Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wielki finał bestsellerowej francuskiej trylogii.
Czasem trzeba się cofnąć, aby dotrzeć do celu…
Lani musi ponownie zintegrować się z Systemem, by zapobiec całkowitej zagładzie wysp rebeliantów. Jej pamięć zostaje wyczyszczona: wojowniczka rebelii znika i powraca do życia jako Lani202138, członkini Systemu, jakby nigdy nie została wyrwana. Teraz musi dostać się do jego centrum i doprowadzić do negocjacji z Decydentami. Niektórych wspomnień nie da się jednak wymazać…, a gdy Lani dociera do celu, odkrywa, że została zdradzona.
Czy uda jej się odróżnić prawdę od fałszywych wspomnień? Czy odzyska swoją osobowość? I czy jej uczucie do Aleksandra było prawdziwe?
Uwaga! System wciąga od pierwszej strony!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 562
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PROLOG
ALEKSANDER
– Trzy minuty – szepcze Jo obok mnie.
Powinienem podnieść wzrok, żeby spróbować dostrzec zbliżający się poduszkowiec, ale nie jestem w stanie. Przykucnięty za skalistym cyplem, nie mogę oderwać wzroku od dwóch małych czerwonych kropek na wielkiej zaśnieżonej równinie na dole. Znajdują się obok dogasającego ogniska dymiącego gęstym, czarnym dymem. Tom po lewej. A po prawej... Lani. Być może widzę ją teraz po raz ostatni. Malutki blady punkt na bordowym materiale, tam gdzie jej twarz wystaje ze śpiwora, który chroni jej śpiące ciało przed kąsającym mrozem. Odruchowo zaczynam bawić się bransoletą na nadgarstku. Jej bransoletą. Dostała ją od rodziny panującej na Wyspie Wiktorii jako znak przynależności do rodu. Bransoleta przestała działać, kiedy tylko zdjąłem ją Lani – tuż po tym, jak wyjąłem ją nieprzytomną z kapsuły snu. Nie mogłem się przemóc, żeby schować ten drobiazg razem z resztą jej rzeczy. To jedyny przedmiot, który Lani miała na własność, poza kombinezonem Systemu albo mundurem Odzyskiwaczki. Dlatego założyłem bransoletę na swój nadgarstek, żeby móc choć w taki sposób zachować przy sobie Lani. Od czasu do czasu czuję, że zawarty w niej program do porównywania DNA przebudza się, żeby potajemnie przetestować określone markery mojej skóry. Mógłbym go zmodyfikować. Zmusić do tego, żeby aktywował resztę funkcji bransolety. Ale nie mam ochoty. Lani zostawiła w tym programie całe fragmenty swojej informacji genetycznej, więc jakby jest tam trochę jej osoby...
– Dwie minuty...
Daje się słyszeć jakieś głuche, odległe buczenie.
– Kontakt wzrokowy na jedenastej – szepcze Jo.
Na białym niebie wibruje jakaś ciemna maszyna. Zaciskam zęby.
– Półtorej minuty...
Za późno. Za późno, żeby wszystko odkręcić. Za późno, żeby ruszyć w dół zbocza, przebiec przez równinę, wziąć Lani w ramiona i zabrać w bezpieczne miejsce. Za późno, żeby zwrócić jej wszystkie wspomnienia z Wyspy Banksa, które starannie ukryłem w warunkowaniu Systemu. Za późno, żeby uciec tylko we dwoje na pokładzie starego poduszkowca z bazy Alfa 101. Za późno...
– Minuta – mówi Jo tak cicho, że ledwo go słyszę.
Mam wrażenie, że Jo kuli się trochę bardziej. Dalej tkwimy na szczycie skalistego pagórka pod plandeką w kolorze kamienia, która stanowi dla nas kamuflaż, a przy okazji maskuje nasze ciepło. Furkot w powietrzu się nasila.
– Zauważyli ich.
Poduszkowiec jest już na miejscu, kilkaset metrów od dwóch czerwonych punktów. Stopniowo zwalnia, aż wreszcie przechodzi do zwisu. I zastyga nieruchomo.
– Cholera, czemu ich nie zabierają? – piekli się Jo. – Na co czekają?
Ja jednak nie mogę mu nic odpowiedzieć. Nie potrafię wydobyć z siebie dźwięku. Możliwe, że ich nie biorą, bo nie wyczuwają żadnych funkcji życiowych. Bo chłód zdążył ich zabić...
Jeden ze śpiworów się porusza. Wygrzebuje się z niego jakaś postać, która zatacza się na zmrożonej ziemi. To ona. To ona! Biegnie w naszą stronę. Moja dłoń zaciska się nieco mocniej na bransolecie.
– No nie wierzę – warczy Jo.
Poduszkowiec nagle rusza. Jego klapa się otwiera, a wtedy na śnieg pada przeraźliwy zielony promień, który wciąga do góry Toma, a potem zmierza ku Lani. Ułamek sekundy później jej ciało unosi się już w pionowym snopie światła.
ROZDZIAŁ 1
LANI
Promień wciąga mnie powoli do luku maszyny.
Nic nie rozumiem. Co się dzieje? Co ja tutaj robię? W moich wspomnieniach panuje chaos. Góra, Jen. Pola i jakaś młoda blondynka, tarta z jabłkami... Właz się zamyka. Przez chwilę tkwię zawieszona w ciemnościach. Czuję się, jakby ktoś pozbawił mnie wszystkich zmysłów poza słuchem. Poza pomrukiem silnika poduszkowca słyszę tylko swój własny oddech. A potem ładownię powoli rozświetla czerwone i rozproszone światło. Najpierw dostrzegam zajmujące część miejsca kontenery z dostawą. Następnie pionowe kapsuły snu umieszczone jedna obok drugiej na ścianach. Wszystkie są puste. Jakaś sylwetka w grubym czerwonym śpiworze unosi się obok mnie. Rozpoznaję tę twarz. To Tom. Co on tutaj robi? Przecież powinien być w innej osadzie!
– Tom? Hej, co z tobą? Tom!
Ale on nie odpowiada. Próbuję wysłać mu wiadomość mentalną. Zero reakcji. Czy wszystko z nim w porządku? Może jest ranny? Próbuję podłączyć się do poduszkowca. Normalnie, kiedy maszyny tego typu zabierają kogoś na pokład, to sztuczna inteligencja, która nimi kieruje, zawsze nawiązuje kontakt z pasażerami, żeby przez całą drogę przekazywać regularnie informacje o warunkach lotu – aż do punktu docelowego. Tym razem jednak nic takiego się nie dzieje. Czyżby zmieniono protokół? Możliwe, bo przecież ostatnim razem, kiedy przebywałam na pokładzie jednej z takich maszyn, miałam trzy lata i leciałam na zabieg wszczepienia transpondera. Próbuję skontaktować się z serwerem mojej osady. Nic. Mama, Jen – nic. Zaczyna mnie ogarniać panika, więc staram się połączyć z centrum ratunkowym w Honfu. A potem ze wszystkimi serwerami, jakie tylko potrafię sobie przypomnieć. Nic z tego, naprawdę jestem odcięta od świata.
– Pomocy! Pomocy! – krzyczę, a dźwięk roznosi się echem po ładowni.
Moją uwagę przyciąga jakiś mechaniczny odgłos. To sześcioro wielkich metalowych szczypiec sunie, rozwierając się, w moją stronę z głębi pustej kapsuły. Nadal wiszę w powietrzu, więc nie mogę im się w żaden sposób wymknąć. Próbuję odepchnąć jedne z nich, ale one atakują z prędkością żmii i zaciskają mi się na nadgarstku. W ułamku sekundy szczypce chwytają moje nogi, klatkę piersiową, szyję i ramiona, po czym nieubłaganie ciągną mnie w stronę małej niszy. Kiedy kapsuła, do której trafiłam, się zamyka, do mojej głowy niczym pijawki przywierają setki świetlistych niteczek.
Teraz jest już całkiem cicho. Słyszę tylko swój oddech, który osadza się kręgami pary na szybie znajdującej się trzy centymetry od mojej twarzy. Czuję, że ciało mi sztywnieje. Tom również został umieszczony w kapsule naprzeciwko mnie. Zanim zdążę do niego krzyknąć, moja świadomość zostaje wessana gdzie indziej.
Kroczę po długim korytarzu wzdłuż czarnych ścian. Nie ma tu żadnego źródła światła, a jednak widzę wszystko, tak jakby był dzień. Odgłosy moich kroków odbijają się od ścian. To na pewno sen. Próbuję podłączyć się do serwera, żeby dowiedzieć się, który to. Zero. Absolutnie nic. Zero połączenia. To dziwne. Idę dalej. Jak tu się znalazłam? Próbuję sobie przypomnieć ostatnie godziny. Śnieg. Na pewno był tam śnieg. A przedtem jakieś gospodarstwo. Przypominam sobie twarz kobiety, która tam mieszkała. Potem kontury zaczynają się zamazywać. Staję w miejscu jak wryta. To nie jest normalne. Zawsze miałam świetną pamięć. Dlaczego nagle nie jestem w stanie przypomnieć sobie, skąd się tutaj wzięłam? Odwracam się. Korytarz za mną zniknął. Kompletnie nic już tam nie ma. Tylko ciemność, która wydaje się wszystko zasysać. Obracam się na pięcie. Przede mną wszystko – podłoga, ściany – jest na swoim miejscu. Robię dwa kroki i rzucam okiem za siebie. Ciemność pochłonęła już kolejny metr, który przeszłam. Przez chwilę stoję nieruchomo, niepewna, co powinnam zrobić: bo co, jeśli będę iść dalej, a tam na końcu nie będzie niczego poza bezbrzeżną ciemnością? A z drugiej strony – nie mogę przecież tak stać bez końca na brzegu otchłani. Instynkt podpowiada mi, że trzeba iść dalej. Ruszam.
Przebłysk. Świetlisty ślad po pocisku, który leci przez noc. Wspomnienie jest tak przelotne, że aż podskakuję. Kiedy to było? Czy zdarzyło się naprawdę? Jednak kiedy chcę wrócić do tego wspomnienia, obraz momentalnie się zamazuje. Nie potrafię już przypomnieć sobie, co mnie tak poruszyło. Wzruszam ramionami i idę dalej przed siebie. To samo zjawisko powtarza się jeszcze po drodze wielokrotnie. Za każdym razem obraz niknie równie szybko, jak się pojawia. Ściany wokół mnie zdają się rozjaśniać. Nie wiem już nawet, jak długo tak idę, kiedy uświadamiam sobie, że są teraz całkiem białe.
A potem nie ma już w ogóle ścian. Tylko nieskazitelnie biała przestrzeń Konstrukcji.
Zostaję wrzucona w swoje ciało.
Mam wrażenie, jakbym była otulona ze wszystkich stron watą. Wszystko wokół mnie jest miękkie i aksamitne. Łącznie ze mną samą. Moje mięśnie w ogóle nie reagują. Powieki nie chcą się zamknąć, a ręce i nogi poruszyć. A jednak czuję materiał swojego kombinezonu na skórze oraz puszysty materac pod palcami. Muszę być chora i zapewne mnie unieruchomiono. Moje nozdrza wychwytują wówczas charakterystyczny zapach szpitala Systemu: nieokreśloną mieszankę lekarstw i serum leczniczego. To dobrze, jestem w dobrych rękach. Na pewno uda im się ustalić, co mi dolega.
– Widziałeś wyniki, Duncanie? – pyta kobiecy głos nieco dalej.
– Mhmmm.
– Chyba nie zamierzamy na poważnie zintegrować jej z powrotem w takim stanie?
– Owszem, zamierzamy – odpowiada niski głos trochę nieobecnym tonem.
– Duncanie, jej konstrukcja mózgowa jest zbyt niestabilna, przecież widziałeś ślady po uszkodzeniach! A ta skłonność do przemocy? U niego to jeszcze przejdzie, ale u niej...
– Ta dziewczyna jest jednym z najbardziej obiecujących przedstawicieli swojego pokolenia – wtrąca się mężczyzna. – Nie możemy przepuścić takiej okazji.
– A jeśli zareaguje przesadnie, Duncanie? Jeśli coś skieruje ją na obranie patologicznego modelu zachowań i straci nad tym kontrolę? Jej mózg nie działa prawidłowo, temu nie możesz zaprzeczyć.
– Susan, mówisz o tym, jakby chodziło o coś, na co nie mamy wpływu. Jak gdyby jej konstrukcje mózgowe zastygły na zawsze. Doskonale wiesz, że te ślady można wymazać raptem w kilka miesięcy. Wystarczy do tego spokojne i sprzyjające skupieniu środowisko.
– A tobie się wydaje, że turnieje dla Konstruktorów właśnie to jej zapewnią? Doskonale wiesz, że te zmagania nie pozwolą jej na odpowiednią rehabilitację. Moim zdaniem powinniśmy ją odizolować w silosie.
Po tym stwierdzeniu na dłuższą chwilę zapada cisza. Nie zrozumiałam nic a nic z rozmowy tych dwojga.
– Nie zgadzam się – rozlega się znów głos Duncana. – Ostatecznie słyszałaś tak samo dobrze jak ja, co mówił Romuald. Nie każdego dnia trafia się na Konstruktorkę z takim potencjałem.
– Tak samo jak nie każdego dnia trafia się na członka, który jest potencjalnie wadliwy. Jej anomalie sprawiają, że stanowi zagrożenie dla siebie samej i dla innych.
Mężczyzna wzdycha.
– Posłuchaj, Susan, sprawdźmy najpierw, czy nie dałoby się naprawić jej transpondera...
Ich kroki się zbliżają.
– Dobrze, Duncanie – mówi kobiecy głos tuż nade mną. Ale uprzedzam cię, że jeżeli po jej ponownej integracji zauważę, że coś w niej buguje, to nie zamierzam ryzykować.
Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że cały czas mówili o mnie. Nic nie rozumiem. Jak niby mogłam wykształcić jakieś anomalie? Co właściwie mają na myśli? No i co to jest ten cały „silos”?
– Wybudziła się – mówi Susan. – Poszło o wiele szybciej, niż przewidywałam.
– Nic dziwnego – odpowiada Duncan. – Podejrzewam, że jej mózg wręcz rwał się do tego, żeby wreszcie pozbyć się tych wspomnień. Lani, słyszysz mnie? Jeśli mnie słyszysz, wyślij tylko wiadomość mentalną.
#Lani: Słyszę was.
– Świetnie.
#Lani: Dlaczego nie mogę się ruszyć? Czemu chcecie mnie umieścić w jakimś silosie? Gdzie my w ogóle jesteśmy?
– Spokojnie, Lani – nakazuje mi Susan. – Jesteś w szpitalu. Miałaś drobny wypadek. Będziemy musieli naprawić twój transponder.
#Lani: Co się stało z moim transponderem? Dlaczego wykazuję jakieś anomalie?
– Przeprowadźmy procedurę jeszcze raz, Duncanie. Lepiej wymazać tę rozmowę, jeśli chcemy, żeby faktycznie miała szansę na powrót do normalnego życia.
Nagle zasysa mnie stan nieświadomości.
Kroczę po długim korytarzu wzdłuż czarnych ścian. Nie ma tu żadnego źródła światła, a jednak widzę wszystko, tak jakby był dzień. Odgłosy moich kroków odbijają się od ścian. Mam dziwne poczucie, że już tu byłam. Przez krótką chwilę powraca mi wspomnienie jakiejś rozmowy. Chodziło w niej o coś wadliwego. Ale już nie pamiętam co. Wzruszam ramionami. Nagle ściany przechodzą w biel i zostaję wrzucona w swoje ciało.
Budzę się jakby otulona watą. Czuję pod plecami miękki materac.
– Dzień dobry, Lani – mówi serdecznie czyjś kobiecy głos. – Nazywam się Susan.
Próbuję się ruszyć, otworzyć oczy, ale nie jestem w stanie.
– Miałaś drobny wypadek, Lani, jesteś w szpitalu. Musieliśmy cię całkowicie unieruchomić. Jeśli będziesz chciała mi coś powiedzieć, zrób to, proszę, mentalnie.
Wypadek? O co jej może cho... Nagle w mojej pamięci pojawia się obraz Jen, która spada do tyłu z urwiska.
#Lani: Co się stało? Co z Jen?
– Jen ma się dobrze. Została przeniesiona i jest teraz członkinią centrum danych 010001. Niestety ty również spadłaś i twój transponder doznał poważnych uszkodzeń – oznajmia jakiś męski głos. – Będziemy musieli go naprawić. Ale w tym celu potrzebujemy, żebyś była przytomna podczas operacji.
#Lani: Dobrze.
– Świetnie. Muszę cię uprzedzić, że to dość nieprzyjemna operacja... Będziemy musieli wykonać nacięcie, żeby dostać się bezpośrednio do twojego transpondera. Następnie wymienimy w nim wadliwy element. Przez cały czas będziemy musieli z tobą rozmawiać, żeby mieć pewność, że niczego nie uszkadzamy.
Mężczyzna chwilę się waha.
– W tej chwili jesteś tylko unieruchomiona, zrobiliśmy ci także znieczulenie miejscowe.
#Lani: Czy to będzie boleć?
– Może, ale tylko trochę – beznamiętnie odpowiada mężczyzna. – Poza tym w każdej chwili będziesz mogła mi powiedzieć, że coś jest nie tak, zgoda?
#Lani: Dobrze.
– Gotowa?
#Lani: Tak, zróbmy to.
Moją twarz owiewa lekki wiaterek. Nabieram głęboko do płuc wiosenne powietrze. Robię kilka kroków po pomoście nad jeziorem. W przeźroczystej wodzie buszują małe ryby, które przepychają się, podgryzając glony porastające drewniane filary. Przez chwilę im się przyglądam, kiedy słońce rozkosznie nagrzewa moją skórę.
– Co by nie mówić, ładnie tu jest, no nie? – odzywa się Tom.
Kiwam głową. Z drzew, które rosną wzdłuż brzegów, dociera do nas świergot ptaków. Kładę Tomowi dłoń na ramieniu. Jego sygnał jest przepełniony smutkiem, jak to się często zdarza, od kiedy ogłoszono, że Cora nie żyje.
– Jak myślisz, ile czasu jeszcze tu zostaniemy?
Tom wzrusza ramionami.
ROZDZIAŁ 2
ALEKSANDER
Siedzę nieruchomo w kabinie i spoglądam na ciemne brzegi Wyspy Banksa. W mroku nocy polarnej, która właśnie zapada, ledwo można dostrzec zarys miasta. Tylko nitki białego dymu wydobywające się spod dachów zdradzają jego istnienie.
Jo stoi za sterami. Nad nami ludzie krzątają się, żeby przygotować okręt do przybicia do brzegu. Bawię się nerwowo bransoletą Lani. Porównywacz DNA uruchamia się dyskretnie. A potem natychmiast gaśnie. Nie płakać. Nie dać po sobie nic poznać. Od kiedy oddaliśmy ich z powrotem Systemowi, nie potrafię wydusić z siebie ani słowa. Nie byłem też w stanie zasnąć. Kiedy tylko zamykam oczy, widzę znów jej postać unoszącą się w zielonym promieniu. Zaciskam palce na bransolecie trochę mocniej. Tylko perspektywa spotkania z Sokratesem pozwala mi się nie załamać.
– Uprzedź resztę, że dopływamy – rzuca do mnie Jo.
Odpowiadam skinieniem głowy, po czym schodzę z mostka kapitańskiego. W korytarzach oświetlonych jedynie słabym niebieskim światłem panuje cisza. Pierwsza kabina, do której zaglądam, jest pusta. Naprzeciwko trafiam na Alizę i Doro, które zwracają ku mnie ponure twarze.
– Zaraz będziemy.
Już mam zamknąć z powrotem ich drzwi, ale Aliza mnie zatrzymuje.
– Aleks, czekaj! Wiesz może, kiedy będziemy mieć jakieś wieści? – pyta wyraźnie zaniepokojona.
Kręcę głową.
– Ale powiesz nam od razu, co nie? – wtrąca Doro niemal błagalnym tonem. – Jak tylko się czegoś dowiesz, to dasz nam znać?
– Tak, jasne.
Zamykam drzwi, żeby nie zdradzić, jak bardzo ja sam jestem podenerwowany. Nie płakać. Nie dać po sobie nic poznać. Nie mogę się teraz rozklejać, jeśli chcę ją jeszcze kiedyś spotkać. Muszę trzymać pion – dla niej – tak samo jak ona zrobiła dla mnie, kiedy zostałem porwany przez System.
Otwieram po kolei pozostałe kabiny. Wszystkie są puste. W mesie też nikogo nie ma. Oceniając po harmidrze docierającym znad mojej głowy, wszyscy są już na pokładzie. W tych warunkach nie ma sensu wychodzić i pomagać w cumowaniu, na pewno i tak jest ich tam już zbyt wiele, tylko bym przeszkadzał. Dostrzegam na stole dzbanek z jeszcze ciepłym ziołowym naparem. Nalewam sobie filiżankę. W myślach widzę Lani, jak siedzi tam, na ławce, tuż przed naszym atakiem na Wyspę Banksa, kiedy myśleliśmy, że to Levon jest jedynym zagrożeniem, z którym będziemy musieli się zmierzyć. Starała się wtedy, żeby nasz wzrok nie krzyżował się na zbyt długo, ale kiedy już do tego doszło, jej zaniepokojone i zamyślone oczy rozpalały się na widok moich. Zaciskam palce na filiżance. Powinienem był udać się z nią przed Radę i sformalizować nasz związek. Powinienem był jej obiecać, że będę ją kochał całe życie, zanim wyruszyła, żeby uratować nas wszystkich... Ale to wszystko działo się za szybko.
– Nalejesz nam też?
Podnoszę głowę – Aliza i Doro siadają naprzeciwko mnie przy stole. Po chwili popijają napar w milczeniu, nie mając odwagi na mnie spojrzeć.
– Orientujesz się może, ile czasu to ma w ogóle zająć? – pyta wreszcie Aliza. – Kiedy dadzą jakiś znak życia?
– Nie mam pojęcia. Nikt tego nie wie. System może ich sprawdzać przez kilka dni, ale równie dobrze przez kilka miesięcy. Sokrates nie zdołał tego ustalić.
Staram się pozostać niewzruszony, kiedy wreszcie wymawiam na głos moją największą obawę:
– W najgorszym wypadku to się może nigdy nie wydarzyć. System może równie dobrze postanowić, że przerobi ich oboje na serwery.
Nie wiem, jakim cudem udaje mi się opanować drżenie głosu. Dziewczyny spoglądają po sobie z ponurym wyrazem twarzy. Wyczuwam w nich niepokój. Podobnie do wszystkich innych członków pierwszego oddziału, którzy brali udział w misji, zostały poinformowane o jej celu: wiedzą, że Lani i Tom jako jedyni mają możliwość dotarcia do Nowego Jorku i wynegocjowania pokoju z Decydentami Systemu. Wiedzą też, że jeśli zostaną zamienieni w serwery, to stracimy nie tylko ich dwoje, ale również możliwość dalszego życia na naszej wyspie.
Kabina przechyla się nieco na lewo, a potem wraca bujnięciem do normalnej pozycji. Zmieniliśmy kurs. Musimy być teraz nie dalej niż kilkaset metrów od portu.
Kiedy statek wreszcie się zatrzymuje, podrywam się z ławki i pędzę na pokład. Aliza i Doro biegną tuż za mną. Gdy schodzę na ląd, wita mnie zapach dymu z komina. Główny plac miasta jest opustoszały i pokryty grubą warstwą szronu, który połyskuje słabo w świetle latarni. W oknach głównego budynku widać światło. Sokrates czeka na nasz raport z misji.
Ktoś kładzie mi dłoń na ramieniu.
– No, dalej, idziemy – burczy do mnie Jo. – Wszyscy za mną! – krzyczy w stronę statku. – Cały oddział.
Żołnierze, którzy akurat chowają trap, podnoszą głowy zaskoczeni. Zazwyczaj Jo samodzielnie składa raport Sokratesowi, a oni muszą zostać na pokładzie, dopóki okręt nie trafi do hangaru, a wyposażenie do magazynu.
– Dobrze słyszeliście. Wszyscy idą do ratusza, natychmiast.
Cały oddział momentalnie rzuca sznury i odkłada skrzynie z zapasami na pokład, po czym tłoczy się przy trapie, żeby ruszyć śladem Jo.
W policzki uderza mnie gryzący, lodowaty wiatr. Przyspieszamy kroku, żeby jak najszybciej dotrzeć do ratusza. Im bliżej jestem wielkiej bramy wejściowej, tym bardziej rośnie we mnie nadzieja. Być może Sokrates ujrzał już imię Lani na spisie mieszkańców jej osady. Napieramy na dwuskrzydłowe drzwi. W środku wita nas podmuch ciepła. Na końcu długiego białego korytarza dostrzegam Sokratesa. Nie zdążyłem nawet zadać mu pierwszego pytania, kiedy kręci głową na „nie”. Nie płakać. Nie dać po sobie nic poznać. Jo obok mnie głośno klnie.
– W sam raz zgodnie z planem, jak zwykle, Jo. – Sokrates uśmiecha się, wychodząc nam na spotkanie. – Jak podróż?
– Doskonale – odpowiada sztywno nasz dowódca.
Sokrates kiwa głową, usatysfakcjonowany. Ta prosta odpowiedź wystarcza mu za potwierdzenie, że cel misji został zrealizowany.
– Przygotowałem coś do jedzenia, żeby twoi ludzie mogli się posilić. Chodźcie ze mną.
Sokrates otwiera nam drzwi do salonu, gdzie wita nas wyborny zapach karmelizowanej cebuli i mięsa w sosie. W środku pomieszczenia króluje bufet kipiący od smakołyków, a na nim – co jest jeszcze rzadsze – butelki wina, czyli jeden ze skarbów ratuszowej spiżarni.
– To symboliczna nagroda za tę misję oraz kolejne, które przypadną wam w udziale – ogłasza Sokrates.
Słyszę za plecami szepty pełne wdzięczności. Kilku osobom zaczyna burczeć w brzuchu.
– Proszę was tylko o jedno, a mianowicie żebyście nie opuszczali tego pomieszczenia pod żadnym pozorem. Jo, Aleksander i ja udamy się teraz na omówienie misji. Kiedy skończymy, wrócimy tu do was i ogłosimy wam coś ważnego. Czy to jasne?
Uradowane miny Odzyskiwaczy robią się nagle poważne i wszyscy przytakują w milczeniu.
– Świetnie. W takim razie życzę smacznego. Nabierajcie sił, bo będziecie ich potrzebować.
Żołnierze w ciszy ruszają do bufetu. Aliza i Doro rzucają mi ostatnie, pytające spojrzenie, po czym Sokrates zamyka drzwi.
Idziemy za nim na pierwsze piętro.
– Nadzorowałem rejestry osad Lani i Toma cały czas, aż do waszego powrotu – mówi Sokrates. – Ich imiona nadal się nie pojawiły. Na razie nie zostali reaktywowani. Natomiast...
Sokrates dotyka palcem powierzchni konsoli, żeby wyświetlić mapę kontynentu.
– Poduszkowiec, który ich zabrał – kontynuuje – na pewno dostarczył oboje do ośrodka dla buntowników. Tego samego, gdzie przetrzymywano ciebie, Aleksandrze.
Na mapie widać migocący zielony punkt w regionie Wielkich Jezior, niedaleko Chicago – miasta zamienionego w jedno wielkie mauzoleum pod otwartym niebem.
– Teraz możemy tylko czekać i być dobrej myśli. – Sokrates posyła mi smutny uśmiech, po czym mówi dalej: – Jo, jak przebiegła misja? Czy zauważyłeś coś nietypowego?
Nie słucham odpowiedzi. Przypomina mi się kilka nielicznych obrazów z ośrodka dla buntowników, które pozostały mi w pamięci. Silos rozświetlony fioletową poświatą, tysiące ciał dryfujących w komorach. Wielka biała sala, a w niej dziesiątki dzieci na łóżkach – z mózgami czyszczonymi ze wszystkich wspomnień. Wyobrażam sobie Lani w środku tego wszystkiego, z tysiącami kabelków podłączonymi do głowy. Jej piękną twarz uwięzioną pod maską. A potem jeszcze jej oczy zamknięte na zawsze w fioletowym płynie. Nie płakać. Nie dać po sobie nic poznać.
– ...poza tym, że przez bardzo krótki czas poduszkowiec pozostawał bez reakcji, nie ma nic więcej do zasygnalizowania. Powrót przebiegał bez żadnych istotnych zdarzeń. W sumie to była niemalże rutynowa misja – kończy Jo.
– Dobrze, to bardzo dobrze – mówi Sokrates. – Coś jeszcze?
– Nie.
– Świetnie. W takim razie teraz ja opowiem, co działo się tu pod waszą nieobecność. Po pierwsze, David i oddział trzeci wrócili z Wyspy Wiktorii. Zbadali główną cytadelę, zapuścili się do dwóch, trzech innych wiosek w głąb lądu, zajrzeli do kopalni miedzi i do kamieniołomu, ale nikogo tam nie znaleźli. Można zakładać, że wyspa została całkowicie wyczyszczona z mieszkańców przez System.
Jego oświadczenie wywołuje dojmującą ciszę. Następnie w oczach Jo pojawia się dobrze mi znany błysk kalkulacji.
– Czy nasi zabrali wszystko, co się dało? – pyta bez ceregieli.
Cały on. System wyeliminował mieszkańców wyspy, a on myśli tylko o częściach zamiennych, które mógłby przejąć na nasz użytek.
– Oczywiście, Jo – odpowiada Sokrates. – Broń elektroniczna znajduje się już w magazynach Odzyskiwaczy. A Zy i jego flota dostali polecenie, żeby zabrać stamtąd jak najwięcej zapasów żywności, zanim nadejdzie niżowy front spodziewany tam pod koniec tygodnia.
Jo odpowiada pomrukiem pełnym satysfakcji.
– Po drugie – kontynuuje Sokrates – wreszcie udało nam się wydalić z grona Odzyskiwaczy wszystkich rekrutów przyjętych przez Levona. Na wyspie nadal wrze, ale przynajmniej nie mamy już tych ludzi w naszych szeregach, a przede wszystkim w pobliżu naszego arsenału. Jeśli natomiast chodzi o najbardziej ekstremistycznych osobników, to... skończyli tak jak Lin, James, Will, Augustin i reszta spiskowców.
Nie potrafię powstrzymać wzdrygnięcia. Mogliśmy wtrącić tych zdrajców do więzienia na kilka lat, wygnać ich na jakąś inną wyspę, ale przywódcy cechów nie chcieli ryzykować, że ruch Levona przetrwa – nie po tym, jak z dnia na dzień zostali sprowadzeni do zwykłych posługaczy podległych wszelkim jego kaprysom. Dlatego wszyscy liderzy buntu zostali rozstrzelani po szybkim procesie.
– Jeszcze jedna ważna rzecz: ludzie z Wyspy Wiktorii, których zabraliśmy ze sobą. Wszyscy poprosili, żeby móc tam wrócić. Jak można się było spodziewać, chodziło im o możliwość dalszego praktykowania ich kultu w świątyni czy coś w tym rodzaju. Tak czy inaczej, nie mogliśmy im ufać... Co doprowadza mnie do punktu numer trzy.
Sokrates kładzie przedramiona na stole i spogląda na przemian to na mnie, to na Jo.
– Rozmawiałem z członkami Rady o ataku na Wiktorię i o tym, co może on oznaczać dla naszego regionu. Zgodnie z naszymi ustaleniami nie powiedziałem im, co czeka naszą wyspę. Nie wspomniałem też, że odesłaliśmy Lani i Toma do Systemu. Wszyscy myślą, że tych dwoje jest w Alfie 101.
Potakuję, to samo robi Jo. Od początku wydawało nam się oczywiste, że nikt na wyspie nie może się dowiedzieć o zaplanowanych przez System atakach, nawet członkowie Rady. Jeżeli rozniosłaby się plotka, że Wyspie Banksa grozi wyczyszczenie, zapanowałaby taka panika, że nie bylibyśmy w stanie nikogo przenieść do bazy.
– Przekonałem ich, żeby rozpocząć ewakuację wyspy do Alfy 101, zaczynając od wysłania tam takiej liczby osób, która wystarczy do utworzenia nowej, niezależnej i zdolnej do działania bazy.
– No i świetnie – warczy Jo. – Bo nie chciałbym być zmuszony do przekonywania ich metodami w stylu Levona.
Po minie, jaką przybiera, wnioskuję, że absolutnie byłby do tego zdolny.
– To fakt, Jo – kontynuuje Sokrates. – Dobrze się stało. Spędziłem jeden czy dwa dni na obliczeniach. Mamy tylko trzy poduszkowce, które mogą kursować do bazy, łącznie z tym, którym przylecieliście tu razem z Lani po waszej wyprawie do Chicago i który nadal jest przechowywany poza miastem. Każdy z nich może za jednym razem wziąć na pokład dwadzieścia osób z lekkim bagażem. Trzeba też będzie przetransportować wszystkie zapasy Odzyskiwaczy lub chociażby ich część, a także żywność, czyli zawartość pięciu magazynów. Wychodząc z założenia, że wszystkie maszyny będą stale w powietrzu, od kiedy tylko pogoda na to pozwoli, będziemy mogli wydostać stąd przed atakiem maksymalnie dwa tysiące ludzi.
– Tak mało?
– Może i nawet za dużo, Aleksie. Dwa tysiące osób, które znikają z populacji prawie piętnastu tysięcy mieszkańców... Coś takiego nie umknie uwadze reszty.
– Rozumiem.
– Tak czy inaczej, trzeba podjąć to ryzyko. Zaczęliśmy od utworzenia listy osób, które należy przenieść w pierwszej kolejności, bo będą nam najbardziej potrzebne przy budowaniu nowej społeczności w Alfie 101. Lekarze, inżynierowie, technicy, rolnicy... Wszyscy zostaną wkrótce uprzedzeni, że wybraliśmy ich do skolonizowania nowej bazy. Następnie będą kolejno wzywani do szpitala na obowiązkowe badania, po czym będziemy ich ewakuować poduszkowcem prosto z koszar. Maszyny będą startować i lądować w trybie przyspieszonym.
– Jeżeli cię dobrze rozumiem – wtrąca Jo – to wdrażamy plan, o którym rozmawialiśmy przed tą misją. Czyli zaraz po naszym spotkaniu znowu wyruszam ze swoim oddziałem, tym razem przygotować bazę na przyjęcie wszystkich, i wysyłam do was poduszkowce pilotowane przez roboty, żeby zacząć ewakuację. Oraz jeszcze jednego androida do pilotowania tego poduszkowca, który już tu jest.
– Wszystko się zgadza, Jo – mówi Sokrates. – Pozostajesz również szefem Odzyskiwaczy i przywódcą nowego oddziału pierwszego. Jeśli chodzi o drugi i trzeci oddział, to będzie nimi teraz dowodził Aleksander, zgodnie z planem.
Przez chwilę patrzę na Sokratesa z niedowierzaniem. O tym akurat nikt mi nie wspominał.
– Zaraz, przecież to jakieś szaleństwo! – protestuję. – Nie mogę objąć dowodzenia taką masą ludzi! A co z nasłuchiwaniem Systemu? Przecież musimy wydobyć rejestry mieszkańców osad, do których mogli trafić Lani i Tom, trasy przelotu poduszkowców...
– Od teraz ja będę się tym zajmował – przerywa mi Sokrates. – Ważniejsze jest, żebyś przygotował się razem z Odzyskiwaczami do ataku na Nowy Jork. Jesteś tu jedyną osobą, której mogę pokazać miasto w formie snu na jawie, dzięki czemu będziesz mógł potem prowadzić ludzi podczas ataku.
– Chcesz mi pokazać Nowy Jork? Przecież zawsze mówiłeś, że to nie...
– Wiem – wzdycha Sokrates. – Ale pojawiły się nowe okoliczności...
– Poza tym uznaliśmy, że jesteś najlepszym kandydatem do tego zadania – wtrąca nagle Jo bardzo poważnym głosem. – Masz odpowiednie doświadczenie i jesteś jedną z niewielu osób, którym mogę zaufać. A ja jednego jestem pewien: w naszych szeregach nadal nie brakuje zwolenników idei głoszonych przez Levona. Nie możemy sobie pozwolić na to, żeby chociaż jedna z nich poleciała z nami do Nowego Jorku, a już tym bardziej żeby przez przypadek ktoś taki został wyznaczony na dowódcę oddziału. Nie popełnię tego samego błędu co Rudolf. Kilka godzin po tym, jak mianował na tę pozycję Lin, kazała go powiesić.
Nasze spojrzenia się krzyżują i momentalnie dociera do mnie, czego oczekuje Jo.
– Czyli mam przejąć dowodzenie nad tymi dwoma oddziałami i namierzyć w nich wszystkich, którzy mogliby nadal być wierni ideom Levona, zanim wyruszymy do Nowego Jorku, czy tak?
– Dokładnie tak, Aleksie – potwierdza Sokrates. – Jeżeli są jeszcze takie osobniki, musimy je usunąć z naszych szeregów. To bardzo ważne. Inaczej nasz atak na Nowy Jork może zamienić się w krwawą jatkę, a wtedy zaprzepaścimy wszelkie szanse na wynegocjowanie pokoju.
– A co z pierwszym oddziałem? – pytam. – Czy tych ludzi jesteśmy pewni? Skoro wśród Odzyskiwaczy nadal znajdują się fanatycy Levona, to być może dotarli i tam...
– Masz rację, Aleksie – odpowiada mi Jo. – Tak do końca nie ufam nikomu poza tobą i może tymi, którzy pomogli nam wydostać ciebie i Lani z aresztu. W moim oddziale to oznacza tylko dwóch gości: Quentina i Petera. Z kolei w drugim i trzecim oddziale nie ufam w ogóle nikomu. To, że nie brali udziału w zamachu stanu, wcale nie oznacza, że się z niego nie cieszyli.
Sokrates kiwa głową z miną wyrażającą zrozumienie.
– Niełatwo będzie ich wywabić z lasu – wzdycham. – Kiedy dokładnie mam objąć dowodzenie?
– Jutro rano – odpowiada Sokrates. – Ogłoszę tę decyzję Radzie z samego rana, jeszcze przed treningiem. Następnie poinformujesz żołnierzy, że Jo i jego ludzie polecieli szykować bazę i że wkrótce wszyscy Odzyskiwacze zostaną tam przeniesieni. Nikt nie może się natomiast dowiedzieć, że System zaplanował już wyczyszczenie naszej wyspy. Ty, Aleksie, powiesz swoim ludziom tylko o Alfie 101 i to dopiero wtedy, kiedy będziemy mieć pewność, że wszyscy sympatycy Levona zostali wydaleni.
– Jasna sprawa.
Tak samo jasna jak przyczyna, dla której pierwszy oddział został odizolowany w magazynie i popija teraz wino: Sokrates i Jo nie chcieli ryzykować, że któryś z Odzyskiwaczy uprzedzi znajomego czy członka rodziny o czystce, która grozi Wyspie Banksa. Gdyby ta wiadomość się rozprzestrzeniła, wówczas sytuacja – która po zamachu stanu Levona i tak była już niestabilna – mogłaby się stać wybuchowa. Pomijając kwestię paniki, jaką wywołałoby to wśród ludności, dalibyśmy wszystkim zwolennikom Levona piękną okazję, żeby znów podnieśli głowy. Teraz, kiedy już wiedzą o bazie Alfa, oznaczałoby to ryzyko, że zaatakują System, korzystając z wyposażenia bazy, a wtedy nie tylko nasze szanse wynegocjowania pokoju stopniałyby jak śnieg w słońcu, ale w dodatku nie mielibyśmy gdzie się schronić przed atakami. Wystarczy jeden przeciek i możemy zapomnieć o jakiejkolwiek nadziei na przeżycie.
– Dobrze, myślę, że omówiliśmy już wszystko – podsumowuje Sokrates. – Jo, wróć teraz do swoich ludzi i wyjaśnij im, że wyruszają na kolejną misję.
Jo rzuca okiem na zegarek, na który Sokrates skopiował przed chwilą wszystkie niezbędne dane, po czym energicznie wstaje.
– Powodzenia, Sokratesie. Aleks, widzimy się za kilka dni.
Jo wychodzi z pomieszczenia sprężystym krokiem. Gdy tylko zostajemy sami, Sokrates pochyla się i chwyta mnie za ramię.
– Jak się czujesz, mój chłopcze? Trzymasz się jakoś?
W obliczu jego niepokoju mam wrażenie, że pęka jakaś tama, że cały smutek, który dusiłem w sobie podczas podróży, teraz wylewa się ze mnie w niekontrolowany sposób. Kręcę głową. Na konsoli rozbryzguje się łza.
– Chodź tu do mnie – szepcze Sokrates, po czym przyciąga mnie do siebie i kołysze, zupełnie jak wtedy, kiedy byłem mały. – Przykro mi, Aleksie. Naprawdę, tak mi przykro.
Staram się wziąć w garść, zapanować nad sobą, ale nie jestem w stanie. Łzy leją się i nie potrafię zrobić nic, żeby je powstrzymać.
– Będzie dobrze – mówi wreszcie Sokrates. – Jestem pewien, że z Lani wszystko w porządku. Na pewno stawi się na spotkanie, kiedy przyjdzie czas. Odzyskasz ją.
Odsuwam się wreszcie od niego. Wycieram policzki wierzchem rękawa.
– Dziękuję. Przepraszam, nie powinienem był tak się rozczulać.
– To nic takiego, mój chłopcze. Wszyscy potrzebujemy czasem wyrzucić z siebie emocje.
Sokrates poklepuje mnie delikatnie po plecach.
– Będę czuwał przy kapsułach. Dzięki temu ty możesz teraz trochę odpocząć.
Zrywam się z krzesła.
– Nie, ja też chcę tam iść. Jeżeli ją reaktywowali...
– Jeżeli ją reaktywowali, to nic nie zmienia, czy to ja będę w kapsule, czy ty. Powiedziałem ci już, że się tym zajmę, Aleksie. Ty musisz się teraz skupić na swojej nowej misji. Poza tym turniej wymaga bardzo dużego skupienia. Nie jesteś w odpowiednim stanie.
Przyznaję, że ten ostatni argument mnie pokonał. Zgadzam się wbrew sobie.
Sokrates wstaje, chwyta mnie za ramiona i całuje w czoło.
– Będzie dobrze, Aleksie. Zrobię wszystko, żeby się tak stało.
Patrzę na jego wątłą sylwetkę, gdy wychodzi z pomieszczenia, i przez chwilę tkwię nieruchomo przy konsoli. Teraz, kiedy zostałem sam, dopadają mnie wspomnienia. Lani siedząca przy tym samym stole i proponująca, że wróci do Systemu, żeby nas wszystkich ocalić. Determinacja i strach w jej spojrzeniu. A do tego smutek. Jej piękne brązowe oczy, które szukały moich. Ta krótka chwila, kiedy zdałem sobie sprawę, że stracę kogoś, kogo kocham najbardziej na świecie. Obraz znika. Nie wiem, co robić. Wrócić do pokoju? Śledzić na monitorze, jak Sokrates wysyła dane? Nic, co zrobię, jej nie przywróci. Od teraz wszystko będzie już tylko długim oczekiwaniem w nadziei, że znów ją zobaczę w poranek 1 maja przed wejściem do tuneli Nowego Jorku.
Otumaniony wychodzę z pomieszczenia. Na korytarzu dopada mnie na chwilę wspomnienie pocałunku: jej usta na moich i jej ciało ściśle przylegające do mojego. Wbiegam na schody. Lani pokonująca kolejne stopnie i strzelająca do napastników. Lani w progu, chowa twarz w zagłębienie mojego ramienia. Wypadam przed budynek i staję zasapany na schodach prowadzących do ratusza, naprzeciwko opustoszałego i skąpanego w mroku głównego placu. Lani wśród spanikowanego tłumu, sama przeciwko człowiekowi, który próbował ją zabić. Zbiegam ze schodów. Moje spojrzenie spoczywa przez dłuższy moment na twardym i zimnym podłożu. Nad miasto nadciąga zawierucha, która smaga mnie lodowatym podmuchem. Orientuję się, że po policzkach nadal płyną mi łzy. Wycieram je pospiesznie. Przez krótką chwilę w połyskującej od szronu ziemi odbija się jakieś zielone światło. Jego cienka wstęga podryguje nade mną między chmurami. Zorza polarna. Sen, który skonstruowałem dla nas dwojga. Przypomina mi się nasze obcowanie, ta pewność, że nigdy nie odczuwałem do kogokolwiek czegoś równie mocnego. Znów widzę jej twarz, kiedy po raz pierwszy udało jej się nazwać uczucia własnymi słowami. Nasz pocałunek. Przez dłuższą chwilę tkwię tak – zagubiony z nią w nocy – i wpatruję się w polarną łunę, słucham śpiewu olinowania na masztach, wdycham zapach morza, które chlupocze o nabrzeże.
Odgłos moich kroków na metalowych podestach rezonuje metalicznie. Fioletowa poświata oświetla profil Alizy.
– Szybko, musimy się stąd wydostać – szepcze.
Aliza obejmuje mnie pod pachami i pomaga iść. Moje nogi są takie słabe.
– Gdzie jest Lani?
Brak odpowiedzi.
– Alizo, gdzie jest Lani?
Aliza pokazuje palcem na jedną ze ścian. Ciało Lani dryfuje w kapsule, jej twarz jest zasłonięta czarną maską.
Zrywam się z łóżka natychmiast obudzony. Moja dłoń odruchowo zaciska się na bransolecie Lani. Program do rozpoznawania DNA po raz kolejny wysyła rozpaczliwy sygnał. Prawie w ogóle nie spałem. Długo myślałem o Lani, leżąc nieruchomo w chłodzie, na placu, a potem wpatrując się w sufit nad moim łóżkiem. Mój budzik wskazuje czwartą nad ranem. Jeszcze wcześnie. Za wcześnie, żeby iść do koszar i przejąć dowodzenie nad tym, co zostało z Odzyskiwaczy. To kompletnie nierealne, przecież ja nigdy nie dowodziłem ludźmi, nawet nigdy nie chciałem tego robić, a tymczasem mam stanąć na czele pięćdziesięciorga z nich, żeby przygotować atak na miasto – i to nie byle jakie, bo Nowy Jork, newralgiczny ośrodek Systemu... Wstaję, zakładam mundur i idę prosto do sali z kapsułami. Sokrates nadal leży w kabinie ze spokojną miną, pogrążony w sztucznym śnie. Zerkam na monitor i listę imion, które pokazują się pod numerami osad. Imię Lani nadal się nie pojawia. Toma też nie. Odganiam myśl, że dryfują teraz w silosie. Na ekranie obok Sokrates mierzy się w pojedynku z jakąś dziewczynką, która zrobiła dla niego sen podwodny. Bardzo solidna praca jak na taki wiek. Może pewnego dnia zostanie Konstruktorką, tak jak musi nią zostać Lani.
Z poczuciem żalu odrywam się od konsoli i wychodzę na korytarz. Jak co rano schodzę na parter i wkraczam do ogromnej kuchni, żeby przygotować ziołowy napar i przegryźć kawałek chleba. To duże pomieszczenie z meblami ze szlifowanego metalu pogrążone jest w ciemności. Nie znoszę go. Zawsze dziwnie na mnie działa, od kiedy zobaczyłem je we śnie na turnieju. Pewien chłopiec wymyślił, że sprawi, żebym uwierzył, że naprawdę obudziłem się w osadzie i że muszę dla wszystkich gotować. Od tej pory nie umiem przebywać w tym pomieszczeniu dłużej niż kilka minut: boję się, że najdzie mnie uczucie, że nadal jestem zablokowany w tym śnie... Szybko przygotowuję napar i pospiesznie wychodzę.
Siadam ze śniadaniem przed ekranami w sali z kapsułami. Sokrates mierzy się teraz z jakimś nastolatkiem, który postanowił, że zafunduje mu przechadzkę po lesie. Moją uwagę monopolizuje jednak monitor obok, bo to na nim wyświetla się lista mieszkańców osady 202138. Jedną filiżankę naparu później ekran nadal jest przygnębiająco ten sam. Zbieram się, żeby wstać i ruszyć do koszar, kiedy nagle rozlega się alarm.
ROZDZIAŁ 3
ALEKSANDER
Reaguję błyskawicznie. Wypadam na ulicę. Na dworze jest ciemno, mrok rozświetlają tylko światła koszar. Wyje syrena. Podbiegam do drzwi ratusza, a wtedy na dachach dookoła placu zapalają się reflektory. Od razu po wejściu do budynku porywa mnie fala mężczyzn i kobiet, którzy przepychają się do jadalni. Sporo z nich jest ubranych, ale kilkoro alarm musiał zastać w łóżku, biorąc pod uwagę założone pospiesznie mundury. W wielkiej sali David stoi na miejscu Jo na podeście w głębi pomieszczenia. Po egzekucji Willa i Augustina to właśnie on pełnił funkcję tymczasowego dowódcy drugiego i trzeciego oddziału.
– Kod cztery – krzyczy. – Kod cztery! Zbliża się pojedynczy poduszkowiec.
To dziwne. Nie rozumiem, po co System miałby wysyłać na nas jeden poduszkowiec po tych kilku zmasowanych atakach, do których doszło w ostatnich miesiącach. Szczególnie teraz, kiedy już zaplanował, że odmóżdży nas wszystkich najpóźniej przed nadejściem lata.
Zatrzymuję się na chwilę wśród żołnierzy, żeby zastanowić się nad tym, co właściwie powinienem zrobić: dołączyć do Davida czy stać tu z pozostałymi jak zwykły Odzyskiwacz. Nie zostałem jeszcze oficjalnie mianowany dowódcą oddziałów, więc póki co lepiej się nie wychylać. Żołnierze otworzyli schowki w ścianach i zaczęli rozdawać dodatkową broń. Dołączam do nich. Nikt nie mówi ani słowa. Syrena wyje nam nad głowami. Wyciągam karabiny jeden po drugim, aż wreszcie dostrzegam kawałek ciemnego materiału, którego nie powinno tam być. Podnoszę go, odsłaniając połyskujące srebrzyście elementy. Broń z bazy Alfa 101. Miotacze obezwładniające. Ktoś tu schował cztery sztuki... Tylko po co? Przecież wszystkie powinny być umieszczone na zabezpieczonym stojaku. Chwytam jeden z miotaczy, a wtedy nagle ktoś popycha mnie i upadam. Dwóch mężczyzn chwyta po miotaczu i wybiega pospiesznie przez drzwi, korzystając z wszechobecnego zamieszania. Moje spojrzenie przecina się przez chwilę ze spojrzeniem Davida, który nadal stoi na podwyższeniu.
– Niech to szlag... – warczy, kiedy wstaję i rzucam się w pościg.
Dwaj mężczyźni uciekają korytarzem. Lecę za nimi. Ich sylwetki znikają na schodach. Wspinam się jak najszybciej po kolejnych stopniach. Oni kierują się na dach, pewnie zamierzają strzelać do poduszkowca tą nową bronią... Jeżeli im się to uda, to System dowie się, że mamy miotacze z Alfy 101, a wtedy może wpaść na to, żeby zajrzeć w okolice bazy! Słyszę za sobą sapanie Davida i kilku innych Odzyskiwaczy, którzy zrozumieli, jak ważne jest powstrzymanie tych dwóch narwańców.
Kiedy wpadam na dach, noc rozświetla nienaturalna fioletowa poświata. Poduszkowca nigdzie nie widać, chociaż jego promienie omiatają powierzchnię budynków obok koszar... Musi lecieć nad ulicą, poniżej nas. Z miotaczem w ręku szukam wzrokiem tych dwóch ludzi. Rozlega się wystrzał, a wtedy na chwilę oślepia mnie niebieski rozbłysk. Cholera! Teraz ich widzę, stoją w rogu. Natychmiast podnoszę broń i strzelam. Łuk świetlny trafia prosto w nich.
Podbiegam do krawędzi dachu, nie zwracając uwagi na wijące się obok ciała. Po czym zastygam osłupiały. Maszyna unosząca się nad ulicą w ogóle nie przypomina normalnych poduszkowców. Jest biała, mała i smukła, a na czubku ma kokpit, w przeciwieństwie do zwyczajnych poduszkowców, które są ślepe. To jeden z poduszkowców Konstruktorów, o których opowiadał mi Sokrates... Cholera, to znaczy, że w środku muszą być jacyś członkowie! Zanim zdążę wykonać najmniejszy ruch, dostrzegam strużkę czarnego dymu, która wydobywa się z czegoś na kształt wystającego guza na kadłubie maszyny. Poduszkowiec leci teraz chybotliwie między budynkami, jakby z trudem przychodziło mu utrzymanie stabilnej trajektorii. Snopy światła, którymi omiata fasady budynków, przez chwilę mrugają, a potem gasną. Maszyna uderza w ścianę domu. Odbija się od niego i wpada na dom naprzeciwko. Traci wysokość, aż wreszcie uderza o ziemię. Chwilę później leży już nieruchomo przy wejściu na główny plac.
– Niech to sz... – Davida, który stoi obok, aż zatkało.
– Musimy zejść im pomóc, w środku mogą być jacyś członkowie Systemu!
– Dopadliście ich na czas? – pyta jakaś Odzyskiwaczka, która właśnie wbiegła na dach z dwoma innymi żołnierzami.
– Nie – odpowiada David. – Wasza trójka niech zajmie się tymi gośćmi tam! Aleks i ja sprawdzimy, czy w poduszkowcu nie ma rannych.
Pędzimy po schodach. Syrena nad nami nadal wyje. Po dotarciu na parter ruszamy korytarzem, który prowadzi na ulicę.
– Aleks, poczekaj – stopuje mnie David. – Lepiej zostaw tutaj swój miotacz. Jeżeli ten poduszkowiec jeszcze działa, to nie będziemy ryzykować, że przekaże do Systemu zdjęcia twojej broni.
– Cholera, masz rację!
Odkładam miotacz pod ścianę i zamiast tego wyciągam pistolet, który mam zawsze przy pasie. Podchodzimy do drzwi. Uchylam je i ostrożnie wysuwam głowę na ulicę. Maszyna jest w tym samym miejscu, w którym spadła, tuż przy wylocie ulicy na główny plac. Z kadłuba wydobywa się gęsty czarny dym. Wygląda, jakby pojazd nie działał, ale ja nie jestem głupi – skoro syrena nadal wyje, to znaczy, że poduszkowiec wciąż nadaje satelitarnie sygnał informujący o jego położeniu.
– Musimy to sprawdzić z bliska.
Przytakuję i wychodzę na dwór, David idzie tuż za mną. Bok maszyny znaczą długie pręgi, tylko jeden z czterech wirników nadal pracuje, choć kręci się bardzo wolno. Na kadłubie umocowano kule przypominające oczy – niektóre z nich zostały urwane podczas kolizji z budynkami. Z kabli, które wiszą na zewnątrz tych oczu, tryskają żółte iskry. Obchodzę maszynę od przodu. Przez szybę kokpitu wypełnionego dymem ledwo mogę dostrzec kształty foteli. Stąd i tak nie dojrzę, czy są jacyś ranni, muszę dostać się do środka. Drzwi na lewym boku kadłuba są zniszczone, dlatego ostrożnie podchodzę z drugiej strony, cały czas gotowy zwiewać, w razie gdyby maszyna nagle ożyła. Zbliżam się na palcach do poduszkowca, a potem dotykam dłonią jego białego i gładkiego kadłuba. Moje palce natrafiają na jakieś zgrubienie przypominające klamkę. Chwytam za nie i mocno ciągnę. Drzwi kołyszą się na zawiasach.
Z kabiny wypada gryzący dym, od którego pali mnie gardło. Nie zastanawiam się i wchodzę do środka.
– Jest tu kto?
Kaszlę i wpadam na coś. Przyglądam się z bliska. Fotel. Obmacuję go, żeby sprawdzić, czy nikt na nim nie siedzi. Pusto. Przez opary, które wypełniają kabinę, dostrzegam migotanie kokpitu. Idę w tamtą stronę. Na wielkiej desce rozdzielczej z giętego szkła wyświetlane są różne pomiary. Siedzenia naprzeciwko są puste. Sprawdzam, czy nikt nie spadł na ziemię. Nie. W tej maszynie nie ma żywego ducha...
– Aleks! Spójrz tam! – woła David, zanosząc się kaszlem.
Podnoszę głowę. Na środku deski rozdzielczej wyświetla się komunikat: „Uwaga! Bateria uszkodzona. Natychmiast opuścić maszynę”. Niech to System!
Wylatuję przez drzwi w ślad za Davidem. Na zewnątrz zataczam się, po czym rzucam do ucieczki.
Podmuch eksplozji miota mną mocno do przodu.
ROZDZIAŁ 4
LANI
Lekki wiaterek owiewa mi twarz. Oddycham głęboko, w powietrzu czuć wiosnę, robię kilka kroków po pomoście, który wychodzi nad jezioro. W przeźroczystej wodzie dokazują małe ryby – przepychają się, podgryzając glony porastające drewniane filary. Przez chwilę im się przyglądam, a w tym czasie słońce rozkosznie nagrzewa moją skórę.
– Naprawdę tu ładnie, co nie? – cieszy się Tom stojący obok.
Kiwam głową. Kilka dni temu w jego sygnale pojawiło się z powrotem typowe dla niego pozytywne podejście do życia. Dociera do nas świergot ptaków z drzew, które rosną wzdłuż brzegów.
– Ale i tak się zastanawiam, ile czasu tu zostaniemy...
Tom wzrusza ramionami.
– E tam, olać to, ważne, że jest fajnie, co nie?
Przytakuję i siadam na brzegu pomostu, żeby zanurzyć stopy w wodzie. Temperatura jest rozkoszna. Małe rybki delikatnie łaskoczą mnie w palce. Słyszę, że Tom ściąga za mną swój kombinezon. Chwilę później wpada do jeziora niczym kula armatnia, a wtedy rozbryzgi wody moczą mnie od stóp do głów.
#Lani: Tom, to wcale nie było śmieszne! Dopiero co się ubrałam!
Tom wypływa na powierzchnię rozbawiony, a ja mimo wszystko nie mogę powstrzymać uśmiechu.
Wstaję i zdejmuję swój przemoczony kombinezon. Całe szczęście w tym śnie rzeczy schną szybko i za kilka minut będę mogła go z powrotem założyć. Rozciągam go na rozgrzanym drewnie pomostu i kładę się obok naga, wystawiając ciało na palące słońce. Na gałęziach drzew śpiewa kilka ptaków, znad jeziora dolatuje do mnie chlupot wydawany przez pływającego Toma. Jest tak spokojnie i błogo. Już kilka miesięcy korzystamy oboje z tego miejsca. Obudziliśmy się tu pewnego ranka, a głos lekarza wyjaśnił nam, że złapaliśmy bardzo poważne zapalenie opon mózgowych. Ponoć wprawiono nas w stan śpiączki farmakologicznej, żeby naprawić uszkodzenia w naszych mózgach, a nasze świadomości zostały przeniesione tutaj i czekają, aż stan naszych ciał się poprawi. Początkowo to był dla nas niezły szok. Szczególnie dla Toma. Jego najlepsza przyjaciółka Cora nie przeżyła choroby. Minęło sporo czasu, zanim zaczął się znów uśmiechać.
– Hejka!
Dociera do mnie spokojny, łagodny i kojący sygnał, który wyrywa mnie z zamyślenia. Otwieram oczy. To Jen pochyla się nade mną z uśmiechem na ustach. Wstaję i rzucam jej się w ramiona.
– Co słychać? Nie nudzisz się?
– Nie, wszystko dobrze – odpowiadam, puszczając ją. – Spędzamy razem czas z Tomem.
– A jak on sobie radzi?
– Trzyma się. Zrobił duże postępy, od kiedy wrócił do rysowania. To mu chyba pomogło przypomnieć ją sobie. Powoli zaczyna nawet interesować się innymi rzeczami. Wczoraj na przykład zabraliśmy się do budowania szałasu. Chcesz zobaczyć?
Jen potakuje. Ubieram się pospiesznie.
– A jak sprawy w twoim centrum danych? Nadal mylisz się przy liczeniu delfinów?
– Nie, teraz jest naprawdę lepiej. Jakoś się wdrożyłam.
– Brawo! Wiedziałam, że sobie poradzisz!
Jen posyła mi jeszcze szerszy uśmiech. Schodzimy z pomostu, prowadzę ją w stronę krawędzi lasu i pokazuję stos małych gałązek ułożonych na dwóch dużych konarach.
– Na razie mamy tylko podłogę. Ale jutro zabieramy się za ściany.
– Wygląda nieźle. Dobry początek.
– Napijesz się herbaty?
– Z przyjemnością!
Ruszamy w kierunku pięknego domu, który góruje nad taflą wody. Jego harmonijne linie, ogromny taras i rozległe przeszklenia otwarte na otaczającą naturę stanowią doskonały przykład neomodernizmu z przełomu dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku.
– Dowiedziałaś się czegoś nowego? – pyta Jen niepewnym głosem. – Wiesz, kiedy będziecie mogli wyjść?
– Nadal nic nie wiadomo, ale doktor był tu u nas dziś rano. Mówił, że nasze mózgi dobrze reagują na ostatnie zabiegi i że ma nadzieję nas wkrótce wybudzić. Problem w tym, że to „wkrótce” oznacza, że nadal nic nie wiadomo.
Wspinam się po stopniach, które prowadzą do dużego salonu z widokiem na jezioro. W kącie stoją samowar i talerz – obydwa wypełniają się napojami i jedzeniem, kiedy tylko chcemy. Co prawda i tak nie czujemy w tym śnie pragnienia ani głodu – w długookresowej rzeczywistości wirtualnej te uczucia nie występują – ale zawsze miło jest zjeść razem posiłek, coś takiego nadal jest przyjemnym doświadczeniem, nawet kiedy tak naprawdę nie syci w żaden sposób. Napełniam dwie filiżanki, dla Jen i dla siebie, po czym sięgam po ciasteczko, które pojawia się na talerzu. Siadamy przy stole na tarasie. Widok na skąpane w słońcu jezioro jest niesamowity. Tom nadal pływa w przezroczystej wodzie, a fale wywoływane jego ruchami powoli rozchodzą się po powierzchni.
– Naprawdę można sobie wyobrazić gorsze miejsce do chorowania – żartuje Jen. – Czasem ci zazdroszczę, że tu jesteś. To całkiem jak wakacje!
– Nawet aż za bardzo. Nigdy bym nie pomyślała, że będzie mi kiedyś brakować codziennych obowiązków. Poważnie! Jakby mi ktoś teraz kazał zrobić obchód strefy 15, to ruszyłabym bez narzekania!
– No tak, strefa 15! – wykrzykuje Jen. – Te polany, widoki, czarne niedźwiedzie!
Wybuchamy śmiechem.
– Daj spokój, myślałam, że już się stamtąd nie wydostaniemy! – śmieję się.
– A co ja mam powiedzieć?!
Biorę łyk herbaty i oddaję się kontemplowaniu krajobrazu. Tęsknię za swoją osadą. W ogóle nie pamiętam, jak ją opuściłam. Przypominam sobie tylko, że położyłam się spać wieczorem, w dzień tego słynnego ataku czarnych niedźwiedzi, że we śnie o Prowansji spotkałam swojego ojca i że pobiłam Toma w turnieju Konstruktorów. A potem już nic, obudziłam się tutaj. Jen jako pierwsza przyszła do mnie z wizytą w wieczór po ceremonii Przydziału. Ponoć to ona widziała, jak spadam z urwiska. Ja trafiłam w ręce służb medycznych, tymczasem ona udała się na ceremonię, całkiem zdołowana, beze mnie.
– Udało ci się w końcu pobić Toma w pływaniu? – pyta Jen, wytrącając mnie z zamyślenia.
– Nadal nie. Jest naprawdę dobry. W zajęciach sportowych zawsze był lepszy ode mnie! – zrzędzę. – Za to ja go rozwalam w szachach.
– Nadal spędzacie całe wieczory na graniu we dwoje?
– Tak. Albo coś razem rysujemy. Tom pokazał mi, jak robić bardzo ładne animacje na konsoli. Wiedziałaś, że na serwerze 18CZ3246 są megafajne kursy? Powinnaś kiedyś spróbować, myślę, że by ci się spodobało.
– Ciekawe. Zerknę tam. Widziałaś się w tym tygodniu z rodzicami?
– Tak, wczoraj przyszli tu oboje. Ponoć w osadzie wszyscy mają się dobrze. Mama mi opowiedziała, że twoja matka ruszyła na całego z przygotowaniami do świąt końcoworocznych.
– Tak, mama coś mi wspominała. Mam nadzieję, że do tego czasu już stąd wyjdziesz i będziemy mogły uczcić to razem we śnie. Mogłybyśmy spędzić sylwestra na 54GH2378, jak dwa lata temu. No wiesz, ten domek wysoko w górach.
– To ten sen, w którym śnieg sięga po same okna? Ach, tak! Tak, tam było naprawdę fajnie!
– Lani...
Odwracam się do niej. Jen zagryza wargę z zakłopotaną miną.
– Co się stało? Coś nie tak?
– Nie, nie, wszystko dobrze. Tylko że... – Jen znowu się waha. – Nie wiem, czy powinnam ci o tym mówić. Ale jesteś moją najlepszą przyjaciółką, więc...
– Jen, powiedz, proszę, o co chodzi.
– Chyba z Gregiem jest coś nie tak – mówi Jen na jednym wydechu.
– Jak to?!
Moja najlepsza przyjaciółka rumieni się niczym piwonia.
– No bo... Liczyliśmy dziś akurat we dwoje stado delfinów i... No, nie wiem, powiedział coś w stylu: „Lubię twój uśmiech”. A ja... A ja miałam ochotę go pocałować.
Nie wiem, co powiedzieć. Jasne, wiem, że Jen – po ceremonii Przydziału – jest dorosła, więc może spotkać swojego partnera. Ale od tej świadomości do myśli, że naprawdę jest dorosła i miałaby kogoś pocałować...
– I zrobiłaś to? – pytam wreszcie.
Jen kręci głową.
– Nie wiem dlaczego, wydawało mi się, że jego sygnał mnie do tego zaprasza. Ale nie miałam odwagi. Chciałam najpierw opowiedzieć o tym tobie.
Jen znów przygryza wargę.
– Nie chciałabym ci się naprzykrzać, więc jeśli...
– Żartujesz sobie? – przerywam jej. – W ogóle mi się nie naprzykrzasz! Poza tym pracujecie oboje w tym samym centrum danych, więc będziecie mogli się ciągle widywać! To super!
– Tak – mówi Jen, uśmiechając się szeroko. – Tak, to faktycznie fajnie.
– Wow...
Pociągam kolejny łyk herbaty. Nie spodziewałam się takiej wiadomości. Wiedziałam, że takie rzeczy się zdarzają, jasne. Ale nie, że tak szybko.
– Przedstawisz mi go jakoś niedługo?
– Jasne. Mówiłam mu już o tobie.
– Wow, nadal nie mogę w to uwierzyć...
Zastanawiam się, jakie to uczucie chcieć kogoś pocałować, chcieć z nim albo z nią być. Na razie poczułam tylko małą zapowiedź tego podczas regularnych celebracji obcowania, kiedy dzieliliśmy uczucia innych członków. Pary wydają się bardzo kochać nawzajem, bardziej niż inni. Ale skąd bierze się to wzajemne przyciąganie? Jak dochodzi do tego, że się wybierają? Że mają ochotę się całować, kochać? To zawsze było i nadal jest dla mnie ogromną tajemnicą.
– Muszę się już zbierać, niedługo powinnam być z powrotem w pracy – rzuca Jen.
Wstaję, żeby ją wyściskać.
– Wrócisz niedługo?
– Jasne, jak tylko będę mogła.
Mój uścisk zamyka się wokół pustki.
Przez chwilę jestem sama na tarasie, zapatrzona w pejzaż. Nagle czuję smutek z powodu tego, że tu jestem, z dala od rzeczywistości, zablokowana w świecie dzieciństwa. Jen stała się dorosła. A ja nie. A przecież zawsze robiłyśmy wszystko razem, tymczasem teraz mam wrażenie, że niektóre z jej doświadczeń pozostaną dla mnie niedostępne, dopóki ja też nie dostanę w końcu swojego przydziału. Ale do tego musiałabym się najpierw stąd wydostać. Wzdycham przeciągle. Na całe szczęście nasz lekarz był dziś rano dobrej myśli. Być może wyzdrowiejemy wcześniej, niż się spodziewano.
– Co słychać u Jen? – pyta Tom, który wszedł właśnie na taras, nadal trochę mokry.
Krople, które skapują z jego nagiego ciała, plamią na chwilę parkiet rozgrzany przez słońce, po czym znikają.
– Świetnie. Chyba spotkała swojego partnera.
– Ach.
Przez dłuższą chwilę wpatrujemy się bez słowa w jezioro. Słońce powoli zachodzi, niebo nabiera pomarańczowego odcienia. Już wkrótce w naszym śnie zapadnie noc. A w rzeczywistości wstanie dzień.
– Super. Mam nadzieję, że nam też się to przytrafi – szepcze zwyczajnie Tom.
Przytakuję, tymczasem on obejmuje mnie ramieniem. Potem, w ramach dobrze przyswojonej rutyny, idziemy razem do salonu pograć we dwoje na konsoli.
ROZDZIAŁ 5
ALEKSANDER
Budzę się ogłuszony, z odrętwiałym językiem. Całe moje ciało promieniuje tępym bólem. Mam wrażenie, jakby przejechał po mnie walec. Z ust wyrywa mi się przeciągłe jęknięcie.
– Aleks? Aleks?
Otwieram oczy i widzę rozmyty biały obraz. W głowie boleśnie rozbrzmiewa mi głos Bénédicte. Co ona tu właściwie robi? Przecież powinna być w Alfie 101... Chcę coś powiedzieć, ale usta mam czymś zatkane. Mój wzrok wreszcie przyzwyczaja się do światła. Dostrzegam jej twarz nachyloną nad moją. Potem sufit pokoju szpitalnego, w którym się znajduję. Słyszę odgłos respiratora, który siłą wtłacza mi powietrze do płuc. Ból jest nagle tak mocny, że cały się trzęsę.
– Aleks, nie panikuj, jesteś w komorze.
W komorze. Czyli sprawa jest poważna. Staram się zniżyć wzrok, żeby ocenić stan swojego ciała, ale jakaś czarna ścianka unieruchamia mi szyję tuż pod brodą. Kiedy czuję ostry ból, spod mojej maski dobiega zduszony jęk.
– Wiem, że cię boli, ale naprawdę potrzebuję, żebyś był świadomy przez kilka minut, bo muszę wykonać ostatni etap diagnostyki mózgowej. Dasz radę? Zaraz potem od razu wprowadzę cię z powrotem w śpiączkę.
Cała powierzchnia ciała pulsuje mi bólem.
– Rzuciło cię o ziemię po wybuchu – kontynuuje Bénédicte zdecydowanie zbyt łagodnym głosem jak na mój gust. – Kiedy cię tu dostarczono, miałeś poważne uszkodzenie czaszki i połamaną połowę kości po prawej stronie ciała. A po lewej kula ognia dokonała oparzeń drugiego i trzeciego stopnia i... Aleks, o mało co a byś zginął.
Mam wrażenie, że mówi o kimś innym, kiedy tak wylicza wszystkie moje rany. Nie jestem w stanie sobie wyobrazić, co to właściwie oznacza. Tylko ból wydaje mi się rzeczywisty. Bénédicte obraca twarz do analizatora mózgowego, który stoi naprzeciwko niej.
– Uruchomiliśmy rekonstrukcję skóry, ale najpierw muszę sprawdzić, jaki wpływ miał ten wypadek na twój mózg. Uszkodzenie czaszki było naprawdę poważne. Powiem tylko tyle: nie myślałam, że się z tego wygrzebiesz. Powiedziałam nawet Sokratesowi, żeby przygotował się do pożegnania. Z początku nie było wiadomo, czy serum działa. Trochę czasu zajęło, zanim rokowania na analizatorze ruszyły w dobrym kierunku...
Jej głos milknie, uwagę Bénédicte pochłania teraz ekran naprzeciwko niej. Próbuję dalej na nią patrzeć, ale nie jestem w stanie. Odwracam głowę. Obok mojej komory na łóżku leży Cora z woskowatą skórą, podłączona do maszyn, które zajmują większą część pomieszczenia. Zamykam oczy, pokonany przez ból. Widzę jej twarz. Twarz Lani. Chwytam się tej twarzy, żeby nie stracić przytomności. Bénédicte obok mnie nagle głośno wzdycha z wyraźną ulgą.
– Wszystkie obszary mózgu reagują prawidłowo – stwierdza wreszcie.
Potem nachyla się nade mną i czuję, jak jej ręce zdejmują z mojej czaszki czujniki mózgowe.
– To prawdziwy cud, Aleks. Możesz mi wierzyć.
Bénédicte odkłada sprzęt do kąta i znów do mnie podchodzi.
– Wprowadzę cię teraz z powrotem w śpiączkę, żeby można było dokończyć twoją rekonstrukcję.
Chwilę po tym zanurzam się w kojącej ciemności.
ROZDZIAŁ 6
LANI
– Lani, Tomie, mam dobre wieści.
Podnosimy głowy znad szachownicy. Od wielu dni czekamy rozpaczliwie, żeby znów usłyszeć głos lekarza.
– Zamierzamy sprowadzić was z powrotem do waszych ciał za kilka minut...
– TAAAAK! – ryczy Tom.
Zrywam się z krzesła, rzucam się Tomowi na szyję, po czym biegamy po całym salonie pod wpływem ekscytacji.
– Chciałbym was tylko uprzedzić, co was czeka, żebyście nie byli zdziwieni. Obudzicie się w szpitalu Honfu. Na początku będzie was boleć głowa i będziecie mieć problemy z mówieniem. Ale nie ma powodu do obaw, to absolutnie normalne po długim pobycie poza ciałem.
– Jasne – odpowiadam.
– Następnie zbada was lekarz, żeby się upewnić, że wszystko z wami w porządku. Chodzi o prostą analizę mózgową, to zwykła formalność, która pozwoli nam się upewnić, że wasze reakcje po odzyskaniu przytomności są odpowiednie. Gotowi?
– Tak! – wykrzykujemy jednocześnie.
Kolory snu wokół nas blakną.
Zostaję wrzucona w swoje ciało. Moje płuca wypełnia wielki haust tlenu. Cudowne uczucie. Mam wrażenie, że mój organizm jest nie do końca wyregulowany w porównaniu ze zwyczajowym stanem, ale mogę poczuć miękki materac pod plecami, a przede wszystkim, gdzieś na granicy świadomości, wyczuwam obecność tysięcy serwerów danych gotowych odpowiedzieć na najmniejsze z moich żądań. Po miesiącu odosobnienia we śnie to poczucie jest wręcz odurzające. Biorę głęboki wdech i chłonę z rozkoszą zapach szpitala, który unosi się wokół.
– Dzień dobry, Lani – rozlega się czyjś głos nade mną.
Otwieram oczy. Jakaś kobieta z krótkimi włosami uśmiecha się do mnie szeroko. Jej sygnał jest równie serdeczny jak wyraz jej twarzy.
– Cieszę się, że do nas wróciłaś, kochanie – mówi, głaszcząc mój policzek. – Nazywam się doktor Emeline i pracuję w szpitalu w Honfu.
Próbuję jej coś odpowiedzieć, ale słowa grzęzną mi w gardle. Lekarz, który nas o tym uprzedził, miał całkowitą rację: czuję między skroniami pulsowanie lekkiej migreny, a do tego mam wrażenie, że jakaś gula blokuje moje struny głosowe. Pozostaję w pozycji leżącej i mogę jej tylko wysłać wiadomość mentalną.
#Lani: Dziękuję, Emeline. Cieszę się, że mogłam wreszcie powrócić do rzeczywistości.
Uśmiech młodej kobiety robi się jeszcze szerszy.
#Emeline: A ja, że udało mi się ciebie wyleczyć. Wykonam teraz szybką analizę mózgową, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Gotowa?
Kiwam głową.
#Emeline: Świetnie.
Lekarka pochyla się znów nade mną, żeby zamocować mi na skroniach dwa małe trójkąty.
#Emeline: A teraz uruchomię skanowanie. Wyniki będą przekazywane bezpośrednio do mojego transpondera, tak że nie przejmuj się, jeśli będę przez krótką chwilę wyglądać na nieco nieobecną.
W trakcie wysyłania mi tej wiadomości mentalnej uśmiech Emeline stopniowo znika, a jej twarz przybiera neutralny wyraz. Oczy robią się rozmyte, usta półotwarte – kobieta wygląda teraz całkiem jak uczestnicy turnieju dla Konstruktorów, kiedy komunikują się z serwerami, żeby ściągnąć z nich dane. Jej skupienie dociera do mnie falami poprzez jej sygnał. Leżę na miękkim łóżku i czekam cierpliwie, aż lekarka wyjdzie z tego transu. Chwilę później jej usta znów układają się w uśmiech.
– Wszystko świetnie, Lani.
#Lani: Cudownie!
– Nie pozostaną ci żadne ubytki na zdrowiu poza kilkoma bliznami spowodowanymi przez wirusa. Ale sama się przekonasz, że to nic poważnego, w każdym razie nic, co by cię miało jakkolwiek ograniczać. Twój przyjaciel Tom ma dokładnie takie same.
#Lani: Mogę je zobaczyć?
Emeline kiwa głową. Chwilę później obraz mojego ciała, wysłany przez lekarkę, pojawia się w kącie mojego umysłu. Przyglądam się długim różowawym łodygom, które oplatają mi szyję i ramiona i biegną w dół pleców, aż do lewej nogi. Wygląda to całkiem, jakby na mojej skórze wyrosła jakaś roślina.
– W sumie wygląda dość artystycznie, nie sądzisz? – stwierdza Emeline z żartobliwym uśmiechem. – Mocno w stylu początku dwudziestego drugiego wieku.
Kiwam głową. To prawda, że te wzory dziwnie przypominają ogromne tatuaże, które były modne w tamtych czasach, ale jeszcze nie wiem, czy mi się podoba, że moją skórę znaczą te wszystkie linie. Jeszcze raz przyglądam się obrazowi, który wysłała mi Emeline. Przesuwam dłonią po ramieniu i wyczuwam wypukły wzór pod palcami. Trochę dziwne uczucie. Mam ochotę go zdrapać, żeby odzyskać gładką skórę. Ale dobra, w sumie i tak jest nieźle – to zapalenie opon mózgowych mogło mi równie dobrze usmażyć mózg. Poza tym i tak nie będę prawie nigdy widzieć tych śladów, bo będą zasłonięte kombinezonem.
– Wszystko dobrze, Lani? – pyta Emeline z troską w głosie.
#Lani: Tak, wszystko w porządku. Po prostu to dziwne uczucie.
– Na pewno szybko się przyzwyczaisz, kochanie. Najważniejsze, że udało nam się ciebie uratować.
Jej dłoń znów głaszcze mój policzek w matczynym geście. Podnoszę się na łóżku.
#Lani: Gdzie jest Tom? Czy on też już się obudził?