdziwił się technik, nie bardzo wiedząc, co o tym myśleć. – Czyim?
– No, na pewno nie FedEksu – odparł klient.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Year of the Locust
Copyright © Terry Hayes 2023
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2023
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Agnieszka Horzowska
Opracowanie graficzne okładki oraz przygotowanie do druku: Michał Pawłowski
Ilustracja na okładce
© Ivana36 / Dreamstime.com
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Rok szarańczy, wyd. I, Poznań 2024)
ISBN 978-83-8338-863-2
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer