Prawdziwe życie. Tom 3. Restart - Maiwenn Alix - ebook

Prawdziwe życie. Tom 3. Restart ebook

Alix Maiwenn

4,3

Opis

Wielki finał bestsellerowej francuskiej trylogii. 

Czasem trzeba się cofnąć, aby dotrzeć do celu…
Lani musi ponownie zintegrować się z Systemem, by zapobiec całkowitej zagładzie wysp rebeliantów. Jej pamięć zostaje wyczyszczona: wojowniczka rebelii znika i powraca do życia jako Lani202138, członkini Systemu, jakby nigdy nie została wyrwana. Teraz musi dostać się do jego centrum i doprowadzić do negocjacji z Decydentami. Niektórych wspomnień nie da się jednak wymazać…, a gdy Lani dociera do celu, odkrywa, że została zdradzona.

Czy uda jej się odróżnić prawdę od fałszywych wspomnień? Czy odzyska swoją osobowość? I czy jej uczucie do Aleksandra było prawdziwe?

Uwaga! System wciąga od pierwszej strony!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 562

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (6 ocen)
3
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




In Real Life T3 : Réi­ni­tia­li­sa­tion © Édi­tions Mi­lan, 2020 Text co­py­ri­ght © Ma­iwenn Alix © tłu­ma­cze­nie Pa­weł Ła­piń­ski © for Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Wid­no­krąg 2023
Pro­jekt okładki: Agnieszka Cie­śli­kow­ska
Re­dak­torka pro­wa­dząca: Anna No­wacka-De­vil­lard
Re­dak­cja i ko­rekty: Re­dak­tor­nia.com
Skład i ła­ma­nie wer­sji pol­skiej: Ma­ria Gro­mek
Opieka pro­duk­cyjna: Mul­ti­print Jo­anna Da­nie­luk
Pia­seczno 2023 Wy­da­nie I
ISBN 978-83-967960-5-9
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część ni­niej­szej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana w ja­kiej­kol­wiek for­mie i w ja­ki­kol­wiek spo­sób bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Wy­daw­nic­two WID­NO­KRĄG
www.wy­daw­nic­two-wid­no­krag.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

PRO­LOG

ALEK­SAN­DER

– Trzy mi­nuty – szep­cze Jo obok mnie.

Po­wi­nie­nem pod­nieść wzrok, żeby spró­bo­wać do­strzec zbli­ża­jący się po­dusz­ko­wiec, ale nie je­stem w sta­nie. Przy­kuc­nięty za ska­li­stym cy­plem, nie mogę ode­rwać wzroku od dwóch ma­łych czer­wo­nych kro­pek na wiel­kiej za­śnie­żo­nej rów­ni­nie na dole. Znaj­dują się obok do­ga­sa­ją­cego ogni­ska dy­mią­cego gę­stym, czar­nym dy­mem. Tom po le­wej. A po pra­wej... Lani. Być może wi­dzę ją te­raz po raz ostatni. Ma­lutki blady punkt na bor­do­wym ma­te­riale, tam gdzie jej twarz wy­staje ze śpi­wora, który chroni jej śpiące ciało przed ką­sa­ją­cym mro­zem. Od­ru­chowo za­czy­nam ba­wić się bran­so­letą na nad­garstku. Jej bran­so­letą. Do­stała ją od ro­dziny pa­nu­ją­cej na Wy­spie Wik­to­rii jako znak przy­na­leż­no­ści do rodu. Bran­so­leta prze­stała dzia­łać, kiedy tylko zdją­łem ją Lani – tuż po tym, jak wy­ją­łem ją nie­przy­tomną z kap­suły snu. Nie mo­głem się prze­móc, żeby scho­wać ten dro­biazg ra­zem z resztą jej rze­czy. To je­dyny przed­miot, który Lani miała na wła­sność, poza kom­bi­ne­zo­nem Sys­temu albo mun­du­rem Od­zy­ski­waczki. Dla­tego za­ło­ży­łem bran­so­letę na swój nad­gar­stek, żeby móc choć w taki spo­sób za­cho­wać przy so­bie Lani. Od czasu do czasu czuję, że za­warty w niej pro­gram do po­rów­ny­wa­nia DNA prze­bu­dza się, żeby po­ta­jem­nie prze­te­sto­wać okre­ślone mar­kery mo­jej skóry. Mógł­bym go zmo­dy­fi­ko­wać. Zmu­sić do tego, żeby ak­ty­wo­wał resztę funk­cji bran­so­lety. Ale nie mam ochoty. Lani zo­sta­wiła w tym pro­gra­mie całe frag­menty swo­jej in­for­ma­cji ge­ne­tycz­nej, więc jakby jest tam tro­chę jej osoby...

– Dwie mi­nuty...

Daje się sły­szeć ja­kieś głu­che, od­le­głe bu­cze­nie.

– Kon­takt wzro­kowy na je­de­na­stej – szep­cze Jo.

Na bia­łym nie­bie wi­bruje ja­kaś ciemna ma­szyna. Za­ci­skam zęby.

– Pół­to­rej mi­nuty...

Za późno. Za późno, żeby wszystko od­krę­cić. Za późno, żeby ru­szyć w dół zbo­cza, prze­biec przez rów­ninę, wziąć Lani w ra­miona i za­brać w bez­pieczne miej­sce. Za późno, żeby zwró­cić jej wszyst­kie wspo­mnie­nia z Wy­spy Banksa, które sta­ran­nie ukry­łem w wa­run­ko­wa­niu Sys­temu. Za późno, żeby uciec tylko we dwoje na po­kła­dzie sta­rego po­dusz­kowca z bazy Alfa 101. Za późno...

– Mi­nuta – mówi Jo tak ci­cho, że le­dwo go sły­szę.

Mam wra­że­nie, że Jo kuli się tro­chę bar­dziej. Da­lej tkwimy na szczy­cie ska­li­stego pa­górka pod plan­deką w ko­lo­rze ka­mie­nia, która sta­nowi dla nas ka­mu­flaż, a przy oka­zji ma­skuje na­sze cie­pło. Fur­kot w po­wie­trzu się na­sila.

– Za­uwa­żyli ich.

Po­dusz­ko­wiec jest już na miej­scu, kil­ka­set me­trów od dwóch czer­wo­nych punk­tów. Stop­niowo zwal­nia, aż wresz­cie prze­cho­dzi do zwisu. I za­styga nie­ru­chomo.

– Cho­lera, czemu ich nie za­bie­rają? – pie­kli się Jo. – Na co cze­kają?

Ja jed­nak nie mogę mu nic od­po­wie­dzieć. Nie po­tra­fię wy­do­być z sie­bie dźwięku. Moż­liwe, że ich nie biorą, bo nie wy­czu­wają żad­nych funk­cji ży­cio­wych. Bo chłód zdą­żył ich za­bić...

Je­den ze śpi­wo­rów się po­ru­sza. Wy­grze­buje się z niego ja­kaś po­stać, która za­ta­cza się na zmro­żo­nej ziemi. To ona. To ona! Bie­gnie w na­szą stronę. Moja dłoń za­ci­ska się nieco moc­niej na bran­so­le­cie.

– No nie wie­rzę – war­czy Jo.

Po­dusz­ko­wiec na­gle ru­sza. Jego klapa się otwiera, a wtedy na śnieg pada prze­raź­liwy zie­lony pro­mień, który wciąga do góry Toma, a po­tem zmie­rza ku Lani. Uła­mek se­kundy póź­niej jej ciało unosi się już w pio­no­wym sno­pie świa­tła.

ROZ­DZIAŁ 1

LANI

Pro­mień wciąga mnie po­woli do luku ma­szyny.

Nic nie ro­zu­miem. Co się dzieje? Co ja tu­taj ro­bię? W mo­ich wspo­mnie­niach pa­nuje chaos. Góra, Jen. Pola i ja­kaś młoda blon­dynka, tarta z jabł­kami... Właz się za­myka. Przez chwilę tkwię za­wie­szona w ciem­no­ściach. Czuję się, jakby ktoś po­zba­wił mnie wszyst­kich zmy­słów poza słu­chem. Poza po­mru­kiem sil­nika po­dusz­kowca sły­szę tylko swój wła­sny od­dech. A po­tem ła­dow­nię po­woli roz­świe­tla czer­wone i roz­pro­szone świa­tło. Naj­pierw do­strze­gam zaj­mu­jące część miej­sca kon­te­nery z do­stawą. Na­stęp­nie pio­nowe kap­suły snu umiesz­czone jedna obok dru­giej na ścia­nach. Wszyst­kie są pu­ste. Ja­kaś syl­wetka w gru­bym czer­wo­nym śpi­wo­rze unosi się obok mnie. Roz­po­znaję tę twarz. To Tom. Co on tu­taj robi? Prze­cież po­wi­nien być w in­nej osa­dzie!

– Tom? Hej, co z tobą? Tom!

Ale on nie od­po­wiada. Pró­buję wy­słać mu wia­do­mość men­talną. Zero re­ak­cji. Czy wszystko z nim w po­rządku? Może jest ranny? Pró­buję pod­łą­czyć się do po­dusz­kowca. Nor­mal­nie, kiedy ma­szyny tego typu za­bie­rają ko­goś na po­kład, to sztuczna in­te­li­gen­cja, która nimi kie­ruje, za­wsze na­wią­zuje kon­takt z pa­sa­że­rami, żeby przez całą drogę prze­ka­zy­wać re­gu­lar­nie in­for­ma­cje o wa­run­kach lotu – aż do punktu do­ce­lo­wego. Tym ra­zem jed­nak nic ta­kiego się nie dzieje. Czyżby zmie­niono pro­to­kół? Moż­liwe, bo prze­cież ostat­nim ra­zem, kiedy prze­by­wa­łam na po­kła­dzie jed­nej z ta­kich ma­szyn, mia­łam trzy lata i le­cia­łam na za­bieg wsz­cze­pie­nia trans­pon­dera. Pró­buję skon­tak­to­wać się z ser­we­rem mo­jej osady. Nic. Mama, Jen – nic. Za­czyna mnie ogar­niać pa­nika, więc sta­ram się po­łą­czyć z cen­trum ra­tun­ko­wym w Honfu. A po­tem ze wszyst­kimi ser­we­rami, ja­kie tylko po­tra­fię so­bie przy­po­mnieć. Nic z tego, na­prawdę je­stem od­cięta od świata.

– Po­mocy! Po­mocy! – krzy­czę, a dźwięk roz­nosi się echem po ła­downi.

Moją uwagę przy­ciąga ja­kiś me­cha­niczny od­głos. To sze­ścioro wiel­kich me­ta­lo­wych szczy­piec su­nie, roz­wie­ra­jąc się, w moją stronę z głębi pu­stej kap­suły. Na­dal wi­szę w po­wie­trzu, więc nie mogę im się w ża­den spo­sób wy­mknąć. Pró­buję ode­pchnąć jedne z nich, ale one ata­kują z pręd­ko­ścią żmii i za­ci­skają mi się na nad­garstku. W ułamku se­kundy szczypce chwy­tają moje nogi, klatkę pier­siową, szyję i ra­miona, po czym nie­ubła­ga­nie cią­gną mnie w stronę ma­łej ni­szy. Kiedy kap­suła, do któ­rej tra­fi­łam, się za­myka, do mo­jej głowy ni­czym pi­jawki przy­wie­rają setki świe­tli­stych ni­te­czek.

Te­raz jest już cał­kiem ci­cho. Sły­szę tylko swój od­dech, który osa­dza się krę­gami pary na szy­bie znaj­du­ją­cej się trzy cen­ty­me­try od mo­jej twa­rzy. Czuję, że ciało mi sztyw­nieje. Tom rów­nież zo­stał umiesz­czony w kap­sule na­prze­ciwko mnie. Za­nim zdążę do niego krzyk­nąć, moja świa­do­mość zo­staje we­ssana gdzie in­dziej.

Kro­czę po dłu­gim ko­ry­ta­rzu wzdłuż czar­nych ścian. Nie ma tu żad­nego źró­dła świa­tła, a jed­nak wi­dzę wszystko, tak jakby był dzień. Od­głosy mo­ich kro­ków od­bi­jają się od ścian. To na pewno sen. Pró­buję pod­łą­czyć się do ser­wera, żeby do­wie­dzieć się, który to. Zero. Ab­so­lut­nie nic. Zero po­łą­cze­nia. To dziwne. Idę da­lej. Jak tu się zna­la­złam? Pró­buję so­bie przy­po­mnieć ostat­nie go­dziny. Śnieg. Na pewno był tam śnieg. A przed­tem ja­kieś go­spo­dar­stwo. Przy­po­mi­nam so­bie twarz ko­biety, która tam miesz­kała. Po­tem kon­tury za­czy­nają się za­ma­zy­wać. Staję w miej­scu jak wryta. To nie jest nor­malne. Za­wsze mia­łam świetną pa­mięć. Dla­czego na­gle nie je­stem w sta­nie przy­po­mnieć so­bie, skąd się tu­taj wzię­łam? Od­wra­cam się. Ko­ry­tarz za mną znik­nął. Kom­plet­nie nic już tam nie ma. Tylko ciem­ność, która wy­daje się wszystko za­sy­sać. Ob­ra­cam się na pię­cie. Przede mną wszystko – pod­łoga, ściany – jest na swoim miej­scu. Ro­bię dwa kroki i rzu­cam okiem za sie­bie. Ciem­ność po­chło­nęła już ko­lejny metr, który prze­szłam. Przez chwilę stoję nie­ru­chomo, nie­pewna, co po­win­nam zro­bić: bo co, je­śli będę iść da­lej, a tam na końcu nie bę­dzie ni­czego poza bez­brzeżną ciem­no­ścią? A z dru­giej strony – nie mogę prze­cież tak stać bez końca na brzegu ot­chłani. In­stynkt pod­po­wiada mi, że trzeba iść da­lej. Ru­szam.

Prze­błysk. Świe­tli­sty ślad po po­ci­sku, który leci przez noc. Wspo­mnie­nie jest tak prze­lotne, że aż pod­ska­kuję. Kiedy to było? Czy zda­rzyło się na­prawdę? Jed­nak kiedy chcę wró­cić do tego wspo­mnie­nia, ob­raz mo­men­tal­nie się za­ma­zuje. Nie po­tra­fię już przy­po­mnieć so­bie, co mnie tak po­ru­szyło. Wzru­szam ra­mio­nami i idę da­lej przed sie­bie. To samo zja­wi­sko po­wta­rza się jesz­cze po dro­dze wie­lo­krot­nie. Za każ­dym ra­zem ob­raz nik­nie rów­nie szybko, jak się po­ja­wia. Ściany wo­kół mnie zdają się roz­ja­śniać. Nie wiem już na­wet, jak długo tak idę, kiedy uświa­da­miam so­bie, że są te­raz cał­kiem białe.

A po­tem nie ma już w ogóle ścian. Tylko nie­ska­zi­tel­nie biała prze­strzeń Kon­struk­cji.

Zo­staję wrzu­cona w swoje ciało.

Mam wra­że­nie, jak­bym była otu­lona ze wszyst­kich stron watą. Wszystko wo­kół mnie jest mięk­kie i ak­sa­mitne. Łącz­nie ze mną samą. Moje mię­śnie w ogóle nie re­agują. Po­wieki nie chcą się za­mknąć, a ręce i nogi po­ru­szyć. A jed­nak czuję ma­te­riał swo­jego kom­bi­ne­zonu na skó­rze oraz pu­szy­sty ma­te­rac pod pal­cami. Mu­szę być chora i za­pewne mnie unie­ru­cho­miono. Moje noz­drza wy­chwy­tują wów­czas cha­rak­te­ry­styczny za­pach szpi­tala Sys­temu: nie­okre­śloną mie­szankę le­karstw i se­rum lecz­ni­czego. To do­brze, je­stem w do­brych rę­kach. Na pewno uda im się usta­lić, co mi do­lega.

– Wi­dzia­łeś wy­niki, Dun­ca­nie? – pyta ko­biecy głos nieco da­lej.

– Mhmmm.

– Chyba nie za­mie­rzamy na po­waż­nie zin­te­gro­wać jej z po­wro­tem w ta­kim sta­nie?

– Ow­szem, za­mie­rzamy – od­po­wiada ni­ski głos tro­chę nie­obec­nym to­nem.

– Dun­ca­nie, jej kon­struk­cja mó­zgowa jest zbyt nie­sta­bilna, prze­cież wi­dzia­łeś ślady po uszko­dze­niach! A ta skłon­ność do prze­mocy? U niego to jesz­cze przej­dzie, ale u niej...

– Ta dziew­czyna jest jed­nym z naj­bar­dziej obie­cu­ją­cych przed­sta­wi­cieli swo­jego po­ko­le­nia – wtrąca się męż­czy­zna. – Nie mo­żemy prze­pu­ścić ta­kiej oka­zji.

– A je­śli za­re­aguje prze­sad­nie, Dun­ca­nie? Je­śli coś skie­ruje ją na ob­ra­nie pa­to­lo­gicz­nego mo­delu za­cho­wań i straci nad tym kon­trolę? Jej mózg nie działa pra­wi­dłowo, temu nie mo­żesz za­prze­czyć.

– Su­san, mó­wisz o tym, jakby cho­dziło o coś, na co nie mamy wpływu. Jak gdyby jej kon­struk­cje mó­zgowe za­sty­gły na za­wsze. Do­sko­nale wiesz, że te ślady można wy­ma­zać rap­tem w kilka mie­sięcy. Wy­star­czy do tego spo­kojne i sprzy­ja­jące sku­pie­niu śro­do­wi­sko.

– A to­bie się wy­daje, że tur­nieje dla Kon­struk­to­rów wła­śnie to jej za­pew­nią? Do­sko­nale wiesz, że te zma­ga­nia nie po­zwolą jej na od­po­wied­nią re­ha­bi­li­ta­cję. Moim zda­niem po­win­ni­śmy ją od­izo­lo­wać w si­lo­sie.

Po tym stwier­dze­niu na dłuż­szą chwilę za­pada ci­sza. Nie zro­zu­mia­łam nic a nic z roz­mowy tych dwojga.

– Nie zga­dzam się – roz­lega się znów głos Dun­cana. – Osta­tecz­nie sły­sza­łaś tak samo do­brze jak ja, co mó­wił Ro­mu­ald. Nie każ­dego dnia tra­fia się na Kon­struk­torkę z ta­kim po­ten­cja­łem.

– Tak samo jak nie każ­dego dnia tra­fia się na członka, który jest po­ten­cjal­nie wa­dliwy. Jej ano­ma­lie spra­wiają, że sta­nowi za­gro­że­nie dla sie­bie sa­mej i dla in­nych.

Męż­czy­zna wzdy­cha.

– Po­słu­chaj, Su­san, sprawdźmy naj­pierw, czy nie da­łoby się na­pra­wić jej trans­pon­dera...

Ich kroki się zbli­żają.

– Do­brze, Dun­ca­nie – mówi ko­biecy głos tuż nade mną. Ale uprze­dzam cię, że je­żeli po jej po­now­nej in­te­gra­cji za­uważę, że coś w niej bu­guje, to nie za­mie­rzam ry­zy­ko­wać.

Do­piero te­raz zdaję so­bie sprawę, że cały czas mó­wili o mnie. Nic nie ro­zu­miem. Jak niby mo­głam wy­kształ­cić ja­kieś ano­ma­lie? Co wła­ści­wie mają na my­śli? No i co to jest ten cały „si­los”?

– Wy­bu­dziła się – mówi Su­san. – Po­szło o wiele szyb­ciej, niż prze­wi­dy­wa­łam.

– Nic dziw­nego – od­po­wiada Dun­can. – Po­dej­rze­wam, że jej mózg wręcz rwał się do tego, żeby wresz­cie po­zbyć się tych wspo­mnień. Lani, sły­szysz mnie? Je­śli mnie sły­szysz, wy­ślij tylko wia­do­mość men­talną.

#Lani: Sły­szę was.

– Świet­nie.

#Lani: Dla­czego nie mogę się ru­szyć? Czemu chce­cie mnie umie­ścić w ja­kimś si­lo­sie? Gdzie my w ogóle je­ste­śmy?

– Spo­koj­nie, Lani – na­ka­zuje mi Su­san. – Je­steś w szpi­talu. Mia­łaś drobny wy­pa­dek. Bę­dziemy mu­sieli na­pra­wić twój trans­pon­der.

#Lani: Co się stało z moim trans­pon­de­rem? Dla­czego wy­ka­zuję ja­kieś ano­ma­lie?

– Prze­pro­wadźmy pro­ce­durę jesz­cze raz, Dun­ca­nie. Le­piej wy­ma­zać tę roz­mowę, je­śli chcemy, żeby fak­tycz­nie miała szansę na po­wrót do nor­mal­nego ży­cia.

Na­gle za­sysa mnie stan nie­świa­do­mo­ści.

Kro­czę po dłu­gim ko­ry­ta­rzu wzdłuż czar­nych ścian. Nie ma tu żad­nego źró­dła świa­tła, a jed­nak wi­dzę wszystko, tak jakby był dzień. Od­głosy mo­ich kro­ków od­bi­jają się od ścian. Mam dziwne po­czu­cie, że już tu by­łam. Przez krótką chwilę po­wraca mi wspo­mnie­nie ja­kiejś roz­mowy. Cho­dziło w niej o coś wa­dli­wego. Ale już nie pa­mię­tam co. Wzru­szam ra­mio­nami. Na­gle ściany prze­cho­dzą w biel i zo­staję wrzu­cona w swoje ciało.

Bu­dzę się jakby otu­lona watą. Czuję pod ple­cami miękki ma­te­rac.

– Dzień do­bry, Lani – mówi ser­decz­nie czyjś ko­biecy głos. – Na­zy­wam się Su­san.

Pró­buję się ru­szyć, otwo­rzyć oczy, ale nie je­stem w sta­nie.

– Mia­łaś drobny wy­pa­dek, Lani, je­steś w szpi­talu. Mu­sie­li­śmy cię cał­ko­wi­cie unie­ru­cho­mić. Je­śli bę­dziesz chciała mi coś po­wie­dzieć, zrób to, pro­szę, men­tal­nie.

Wy­pa­dek? O co jej może cho... Na­gle w mo­jej pa­mięci po­ja­wia się ob­raz Jen, która spada do tyłu z urwi­ska.

#Lani: Co się stało? Co z Jen?

– Jen ma się do­brze. Zo­stała prze­nie­siona i jest te­raz człon­ki­nią cen­trum da­nych 010001. Nie­stety ty rów­nież spa­dłaś i twój trans­pon­der do­znał po­waż­nych uszko­dzeń – oznaj­mia ja­kiś mę­ski głos. – Bę­dziemy mu­sieli go na­pra­wić. Ale w tym celu po­trze­bu­jemy, że­byś była przy­tomna pod­czas ope­ra­cji.

#Lani: Do­brze.

– Świet­nie. Mu­szę cię uprze­dzić, że to dość nie­przy­jemna ope­ra­cja... Bę­dziemy mu­sieli wy­ko­nać na­cię­cie, żeby do­stać się bez­po­śred­nio do two­jego trans­pon­dera. Na­stęp­nie wy­mie­nimy w nim wa­dliwy ele­ment. Przez cały czas bę­dziemy mu­sieli z tobą roz­ma­wiać, żeby mieć pew­ność, że ni­czego nie uszka­dzamy.

Męż­czy­zna chwilę się waha.

– W tej chwili je­steś tylko unie­ru­cho­miona, zro­bi­li­śmy ci także znie­czu­le­nie miej­scowe.

#Lani: Czy to bę­dzie bo­leć?

– Może, ale tylko tro­chę – bez­na­mięt­nie od­po­wiada męż­czy­zna. – Poza tym w każ­dej chwili bę­dziesz mo­gła mi po­wie­dzieć, że coś jest nie tak, zgoda?

#Lani: Do­brze.

– Go­towa?

#Lani: Tak, zróbmy to.

Moją twarz owiewa lekki wia­te­rek. Na­bie­ram głę­boko do płuc wio­senne po­wie­trze. Ro­bię kilka kro­ków po po­mo­ście nad je­zio­rem. W prze­źro­czy­stej wo­dzie bu­szują małe ryby, które prze­py­chają się, pod­gry­za­jąc glony po­ra­sta­jące drew­niane fi­lary. Przez chwilę im się przy­glą­dam, kiedy słońce roz­kosz­nie na­grzewa moją skórę.

– Co by nie mó­wić, ład­nie tu jest, no nie? – od­zywa się Tom.

Ki­wam głową. Z drzew, które ro­sną wzdłuż brze­gów, do­ciera do nas świer­got pta­ków. Kładę To­mowi dłoń na ra­mie­niu. Jego sy­gnał jest prze­peł­niony smut­kiem, jak to się czę­sto zda­rza, od kiedy ogło­szono, że Cora nie żyje.

– Jak my­ślisz, ile czasu jesz­cze tu zo­sta­niemy?

Tom wzru­sza ra­mio­nami.

ROZ­DZIAŁ 2

ALEK­SAN­DER

Sie­dzę nie­ru­chomo w ka­bi­nie i spo­glą­dam na ciemne brzegi Wy­spy Banksa. W mroku nocy po­lar­nej, która wła­śnie za­pada, le­dwo można do­strzec za­rys mia­sta. Tylko nitki bia­łego dymu wy­do­by­wa­jące się spod da­chów zdra­dzają jego ist­nie­nie.

Jo stoi za ste­rami. Nad nami lu­dzie krzą­tają się, żeby przy­go­to­wać okręt do przy­bi­cia do brzegu. Ba­wię się ner­wowo bran­so­letą Lani. Po­rów­ny­wacz DNA uru­cha­mia się dys­kret­nie. A po­tem na­tych­miast ga­śnie. Nie pła­kać. Nie dać po so­bie nic po­znać. Od kiedy od­da­li­śmy ich z po­wro­tem Sys­te­mowi, nie po­tra­fię wy­du­sić z sie­bie ani słowa. Nie by­łem też w sta­nie za­snąć. Kiedy tylko za­my­kam oczy, wi­dzę znów jej po­stać uno­szącą się w zie­lo­nym pro­mie­niu. Za­ci­skam palce na bran­so­le­cie tro­chę moc­niej. Tylko per­spek­tywa spo­tka­nia z So­kra­te­sem po­zwala mi się nie za­ła­mać.

– Uprzedź resztę, że do­pły­wamy – rzuca do mnie Jo.

Od­po­wia­dam ski­nie­niem głowy, po czym scho­dzę z mostka ka­pi­tań­skiego. W ko­ry­ta­rzach oświe­tlo­nych je­dy­nie sła­bym nie­bie­skim świa­tłem pa­nuje ci­sza. Pierw­sza ka­bina, do któ­rej za­glą­dam, jest pu­sta. Na­prze­ciwko tra­fiam na Alizę i Doro, które zwra­cają ku mnie po­nure twa­rze.

– Za­raz bę­dziemy.

Już mam za­mknąć z po­wro­tem ich drzwi, ale Aliza mnie za­trzy­muje.

– Aleks, cze­kaj! Wiesz może, kiedy bę­dziemy mieć ja­kieś wie­ści? – pyta wy­raź­nie za­nie­po­ko­jona.

Kręcę głową.

– Ale po­wiesz nam od razu, co nie? – wtrąca Doro nie­mal bła­gal­nym to­nem. – Jak tylko się cze­goś do­wiesz, to dasz nam znać?

– Tak, ja­sne.

Za­my­kam drzwi, żeby nie zdra­dzić, jak bar­dzo ja sam je­stem po­de­ner­wo­wany. Nie pła­kać. Nie dać po so­bie nic po­znać. Nie mogę się te­raz roz­kle­jać, je­śli chcę ją jesz­cze kie­dyś spo­tkać. Mu­szę trzy­mać pion – dla niej – tak samo jak ona zro­biła dla mnie, kiedy zo­sta­łem po­rwany przez Sys­tem.

Otwie­ram po ko­lei po­zo­stałe ka­biny. Wszyst­kie są pu­ste. W me­sie też ni­kogo nie ma. Oce­nia­jąc po har­mi­drze do­cie­ra­ją­cym znad mo­jej głowy, wszy­scy są już na po­kła­dzie. W tych wa­run­kach nie ma sensu wy­cho­dzić i po­ma­gać w cu­mo­wa­niu, na pewno i tak jest ich tam już zbyt wiele, tylko bym prze­szka­dzał. Do­strze­gam na stole dzba­nek z jesz­cze cie­płym zio­ło­wym na­pa­rem. Na­le­wam so­bie fi­li­żankę. W my­ślach wi­dzę Lani, jak sie­dzi tam, na ławce, tuż przed na­szym ata­kiem na Wy­spę Banksa, kiedy my­śle­li­śmy, że to Le­von jest je­dy­nym za­gro­że­niem, z któ­rym bę­dziemy mu­sieli się zmie­rzyć. Sta­rała się wtedy, żeby nasz wzrok nie krzy­żo­wał się na zbyt długo, ale kiedy już do tego do­szło, jej za­nie­po­ko­jone i za­my­ślone oczy roz­pa­lały się na wi­dok mo­ich. Za­ci­skam palce na fi­li­żance. Po­wi­nie­nem był udać się z nią przed Radę i sfor­ma­li­zo­wać nasz zwią­zek. Po­wi­nie­nem był jej obie­cać, że będę ją ko­chał całe ży­cie, za­nim wy­ru­szyła, żeby ura­to­wać nas wszyst­kich... Ale to wszystko działo się za szybko.

– Na­le­jesz nam też?

Pod­no­szę głowę – Aliza i Doro sia­dają na­prze­ciwko mnie przy stole. Po chwili po­pi­jają na­par w mil­cze­niu, nie ma­jąc od­wagi na mnie spoj­rzeć.

– Orien­tu­jesz się może, ile czasu to ma w ogóle za­jąć? – pyta wresz­cie Aliza. – Kiedy da­dzą ja­kiś znak ży­cia?

– Nie mam po­ję­cia. Nikt tego nie wie. Sys­tem może ich spraw­dzać przez kilka dni, ale rów­nie do­brze przez kilka mie­sięcy. So­kra­tes nie zdo­łał tego usta­lić.

Sta­ram się po­zo­stać nie­wzru­szony, kiedy wresz­cie wy­ma­wiam na głos moją naj­więk­szą obawę:

– W naj­gor­szym wy­padku to się może ni­gdy nie wy­da­rzyć. Sys­tem może rów­nie do­brze po­sta­no­wić, że prze­robi ich oboje na ser­wery.

Nie wiem, ja­kim cu­dem udaje mi się opa­no­wać drże­nie głosu. Dziew­czyny spo­glą­dają po so­bie z po­nu­rym wy­ra­zem twa­rzy. Wy­czu­wam w nich nie­po­kój. Po­dob­nie do wszyst­kich in­nych człon­ków pierw­szego od­działu, któ­rzy brali udział w mi­sji, zo­stały po­in­for­mo­wane o jej celu: wie­dzą, że Lani i Tom jako je­dyni mają moż­li­wość do­tar­cia do No­wego Jorku i wy­ne­go­cjo­wa­nia po­koju z De­cy­den­tami Sys­temu. Wie­dzą też, że je­śli zo­staną za­mie­nieni w ser­wery, to stra­cimy nie tylko ich dwoje, ale rów­nież moż­li­wość dal­szego ży­cia na na­szej wy­spie.

Ka­bina prze­chyla się nieco na lewo, a po­tem wraca buj­nię­ciem do nor­mal­nej po­zy­cji. Zmie­ni­li­śmy kurs. Mu­simy być te­raz nie da­lej niż kil­ka­set me­trów od portu.

Kiedy sta­tek wresz­cie się za­trzy­muje, pod­ry­wam się z ławki i pę­dzę na po­kład. Aliza i Doro bie­gną tuż za mną. Gdy scho­dzę na ląd, wita mnie za­pach dymu z ko­mina. Główny plac mia­sta jest opu­sto­szały i po­kryty grubą war­stwą szronu, który po­ły­skuje słabo w świe­tle la­tarni. W oknach głów­nego bu­dynku wi­dać świa­tło. So­kra­tes czeka na nasz ra­port z mi­sji.

Ktoś kła­dzie mi dłoń na ra­mie­niu.

– No, da­lej, idziemy – bur­czy do mnie Jo. – Wszy­scy za mną! – krzy­czy w stronę statku. – Cały od­dział.

Żoł­nie­rze, któ­rzy aku­rat cho­wają trap, pod­no­szą głowy za­sko­czeni. Za­zwy­czaj Jo sa­mo­dziel­nie składa ra­port So­kra­te­sowi, a oni mu­szą zo­stać na po­kła­dzie, do­póki okręt nie trafi do han­garu, a wy­po­sa­że­nie do ma­ga­zynu.

– Do­brze sły­sze­li­ście. Wszy­scy idą do ra­tu­sza, na­tych­miast.

Cały od­dział mo­men­tal­nie rzuca sznury i od­kłada skrzy­nie z za­pa­sami na po­kład, po czym tło­czy się przy tra­pie, żeby ru­szyć śla­dem Jo.

W po­liczki ude­rza mnie gry­zący, lo­do­waty wiatr. Przy­spie­szamy kroku, żeby jak naj­szyb­ciej do­trzeć do ra­tu­sza. Im bli­żej je­stem wiel­kiej bramy wej­ścio­wej, tym bar­dziej ro­śnie we mnie na­dzieja. Być może So­kra­tes uj­rzał już imię Lani na spi­sie miesz­kań­ców jej osady. Na­pie­ramy na dwu­skrzy­dłowe drzwi. W środku wita nas po­dmuch cie­pła. Na końcu dłu­giego bia­łego ko­ry­ta­rza do­strze­gam So­kra­tesa. Nie zdą­ży­łem na­wet za­dać mu pierw­szego py­ta­nia, kiedy kręci głową na „nie”. Nie pła­kać. Nie dać po so­bie nic po­znać. Jo obok mnie gło­śno klnie.

– W sam raz zgod­nie z pla­nem, jak zwy­kle, Jo. – So­kra­tes uśmie­cha się, wy­cho­dząc nam na spo­tka­nie. – Jak po­dróż?

– Do­sko­nale – od­po­wiada sztywno nasz do­wódca.

So­kra­tes kiwa głową, usa­tys­fak­cjo­no­wany. Ta pro­sta od­po­wiedź wy­star­cza mu za po­twier­dze­nie, że cel mi­sji zo­stał zre­ali­zo­wany.

– Przy­go­to­wa­łem coś do je­dze­nia, żeby twoi lu­dzie mo­gli się po­si­lić. Chodź­cie ze mną.

So­kra­tes otwiera nam drzwi do sa­lonu, gdzie wita nas wy­borny za­pach kar­me­li­zo­wa­nej ce­buli i mięsa w so­sie. W środku po­miesz­cze­nia kró­luje bu­fet ki­piący od sma­ko­ły­ków, a na nim – co jest jesz­cze rzad­sze – bu­telki wina, czyli je­den ze skar­bów ra­tu­szo­wej spi­żarni.

– To sym­bo­liczna na­groda za tę mi­sję oraz ko­lejne, które przy­padną wam w udziale – ogła­sza So­kra­tes.

Sły­szę za ple­cami szepty pełne wdzięcz­no­ści. Kilku oso­bom za­czyna bur­czeć w brzu­chu.

– Pro­szę was tylko o jedno, a mia­no­wi­cie że­by­ście nie opusz­czali tego po­miesz­cze­nia pod żad­nym po­zo­rem. Jo, Alek­san­der i ja udamy się te­raz na omó­wie­nie mi­sji. Kiedy skoń­czymy, wró­cimy tu do was i ogło­simy wam coś waż­nego. Czy to ja­sne?

Ura­do­wane miny Od­zy­ski­wa­czy ro­bią się na­gle po­ważne i wszy­scy przy­ta­kują w mil­cze­niu.

– Świet­nie. W ta­kim ra­zie ży­czę smacz­nego. Na­bie­raj­cie sił, bo bę­dzie­cie ich po­trze­bo­wać.

Żoł­nie­rze w ci­szy ru­szają do bu­fetu. Aliza i Doro rzu­cają mi ostat­nie, py­ta­jące spoj­rze­nie, po czym So­kra­tes za­myka drzwi.

Idziemy za nim na pierw­sze pię­tro.

– Nad­zo­ro­wa­łem re­je­stry osad Lani i Toma cały czas, aż do wa­szego po­wrotu – mówi So­kra­tes. – Ich imiona na­dal się nie po­ja­wiły. Na ra­zie nie zo­stali re­ak­ty­wo­wani. Na­to­miast...

So­kra­tes do­tyka pal­cem po­wierzchni kon­soli, żeby wy­świe­tlić mapę kon­ty­nentu.

– Po­dusz­ko­wiec, który ich za­brał – kon­ty­nu­uje – na pewno do­star­czył oboje do ośrodka dla bun­tow­ni­ków. Tego sa­mego, gdzie prze­trzy­my­wano cie­bie, Alek­san­drze.

Na ma­pie wi­dać mi­go­cący zie­lony punkt w re­gio­nie Wiel­kich Je­zior, nie­da­leko Chi­cago – mia­sta za­mie­nio­nego w jedno wiel­kie mau­zo­leum pod otwar­tym nie­bem.

– Te­raz mo­żemy tylko cze­kać i być do­brej my­śli. – So­kra­tes po­syła mi smutny uśmiech, po czym mówi da­lej: – Jo, jak prze­bie­gła mi­sja? Czy za­uwa­ży­łeś coś nie­ty­po­wego?

Nie słu­cham od­po­wie­dzi. Przy­po­mina mi się kilka nie­licz­nych ob­ra­zów z ośrodka dla bun­tow­ni­ków, które po­zo­stały mi w pa­mięci. Si­los roz­świe­tlony fio­le­tową po­światą, ty­siące ciał dry­fu­ją­cych w ko­mo­rach. Wielka biała sala, a w niej dzie­siątki dzieci na łóż­kach – z mó­zgami czysz­czo­nymi ze wszyst­kich wspo­mnień. Wy­obra­żam so­bie Lani w środku tego wszyst­kiego, z ty­sią­cami ka­bel­ków pod­łą­czo­nymi do głowy. Jej piękną twarz uwię­zioną pod ma­ską. A po­tem jesz­cze jej oczy za­mknięte na za­wsze w fio­le­to­wym pły­nie. Nie pła­kać. Nie dać po so­bie nic po­znać.

– ...poza tym, że przez bar­dzo krótki czas po­dusz­ko­wiec po­zo­sta­wał bez re­ak­cji, nie ma nic wię­cej do za­sy­gna­li­zo­wa­nia. Po­wrót prze­bie­gał bez żad­nych istot­nych zda­rzeń. W su­mie to była nie­malże ru­ty­nowa mi­sja – koń­czy Jo.

– Do­brze, to bar­dzo do­brze – mówi So­kra­tes. – Coś jesz­cze?

– Nie.

– Świet­nie. W ta­kim ra­zie te­raz ja opo­wiem, co działo się tu pod wa­szą nie­obec­ność. Po pierw­sze, Da­vid i od­dział trzeci wró­cili z Wy­spy Wik­to­rii. Zba­dali główną cy­ta­delę, za­pu­ścili się do dwóch, trzech in­nych wio­sek w głąb lądu, zaj­rzeli do ko­palni mie­dzi i do ka­mie­nio­łomu, ale ni­kogo tam nie zna­leźli. Można za­kła­dać, że wy­spa zo­stała cał­ko­wi­cie wy­czysz­czona z miesz­kań­ców przez Sys­tem.

Jego oświad­cze­nie wy­wo­łuje doj­mu­jącą ci­szę. Na­stęp­nie w oczach Jo po­ja­wia się do­brze mi znany błysk kal­ku­la­cji.

– Czy nasi za­brali wszystko, co się dało? – pyta bez ce­re­gieli.

Cały on. Sys­tem wy­eli­mi­no­wał miesz­kań­ców wy­spy, a on my­śli tylko o czę­ściach za­mien­nych, które mógłby prze­jąć na nasz uży­tek.

– Oczy­wi­ście, Jo – od­po­wiada So­kra­tes. – Broń elek­tro­niczna znaj­duje się już w ma­ga­zy­nach Od­zy­ski­wa­czy. A Zy i jego flota do­stali po­le­ce­nie, żeby za­brać stam­tąd jak naj­wię­cej za­pa­sów żyw­no­ści, za­nim na­dej­dzie ni­żowy front spo­dzie­wany tam pod ko­niec ty­go­dnia.

Jo od­po­wiada po­mru­kiem peł­nym sa­tys­fak­cji.

– Po dru­gie – kon­ty­nu­uje So­kra­tes – wresz­cie udało nam się wy­da­lić z grona Od­zy­ski­wa­czy wszyst­kich re­kru­tów przy­ję­tych przez Le­vona. Na wy­spie na­dal wrze, ale przy­naj­mniej nie mamy już tych lu­dzi w na­szych sze­re­gach, a przede wszyst­kim w po­bliżu na­szego ar­se­nału. Je­śli na­to­miast cho­dzi o naj­bar­dziej eks­tre­mi­stycz­nych osob­ni­ków, to... skoń­czyli tak jak Lin, Ja­mes, Will, Au­gu­stin i reszta spi­skow­ców.

Nie po­tra­fię po­wstrzy­mać wzdry­gnię­cia. Mo­gli­śmy wtrą­cić tych zdraj­ców do wię­zie­nia na kilka lat, wy­gnać ich na ja­kąś inną wy­spę, ale przy­wódcy ce­chów nie chcieli ry­zy­ko­wać, że ruch Le­vona prze­trwa – nie po tym, jak z dnia na dzień zo­stali spro­wa­dzeni do zwy­kłych po­słu­ga­czy pod­le­głych wszel­kim jego ka­pry­som. Dla­tego wszy­scy li­de­rzy buntu zo­stali roz­strze­lani po szyb­kim pro­ce­sie.

– Jesz­cze jedna ważna rzecz: lu­dzie z Wy­spy Wik­to­rii, któ­rych za­bra­li­śmy ze sobą. Wszy­scy po­pro­sili, żeby móc tam wró­cić. Jak można się było spo­dzie­wać, cho­dziło im o moż­li­wość dal­szego prak­ty­ko­wa­nia ich kultu w świą­tyni czy coś w tym ro­dzaju. Tak czy ina­czej, nie mo­gli­śmy im ufać... Co do­pro­wa­dza mnie do punktu nu­mer trzy.

So­kra­tes kła­dzie przed­ra­miona na stole i spo­gląda na prze­mian to na mnie, to na Jo.

– Roz­ma­wia­łem z człon­kami Rady o ataku na Wik­to­rię i o tym, co może on ozna­czać dla na­szego re­gionu. Zgod­nie z na­szymi usta­le­niami nie po­wie­dzia­łem im, co czeka na­szą wy­spę. Nie wspo­mnia­łem też, że ode­sła­li­śmy Lani i Toma do Sys­temu. Wszy­scy my­ślą, że tych dwoje jest w Al­fie 101.

Po­ta­kuję, to samo robi Jo. Od po­czątku wy­da­wało nam się oczy­wi­ste, że nikt na wy­spie nie może się do­wie­dzieć o za­pla­no­wa­nych przez Sys­tem ata­kach, na­wet człon­ko­wie Rady. Je­żeli roz­nio­słaby się plotka, że Wy­spie Banksa grozi wy­czysz­cze­nie, za­pa­no­wa­łaby taka pa­nika, że nie by­li­by­śmy w sta­nie ni­kogo prze­nieść do bazy.

– Prze­ko­na­łem ich, żeby roz­po­cząć ewa­ku­ację wy­spy do Alfy 101, za­czy­na­jąc od wy­sła­nia tam ta­kiej liczby osób, która wy­star­czy do utwo­rze­nia no­wej, nie­za­leż­nej i zdol­nej do dzia­ła­nia bazy.

– No i świet­nie – war­czy Jo. – Bo nie chciał­bym być zmu­szony do prze­ko­ny­wa­nia ich me­to­dami w stylu Le­vona.

Po mi­nie, jaką przy­biera, wnio­skuję, że ab­so­lut­nie byłby do tego zdolny.

– To fakt, Jo – kon­ty­nu­uje So­kra­tes. – Do­brze się stało. Spę­dzi­łem je­den czy dwa dni na ob­li­cze­niach. Mamy tylko trzy po­dusz­kowce, które mogą kur­so­wać do bazy, łącz­nie z tym, któ­rym przy­le­cie­li­ście tu ra­zem z Lani po wa­szej wy­pra­wie do Chi­cago i który na­dal jest prze­cho­wy­wany poza mia­stem. Każdy z nich może za jed­nym ra­zem wziąć na po­kład dwa­dzie­ścia osób z lek­kim ba­ga­żem. Trzeba też bę­dzie prze­trans­por­to­wać wszyst­kie za­pasy Od­zy­ski­wa­czy lub cho­ciażby ich część, a także żyw­ność, czyli za­war­tość pię­ciu ma­ga­zy­nów. Wy­cho­dząc z za­ło­że­nia, że wszyst­kie ma­szyny będą stale w po­wie­trzu, od kiedy tylko po­goda na to po­zwoli, bę­dziemy mo­gli wy­do­stać stąd przed ata­kiem mak­sy­mal­nie dwa ty­siące lu­dzi.

– Tak mało?

– Może i na­wet za dużo, Alek­sie. Dwa ty­siące osób, które zni­kają z po­pu­la­cji pra­wie pięt­na­stu ty­sięcy miesz­kań­ców... Coś ta­kiego nie umknie uwa­dze reszty.

– Ro­zu­miem.

– Tak czy ina­czej, trzeba pod­jąć to ry­zyko. Za­czę­li­śmy od utwo­rze­nia li­sty osób, które na­leży prze­nieść w pierw­szej ko­lej­no­ści, bo będą nam naj­bar­dziej po­trzebne przy bu­do­wa­niu no­wej spo­łecz­no­ści w Al­fie 101. Le­ka­rze, in­ży­nie­ro­wie, tech­nicy, rol­nicy... Wszy­scy zo­staną wkrótce uprze­dzeni, że wy­bra­li­śmy ich do sko­lo­ni­zo­wa­nia no­wej bazy. Na­stęp­nie będą ko­lejno wzy­wani do szpi­tala na obo­wiąz­kowe ba­da­nia, po czym bę­dziemy ich ewa­ku­ować po­dusz­kow­cem pro­sto z ko­szar. Ma­szyny będą star­to­wać i lą­do­wać w try­bie przy­spie­szo­nym.

– Je­żeli cię do­brze ro­zu­miem – wtrąca Jo – to wdra­żamy plan, o któ­rym roz­ma­wia­li­śmy przed tą mi­sją. Czyli za­raz po na­szym spo­tka­niu znowu wy­ru­szam ze swoim od­dzia­łem, tym ra­zem przy­go­to­wać bazę na przy­ję­cie wszyst­kich, i wy­sy­łam do was po­dusz­kowce pi­lo­to­wane przez ro­boty, żeby za­cząć ewa­ku­ację. Oraz jesz­cze jed­nego an­dro­ida do pi­lo­to­wa­nia tego po­dusz­kowca, który już tu jest.

– Wszystko się zga­dza, Jo – mówi So­kra­tes. – Po­zo­sta­jesz rów­nież sze­fem Od­zy­ski­wa­czy i przy­wódcą no­wego od­działu pierw­szego. Je­śli cho­dzi o drugi i trzeci od­dział, to bę­dzie nimi te­raz do­wo­dził Alek­san­der, zgod­nie z pla­nem.

Przez chwilę pa­trzę na So­kra­tesa z nie­do­wie­rza­niem. O tym aku­rat nikt mi nie wspo­mi­nał.

– Za­raz, prze­cież to ja­kieś sza­leń­stwo! – pro­te­stuję. – Nie mogę ob­jąć do­wo­dze­nia taką masą lu­dzi! A co z na­słu­chi­wa­niem Sys­temu? Prze­cież mu­simy wy­do­być re­je­stry miesz­kań­ców osad, do któ­rych mo­gli tra­fić Lani i Tom, trasy prze­lotu po­dusz­kow­ców...

– Od te­raz ja będę się tym zaj­mo­wał – prze­rywa mi So­kra­tes. – Waż­niej­sze jest, że­byś przy­go­to­wał się ra­zem z Od­zy­ski­wa­czami do ataku na Nowy Jork. Je­steś tu je­dyną osobą, któ­rej mogę po­ka­zać mia­sto w for­mie snu na ja­wie, dzięki czemu bę­dziesz mógł po­tem pro­wa­dzić lu­dzi pod­czas ataku.

– Chcesz mi po­ka­zać Nowy Jork? Prze­cież za­wsze mó­wi­łeś, że to nie...

– Wiem – wzdy­cha So­kra­tes. – Ale po­ja­wiły się nowe oko­licz­no­ści...

– Poza tym uzna­li­śmy, że je­steś naj­lep­szym kan­dy­da­tem do tego za­da­nia – wtrąca na­gle Jo bar­dzo po­waż­nym gło­sem. – Masz od­po­wied­nie do­świad­cze­nie i je­steś jedną z nie­wielu osób, któ­rym mogę za­ufać. A ja jed­nego je­stem pe­wien: w na­szych sze­re­gach na­dal nie bra­kuje zwo­len­ni­ków idei gło­szo­nych przez Le­vona. Nie mo­żemy so­bie po­zwo­lić na to, żeby cho­ciaż jedna z nich po­le­ciała z nami do No­wego Jorku, a już tym bar­dziej żeby przez przy­pa­dek ktoś taki zo­stał wy­zna­czony na do­wódcę od­działu. Nie po­peł­nię tego sa­mego błędu co Ru­dolf. Kilka go­dzin po tym, jak mia­no­wał na tę po­zy­cję Lin, ka­zała go po­wie­sić.

Na­sze spoj­rze­nia się krzy­żują i mo­men­tal­nie do­ciera do mnie, czego ocze­kuje Jo.

– Czyli mam prze­jąć do­wo­dze­nie nad tymi dwoma od­dzia­łami i na­mie­rzyć w nich wszyst­kich, któ­rzy mo­gliby na­dal być wierni ideom Le­vona, za­nim wy­ru­szymy do No­wego Jorku, czy tak?

– Do­kład­nie tak, Alek­sie – po­twier­dza So­kra­tes. – Je­żeli są jesz­cze ta­kie osob­niki, mu­simy je usu­nąć z na­szych sze­re­gów. To bar­dzo ważne. Ina­czej nasz atak na Nowy Jork może za­mie­nić się w krwawą jatkę, a wtedy za­prze­pa­ścimy wszel­kie szanse na wy­ne­go­cjo­wa­nie po­koju.

– A co z pierw­szym od­dzia­łem? – py­tam. – Czy tych lu­dzi je­ste­śmy pewni? Skoro wśród Od­zy­ski­wa­czy na­dal znaj­dują się fa­na­tycy Le­vona, to być może do­tarli i tam...

– Masz ra­cję, Alek­sie – od­po­wiada mi Jo. – Tak do końca nie ufam ni­komu poza tobą i może tymi, któ­rzy po­mo­gli nam wy­do­stać cie­bie i Lani z aresztu. W moim od­dziale to ozna­cza tylko dwóch go­ści: Qu­en­tina i Pe­tera. Z ko­lei w dru­gim i trze­cim od­dziale nie ufam w ogóle ni­komu. To, że nie brali udziału w za­ma­chu stanu, wcale nie ozna­cza, że się z niego nie cie­szyli.

So­kra­tes kiwa głową z miną wy­ra­ża­jącą zro­zu­mie­nie.

– Nie­ła­two bę­dzie ich wy­wa­bić z lasu – wzdy­cham. – Kiedy do­kład­nie mam ob­jąć do­wo­dze­nie?

– Ju­tro rano – od­po­wiada So­kra­tes. – Ogło­szę tę de­cy­zję Ra­dzie z sa­mego rana, jesz­cze przed tre­nin­giem. Na­stęp­nie po­in­for­mu­jesz żoł­nie­rzy, że Jo i jego lu­dzie po­le­cieli szy­ko­wać bazę i że wkrótce wszy­scy Od­zy­ski­wa­cze zo­staną tam prze­nie­sieni. Nikt nie może się na­to­miast do­wie­dzieć, że Sys­tem za­pla­no­wał już wy­czysz­cze­nie na­szej wy­spy. Ty, Alek­sie, po­wiesz swoim lu­dziom tylko o Al­fie 101 i to do­piero wtedy, kiedy bę­dziemy mieć pew­ność, że wszy­scy sym­pa­tycy Le­vona zo­stali wy­da­leni.

– Ja­sna sprawa.

Tak samo ja­sna jak przy­czyna, dla któ­rej pierw­szy od­dział zo­stał od­izo­lo­wany w ma­ga­zy­nie i po­pija te­raz wino: So­kra­tes i Jo nie chcieli ry­zy­ko­wać, że któ­ryś z Od­zy­ski­wa­czy uprze­dzi zna­jo­mego czy członka ro­dziny o czy­stce, która grozi Wy­spie Banksa. Gdyby ta wia­do­mość się roz­prze­strze­niła, wów­czas sy­tu­acja – która po za­ma­chu stanu Le­vona i tak była już nie­sta­bilna – mo­głaby się stać wy­bu­chowa. Po­mi­ja­jąc kwe­stię pa­niki, jaką wy­wo­ła­łoby to wśród lud­no­ści, da­li­by­śmy wszyst­kim zwo­len­ni­kom Le­vona piękną oka­zję, żeby znów pod­nie­śli głowy. Te­raz, kiedy już wie­dzą o ba­zie Alfa, ozna­cza­łoby to ry­zyko, że za­ata­kują Sys­tem, ko­rzy­sta­jąc z wy­po­sa­że­nia bazy, a wtedy nie tylko na­sze szanse wy­ne­go­cjo­wa­nia po­koju stop­nia­łyby jak śnieg w słońcu, ale w do­datku nie mie­li­by­śmy gdzie się schro­nić przed ata­kami. Wy­star­czy je­den prze­ciek i mo­żemy za­po­mnieć o ja­kiej­kol­wiek na­dziei na prze­ży­cie.

– Do­brze, my­ślę, że omó­wi­li­śmy już wszystko – pod­su­mo­wuje So­kra­tes. – Jo, wróć te­raz do swo­ich lu­dzi i wy­ja­śnij im, że wy­ru­szają na ko­lejną mi­sję.

Jo rzuca okiem na ze­ga­rek, na który So­kra­tes sko­pio­wał przed chwilą wszyst­kie nie­zbędne dane, po czym ener­gicz­nie wstaje.

– Po­wo­dze­nia, So­kra­te­sie. Aleks, wi­dzimy się za kilka dni.

Jo wy­cho­dzi z po­miesz­cze­nia sprę­ży­stym kro­kiem. Gdy tylko zo­sta­jemy sami, So­kra­tes po­chyla się i chwyta mnie za ra­mię.

– Jak się czu­jesz, mój chłop­cze? Trzy­masz się ja­koś?

W ob­li­czu jego nie­po­koju mam wra­że­nie, że pęka ja­kaś tama, że cały smu­tek, który du­si­łem w so­bie pod­czas po­dróży, te­raz wy­lewa się ze mnie w nie­kon­tro­lo­wany spo­sób. Kręcę głową. Na kon­soli roz­bry­zguje się łza.

– Chodź tu do mnie – szep­cze So­kra­tes, po czym przy­ciąga mnie do sie­bie i ko­ły­sze, zu­peł­nie jak wtedy, kiedy by­łem mały. – Przy­kro mi, Alek­sie. Na­prawdę, tak mi przy­kro.

Sta­ram się wziąć w garść, za­pa­no­wać nad sobą, ale nie je­stem w sta­nie. Łzy leją się i nie po­tra­fię zro­bić nic, żeby je po­wstrzy­mać.

– Bę­dzie do­brze – mówi wresz­cie So­kra­tes. – Je­stem pe­wien, że z Lani wszystko w po­rządku. Na pewno stawi się na spo­tka­nie, kiedy przyj­dzie czas. Od­zy­skasz ją.

Od­su­wam się wresz­cie od niego. Wy­cie­ram po­liczki wierz­chem rę­kawa.

– Dzię­kuję. Prze­pra­szam, nie po­wi­nie­nem był tak się roz­czu­lać.

– To nic ta­kiego, mój chłop­cze. Wszy­scy po­trze­bu­jemy cza­sem wy­rzu­cić z sie­bie emo­cje.

So­kra­tes po­kle­puje mnie de­li­kat­nie po ple­cach.

– Będę czu­wał przy kap­su­łach. Dzięki temu ty mo­żesz te­raz tro­chę od­po­cząć.

Zry­wam się z krze­sła.

– Nie, ja też chcę tam iść. Je­żeli ją re­ak­ty­wo­wali...

– Je­żeli ją re­ak­ty­wo­wali, to nic nie zmie­nia, czy to ja będę w kap­sule, czy ty. Po­wie­dzia­łem ci już, że się tym zajmę, Alek­sie. Ty mu­sisz się te­raz sku­pić na swo­jej no­wej mi­sji. Poza tym tur­niej wy­maga bar­dzo du­żego sku­pie­nia. Nie je­steś w od­po­wied­nim sta­nie.

Przy­znaję, że ten ostatni ar­gu­ment mnie po­ko­nał. Zga­dzam się wbrew so­bie.

So­kra­tes wstaje, chwyta mnie za ra­miona i ca­łuje w czoło.

– Bę­dzie do­brze, Alek­sie. Zro­bię wszystko, żeby się tak stało.

Pa­trzę na jego wą­tłą syl­wetkę, gdy wy­cho­dzi z po­miesz­cze­nia, i przez chwilę tkwię nie­ru­chomo przy kon­soli. Te­raz, kiedy zo­sta­łem sam, do­pa­dają mnie wspo­mnie­nia. Lani sie­dząca przy tym sa­mym stole i pro­po­nu­jąca, że wróci do Sys­temu, żeby nas wszyst­kich oca­lić. De­ter­mi­na­cja i strach w jej spoj­rze­niu. A do tego smu­tek. Jej piękne brą­zowe oczy, które szu­kały mo­ich. Ta krótka chwila, kiedy zda­łem so­bie sprawę, że stracę ko­goś, kogo ko­cham naj­bar­dziej na świe­cie. Ob­raz znika. Nie wiem, co ro­bić. Wró­cić do po­koju? Śle­dzić na mo­ni­to­rze, jak So­kra­tes wy­syła dane? Nic, co zro­bię, jej nie przy­wróci. Od te­raz wszystko bę­dzie już tylko dłu­gim ocze­ki­wa­niem w na­dziei, że znów ją zo­ba­czę w po­ra­nek 1 maja przed wej­ściem do tu­neli No­wego Jorku.

Otu­ma­niony wy­cho­dzę z po­miesz­cze­nia. Na ko­ry­ta­rzu do­pada mnie na chwilę wspo­mnie­nie po­ca­łunku: jej usta na mo­ich i jej ciało ści­śle przy­le­ga­jące do mo­jego. Wbie­gam na schody. Lani po­ko­nu­jąca ko­lejne stop­nie i strze­la­jąca do na­past­ni­ków. Lani w progu, chowa twarz w za­głę­bie­nie mo­jego ra­mie­nia. Wy­pa­dam przed bu­dy­nek i staję za­sa­pany na scho­dach pro­wa­dzą­cych do ra­tu­sza, na­prze­ciwko opu­sto­sza­łego i ską­pa­nego w mroku głów­nego placu. Lani wśród spa­ni­ko­wa­nego tłumu, sama prze­ciwko czło­wie­kowi, który pró­bo­wał ją za­bić. Zbie­gam ze scho­dów. Moje spoj­rze­nie spo­czywa przez dłuż­szy mo­ment na twar­dym i zim­nym pod­łożu. Nad mia­sto nad­ciąga za­wie­ru­cha, która smaga mnie lo­do­wa­tym po­dmu­chem. Orien­tuję się, że po po­licz­kach na­dal płyną mi łzy. Wy­cie­ram je po­spiesz­nie. Przez krótką chwilę w po­ły­sku­ją­cej od szronu ziemi od­bija się ja­kieś zie­lone świa­tło. Jego cienka wstęga po­dry­guje nade mną mię­dzy chmu­rami. Zo­rza po­larna. Sen, który skon­stru­owa­łem dla nas dwojga. Przy­po­mina mi się na­sze ob­co­wa­nie, ta pew­ność, że ni­gdy nie od­czu­wa­łem do ko­go­kol­wiek cze­goś rów­nie moc­nego. Znów wi­dzę jej twarz, kiedy po raz pierw­szy udało jej się na­zwać uczu­cia wła­snymi sło­wami. Nasz po­ca­łu­nek. Przez dłuż­szą chwilę tkwię tak – za­gu­biony z nią w nocy – i wpa­truję się w po­larną łunę, słu­cham śpiewu oli­no­wa­nia na masz­tach, wdy­cham za­pach mo­rza, które chlu­po­cze o na­brzeże.

Od­głos mo­ich kro­ków na me­ta­lo­wych po­de­stach re­zo­nuje me­ta­licz­nie. Fio­le­towa po­świata oświe­tla pro­fil Alizy.

– Szybko, mu­simy się stąd wy­do­stać – szep­cze.

Aliza obej­muje mnie pod pa­chami i po­maga iść. Moje nogi są ta­kie słabe.

– Gdzie jest Lani?

Brak od­po­wie­dzi.

– Alizo, gdzie jest Lani?

Aliza po­ka­zuje pal­cem na jedną ze ścian. Ciało Lani dry­fuje w kap­sule, jej twarz jest za­sło­nięta czarną ma­ską.

Zry­wam się z łóżka na­tych­miast obu­dzony. Moja dłoń od­ru­chowo za­ci­ska się na bran­so­le­cie Lani. Pro­gram do roz­po­zna­wa­nia DNA po raz ko­lejny wy­syła roz­pacz­liwy sy­gnał. Pra­wie w ogóle nie spa­łem. Długo my­śla­łem o Lani, le­żąc nie­ru­chomo w chło­dzie, na placu, a po­tem wpa­tru­jąc się w su­fit nad moim łóż­kiem. Mój bu­dzik wska­zuje czwartą nad ra­nem. Jesz­cze wcze­śnie. Za wcze­śnie, żeby iść do ko­szar i prze­jąć do­wo­dze­nie nad tym, co zo­stało z Od­zy­ski­wa­czy. To kom­plet­nie nie­re­alne, prze­cież ja ni­gdy nie do­wo­dzi­łem ludźmi, na­wet ni­gdy nie chcia­łem tego ro­bić, a tym­cza­sem mam sta­nąć na czele pięć­dzie­się­ciorga z nich, żeby przy­go­to­wać atak na mia­sto – i to nie byle ja­kie, bo Nowy Jork, new­ral­giczny ośro­dek Sys­temu... Wstaję, za­kła­dam mun­dur i idę pro­sto do sali z kap­su­łami. So­kra­tes na­dal leży w ka­bi­nie ze spo­kojną miną, po­grą­żony w sztucz­nym śnie. Zer­kam na mo­ni­tor i li­stę imion, które po­ka­zują się pod nu­me­rami osad. Imię Lani na­dal się nie po­ja­wia. Toma też nie. Od­ga­niam myśl, że dry­fują te­raz w si­lo­sie. Na ekra­nie obok So­kra­tes mie­rzy się w po­je­dynku z ja­kąś dziew­czynką, która zro­biła dla niego sen pod­wodny. Bar­dzo so­lidna praca jak na taki wiek. Może pew­nego dnia zo­sta­nie Kon­struk­torką, tak jak musi nią zo­stać Lani.

Z po­czu­ciem żalu od­ry­wam się od kon­soli i wy­cho­dzę na ko­ry­tarz. Jak co rano scho­dzę na par­ter i wkra­czam do ogrom­nej kuchni, żeby przy­go­to­wać zio­łowy na­par i prze­gryźć ka­wa­łek chleba. To duże po­miesz­cze­nie z me­blami ze szli­fo­wa­nego me­talu po­grą­żone jest w ciem­no­ści. Nie zno­szę go. Za­wsze dziw­nie na mnie działa, od kiedy zo­ba­czy­łem je we śnie na tur­nieju. Pe­wien chło­piec wy­my­ślił, że sprawi, że­bym uwie­rzył, że na­prawdę obu­dzi­łem się w osa­dzie i że mu­szę dla wszyst­kich go­to­wać. Od tej pory nie umiem prze­by­wać w tym po­miesz­cze­niu dłu­żej niż kilka mi­nut: boję się, że naj­dzie mnie uczu­cie, że na­dal je­stem za­blo­ko­wany w tym śnie... Szybko przy­go­to­wuję na­par i po­spiesz­nie wy­cho­dzę.

Sia­dam ze śnia­da­niem przed ekra­nami w sali z kap­su­łami. So­kra­tes mie­rzy się te­raz z ja­kimś na­sto­lat­kiem, który po­sta­no­wił, że za­fun­duje mu prze­chadzkę po le­sie. Moją uwagę mo­no­po­li­zuje jed­nak mo­ni­tor obok, bo to na nim wy­świe­tla się li­sta miesz­kań­ców osady 202138. Jedną fi­li­żankę na­paru póź­niej ekran na­dal jest przy­gnę­bia­jąco ten sam. Zbie­ram się, żeby wstać i ru­szyć do ko­szar, kiedy na­gle roz­lega się alarm.

ROZ­DZIAŁ 3

ALEK­SAN­DER

Re­aguję bły­ska­wicz­nie. Wy­pa­dam na ulicę. Na dwo­rze jest ciemno, mrok roz­świe­tlają tylko świa­tła ko­szar. Wyje sy­rena. Pod­bie­gam do drzwi ra­tu­sza, a wtedy na da­chach do­okoła placu za­pa­lają się re­flek­tory. Od razu po wej­ściu do bu­dynku po­rywa mnie fala męż­czyzn i ko­biet, któ­rzy prze­py­chają się do ja­dalni. Sporo z nich jest ubra­nych, ale kil­koro alarm mu­siał za­stać w łóżku, bio­rąc pod uwagę za­ło­żone po­spiesz­nie mun­dury. W wiel­kiej sali Da­vid stoi na miej­scu Jo na po­de­ście w głębi po­miesz­cze­nia. Po eg­ze­ku­cji Willa i Au­gu­stina to wła­śnie on peł­nił funk­cję tym­cza­so­wego do­wódcy dru­giego i trze­ciego od­działu.

– Kod cztery – krzy­czy. – Kod cztery! Zbliża się po­je­dyn­czy po­dusz­ko­wiec.

To dziwne. Nie ro­zu­miem, po co Sys­tem miałby wy­sy­łać na nas je­den po­dusz­ko­wiec po tych kilku zma­so­wa­nych ata­kach, do któ­rych do­szło w ostat­nich mie­sią­cach. Szcze­gól­nie te­raz, kiedy już za­pla­no­wał, że od­móż­dży nas wszyst­kich naj­póź­niej przed na­dej­ściem lata.

Za­trzy­muję się na chwilę wśród żoł­nie­rzy, żeby za­sta­no­wić się nad tym, co wła­ści­wie po­wi­nie­nem zro­bić: do­łą­czyć do Da­vida czy stać tu z po­zo­sta­łymi jak zwy­kły Od­zy­ski­wacz. Nie zo­sta­łem jesz­cze ofi­cjal­nie mia­no­wany do­wódcą od­dzia­łów, więc póki co le­piej się nie wy­chy­lać. Żoł­nie­rze otwo­rzyli schowki w ścia­nach i za­częli roz­da­wać do­dat­kową broń. Do­łą­czam do nich. Nikt nie mówi ani słowa. Sy­rena wyje nam nad gło­wami. Wy­cią­gam ka­ra­biny je­den po dru­gim, aż wresz­cie do­strze­gam ka­wa­łek ciem­nego ma­te­riału, któ­rego nie po­winno tam być. Pod­no­szę go, od­sła­nia­jąc po­ły­sku­jące sre­brzy­ście ele­menty. Broń z bazy Alfa 101. Mio­ta­cze obez­wład­nia­jące. Ktoś tu scho­wał cztery sztuki... Tylko po co? Prze­cież wszyst­kie po­winny być umiesz­czone na za­bez­pie­czo­nym sto­jaku. Chwy­tam je­den z mio­ta­czy, a wtedy na­gle ktoś po­py­cha mnie i upa­dam. Dwóch męż­czyzn chwyta po mio­ta­czu i wy­biega po­spiesz­nie przez drzwi, ko­rzy­sta­jąc z wszech­obec­nego za­mie­sza­nia. Moje spoj­rze­nie prze­cina się przez chwilę ze spoj­rze­niem Da­vida, który na­dal stoi na pod­wyż­sze­niu.

– Niech to szlag... – war­czy, kiedy wstaję i rzu­cam się w po­ścig.

Dwaj męż­czyźni ucie­kają ko­ry­ta­rzem. Lecę za nimi. Ich syl­wetki zni­kają na scho­dach. Wspi­nam się jak naj­szyb­ciej po ko­lej­nych stop­niach. Oni kie­rują się na dach, pew­nie za­mie­rzają strze­lać do po­dusz­kowca tą nową bro­nią... Je­żeli im się to uda, to Sys­tem do­wie się, że mamy mio­ta­cze z Alfy 101, a wtedy może wpaść na to, żeby zaj­rzeć w oko­lice bazy! Sły­szę za sobą sa­pa­nie Da­vida i kilku in­nych Od­zy­ski­wa­czy, któ­rzy zro­zu­mieli, jak ważne jest po­wstrzy­ma­nie tych dwóch na­rwań­ców.

Kiedy wpa­dam na dach, noc roz­świe­tla nie­na­tu­ralna fio­le­towa po­świata. Po­dusz­kowca ni­g­dzie nie wi­dać, cho­ciaż jego pro­mie­nie omia­tają po­wierzch­nię bu­dyn­ków obok ko­szar... Musi le­cieć nad ulicą, po­ni­żej nas. Z mio­ta­czem w ręku szu­kam wzro­kiem tych dwóch lu­dzi. Roz­lega się wy­strzał, a wtedy na chwilę ośle­pia mnie nie­bie­ski roz­błysk. Cho­lera! Te­raz ich wi­dzę, stoją w rogu. Na­tych­miast pod­no­szę broń i strze­lam. Łuk świetlny tra­fia pro­sto w nich.

Pod­bie­gam do kra­wę­dzi da­chu, nie zwra­ca­jąc uwagi na wi­jące się obok ciała. Po czym za­sty­gam osłu­piały. Ma­szyna uno­sząca się nad ulicą w ogóle nie przy­po­mina nor­mal­nych po­dusz­kow­ców. Jest biała, mała i smu­kła, a na czubku ma kok­pit, w prze­ci­wień­stwie do zwy­czaj­nych po­dusz­kow­ców, które są ślepe. To je­den z po­dusz­kow­ców Kon­struk­to­rów, o któ­rych opo­wia­dał mi So­kra­tes... Cho­lera, to zna­czy, że w środku mu­szą być ja­cyś człon­ko­wie! Za­nim zdążę wy­ko­nać naj­mniej­szy ruch, do­strze­gam strużkę czar­nego dymu, która wy­do­bywa się z cze­goś na kształt wy­sta­ją­cego guza na ka­dłu­bie ma­szyny. Po­dusz­ko­wiec leci te­raz chy­bo­tli­wie mię­dzy bu­dyn­kami, jakby z tru­dem przy­cho­dziło mu utrzy­ma­nie sta­bil­nej tra­jek­to­rii. Snopy świa­tła, któ­rymi omiata fa­sady bu­dyn­ków, przez chwilę mru­gają, a po­tem ga­sną. Ma­szyna ude­rza w ścianę domu. Od­bija się od niego i wpada na dom na­prze­ciwko. Traci wy­so­kość, aż wresz­cie ude­rza o zie­mię. Chwilę póź­niej leży już nie­ru­chomo przy wej­ściu na główny plac.

– Niech to sz... – Da­vida, który stoi obok, aż za­tkało.

– Mu­simy zejść im po­móc, w środku mogą być ja­cyś człon­ko­wie Sys­temu!

– Do­pa­dli­ście ich na czas? – pyta ja­kaś Od­zy­ski­waczka, która wła­śnie wbie­gła na dach z dwoma in­nymi żoł­nie­rzami.

– Nie – od­po­wiada Da­vid. – Wa­sza trójka niech zaj­mie się tymi go­śćmi tam! Aleks i ja spraw­dzimy, czy w po­dusz­kowcu nie ma ran­nych.

Pę­dzimy po scho­dach. Sy­rena nad nami na­dal wyje. Po do­tar­ciu na par­ter ru­szamy ko­ry­ta­rzem, który pro­wa­dzi na ulicę.

– Aleks, po­cze­kaj – sto­puje mnie Da­vid. – Le­piej zo­staw tu­taj swój mio­tacz. Je­żeli ten po­dusz­ko­wiec jesz­cze działa, to nie bę­dziemy ry­zy­ko­wać, że prze­każe do Sys­temu zdję­cia two­jej broni.

– Cho­lera, masz ra­cję!

Od­kła­dam mio­tacz pod ścianę i za­miast tego wy­cią­gam pi­sto­let, który mam za­wsze przy pa­sie. Pod­cho­dzimy do drzwi. Uchy­lam je i ostroż­nie wy­su­wam głowę na ulicę. Ma­szyna jest w tym sa­mym miej­scu, w któ­rym spa­dła, tuż przy wy­lo­cie ulicy na główny plac. Z ka­dłuba wy­do­bywa się gę­sty czarny dym. Wy­gląda, jakby po­jazd nie dzia­łał, ale ja nie je­stem głupi – skoro sy­rena na­dal wyje, to zna­czy, że po­dusz­ko­wiec wciąż na­daje sa­te­li­tar­nie sy­gnał in­for­mu­jący o jego po­ło­że­niu.

– Mu­simy to spraw­dzić z bli­ska.

Przy­ta­kuję i wy­cho­dzę na dwór, Da­vid idzie tuż za mną. Bok ma­szyny zna­czą dłu­gie pręgi, tylko je­den z czte­rech wir­ni­ków na­dal pra­cuje, choć kręci się bar­dzo wolno. Na ka­dłu­bie umo­co­wano kule przy­po­mi­na­jące oczy – nie­które z nich zo­stały urwane pod­czas ko­li­zji z bu­dyn­kami. Z ka­bli, które wi­szą na ze­wnątrz tych oczu, try­skają żółte iskry. Ob­cho­dzę ma­szynę od przodu. Przez szybę kok­pitu wy­peł­nio­nego dy­mem le­dwo mogę do­strzec kształty fo­teli. Stąd i tak nie doj­rzę, czy są ja­cyś ranni, mu­szę do­stać się do środka. Drzwi na le­wym boku ka­dłuba są znisz­czone, dla­tego ostroż­nie pod­cho­dzę z dru­giej strony, cały czas go­towy zwie­wać, w ra­zie gdyby ma­szyna na­gle ożyła. Zbli­żam się na pal­cach do po­dusz­kowca, a po­tem do­ty­kam dło­nią jego bia­łego i gład­kiego ka­dłuba. Moje palce na­tra­fiają na ja­kieś zgru­bie­nie przy­po­mi­na­jące klamkę. Chwy­tam za nie i mocno cią­gnę. Drzwi ko­ły­szą się na za­wia­sach.

Z ka­biny wy­pada gry­zący dym, od któ­rego pali mnie gar­dło. Nie za­sta­na­wiam się i wcho­dzę do środka.

– Jest tu kto?

Kaszlę i wpa­dam na coś. Przy­glą­dam się z bli­ska. Fo­tel. Ob­ma­cuję go, żeby spraw­dzić, czy nikt na nim nie sie­dzi. Pu­sto. Przez opary, które wy­peł­niają ka­binę, do­strze­gam mi­go­ta­nie kok­pitu. Idę w tamtą stronę. Na wiel­kiej de­sce roz­dziel­czej z gię­tego szkła wy­świe­tlane są różne po­miary. Sie­dze­nia na­prze­ciwko są pu­ste. Spraw­dzam, czy nikt nie spadł na zie­mię. Nie. W tej ma­szy­nie nie ma ży­wego du­cha...

– Aleks! Spójrz tam! – woła Da­vid, za­no­sząc się kasz­lem.

Pod­no­szę głowę. Na środku de­ski roz­dziel­czej wy­świe­tla się ko­mu­ni­kat: „Uwaga! Ba­te­ria uszko­dzona. Na­tych­miast opu­ścić ma­szynę”. Niech to Sys­tem!

Wy­la­tuję przez drzwi w ślad za Da­vi­dem. Na ze­wnątrz za­ta­czam się, po czym rzu­cam do ucieczki.

Po­dmuch eks­plo­zji miota mną mocno do przodu.

ROZ­DZIAŁ 4

LANI

Lekki wia­te­rek owiewa mi twarz. Od­dy­cham głę­boko, w po­wie­trzu czuć wio­snę, ro­bię kilka kro­ków po po­mo­ście, który wy­cho­dzi nad je­zioro. W prze­źro­czy­stej wo­dzie do­ka­zują małe ryby – prze­py­chają się, pod­gry­za­jąc glony po­ra­sta­jące drew­niane fi­lary. Przez chwilę im się przy­glą­dam, a w tym cza­sie słońce roz­kosz­nie na­grzewa moją skórę.

– Na­prawdę tu ład­nie, co nie? – cie­szy się Tom sto­jący obok.

Ki­wam głową. Kilka dni temu w jego sy­gnale po­ja­wiło się z po­wro­tem ty­powe dla niego po­zy­tywne po­dej­ście do ży­cia. Do­ciera do nas świer­got pta­ków z drzew, które ro­sną wzdłuż brze­gów.

– Ale i tak się za­sta­na­wiam, ile czasu tu zo­sta­niemy...

Tom wzru­sza ra­mio­nami.

– E tam, olać to, ważne, że jest faj­nie, co nie?

Przy­ta­kuję i sia­dam na brzegu po­mo­stu, żeby za­nu­rzyć stopy w wo­dzie. Tem­pe­ra­tura jest roz­koszna. Małe rybki de­li­kat­nie ła­sko­czą mnie w palce. Sły­szę, że Tom ściąga za mną swój kom­bi­ne­zon. Chwilę póź­niej wpada do je­ziora ni­czym kula ar­mat­nia, a wtedy roz­bry­zgi wody mo­czą mnie od stóp do głów.

#Lani: Tom, to wcale nie było śmieszne! Do­piero co się ubra­łam!

Tom wy­pływa na po­wierzch­nię roz­ba­wiony, a ja mimo wszystko nie mogę po­wstrzy­mać uśmie­chu.

Wstaję i zdej­muję swój prze­mo­czony kom­bi­ne­zon. Całe szczę­ście w tym śnie rze­czy schną szybko i za kilka mi­nut będę mo­gła go z po­wro­tem za­ło­żyć. Roz­cią­gam go na roz­grza­nym drew­nie po­mo­stu i kładę się obok naga, wy­sta­wia­jąc ciało na pa­lące słońce. Na ga­łę­ziach drzew śpiewa kilka pta­ków, znad je­ziora do­la­tuje do mnie chlu­pot wy­da­wany przez pły­wa­ją­cego Toma. Jest tak spo­koj­nie i błogo. Już kilka mie­sięcy ko­rzy­stamy oboje z tego miej­sca. Obu­dzi­li­śmy się tu pew­nego ranka, a głos le­ka­rza wy­ja­śnił nam, że zła­pa­li­śmy bar­dzo po­ważne za­pa­le­nie opon mó­zgo­wych. Po­noć wpra­wiono nas w stan śpiączki far­ma­ko­lo­gicz­nej, żeby na­pra­wić uszko­dze­nia w na­szych mó­zgach, a na­sze świa­do­mo­ści zo­stały prze­nie­sione tu­taj i cze­kają, aż stan na­szych ciał się po­prawi. Po­cząt­kowo to był dla nas nie­zły szok. Szcze­gól­nie dla Toma. Jego naj­lep­sza przy­ja­ciółka Cora nie prze­żyła cho­roby. Mi­nęło sporo czasu, za­nim za­czął się znów uśmie­chać.

– Hejka!

Do­ciera do mnie spo­kojny, ła­godny i ko­jący sy­gnał, który wy­rywa mnie z za­my­śle­nia. Otwie­ram oczy. To Jen po­chyla się nade mną z uśmie­chem na ustach. Wstaję i rzu­cam jej się w ra­miona.

– Co sły­chać? Nie nu­dzisz się?

– Nie, wszystko do­brze – od­po­wia­dam, pusz­cza­jąc ją. – Spę­dzamy ra­zem czas z To­mem.

– A jak on so­bie ra­dzi?

– Trzyma się. Zro­bił duże po­stępy, od kiedy wró­cił do ry­so­wa­nia. To mu chyba po­mo­gło przy­po­mnieć ją so­bie. Po­woli za­czyna na­wet in­te­re­so­wać się in­nymi rze­czami. Wczo­raj na przy­kład za­bra­li­śmy się do bu­do­wa­nia sza­łasu. Chcesz zo­ba­czyć?

Jen po­ta­kuje. Ubie­ram się po­spiesz­nie.

– A jak sprawy w twoim cen­trum da­nych? Na­dal my­lisz się przy li­cze­niu del­fi­nów?

– Nie, te­raz jest na­prawdę le­piej. Ja­koś się wdro­ży­łam.

– Brawo! Wie­dzia­łam, że so­bie po­ra­dzisz!

Jen po­syła mi jesz­cze szer­szy uśmiech. Scho­dzimy z po­mo­stu, pro­wa­dzę ją w stronę kra­wę­dzi lasu i po­ka­zuję stos ma­łych ga­łą­zek uło­żo­nych na dwóch du­żych ko­na­rach.

– Na ra­zie mamy tylko pod­łogę. Ale ju­tro za­bie­ramy się za ściany.

– Wy­gląda nie­źle. Do­bry po­czą­tek.

– Na­pi­jesz się her­baty?

– Z przy­jem­no­ścią!

Ru­szamy w kie­runku pięk­nego domu, który gó­ruje nad ta­flą wody. Jego har­mo­nijne li­nie, ogromny ta­ras i roz­le­głe prze­szkle­nia otwarte na ota­cza­jącą na­turę sta­no­wią do­sko­nały przy­kład neo­mo­der­ni­zmu z prze­łomu dwu­dzie­stego i dwu­dzie­stego pierw­szego wieku.

– Do­wie­dzia­łaś się cze­goś no­wego? – pyta Jen nie­pew­nym gło­sem. – Wiesz, kiedy bę­dzie­cie mo­gli wyjść?

– Na­dal nic nie wia­domo, ale dok­tor był tu u nas dziś rano. Mó­wił, że na­sze mó­zgi do­brze re­agują na ostat­nie za­biegi i że ma na­dzieję nas wkrótce wy­bu­dzić. Pro­blem w tym, że to „wkrótce” ozna­cza, że na­dal nic nie wia­domo.

Wspi­nam się po stop­niach, które pro­wa­dzą do du­żego sa­lonu z wi­do­kiem na je­zioro. W ką­cie stoją sa­mo­war i ta­lerz – oby­dwa wy­peł­niają się na­po­jami i je­dze­niem, kiedy tylko chcemy. Co prawda i tak nie czu­jemy w tym śnie pra­gnie­nia ani głodu – w dłu­go­okre­so­wej rze­czy­wi­sto­ści wir­tu­al­nej te uczu­cia nie wy­stę­pują – ale za­wsze miło jest zjeść ra­zem po­si­łek, coś ta­kiego na­dal jest przy­jem­nym do­świad­cze­niem, na­wet kiedy tak na­prawdę nie syci w ża­den spo­sób. Na­peł­niam dwie fi­li­żanki, dla Jen i dla sie­bie, po czym się­gam po cia­steczko, które po­ja­wia się na ta­le­rzu. Sia­damy przy stole na ta­ra­sie. Wi­dok na ską­pane w słońcu je­zioro jest nie­sa­mo­wity. Tom na­dal pływa w prze­zro­czy­stej wo­dzie, a fale wy­wo­ły­wane jego ru­chami po­woli roz­cho­dzą się po po­wierzchni.

– Na­prawdę można so­bie wy­obra­zić gor­sze miej­sce do cho­ro­wa­nia – żar­tuje Jen. – Cza­sem ci za­zdrosz­czę, że tu je­steś. To cał­kiem jak wa­ka­cje!

– Na­wet aż za bar­dzo. Ni­gdy bym nie po­my­ślała, że bę­dzie mi kie­dyś bra­ko­wać co­dzien­nych obo­wiąz­ków. Po­waż­nie! Jakby mi ktoś te­raz ka­zał zro­bić ob­chód strefy 15, to ru­szy­ła­bym bez na­rze­ka­nia!

– No tak, strefa 15! – wy­krzy­kuje Jen. – Te po­lany, wi­doki, czarne niedź­wie­dzie!

Wy­bu­chamy śmie­chem.

– Daj spo­kój, my­śla­łam, że już się stam­tąd nie wy­do­sta­niemy! – śmieję się.

– A co ja mam po­wie­dzieć?!

Biorę łyk her­baty i od­daję się kon­tem­plo­wa­niu kra­jo­brazu. Tę­sk­nię za swoją osadą. W ogóle nie pa­mię­tam, jak ją opu­ści­łam. Przy­po­mi­nam so­bie tylko, że po­ło­ży­łam się spać wie­czo­rem, w dzień tego słyn­nego ataku czar­nych niedź­wie­dzi, że we śnie o Pro­wan­sji spo­tka­łam swo­jego ojca i że po­bi­łam Toma w tur­nieju Kon­struk­to­rów. A po­tem już nic, obu­dzi­łam się tu­taj. Jen jako pierw­sza przy­szła do mnie z wi­zytą w wie­czór po ce­re­mo­nii Przy­działu. Po­noć to ona wi­działa, jak spa­dam z urwi­ska. Ja tra­fi­łam w ręce służb me­dycz­nych, tym­cza­sem ona udała się na ce­re­mo­nię, cał­kiem zdo­ło­wana, beze mnie.

– Udało ci się w końcu po­bić Toma w pły­wa­niu? – pyta Jen, wy­trą­ca­jąc mnie z za­my­śle­nia.

– Na­dal nie. Jest na­prawdę do­bry. W za­ję­ciach spor­to­wych za­wsze był lep­szy ode mnie! – zrzę­dzę. – Za to ja go roz­wa­lam w sza­chach.

– Na­dal spę­dza­cie całe wie­czory na gra­niu we dwoje?

– Tak. Albo coś ra­zem ry­su­jemy. Tom po­ka­zał mi, jak ro­bić bar­dzo ładne ani­ma­cje na kon­soli. Wie­dzia­łaś, że na ser­we­rze 18CZ3246 są me­ga­fajne kursy? Po­win­naś kie­dyś spró­bo­wać, my­ślę, że by ci się spodo­bało.

– Cie­kawe. Zer­knę tam. Wi­dzia­łaś się w tym ty­go­dniu z ro­dzi­cami?

– Tak, wczo­raj przy­szli tu oboje. Po­noć w osa­dzie wszy­scy mają się do­brze. Mama mi opo­wie­działa, że twoja matka ru­szyła na ca­łego z przy­go­to­wa­niami do świąt koń­co­wo­rocz­nych.

– Tak, mama coś mi wspo­mi­nała. Mam na­dzieję, że do tego czasu już stąd wyj­dziesz i bę­dziemy mo­gły uczcić to ra­zem we śnie. Mo­gły­by­śmy spę­dzić syl­we­stra na 54GH2378, jak dwa lata temu. No wiesz, ten do­mek wy­soko w gó­rach.

– To ten sen, w któ­rym śnieg sięga po same okna? Ach, tak! Tak, tam było na­prawdę faj­nie!

– Lani...

Od­wra­cam się do niej. Jen za­gryza wargę z za­kło­po­taną miną.

– Co się stało? Coś nie tak?

– Nie, nie, wszystko do­brze. Tylko że... – Jen znowu się waha. – Nie wiem, czy po­win­nam ci o tym mó­wić. Ale je­steś moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką, więc...

– Jen, po­wiedz, pro­szę, o co cho­dzi.

– Chyba z Gre­giem jest coś nie tak – mówi Jen na jed­nym wy­de­chu.

– Jak to?!

Moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka ru­mieni się ni­czym pi­wo­nia.

– No bo... Li­czy­li­śmy dziś aku­rat we dwoje stado del­fi­nów i... No, nie wiem, po­wie­dział coś w stylu: „Lu­bię twój uśmiech”. A ja... A ja mia­łam ochotę go po­ca­ło­wać.

Nie wiem, co po­wie­dzieć. Ja­sne, wiem, że Jen – po ce­re­mo­nii Przy­działu – jest do­ro­sła, więc może spo­tkać swo­jego part­nera. Ale od tej świa­do­mo­ści do my­śli, że na­prawdę jest do­ro­sła i mia­łaby ko­goś po­ca­ło­wać...

– I zro­bi­łaś to? – py­tam wresz­cie.

Jen kręci głową.

– Nie wiem dla­czego, wy­da­wało mi się, że jego sy­gnał mnie do tego za­pra­sza. Ale nie mia­łam od­wagi. Chcia­łam naj­pierw opo­wie­dzieć o tym to­bie.

Jen znów przy­gryza wargę.

– Nie chcia­ła­bym ci się na­przy­krzać, więc je­śli...

– Żar­tu­jesz so­bie? – prze­ry­wam jej. – W ogóle mi się nie na­przy­krzasz! Poza tym pra­cu­je­cie oboje w tym sa­mym cen­trum da­nych, więc bę­dzie­cie mo­gli się cią­gle wi­dy­wać! To su­per!

– Tak – mówi Jen, uśmie­cha­jąc się sze­roko. – Tak, to fak­tycz­nie faj­nie.

– Wow...

Po­cią­gam ko­lejny łyk her­baty. Nie spo­dzie­wa­łam się ta­kiej wia­do­mo­ści. Wie­dzia­łam, że ta­kie rze­czy się zda­rzają, ja­sne. Ale nie, że tak szybko.

– Przed­sta­wisz mi go ja­koś nie­długo?

– Ja­sne. Mó­wi­łam mu już o to­bie.

– Wow, na­dal nie mogę w to uwie­rzyć...

Za­sta­na­wiam się, ja­kie to uczu­cie chcieć ko­goś po­ca­ło­wać, chcieć z nim albo z nią być. Na ra­zie po­czu­łam tylko małą za­po­wiedź tego pod­czas re­gu­lar­nych ce­le­bra­cji ob­co­wa­nia, kiedy dzie­li­li­śmy uczu­cia in­nych człon­ków. Pary wy­dają się bar­dzo ko­chać na­wza­jem, bar­dziej niż inni. Ale skąd bie­rze się to wza­jemne przy­cią­ga­nie? Jak do­cho­dzi do tego, że się wy­bie­rają? Że mają ochotę się ca­ło­wać, ko­chać? To za­wsze było i na­dal jest dla mnie ogromną ta­jem­nicą.

– Mu­szę się już zbie­rać, nie­długo po­win­nam być z po­wro­tem w pracy – rzuca Jen.

Wstaję, żeby ją wy­ści­skać.

– Wró­cisz nie­długo?

– Ja­sne, jak tylko będę mo­gła.

Mój uścisk za­myka się wo­kół pustki.

Przez chwilę je­stem sama na ta­ra­sie, za­pa­trzona w pej­zaż. Na­gle czuję smu­tek z po­wodu tego, że tu je­stem, z dala od rze­czy­wi­sto­ści, za­blo­ko­wana w świe­cie dzie­ciń­stwa. Jen stała się do­ro­sła. A ja nie. A prze­cież za­wsze ro­bi­ły­śmy wszystko ra­zem, tym­cza­sem te­raz mam wra­że­nie, że nie­które z jej do­świad­czeń po­zo­staną dla mnie nie­do­stępne, do­póki ja też nie do­stanę w końcu swo­jego przy­działu. Ale do tego mu­sia­ła­bym się naj­pierw stąd wy­do­stać. Wzdy­cham prze­cią­gle. Na całe szczę­ście nasz le­karz był dziś rano do­brej my­śli. Być może wy­zdro­wie­jemy wcze­śniej, niż się spo­dzie­wano.

– Co sły­chać u Jen? – pyta Tom, który wszedł wła­śnie na ta­ras, na­dal tro­chę mo­kry.

Kro­ple, które ska­pują z jego na­giego ciała, pla­mią na chwilę par­kiet roz­grzany przez słońce, po czym zni­kają.

– Świet­nie. Chyba spo­tkała swo­jego part­nera.

– Ach.

Przez dłuż­szą chwilę wpa­tru­jemy się bez słowa w je­zioro. Słońce po­woli za­cho­dzi, niebo na­biera po­ma­rań­czo­wego od­cie­nia. Już wkrótce w na­szym śnie za­pad­nie noc. A w rze­czy­wi­sto­ści wsta­nie dzień.

– Su­per. Mam na­dzieję, że nam też się to przy­trafi – szep­cze zwy­czaj­nie Tom.

Przy­ta­kuję, tym­cza­sem on obej­muje mnie ra­mie­niem. Po­tem, w ra­mach do­brze przy­swo­jo­nej ru­tyny, idziemy ra­zem do sa­lonu po­grać we dwoje na kon­soli.

ROZ­DZIAŁ 5

ALEK­SAN­DER

Bu­dzę się ogłu­szony, z odrę­twia­łym ję­zy­kiem. Całe moje ciało pro­mie­niuje tę­pym bó­lem. Mam wra­że­nie, jakby prze­je­chał po mnie wa­lec. Z ust wy­rywa mi się prze­cią­głe jęk­nię­cie.

– Aleks? Aleks?

Otwie­ram oczy i wi­dzę roz­myty biały ob­raz. W gło­wie bo­le­śnie roz­brzmiewa mi głos Bénédicte. Co ona tu wła­ści­wie robi? Prze­cież po­winna być w Al­fie 101... Chcę coś po­wie­dzieć, ale usta mam czymś za­tkane. Mój wzrok wresz­cie przy­zwy­czaja się do świa­tła. Do­strze­gam jej twarz na­chy­loną nad moją. Po­tem su­fit po­koju szpi­tal­nego, w któ­rym się znaj­duję. Sły­szę od­głos re­spi­ra­tora, który siłą wtła­cza mi po­wie­trze do płuc. Ból jest na­gle tak mocny, że cały się trzęsę.

– Aleks, nie pa­ni­kuj, je­steś w ko­mo­rze.

W ko­mo­rze. Czyli sprawa jest po­ważna. Sta­ram się zni­żyć wzrok, żeby oce­nić stan swo­jego ciała, ale ja­kaś czarna ścianka unie­ru­cha­mia mi szyję tuż pod brodą. Kiedy czuję ostry ból, spod mo­jej ma­ski do­biega zdu­szony jęk.

– Wiem, że cię boli, ale na­prawdę po­trze­buję, że­byś był świa­domy przez kilka mi­nut, bo mu­szę wy­ko­nać ostatni etap dia­gno­styki mó­zgo­wej. Dasz radę? Za­raz po­tem od razu wpro­wa­dzę cię z po­wro­tem w śpiączkę.

Cała po­wierzch­nia ciała pul­suje mi bó­lem.

– Rzu­ciło cię o zie­mię po wy­bu­chu – kon­ty­nu­uje Bénédicte zde­cy­do­wa­nie zbyt ła­god­nym gło­sem jak na mój gust. – Kiedy cię tu do­star­czono, mia­łeś po­ważne uszko­dze­nie czaszki i po­ła­maną po­łowę ko­ści po pra­wej stro­nie ciała. A po le­wej kula ognia do­ko­nała opa­rzeń dru­giego i trze­ciego stop­nia i... Aleks, o mało co a byś zgi­nął.

Mam wra­że­nie, że mówi o kimś in­nym, kiedy tak wy­li­cza wszyst­kie moje rany. Nie je­stem w sta­nie so­bie wy­obra­zić, co to wła­ści­wie ozna­cza. Tylko ból wy­daje mi się rze­czy­wi­sty. Bénédicte ob­raca twarz do ana­li­za­tora mó­zgo­wego, który stoi na­prze­ciwko niej.

– Uru­cho­mi­li­śmy re­kon­struk­cję skóry, ale naj­pierw mu­szę spraw­dzić, jaki wpływ miał ten wy­pa­dek na twój mózg. Uszko­dze­nie czaszki było na­prawdę po­ważne. Po­wiem tylko tyle: nie my­śla­łam, że się z tego wy­grze­biesz. Po­wie­dzia­łam na­wet So­kra­te­sowi, żeby przy­go­to­wał się do po­że­gna­nia. Z po­czątku nie było wia­domo, czy se­rum działa. Tro­chę czasu za­jęło, za­nim ro­ko­wa­nia na ana­li­za­to­rze ru­szyły w do­brym kie­runku...

Jej głos milk­nie, uwagę Bénédicte po­chła­nia te­raz ekran na­prze­ciwko niej. Pró­buję da­lej na nią pa­trzeć, ale nie je­stem w sta­nie. Od­wra­cam głowę. Obok mo­jej ko­mory na łóżku leży Cora z wo­sko­watą skórą, pod­łą­czona do ma­szyn, które zaj­mują więk­szą część po­miesz­cze­nia. Za­my­kam oczy, po­ko­nany przez ból. Wi­dzę jej twarz. Twarz Lani. Chwy­tam się tej twa­rzy, żeby nie stra­cić przy­tom­no­ści. Bénédicte obok mnie na­gle gło­śno wzdy­cha z wy­raźną ulgą.

– Wszyst­kie ob­szary mó­zgu re­agują pra­wi­dłowo – stwier­dza wresz­cie.

Po­tem na­chyla się nade mną i czuję, jak jej ręce zdej­mują z mo­jej czaszki czuj­niki mó­zgowe.

– To praw­dziwy cud, Aleks. Mo­żesz mi wie­rzyć.

Bénédicte od­kłada sprzęt do kąta i znów do mnie pod­cho­dzi.

– Wpro­wa­dzę cię te­raz z po­wro­tem w śpiączkę, żeby można było do­koń­czyć twoją re­kon­struk­cję.

Chwilę po tym za­nu­rzam się w ko­ją­cej ciem­no­ści.

ROZ­DZIAŁ 6

LANI

– Lani, To­mie, mam do­bre wie­ści.

Pod­no­simy głowy znad sza­chow­nicy. Od wielu dni cze­kamy roz­pacz­li­wie, żeby znów usły­szeć głos le­ka­rza.

– Za­mie­rzamy spro­wa­dzić was z po­wro­tem do wa­szych ciał za kilka mi­nut...

– TA­AAAK! – ry­czy Tom.

Zry­wam się z krze­sła, rzu­cam się To­mowi na szyję, po czym bie­gamy po ca­łym sa­lo­nie pod wpły­wem eks­cy­ta­cji.

– Chciał­bym was tylko uprze­dzić, co was czeka, że­by­ście nie byli zdzi­wieni. Obu­dzi­cie się w szpi­talu Honfu. Na po­czątku bę­dzie was bo­leć głowa i bę­dzie­cie mieć pro­blemy z mó­wie­niem. Ale nie ma po­wodu do obaw, to ab­so­lut­nie nor­malne po dłu­gim po­by­cie poza cia­łem.

– Ja­sne – od­po­wia­dam.

– Na­stęp­nie zbada was le­karz, żeby się upew­nić, że wszystko z wami w po­rządku. Cho­dzi o pro­stą ana­lizę mó­zgową, to zwy­kła for­mal­ność, która po­zwoli nam się upew­nić, że wa­sze re­ak­cje po od­zy­ska­niu przy­tom­no­ści są od­po­wied­nie. Go­towi?

– Tak! – wy­krzy­ku­jemy jed­no­cze­śnie.

Ko­lory snu wo­kół nas blakną.

Zo­staję wrzu­cona w swoje ciało. Moje płuca wy­peł­nia wielki haust tlenu. Cu­downe uczu­cie. Mam wra­że­nie, że mój or­ga­nizm jest nie do końca wy­re­gu­lo­wany w po­rów­na­niu ze zwy­cza­jo­wym sta­nem, ale mogę po­czuć miękki ma­te­rac pod ple­cami, a przede wszyst­kim, gdzieś na gra­nicy świa­do­mo­ści, wy­czu­wam obec­ność ty­sięcy ser­we­rów da­nych go­to­wych od­po­wie­dzieć na naj­mniej­sze z mo­ich żą­dań. Po mie­siącu od­osob­nie­nia we śnie to po­czu­cie jest wręcz odu­rza­jące. Biorę głę­boki wdech i chłonę z roz­ko­szą za­pach szpi­tala, który unosi się wo­kół.

– Dzień do­bry, Lani – roz­lega się czyjś głos nade mną.

Otwie­ram oczy. Ja­kaś ko­bieta z krót­kimi wło­sami uśmie­cha się do mnie sze­roko. Jej sy­gnał jest rów­nie ser­deczny jak wy­raz jej twa­rzy.

– Cie­szę się, że do nas wró­ci­łaś, ko­cha­nie – mówi, głasz­cząc mój po­li­czek. – Na­zy­wam się dok­tor Eme­line i pra­cuję w szpi­talu w Honfu.

Pró­buję jej coś od­po­wie­dzieć, ale słowa grzę­zną mi w gar­dle. Le­karz, który nas o tym uprze­dził, miał cał­ko­witą ra­cję: czuję mię­dzy skro­niami pul­so­wa­nie lek­kiej mi­greny, a do tego mam wra­że­nie, że ja­kaś gula blo­kuje moje struny gło­sowe. Po­zo­staję w po­zy­cji le­żą­cej i mogę jej tylko wy­słać wia­do­mość men­talną.

#Lani: Dzię­kuję, Eme­line. Cie­szę się, że mo­głam wresz­cie po­wró­cić do rze­czy­wi­sto­ści.

Uśmiech mło­dej ko­biety robi się jesz­cze szer­szy.

#Eme­line: A ja, że udało mi się cie­bie wy­le­czyć. Wy­ko­nam te­raz szybką ana­lizę mó­zgową, żeby spraw­dzić, czy wszystko w po­rządku. Go­towa?

Ki­wam głową.

#Eme­line: Świet­nie.

Le­karka po­chyla się znów nade mną, żeby za­mo­co­wać mi na skro­niach dwa małe trój­kąty.

#Eme­line: A te­raz uru­cho­mię ska­no­wa­nie. Wy­niki będą prze­ka­zy­wane bez­po­śred­nio do mo­jego trans­pon­dera, tak że nie przej­muj się, je­śli będę przez krótką chwilę wy­glą­dać na nieco nie­obecną.

W trak­cie wy­sy­ła­nia mi tej wia­do­mo­ści men­tal­nej uśmiech Eme­line stop­niowo znika, a jej twarz przy­biera neu­tralny wy­raz. Oczy ro­bią się roz­myte, usta pół­otwarte – ko­bieta wy­gląda te­raz cał­kiem jak uczest­nicy tur­nieju dla Kon­struk­to­rów, kiedy ko­mu­ni­kują się z ser­we­rami, żeby ścią­gnąć z nich dane. Jej sku­pie­nie do­ciera do mnie fa­lami po­przez jej sy­gnał. Leżę na mięk­kim łóżku i cze­kam cier­pli­wie, aż le­karka wyj­dzie z tego transu. Chwilę póź­niej jej usta znów ukła­dają się w uśmiech.

– Wszystko świet­nie, Lani.

#Lani: Cu­dow­nie!

– Nie po­zo­staną ci żadne ubytki na zdro­wiu poza kil­koma bli­znami spo­wo­do­wa­nymi przez wi­rusa. Ale sama się prze­ko­nasz, że to nic po­waż­nego, w każ­dym ra­zie nic, co by cię miało jak­kol­wiek ogra­ni­czać. Twój przy­ja­ciel Tom ma do­kład­nie ta­kie same.

#Lani: Mogę je zo­ba­czyć?

Eme­line kiwa głową. Chwilę póź­niej ob­raz mo­jego ciała, wy­słany przez le­karkę, po­ja­wia się w ką­cie mo­jego umy­słu. Przy­glą­dam się dłu­gim ró­żo­wa­wym ło­dy­gom, które opla­tają mi szyję i ra­miona i bie­gną w dół ple­ców, aż do le­wej nogi. Wy­gląda to cał­kiem, jakby na mo­jej skó­rze wy­ro­sła ja­kaś ro­ślina.

– W su­mie wy­gląda dość ar­ty­stycz­nie, nie są­dzisz? – stwier­dza Eme­line z żar­to­bli­wym uśmie­chem. – Mocno w stylu po­czątku dwu­dzie­stego dru­giego wieku.

Ki­wam głową. To prawda, że te wzory dziw­nie przy­po­mi­nają ogromne ta­tu­aże, które były modne w tam­tych cza­sach, ale jesz­cze nie wiem, czy mi się po­doba, że moją skórę zna­czą te wszyst­kie li­nie. Jesz­cze raz przy­glą­dam się ob­ra­zowi, który wy­słała mi Eme­line. Prze­su­wam dło­nią po ra­mie­niu i wy­czu­wam wy­pu­kły wzór pod pal­cami. Tro­chę dziwne uczu­cie. Mam ochotę go zdra­pać, żeby od­zy­skać gładką skórę. Ale do­bra, w su­mie i tak jest nie­źle – to za­pa­le­nie opon mó­zgo­wych mo­gło mi rów­nie do­brze usma­żyć mózg. Poza tym i tak nie będę pra­wie ni­gdy wi­dzieć tych śla­dów, bo będą za­sło­nięte kom­bi­ne­zo­nem.

– Wszystko do­brze, Lani? – pyta Eme­line z tro­ską w gło­sie.

#Lani: Tak, wszystko w po­rządku. Po pro­stu to dziwne uczu­cie.

– Na pewno szybko się przy­zwy­cza­isz, ko­cha­nie. Naj­waż­niej­sze, że udało nam się cie­bie ura­to­wać.

Jej dłoń znów głasz­cze mój po­li­czek w mat­czy­nym ge­ście. Pod­no­szę się na łóżku.

#Lani: Gdzie jest Tom? Czy on też już się obu­dził?