Projekt: Miłość - Kelly Yang - ebook + książka

Projekt: Miłość ebook

Yang Kelly

3,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Serene pochodzi z Chin, ale od lat mieszka w Kalifornii. Należy do szkolnej elity. Marzy o tym, żeby w przyszłości projektować ubrania, tak jak jej mama, która jest współwłaścicielką dobrze prosperującej firmy odzieżowej. Nagle życie Serene wywraca się do góry nogami, kiedy lekarze niespodziewanie diagnozują u matki nowotwór. Z dnia na dzień musi się nią zaopiekować, przejąć jej biznes, poradzić sobie z bezwzględnymi inwestorami i… spróbować odszukać w Pekinie ojca, który porzucił rodzinę jeszcze przed narodzinami córki.
Lian dopiero niedawno przeprowadził się z Chin do Kalifornii i trudno mu się odnaleźć w nowej rzeczywistości szkolnej. Czuje się outsiderem, ale nie przeszkadza mu to marzyć o karierze stand-upera. Jego mama jednak inaczej zaplanowała mu przyszłość – chciałaby, żeby skończył studia na prestiżowej uczelni i został inżynierem. Pewnego dnia Lian zakłada w szkole koło kultury chińskiej, na które przychodzi samotna Serene…
Czy tych dwoje może połączyć coś więcej? A może jednak dzieli ich zbyt wiele? I czy obojgu starczy odwagi, żeby na przekór wszystkim pójść własną drogą i spełnić swoje marzenia?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 422

Oceny
3,3 (3 oceny)
0
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: Pri­vate La­bel
Co­py­ri­ght © 2022 by Yang Yang Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2024 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Do­mi­nik Górka, 2024
Re­dak­tor ini­cju­jący: Łu­kasz Chmara
Re­dak­tor pro­wa­dzący: An­drzej Szew­czyk
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Anna Fiał­kow­ska, Alek­san­dra Ko­tlew­ska, Ga­briela Wój­to­wicz
Re­dak­cja: Mag­da­lena Wo­ło­szyn-Cępa
Ko­rekta: Da­mian Paw­łow­ski, Da­ria Latzke
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny i ła­ma­nie: Grze­gorz Ka­li­siak
Pro­jekt okładki ory­gi­nal­nej: © Mar­cos Chin
Ad­ap­ta­cja okładki i stron ty­tu­ło­wych: Magda Bloch
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-68045-35-2
WE NEED YA Grupa Wy­daw­nic­twa Po­znań­skiego sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@we­ne­edya.plmar­ke­ting@we­ne­edya.plwww.we­ne­edya.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Ma­mie

.

Ostrze­że­nie o tre­ści: ta książka za­wiera sceny bul­ly­ingu, seksu, dys­kry­mi­na­cji ze względu na po­cho­dze­nie

1

SE­RENE

Mama roz­ła­muje cia­steczka z je­dy­nej chiń­skiej re­stau­ra­cji w mie­ście – Lucky Sze­chwan – jedno po dru­gim, aż trafi na wróżbę, która jej się po­doba.

– Po­słu­chaj, Se­rene! We­dług tej czeka mnie miła nie­spo­dzianka! – Uśmie­cha się. Zgniata wszyst­kie, które nie spro­stały jej ocze­ki­wa­niom, a tę jedną do­rzuca do szkla­nej szka­tułki, w któ­rej znaj­duje się jej ko­lek­cja wróżb war­tych za­trzy­ma­nia. – Le­piej, żeby się speł­niła, bo ina­czej in­we­sto­rzy mnie po­wie­szą. Jak ko­szulę!

Prze­wra­cam oczami. Chcia­ła­bym, żeby mama prze­stała tak bar­dzo przej­mo­wać się in­we­sto­rami i za­częła cie­szyć się chwilą. To w końcu no­wo­jor­ski ty­dzień mody! Długo wy­cze­ki­wane przez nią wy­da­rze­nie. Od mie­sięcy nie śpi i ciężko pra­cuje, szy­jąc au­tor­skie, wy­jąt­kowe kre­acje. W przy­szłym ty­go­dniu o tej po­rze cała no­wo­jor­ska elita prze­my­słu mo­do­wego bę­dzie ochać i achać nad jej pro­jek­tami. Ja je­stem je­dy­nie sta­żystką w jej fir­mie, ale nie­śmiało stwier­dzam, że prze­szła samą sie­bie.

– Z wra­że­nia wbije ich w fo­tel, zo­ba­czysz, mamo – za­pew­niam ją.

Się­gam po jej ko­pię te­go­rocz­nego ka­ta­logu ty­go­dnia mody i prze­jeż­dżam pal­cem po na­zwi­sku: LILY LEE. Kie­dyś chcia­ła­bym, tak jak ona, mieć wła­sną markę odzie­żową. Z tym że ja nie po­zwolę ja­kiejś ban­dzie żąd­nych zy­sków pie­nią­dzo­łoż­ców zdu­sić mo­jej kre­atyw­no­ści. A na metce znaj­dzie się moje praw­dziwe na­zwi­sko: Li.

Mama twier­dzi, że Lee le­piej się pre­zen­tuje. Bar­dziej ame­ry­kań­sko. Dla­tego znana jest wła­śnie pod ta­kim na­zwi­skiem.

– Wy­obra­żam so­bie, że tak na na­zwi­sko mo­gliby mieć biali lu­dzie – tłu­ma­czyła mi, kiedy by­łam ma­lutka.

– Ale my nie je­ste­śmy biali.

– Oni tego nie wie­dzą. Wi­dzą metkę i tyle.

To z pew­no­ścią był po­mysł Ju­liena. Ju­lien Pierre, pierw­szy, ze­słany przez nie­biosa in­we­stor mamy, a za­ra­zem osoba, któ­rej za­wdzię­cza ona wej­ście na mo­dowe sa­lony, ma różne dziwne teo­rie. Jego ro­dzina wy­pu­ściła na ry­nek znaną swego czasu li­nię to­re­bek, która po ja­kimś cza­sie zo­stała wy­ku­piona przez LVHM. W ten spo­sób Ju­lien i jego ro­dzeń­stwo przy­tu­lili po dwa­dzie­ścia mi­lio­nów do­la­rów. Jego brat i sio­stry za te pie­nią­dze ćpali, pili i lan­so­wali się. Ju­lien miał jed­nak wię­cej oleju w gło­wie i za­in­we­sto­wał swoją część w moją mamę.

W ten oto spo­sób stał się pre­ze­sem jej za­rządu i wrzo­dem na du­pie. Po jego „su­ge­stii” do­ty­czą­cej uży­wa­nia na­zwi­ska Lee przy­szedł czas na to, żeby za­pro­po­no­wać zro­bie­nie pa­se­mek i no­sze­nie mio­do­wo­brą­zo­wych so­cze­wek. Ja­śniej, ja­śniej, ja­śniej. To wszystko było czę­ścią jego po­my­słu na trans­for­ma­cję wi­ze­runku mo­jej mamy – w pełni ame­ry­kań­skiej pro­jek­tantki dla wszyst­kich Ame­ry­ka­nów i Ame­ry­ka­nek – która za­częła się, kiedy mia­łam dwa­na­ście lat, i trwa do tej pory.

Tak so­bie my­ślę, że chyba w ogóle nie da się być zbyt ame­ry­kań­skim.

– Zde­cy­do­wa­łaś już, w czym wyj­dziesz po po­ka­zie? – py­tam.

Mama za­ci­ska usta w za­sta­no­wie­niu i po­daje mi ma­ka­ron z wo­ło­winą prze­ło­żony na ta­lerz z opa­ko­wa­nia na wy­nos. To jej ulu­bione da­nie, ale przy pierw­szym kę­sie nie­spo­dzie­wa­nie marsz­czy nos. Ostat­nimi czasy nie je za wiele. Przy­cho­dzi mi do głowy, że to wy­nik stresu zwią­za­nego z przy­go­to­wa­niami do ty­go­dnia mody, ale nie. Mama po pro­stu sięga do lo­dówki, z któ­rej wyj­muje ka­wa­łek im­biru, a na­stęp­nie drobno go sieka. Każde da­nie do­pra­wia im­bi­rem. Ja z ko­lei za każ­dym ra­zem go wy­cią­gam, z obawy, że moi przy­ja­ciele i chło­pak, Ca­me­ron, mo­gliby go ode mnie wy­czuć.

Wy­gląda na to, że nie tylko mama robi się na Ame­ry­kankę.

– Po­win­naś wło­żyć tę je­dwabną su­kienkę z wy­so­kim de­kol­tem, którą wspól­nie za­pro­jek­to­wa­ły­śmy – su­ge­ruję.

Kilka dni temu ba­wi­ły­śmy się w pra­cowni je­dwa­biem. Mama pró­bo­wała mnie na­uczyć, jak szyć de­li­kat­nymi nićmi, i efek­tem tej na­uki była wła­śnie ta olśnie­wa­jąca, wią­zana na szyi i się­ga­jąca pod­łogi suk­nia wy­ko­nana z opły­wa­ją­cej ciało sa­tyny.

– Mnie też się ona po­doba, ale za bar­dzo przy­po­mina qi­pao[1] – stwier­dza mama i wzdy­cha. – Wiesz, co by o mnie mó­wili, gdyby w „Vo­gue’u” po­ja­wiło się moje zdję­cie w tej su­kience.

Opusz­czam wzrok.

– Opi­nia in­we­sto­rów nie jest naj­waż­niej­sza, wiesz?

Mama od­kłada pa­łeczki i wy­ciąga dłoń w moją stronę.

– Je­śli chce się coś osią­gnąć, trzeba cho­dzić na kom­pro­misy – mówi. – Tak to po pro­stu działa. Ju­lien i inni lu­dzie jego po­kroju wie­dzą, jak do cze­goś dojść. Dla­tego też tu są.

Marsz­czę brwi. A my nie wiemy? Bo je­ste­śmy Chin­kami? Spo­glą­dam na wy­grze­bane przeze mnie ka­wałki im­biru le­żące obok mi­ski.

Mama kła­dzie dło­nie na mo­ich po­licz­kach i pa­trzy mi w oczy.

– Ej no! Nam też się udało. Je­ste­śmy tu. Cel osią­gnięty.

Od­wza­jem­niam uśmiech, spo­glą­da­jąc na moją za­je­bi­stą mamę pio­nierkę, która jest pro­my­kiem na­dziei dla wszyst­kich Ame­ry­ka­nek azja­tyc­kiego po­cho­dze­nia z gło­wami peł­nymi ma­rzeń, chcą­cych ro­bić coś swo­jego. Na­wet je­śli nie może two­rzyć pod swoim praw­dzi­wym azja­tyc­kim na­zwi­skiem.

Tego sa­mego wie­czoru do­kła­dam ma­miną ko­pię ka­ta­logu no­wo­jor­skiego ty­go­dnia mody do swo­jej ko­lek­cji. Nie jest to ko­lek­cja cza­so­pism mo­do­wych, tylko ra­czej zbiór po­wo­dów, dla któ­rych tata ni­gdy nie po­wi­nien był nas zo­sta­wić. Roz­stał się z mamą, kiedy ja by­łam jesz­cze w jej brzu­chu, a wtedy ona za­brała mnie na swo­ich spuch­nię­tych sto­pach do Ame­ryki, gdzie nie znała kom­plet­nie ni­kogo. Wy­obra­żam go so­bie cza­sami czy­ta­ją­cego o suk­ce­sie mamy ze ści­śnię­tym z żalu ser­cem. Mam na­dzieję, że jest to ból trudny do znie­sie­nia. Dla­tego za każ­dym ra­zem, kiedy w na­szym ży­ciu dzieje się coś do­brego, do­rzu­cam coś zwią­za­nego z tym do swo­jego pu­dełka, które jest już pełne świa­dectw z wy­róż­nie­niem, na­gród za prace ar­ty­styczne i VIP-owskich za­pro­szeń na po­kazy mody mamy.

Chcia­ła­bym je­dy­nie wie­dzieć, do­kąd mogę to wszystko wy­słać.

Oczami wy­obraźni wi­dzę, jak tata od­biera prze­syłkę i otwiera ją, jesz­cze za­nim wróci do domu, na jed­nej z ulic Pe­kinu, i wy­ba­łu­sza gały ze zdzi­wie­nia. I pluje so­bie w brodę, że nie wy­brał mamy. Że zre­zy­gno­wał ze mnie. Za­sta­na­wiam się, czy gdyby wie­dział, jak duża i ciężka bę­dzie ta prze­syłka, na­dal zde­cy­do­wałby się odejść.

Fakt, że ni­gdy nie po­znam od­po­wie­dzi na to py­ta­nie, bu­dzi we mnie fru­stra­cję. Mama nie po­trafi zna­leźć spo­sobu na skon­tak­to­wa­nie się z nim (nie żeby ja­koś usil­nie pró­bo­wała), ale on też ani razu nie sta­rał się za­ini­cjo­wać roz­mowy, mimo że zdo­by­cie jej da­nych kon­tak­to­wych to kwe­stia jed­nego wy­szu­ki­wa­nia w Go­ogle.

Naj­bar­dziej jed­nak drażni mnie to, że ni­gdy się nie do­wiem, co znaj­duje się w jego pu­dełku.

W so­botę od­wożę mamę na LAX[2]. Ma ze sobą trzy wa­lizki pełne ubrań i dwie to­rebki – jedną na każde ra­mię, a wśród tego ba­gażu nie ma na­wet sty­li­za­cji z jej ko­lek­cji, które wy­sła­ły­śmy wcze­śniej Fe­dE­xem. Tu są je­dy­nie jej pry­watne ciu­chy.

Sie­dzia­łam z nią wczo­raj do późna, po­ma­ga­jąc skom­ple­to­wać stroje na wie­czorne wyj­ścia, wy­wiady i wy­stą­pie­nia w me­diach. Ty­dzień mody w No­wym Jorku to czy­ste sza­leń­stwo i duża ner­wówka, w trak­cie któ­rej nie ma czasu na po­dej­mo­wa­nie ja­kich­kol­wiek de­cy­zji zwią­za­nych z ubio­rem. Dla­tego też wszystko za­pla­no­wa­łam, ozna­czy­łam i po­se­gre­go­wa­łam.

– Co ja bez cie­bie po­cznę przez cały ty­dzień? – Mama ob­sy­puje mnie ca­łu­sami, kiedy ukła­dam jej wa­lizki na wózku ba­ga­żo­wym. – Je­steś pewna, że nie chcesz le­cieć ze mną?

– Mam test po­zio­mu­jący z fran­cu­skiego – przy­po­mi­nam jej.

Wy­bra­łam fran­cu­ski jako ję­zyk obcy. Chcia­łam się uczyć chiń­skiego, bio­rąc pod uwagę, że le­d­wie się nim po­słu­guję i po­tra­fię za­pi­sać je­dy­nie swoje imię, ale mama uznała, że waż­niej­sza jest dla mnie zna­jo­mość ję­zyka, któ­rym po­słu­gują się naj­więk­sze domy mody.

Pod­biega do nas Mar­cia, asy­stentka mamy. Tuż za nią za­trzy­muje się Ju­lien w swoim po­rsche. Wy­rzuca ba­gaże na chod­nik przed wej­ściem do hali od­praw dla pa­sa­że­rów po­dró­żu­ją­cych pierw­szą klasą, na­wet nie za­wra­ca­jąc so­bie głowy tym, żeby je zwa­żyć.

– Jak do­brze, że już je­steś, mu­simy le­cieć! Dzwo­nili z „Har­per’s Ba­zaar”. Chcą prze­pro­wa­dzić wy­wiad na­tych­miast po wy­lą­do­wa­niu – mówi Mar­cia.

– „Har­per’s Ba­zaar”! Nie ma lipy! – pisz­czę z za­chwytu.

Ju­lien, pod­słu­chaw­szy, pod­cho­dzi i do­daje:

– „Vo­gue” to to nie jest, ale...

Spo­glą­dam na niego, uno­sząc brwi. Za­wsze robi to samo. Przy­po­mina ma­mie o ko­lej­nym, wyż­szym celu, jak gdyby to, co do tej pory osią­gnęła, było nie­wy­star­cza­jące. A o „Vo­gue’u” to jej aku­rat nie trzeba przy­po­mi­nać. Sam do­sko­nale wie, jak długo mama pró­buje już speł­nić to ma­rze­nie. To Święty Graal dla pro­jek­tan­tów mody. Do­tych­czas po­ka­zali kilka jej su­kie­nek i raz czy dwa wspo­mnieli jej imię, ale ni­gdy nie prze­pro­wa­dzili z nią peł­nego wy­wiadu.

– Nic się nie martw, mamo – uspo­ka­jam ją. – Po twoim po­ka­zie „Vo­gue” jesz­cze bę­dzie do­bi­jał się do two­ich drzwi, zo­ba­czysz.

Mama rzuca mi ner­wowy uśmiech, po czym ob­raca się w stronę swo­ich naj­bar­dziej do­świad­czo­nych pro­jek­tan­tów. Zgod­nie z tra­dy­cją na ty­dzień mody w No­wym Jorku wy­bie­rają się naj­wy­żej po­sta­wieni człon­ko­wie ze­społu, zo­sta­wia­jąc resztę – w tym mnie – do pil­no­wa­nia „go­spo­dar­stwa” (plu­sem jest to, że bę­dzie można no­sić ja­ponki do pracy!).

Pod­cho­dzi Jo­na­than, je­den z wyż­szych rangą pro­jek­tan­tów.

– O, Se­rene – mówi. – Ze­chcia­ła­byś wy­świad­czyć mi przy­sługę pod­czas mo­jej nie­obec­no­ści? To bar­dzo ważne.

– No pew­nie! – Od­blo­ko­wuję swo­jego iPhone’a i włą­czam no­tat­nik. – Co mogę dla pana zro­bić?

Prze­stę­puję z nogi na nogę, li­cząc na to, że zo­sta­nie mi po­wie­rzone wy­sła­nie ja­kie­goś waż­nego ma­ila. Albo za­pla­no­wa­nie spo­tka­nia z klien­tem, które musi się od­być jak naj­szyb­ciej. Albo nada­nie su­kienki ku­rie­rem...

– Na moim biurku, obok mo­jej li­nijki, ze­szy­tów i skraw­ków ma­te­ria­łów... – ob­niża głos – ...znaj­duje się pu­dełko pra­li­nek. Mig­da­ło­wych w ciem­nej cze­ko­la­dzie. Mo­gła­byś je gdzieś scho­wać, żeby nikt mi ich nie zjadł?

Aha.

– Ja­sne – od­po­wia­dam, pró­bu­jąc ukryć wy­ma­lo­wane na mo­jej twa­rzy roz­cza­ro­wa­nie.

Ile ja bym dała, żeby te pro­jek­tanc­kie szy­chy wi­działy we mnie ko­goś wię­cej niż po­da­waczkę kawy. W końcu pra­cuję w tej fir­mie jako sta­żystka już od do­brych kilku mie­sięcy! Dam so­bie radę z wy­zwa­niami więk­szymi niż trzy­ma­nie cze­ko­lady pod klu­czem. Chcia­ła­bym, żeby po­wie­rzyli mi ja­kieś za­da­nie z praw­dzi­wego zda­rze­nia. No bo w końcu jak ina­czej mam się na­uczyć za­wodu?

Jed­nak wtedy przy­po­mi­nam so­bie, że i tak mam ogromne szczę­ście z tą pracą. Każdy w fir­mie na­dal pa­mięta, co się wy­da­rzyło w tam­tym roku. Tro­chę czasu upły­nie, za­nim za­po­mną. Ale kie­dyś to na­stąpi. Po pro­stu mu­szę nie­ustan­nie udo­wad­niać, ile je­stem warta.

Kie­dyś za­uważą twój po­ten­cjał, po­wta­rzam so­bie.

Kiedy ostat­nia z wa­li­zek zo­stała już nadana, mama ob­raca się w moją stronę.

– Dasz so­bie radę? – pyta, a w jej oczach nie­spo­dzie­wa­nie błysz­czą łzy. Za­wsze się roz­kleja, kiedy wy­jeż­dża beze mnie. – Czym mam cię prze­ku­pić, że­byś po­le­ciała ze mną? No­wo­jor­ską pizzą?

– Po­ra­dzę so­bie – za­pew­niam ją, a ona w od­po­wie­dzi mocno mnie przy­tula. – Nie wiem, czy „po­ła­ma­nia nóg” w obec­nej sy­tu­acji to na­dal ży­cze­nie, czy już ku­sze­nie losu, więc, dla bez­pie­czeń­stwa mo­de­lek, po­wiem po pro­stu: po­wo­dze­nia. Będę oglą­dała na X!

– Tylko pa­mię­taj, żeby ni­czego nie po­sto­wać. I trzy­maj się z dala od al­ko­holu – przy­po­mina Ju­lien na od­chodne.

Ru­mie­nię się na mało sub­telne wspo­mnie­nie pew­nej dra­ma­tycz­nej nocy i po­trzą­sam głową. To się ni­gdy wię­cej nie po­wtó­rzy.

Sły­szę sy­gnał po­wia­do­mie­nia, więc ma­cham im na po­że­gna­nie i spraw­dzam, kto do mnie pi­sze. To Ca­me­ron, mój chło­pak.

Hejka, roz­ma­wiam wła­śnie z Lu­kiem i nur­tuje nas jedna ważna kwe­stia. Po­trze­bu­jemy two­jego głosu w tej spra­wie. „Cy­cek” jest ro­dzaju mę­skiego, prawda??? Mimo że od­nosi się do ko­biet?

Śmieję się w głos, kie­ru­jąc się w stronę par­kingu.

Co to za py­ta­nie?? – od­pi­suję. No tak, ciem­niaki.

A nie po­winno być „cycka”? Żeby się zga­dzało? Kto to cu­duje? Do­brze, że z wac­kiem nie ma ta­kich pro­ble­mów.

Nie mam czasu, żeby an­ga­żo­wać się w cyc­kowo-wac­kową dys­ku­sję z Ca­me­ro­nem, więc pi­szę w od­po­wie­dzi: Je­stem na lot­ni­sku. Wła­śnie od­sta­wi­łam mamę na sa­mo­lot. Na­stęp­nie wska­kuję do auta.

Jak to?

Trzy­maj­cie mnie. Czy on przy­swaja co­kol­wiek z tego, co do niego mó­wię? Mama leci do No­wego Jorku. Mó­wi­łam ci, pa­mię­tasz? Ma po­kaz na tam­tej­szym ty­go­dniu mody.

Prze­sy­łam mu linki do in­for­ma­cji o po­ka­zie mamy, ale Ca­me­rona bar­dziej in­te­re­suje inna kwe­stia.

Czy to ozna­cza, że masz wolną chatę?

Czer­wie­nię się. Mimo że ga­damy o tym, od kiedy pa­mię­tam, na­dal do ni­czego nie do­szło. Moi przy­ja­ciele cią­gle mę­czą, że po­win­ni­śmy w końcu na­dziać brzo­skwinkę ba­kła­ża­nem. „Nie znaj­dziesz bar­dziej chru­pią­cego cia­cha niż Ca­me­ron”. No coś w tym jest. Ca­me­ron jest seksi na maksa. Pla­żowe ciałko, na wi­dok któ­rego śli­nią się wszyst­kie dziew­czyny. A we mnie wbi­jają spoj­rze­nia ostre jak szty­lety.

Za­sta­na­wiam się tylko, czy nie po­wi­nien ist­nieć istot­niej­szy po­wód, żeby upra­wiać z kimś seks, niż taki, że praw­do­po­dob­nie „nie znajdę bar­dziej chru­pią­cego cia­cha”. Upo­mi­nam się w my­ślach, że Ca­me­ron wcale nie jest ja­kimś złym kan­dy­da­tem. W końcu mam sie­dem­na­ście lat. Być może je­dyny po­wód, dla któ­rego zde­cy­duję się na tym eta­pie ży­cia na seks, bę­dzie zwią­zany stricte z po­pę­dem sek­su­al­nym.

Moż­liwe – od­pi­suję.

2

LIAN

Sły­szę wi­bra­cje te­le­fonu i nie­chęt­nie wy­cią­gam po niego rękę. Od kiedy prze­pro­wa­dzi­li­śmy się do Ame­ryki, je­dy­nymi ludźmi, któ­rzy pi­szą do mnie z sa­mego rana, są moi ro­dzice i te­le­mar­ke­te­rzy. Pod­czas gdy ja za­czy­nam dzień, wszy­scy moi przy­ja­ciele w Pe­ki­nie smacz­nie chra­pią. Je­stem więc prze­ko­nany, że to moja mama już od ósmej rano w so­botę żyje moim ży­ciem.

Jesz­cze śpi? Po­wi­nien się uczyć!!! – czy­tam.

Osła­niam oczy przed ośle­pia­ją­cym słoń­cem. Jak to jest, że słońce w Ame­ryce świeci tak ja­sno, że czuję, jak­bym obu­dził się na łóżku opa­la­ją­cym w so­la­rium? Co gor­sza, nasz dom w ko­lo­rze musz­tardy ma wmu­ro­wane w ściany luks­fery, przez które prze­bija się świa­tło, a nie da się ich za­kryć za­sło­nami, bo są zbyt małe i za bar­dzo roz­pro­szone po wszyst­kich po­miesz­cze­niach. Tak to jest, kiedy mamy ku­pują domy przez in­ter­net. Nie żar­tuję, moja po pro­stu za­mó­wiła dom tak, jak za­ma­wia się pizzę.

Tata do­stał te­le­fon z pracy, że musi prze­pro­wa­dzić się do Los An­ge­les, żeby po­móc przy pro­jek­tach re­ali­zo­wa­nych przez jego firmę. Wtedy mama po­sta­no­wiła, że wy­go­ogluje „szu­kam domu w Los An­ge­les na już”. Je­stem prze­ko­nany, że na­stęp­nie za­sto­so­wała pro­fe­sjo­nalną me­todę eli­mi­na­cji, jaką jest wy­li­czanka, bo nie ma in­nego wy­tłu­ma­cze­nia, dla­czego osoba z nie­to­le­ran­cją lak­tozy wy­brała dom, który do złu­dze­nia przy­po­mina ser.

Moja ko­mórka znowu wi­bruje, tym ra­zem z ro­snącą in­ten­syw­no­ścią.

Po­ję­kuję. Od­po­wiedź je­dy­nie wzbu­rzy jej żą­dzę kon­wer­sa­cji. Z nią jest tro­chę tak jak z re­kla­mami na In­sta­gra­mie. Kie­dyś przez przy­pa­dek stuk­ną­łem w ofertę pro­duk­tów ero­tycz­nych i z cie­ka­wo­ści zo­ba­czy­łem, co się w niej znaj­duje. Chwilę póź­niej wy­świe­tliło mi się ja­kieś pięć­dzie­siąt osiem re­klam dil­do­sów, które w nie­kon­tro­lo­wany spo­sób za­częły za­le­wać mój feed. Nie mo­głem nad tym za­pa­no­wać, na­wet krzy­cząc do te­le­fonu: „Bi­don. Kom­pu­ter. iPhone. Ko­siarka. Co­kol­wiek!”. Dla­tego nie od­pi­suję.

Le­d­wie zdążę odło­żyć te­le­fon i prze­nieść wzrok na szklane my­sie dziury, kiedy sły­szę, jak wcho­dzi po scho­dach, gniew­nie tu­piąc.

Na­tych­miast chwy­tam za te­le­fon i pi­szę: Nie, nie śpię. Uczę się! – za­nim roz­pocz­nie się wa­le­nie do drzwi w stylu FBI.

Od­głos kro­ków za­stę­puje ci­sza. Sta­ram się od­dy­chać bez­gło­śnie.

Niech pa­mięta – od­pi­suje mama. Zbliża się test kwa­li­fi­ku­jący na ECEP. Po­trze­buje osiem­set punkty, żeby się do­stać!!!

ECEP to skrót od Early Col­lege En­gi­ne­ering Pro­gram[3]. To nowy kurs na MIT[4], na punk­cie któ­rego moi ro­dzice mają ab­so­lutną ob­se­sję. Czę­ściowo dla­tego, że po­zwo­liłby mi wcze­śniej za­cząć na­ukę w col­lege’u (już w przy­szłym roku), ale mają także na­dzieję, że moje ży­cie po­to­czy się po­dob­nie do ka­rier tych go­ści z Do­liny Krze­mo­wej. Tylko ten ame­ry­kań­ski se­rial oglą­dają. Nie­ważne, że je­dyny Azjata w tym se­rialu to męż­czy­zna, który nie płaci za czynsz i jest po­dej­rze­wany o za­bój­stwo wła­ści­ciela wy­naj­mo­wa­nego miesz­ka­nia. A to na­wet nie zo­stało po­twier­dzone (je­den z wielu po­wo­dów, dla któ­rych nie zno­szę ani tego pro­gramu, ani my­śli o by­ciu in­ży­nie­rem).

– LIAN! – krzy­czy mama, wa­ląc w drzwi. – Wiem, że od­czy­tał moją wia­do­mość! Dla­czego nie od­pi­suje?!

– Prze­pra­szam! Już pa­trzę! – Szybko wra­cam do rze­czy­wi­sto­ści.

Wy­sy­łam , ale to jej nie wy­star­cza.

Chce znać mój szcze­gó­łowy plan na resztę dnia i wie­dzieć, jak za­mie­rzam pod­nieść swój wy­nik z sze­ściu­set osiem­dzie­się­ciu punk­tów na osiem­set oraz czy pryszcz, który wy­sko­czył mi wczo­raj na twa­rzy, zdą­żył zma­leć. Za­cho­wy­wała się tak samo, gdy jesz­cze ży­li­śmy w Pe­ki­nie, mimo że cho­dzi­łem do dwu­ję­zycz­nej szkoły z an­giel­skim, która w teo­rii miała być bar­dziej na lu­zie, ale dała mo­jej ma­mie je­dy­nie wię­cej po­wo­dów do zmar­twień. Cho­wam głowę pod po­duszkę. Je­śli moi ro­dzice nie prze­staną się tak za­cho­wy­wać, będę mu­siał wró­cić do domu w jed­nym z tych kar­to­no­wych pu­de­łek Ama­zona wiel­ko­ści ludz­kiego ciała. A wiem, że ta­kowe mają.

Ja­kiś czas póź­niej oglą­dam stand-up Ronny’ego Chienga na Net­flik­sie, Asian Co­me­dian De­stroys Ame­rica, ro­biąc so­bie prze­rwę od przy­go­to­wań do dur­nego te­stu na ECEP. Jak do­tąd naj­lep­szym aspek­tem prze­pro­wadzki do Ame­ryki jest moż­li­wość oglą­da­nia Net­fliksa. A Ronny Chieng po­trafi do­brze za­re­kla­mo­wać ten kraj. Nie tak sztucz­nie do po­rzygu, jak ro­bią to in­sta­gra­mowi in­flu­en­ce­rzy, tylko bar­dziej w stylu mo­jego lao ye[5], opo­wia­da­ją­cego o re­wo­lu­cji kul­tu­ral­nej. Mógłby mó­wić o niej bez końca, aż od­padną uszy. I o tym, jak duży pa­lec u stopy utknął mu w me­ta­lo­wym pło­cie i że nie dało się go wy­cią­gnąć bez zdar­cia z niego skóry. Z jed­nej strony wy­wo­łuje to współ­czu­cie, a z dru­giej – sza­cu­nek.

Wra­cam my­ślami do jego opo­wie­ści, za­wsze kiedy czuję się przy­gnę­biony fak­tem, że je­stem je­dyną osobą chiń­skiego po­cho­dze­nia w szkole, gdzie po­łowa lu­dzi nie po­trafi po­praw­nie wy­po­wie­dzieć mo­jego imie­nia i za­miast Lian mó­wią na mnie Liam. Być może Ame­ryka jest moją re­wo­lu­cją kul­tu­ralną.

Roz­lega się pu­ka­nie do drzwi, na które in­stynk­tow­nie re­aguję sło­wami:

– CO ZNOWU? UCZĘ SIĘ!

Oka­zuje się, że to je­dy­nie moja sio­stra Amy.

– Hej – mówi, otwie­ra­jąc drzwi.

Wnosi mi do po­koju wa­zon z kwia­tami ostróżki nie­bie­skiej. To z pew­no­ścią był po­mysł mamy, żeby je tu­taj przy­nio­sła. Daw­niej, jesz­cze w Chi­nach, mama zaj­mo­wała się przy­go­to­wy­wa­niem kwia­to­wych de­ko­ra­cji na duże we­sela. Miała na­wet swoją pra­cow­nię w Guo Mao, jed­nym z naj­więk­szych cen­trów han­dlo­wych w Pe­ki­nie. Aż do mo­mentu, gdy córka wła­ści­ciela lo­kalu po­sta­no­wiła, że ona też chce zo­stać flo­rystką. Wy­ko­pali więc moją mamę i otwo­rzyli wła­sną dzia­łal­ność. Przez ja­kiś czas mama nie chciała się po­zbyć ani jed­nego ze swo­ich wa­zo­nów, kur­czowo trzy­ma­jąc się na­dziei, że otwo­rzy sklep w in­nym miej­scu. Ale je­śli lo­ka­li­za­cja była do­bra, to czynsz był za wy­soki, i tak w kółko. Dla­tego też sprze­dała w końcu więk­szość wa­zo­nów i te­raz po pro­stu zaj­muje się de­ko­ro­wa­niem na­szego domu i... ukła­da­niem nam ży­cia.

Amy sta­wia wa­zon w wy­bra­nym przez sie­bie miej­scu i wska­zuje pal­cem na mo­jego lap­topa.

– Dasz mi po­oglą­dać fil­miki do na­uki tańca na swoim kom­pu­te­rze?

– A czemu nie mo­żesz na swoim? – py­tam.

– Bo mama spraw­dza mi hi­sto­rię prze­glą­da­nia.

Kręcę głową, pa­trząc na sio­strę. Ma za­le­d­wie dwa­na­ście lat, a ro­dzice już kon­tro­lują każdy jej ruch. A ona nie po­zwala, by sta­nęli mię­dzy nią i tań­cem. Pe­łen sza­cun.

– Niech stracę – zga­dzam się.

Zo­ba­czyw­szy, co oglą­dam, za­czyna chi­cho­tać.

– Ronny Chieng?

Wzna­wia od­twa­rza­nie, za­nim zdążę ją po­wstrzy­mać, i za­krywa usta, śmie­jąc się z jego ty­rady. Pró­buję od­cią­gnąć ją od dal­szego oglą­da­nia, ale na­lega, że­bym nie wy­łą­czał. A co mi tam. W końcu ży­jemy w Ame­ryce – pań­stwie wol­no­ści, prawda? Tu­taj każdy ma prawo wy­ra­żać wła­sne zda­nie. To wła­śnie w tym kraju po­doba mi się naj­bar­dziej.

Kiedy sio­stra wy­cho­dzi z moim lap­to­pem do swo­jego po­koju, za­my­kam za nią drzwi (nie­stety nie na za­mek, bo ro­dzice roz­krę­ci­liby dramę), pod­cho­dzę do biurka i wy­cią­gam z szu­flady ze­szyt.

Idę do swo­jej ła­zienki, spo­glą­dam w lu­stro i biorę głę­boki wdech.

– O co cho­dzi z tymi ame­ry­kań­skimi li­ce­ami... – Otwie­ram ze­szyt i kon­ty­nu­uję, na­śla­du­jąc ru­chy i mi­mikę Ronny’ego: – Tu­taj wszystko może być uspra­wie­dli­wie­niem. „Pro­szę pani, mogę od­dać pro­jekt w póź­niej­szym ter­mi­nie? Zmarł mi pa­jąk”. Albo: „Ska­le­czy­łem się wczo­raj w pa­lec”. Albo moje ulu­bione: „Nie mam nic na swoje uspra­wie­dli­wie­nie poza tym, że bar­dzo stre­sują mnie ter­miny”. W Chi­nach, je­śli ja­kiś uczeń po­wie­działby coś ta­kiego do na­uczy­ciela, ten do­piero po­ka­załby mu, czym jest praw­dziwy stres!

Pre­zen­ta­cją nie do­rów­nuję Ronny’emu na­wet do pięt. Mało zgrab­nie wy­cią­gam łok­cie do przodu, przy­trzy­mu­jąc przy ustach szczo­teczkę elek­tryczną, która ma za za­da­nie imi­to­wać mi­kro­fon. Przy­jem­nie jest móc wy­gło­sić swoje zda­nie, na­wet je­śli je­stem je­dyną osobą, która je sły­szy. Jed­nak po pię­ciu mi­nu­tach roz­grze­wam się i rzu­cam żar­tami jak z rę­kawa, uśmie­cha­jąc się i wska­zu­jąc pal­cem na lu­stro. Wtedy do ła­zienki wpada mama.

– Co mó­wił? – pyta.

– Nic! – Włą­czam szczo­teczkę i udaję, że myję zęby. Szkoda tylko, że trzy­mam ją do góry no­gami.

– Za­mknął się tu, żeby ga­dać do sie­bie?

– Nie – od­po­wia­dam, ob­ra­ca­jąc szczo­teczkę do­brą stroną do ust, i udaję, że płu­czę gar­dło.

– Prze­cież sły­sza­łam, że coś mó­wił – nie od­pusz­cza.

– Po­wta­rza­łem wzory do te­stu na ECEP przy my­ciu zę­bów – kła­mię jej pro­sto w oczy, wska­zu­jąc na nią wi­bru­jącą szczo­teczką i jed­no­cze­śnie upusz­cza­jąc swój tajny ze­szyt ze szki­cami sce­na­riu­szy do mo­ich stand-upów na pod­łogę (li­cząc na to, że nie wy­lą­duje w to­a­le­cie).

Chwi­lowo wy­gła­dza zmarszczki nie­za­do­wo­le­nia i chwali mnie za su­mien­ność – na­uka w trak­cie my­cia zę­bów! To do­piero przy­kładny sy­na­lek! Chiń­ska mama jest dumna, że ma taką po­cie­chę.

– Co za dys­cy­plina! – Za­czyna mnie chwa­lić. – Tak trzyma, a bez pro­blemu zdo­bę­dzie osiem­set punkty. Pa­mięta, że może od­po­wie­dzieć źle je­dy­nie na sześć py­tań. Je­śli przy siód­mym zrobi błąd...

– Tak, wiem, wiem – od­po­wia­dam. – Za­cią­gniesz mnie do woj­ska, gdzie będą mo­gli do mnie le­gal­nie strze­lać.

– I to nie jest żart – po­twier­dza. – Z pla­cówka eg­za­mi­na­cyjna idziemy pro­sto do biuro woj­skowe i skła­dam tam wnio­sek.

– Spoko, mami.

Po dłuż­szej chwili w końcu udaje mi się wy­rzu­cić ją z po­koju w je­dyny znany mi sku­teczny spo­sób – mó­wiąc jej, że je­stem głodny. Pod­czas gdy mama wy­cho­dzi przy­go­to­wać ko­la­cję, ja sia­dam przy biurku i wy­bu­cham śmie­chem. Tylko śmie­chem mogę prze­pra­co­wać na­sze po­pa­prane kon­wer­sa­cje. To pew­nie te żarty w du­żej mie­rze wpły­nęły na to, że tak bar­dzo ko­cham stand-up.

I jed­no­cze­śnie mam stu­pro­cen­tową pew­ność, że ze wszyst­kich po­ten­cjal­nych przy­czyn, które mo­głyby spra­wić, że fak­tycz­nie tra­fię na ten po­li­gon, stand-up jest nu­me­rem je­den.

3

SE­RENE

W nie­dzielę wie­czo­rem za­pra­szam Ca­me­rona do sie­bie na ko­la­cję. Przy­go­to­wuję gril­lo­wa­nego kur­czaka z du­szo­nym szpi­na­kiem i pra­żo­nymi mig­da­łami Mar­cona, które przy­wio­złam z Bri­stol Farms. Spę­dzi­łam całe po­po­łu­dnie, kro­jąc je w cien­kie płatki i de­lek­tu­jąc się my­ślą o wspól­nej nocy.

Gdy Ca­me­ron przy­jeż­dża kwa­drans przez dwu­dzie­stą, spóź­niony o go­dzinę, i w do­datku bez ko­szulki, pra­żone mig­dały leżą roz­mię­kłe na ku­pie wy­schnię­tej zie­le­niny.

– Wy­bacz, ko­cha­nie, ale nie mo­głem prze­pu­ścić ta­kich fal! – mówi, po­chy­la­jąc się do bu­ziaka, ale od­wra­cam głowę, wal­cząc z chę­cią od­wo­ła­nia na­szej randki. Wi­dok jego ka­lo­ry­fera mocno mi to jed­nak utrud­nia. No ale uwa­żam, że po­wi­nien był cho­ciaż za­dzwo­nić.

Ca­me­ron wy­ciąga dło­nie w stronę mo­jej spód­nicy, chwyta mnie za po­śladki i przy­ciąga do sie­bie.

– Ej no... Nie ob­ra­żaj się.

– Nie ob­ra­żam... po pro­stu... Przy­go­to­wa­łam dla nas ko­la­cję.

Pró­buję prze­cią­gnąć go w stronę ja­dalni, gdzie na stole cze­kają ta­le­rze z je­dze­niem, ale Ca­me­ron ani drgnie, jakby przy­kleił się do pod­łogi, i prze­suwa dło­nie w górę, wzdłuż mo­jego krę­go­słupa. Przy­szedł głodny, ale wąt­pię, żeby ku­rza pierś za­spo­ko­iła ten głód.

– Nie py­ta­łaś mnie, na co mam ochotę – mówi, dy­sząc, po czym za­czyna mnie ca­ło­wać. Naj­pierw w usta, a na­stęp­nie w szyję. Po czym prze­suwa się ni­żej. I ni­żej.

Wiem, czego chce. Ale bę­dzie mu­siał się bar­dziej po­sta­rać. Bo ja chcia­ła­bym, żeby było to bar­dziej wy­jąt­kowe prze­ży­cie. W sy­pialni, przy świe­tle świec... po ko­la­cji, w trak­cie któ­rej bę­dziemy pa­trzeć so­bie głę­boko w oczy, pro­wa­dząc szczerą, głę­boką roz­mowę.

W gło­wie sły­szę głos mo­jej naj­lep­szej przy­ja­ciółki Qu­inn: „Boże drogi, Se­rene, nie je­steś bo­ha­terką po­wie­ści Johna Gre­ena! NIE MYŚL TYLE!”.

Za­my­kam oczy i po­zwa­lam Ca­me­ro­nowi się ca­ło­wać; wdy­cham za­pach oce­anicz­nej soli, która zle­piła jego mięk­kie blond włosy. Za­wsze pach­nie jak pre­cel. A może śmier­dzi? Nie­ważne. Po­ję­kuję ci­cho i od­wza­jem­niam po­ca­łunki. Qu­inn wiecz­nie po­wta­rza, że fa­ceci lu­bią, kiedy dziew­czyny ję­czą.

Jedna z rąk Ca­me­rona prze­miesz­cza się w górę po mo­jej ko­szuli.

– Je­zus, ja­kie ty masz cu­downe cycki... – mru­czy mi do ucha, ma­su­jąc je.

Roz­piera mnie duma. Kie­dyś, jak by­łam młod­sza, przez pe­wien czas po­waż­nie się mar­twi­łam, że będę pła­ska. Uro­sły mi jako ostat­niej z ca­łej klasy. Do­sko­nale pa­mię­tam to­wa­rzy­szący mi nie­po­kój, gdy w szkol­nej szatni wi­dzia­łam dziew­czyny prze­bie­ra­jące się przed WF-em w spor­towe sta­niki. My­śla­łam so­bie wtedy, że je­stem ska­zana na swoje dwa blade ślady uką­szeń ko­mara. Ale na szczę­ście pew­nego lata wszystko się zmie­niło. Z dnia na dzień po­ja­wił się u mnie de­kolt, ja­kiego po­zaz­dro­ścić mogą mi na­wet co po­nie­które mo­delki mamy. Qu­inn twier­dzi, że jest on moim naj­więk­szym atu­tem.

Chcia­ła­bym tylko po­tra­fić so­bie z tym biu­stem ra­dzić. Nie­które dziew­czyny trzy­mają swo­ich fa­ce­tów krótko i nie po­zwa­lają, żeby ich ciała co­kol­wiek de­ter­mi­no­wały. Do­sko­nale wie­dzą, kiedy wy­ko­rzy­stać swoje atuty, żeby pod­krę­cić at­mos­ferę, ale po­tra­fią też zga­sić nie­po­żą­dany za­pał na­pa­lo­nych sam­ców. Dla mnie jest to z ko­lei bar­dzo trudna prze­prawa, w trak­cie któ­rej rzuca mną na boki. U mnie na pręd­ko­ścio­mie­rzu jest albo okrą­głe zero, albo dwie stówy. Nie po­tra­fię utrzy­mać się na bez­piecz­nym po­zio­mie dzie­więć­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów na go­dzinę.

Prze­no­simy się z Ca­me­ro­nem na ka­napę i ca­łu­jemy się te­raz przed ko­min­kiem. Spo­glą­dam w dół i wi­dzę, jak drugą ręką roz­pina roz­po­rek... CHWI­LU­NIA.

– Co ty ro­bisz? – py­tam.

– A na co ci to wy­gląda? – pyta, wkła­da­jąc dłoń w spodnie.

Roz­glą­dam się po sa­lo­nie.

– Nie tu­taj! – Stu­dzę jego za­pał.

Na tej ka­na­pie ja i mama póź­nymi wie­czo­rami upew­niamy się, że naj­now­sze pro­jekty są do­pięte na ostatni gu­zik. Tu­taj też rok temu przy­zna­łam się ma­mie, co od­wa­li­łam, kiedy ra­zem z Qu­inn wy­mknę­łam się do One Oak, a ona mnie przy­tu­liła. Miała pełne prawo być wście­kła, ale i tak przy­tu­liła mnie i po­wie­działa, że wszystko bę­dzie do­brze. W tym miej­scu pla­nu­jemy na­sze uro­dziny. Tu mama topi w wi­nie wy­wo­łane przez Ju­liena stres i nie­po­kój. Nie mogę po­zwo­lić, żeby Ca­me­ron zbez­cze­ścił to miej­sce, wy­ma­chu­jąc swoim przy­ro­dze­niem!

– Czemu niby? – pro­te­stuje.

Pró­buję za­sło­nić oczy, ale je­stem zbyt wolna. On już zdą­żył wy­cią­gnąć swo­jego... ekhm... wacka i trzyma go w dłoni.

Wi­dzia­łam w swoim do­tych­cza­so­wym ży­ciu nie­jedną fiu­to­fotkę, głów­nie od pa­lan­tów z mo­jej szkoły, któ­rzy na im­pre­zach de­kla­rują, że ni­gdy nie wy­szliby ze mną na randkę, po czym w pry­wat­nych wia­do­mo­ściach prze­sy­łają mi swoje ło­niaki w przy­bli­że­niu.

Jed­nak zu­peł­nie in­nym do­świad­cze­niem jest wi­dzieć pe­nisa na zdję­ciu, a in­nym wi­dzieć go na żywo. Wy­gląda bar­dzo... ró­żowo.

– Chcia­ła­byś go do­tknąć? – pyta Ca­me­ron.

Wal­czę z na­tych­mia­sto­wym od­ru­chem po­krę­ce­nia głową. Przy­sta­nie na tę pro­po­zy­cję by­łoby rów­no­znaczne z ra­dy­kalną de­gra­da­cją w ob­rę­bie spo­łecz­no­ści szkol­nej. Na­wet Qu­inn nie by­łaby w sta­nie po­móc mi przy­wró­cić mo­jej te­raź­niej­szej po­zy­cji.

– No da­lej, nie wstydź się – na­lega Ca­me­ron, po­chy­la­jąc się i się­ga­jąc po moją dłoń.

Za­nim zdążę się od­su­nąć, moja ręka lą­duje na jego przy­ro­dze­niu. Mam wra­że­nie, jak­bym trzy­mała... rączkę szczotki do wło­sów owi­niętą w ludzką skórę. Za­sko­czona, otwie­ram sze­roko oczy i oboje prze­no­simy wzrok na jego pe­nisa.

Dzięki Bogu, ktoś do mnie dzwoni.

Zry­wam się z ka­napy, wdzięczna wszech­świa­towi za ura­to­wa­nie mnie z opre­sji.

– Tak? – Od­bie­ram te­le­fon i prze­cho­dzę do kuchni, pró­bu­jąc zła­pać od­dech.

– Se­rene? Z tej strony Mar­cia.

– O, hej, Mar­cia – wi­tam się z asy­stentką mamy. – Jak tam w No­wym Jorku?

– Śred­nio. Twoja mama miała wła­śnie wy­pa­dek. By­li­śmy na roz­da­niu na­gród, gdzie... – Mar­cia na chwilę za­wie­sza głos, a moje my­śli ga­lo­pują w nie­bez­piecz­nym kie­runku, sta­ra­jąc się w ja­kiś spo­sób do­koń­czyć jej zda­nie. Jaki to był wy­pa­dek? Cho­dzi o coś po­kroju roz­la­nia wina na kre­ację czy coś gor­szego? – Prze­wró­ciła się – koń­czy wresz­cie Mar­cia.

Od­dy­cham z ulgą. Me­dia jej to wy­ba­czą. Hay­den Pa­net­tiere w końcu też za­li­czyła upa­dek na Met Gali. A He­idi Klum na roz­da­niu na­gród Emmy. Oka­zuje się, że prze­wra­ca­nie się jest w mo­dzie.

Ale ko­lejne słowa Mar­cii wy­sy­sają z mo­ich płuc całą ulgę.

– Twoja mama tra­fiła do szpi­tala.

– Do szpi­tala? – py­tam.

– Co się dzieje? – woła Ca­me­ron, ale dud­nie­nie w uszach spra­wia, że le­d­wie go sły­szę.

– Tak, do Ne­wY­ork-Pres­by­te­rian – mówi Mar­cia. – Ro­bią jej te­raz ba­da­nia. Za kilka go­dzin po­win­nam wie­dzieć wię­cej. Ale po­my­śla­łam, że nie chcia­ła­byś, że­bym zwle­kała z taką in­for­ma­cją.

– Za­cze­kaj! Co do­kład­nie się... – za­czy­nam do­py­ty­wać.

– Mu­szę koń­czyć. – Mar­cia prze­rywa po­łą­cze­nie, a ja wpa­truję się w te­le­fon.

– Ko­cha­nie, wra­caj tu­taj! – woła mnie Ca­me­ron.

Ja jed­nak na­tych­miast wy­bie­ram nu­mer mamy, w mię­dzy­cza­sie otwie­ra­jąc X. Skoro jej upa­dek był na tyle po­ważny, że mu­siała zo­stać prze­wie­ziona do szpi­tala, na pewno jest o tym gło­śno w so­cia­lach. Mija sy­gnał za sy­gna­łem, ale te­le­fon mamy nie od­po­wiada.

Prze­glą­dam X, szu­ka­jąc wpi­sów z roz­da­nia na­gród. I wtedy tra­fiam na to, co oba­wia­łam się zo­ba­czyć.

Wy­chu­dzona Lily Lee spada z wy­ło­żo­nych czer­wo­nym dy­wa­nem scho­dów na roz­da­niu na­gród In­Style Fa­shion.

Otwie­ram sze­roko usta. Moja mama spa­dła ze scho­dów? Wpa­truję się w zdję­cie – klę­czy na nim na scho­dach ubrana w su­kienkę, którą wspól­nie wy­bra­ły­śmy, i oto­czona przez swój ze­spół pró­buje się pod­nieść. Wy­gląda szczu­pło, ale na pewno nie na wy­chu­dzoną. Jak oni w ogóle śmią?

– Ha­lo­oooo? – Ca­me­ron do­maga się uwagi.

– Wy­bacz, ale cho­dzi o mamę! – od­po­wia­dam i wy­bie­ram nu­mer Ju­liena, cały czas prze­glą­da­jąc X. Może jest te­raz przy niej.

Ame­ry­kań­ska pro­jek­tantka mody Lily Lee za­brana do szpi­tala z no­wo­jor­skiego ty­go­dnia mody. Wal­czy o ży­cie.

Kurwa mać! Cho­dzę po kuchni w tę i z po­wro­tem. Od­bierz, od­bierz, od­bierz! Włą­cza się se­kre­tarka. Gdzie się po­dziewa ten ku­ta­siarz w przy­cia­snych spodniach, kiedy jest do cze­goś po­trzebny?

Przy­cho­dzi Ca­me­ron. Całe szczę­ście z za­su­nię­tym roz­por­kiem. Krzy­żuje ra­miona na piersi.

– Co to za afera?

– Moja mama jest w szpi­talu – in­for­muję go. Pod­no­szę te­le­fon i po­ka­zuję mu zdję­cie mamy klę­czą­cej na pod­ło­dze.

– Pew­nie za dużo wy­piła. Nie wi­dzia­łaś, co moja mama po­trafi od­wa­lić po kilku mar­tini – mówi Ca­me­ron. Na­stęp­nie wy­ciąga dłoń w kie­runku mo­jego ra­mie­nia i pró­buje za­cią­gnąć mnie z po­wro­tem do sa­lonu. – A te­raz wra­camy do...

Wy­ry­wam ra­mię z jego uści­sku.

– Nie – mó­wię, po czym za­czy­nam go­oglo­wać nu­mer do Ne­wY­ork-Pres­by­te­rian. To ze mną po­winni roz­ma­wiać le­ka­rze. Nie z Mar­cią czy Ju­lie­nem. W jed­nej chwili po­ża­ło­wa­łam, że zo­sta­łam, żeby przy­go­to­wy­wać się do eg­za­minu Ad­van­ced Pla­ce­ment[6]. – Le­piej, że­byś już po­szedł.

Ca­me­ron wy­ma­chuje ra­mio­nami na znak pro­te­stu.

– Za­wsze to samo – stwier­dza i krę­cąc głową, prze­nosi wzrok na swoje spodnie. – Od dzi­siaj masz ksywę „spuch­nięte jajca”.

Spo­glą­dam na jego roz­po­rek, wy­obra­ża­jąc so­bie, że czuję się z tym jak­kol­wiek źle, ale od­czu­wam je­dy­nie ulgę, że nie będę mu­siała tego oglą­dać.

– Prze­pra­szam – mó­wię. – Na­prawdę mu­szę się tym te­raz za­jąć...

Wy­py­cham Ca­me­rona z domu. Gdy tylko za­my­kam za nim drzwi, wy­bie­ram nu­mer Ne­wY­ork-Pres­by­te­rian. Przy akom­pa­nia­men­cie mu­zyki w słu­chawce po­wta­rzam so­bie w du­chu, że to na pewno nic ta­kiego. I że to tylko me­dia spo­łecz­no­ściowe jak zwy­kle ro­bią wiele ha­łasu o nic. Kiedy mama wróci do domu, po­pro­simy na­szą spe­cja­listkę od PR-u, Sa­brinę, żeby wy­ci­szyła całą tę sprawę, tak jak zro­biła to po moim nie­for­tun­nym wyj­ściu do One Oak.

Mama jest naj­sil­niej­szą osobą, jaką znam. Nic jej nie bę­dzie. Mocno w to wie­rzę.

4

LIAN

Zgod­nie z tym, co prze­czy­ta­łem w jed­nym z ar­ty­ku­łów umiesz­czo­nych na Me­dium, żeby od­nieść suk­ces jako stand-uper, naj­pierw mu­szę zo­stać kla­so­wym klau­nem. Au­tor tego tek­stu twier­dzi, że jest to krok nie do po­mi­nię­cia, po­nie­waż osoba, która nie po­trafi roz­śmie­szyć swo­ich ko­le­gów i ko­le­ża­nek z klasy, nie może być za­bawna. Za­tem każ­dego dnia idę do szkoły z jed­nym ce­lem: być tym cho­ler­nym czer­wo­no­no­ś­cem.

Jed­nakże trudno jest grać bła­zna, bę­dąc nie­wi­dzial­nym.

W dro­dze na roz­sze­rze­nie z matmy[7] mija mnie Se­rene Li; jej dłu­gie czarne włosy z fio­le­to­wymi pa­sem­kami fa­lują z każ­dym kro­kiem. Ma­cham do niej, ale mnie nie wi­dzi. Wle­pia wzrok w ko­mórkę, jak gdyby wła­śnie w niej wy­czy­tała, że nad­cho­dzi za­głada ca­łej rasy ludz­kiej. Przy­naj­mniej jej zna­jomi za­uwa­żają moją obec­ność. Od­no­to­wują ją spe­cjal­nym ro­dza­jem prze­wró­ce­nia oczami, które za­zwy­czaj za­re­zer­wo­wane jest dla ma­łych smro­dów ku­ca­ją­cych w Chi­nach na środku ulicy i bez żad­nych ce­re­gieli wa­lą­cych kupę (tak, to na­dal się zda­rza, ale wspól­nymi si­łami, jako na­ród, pró­bu­jemy to zmie­nić).

Dziew­czyna, która naj­in­ten­syw­niej wy­wraca ga­łami, ma na imię Qu­inn. To naj­lep­sza przy­ja­ciółka Se­rene. Od dnia, kiedy tra­fi­łem do tej szkoły, Qu­inn ro­biła ab­so­lut­nie wszystko, żeby zmie­nić moje ży­cie w pie­kło. Na­bi­jała się z mo­ich spode­nek na WF, roz­po­wia­dała lu­dziom, że nie ro­zu­miem ani słowa po an­giel­sku, i upie­rała się, że nie mam prawa zo­sta­wiać auta na szkol­nym par­kingu, bo nie mia­łem jesz­cze ka­li­for­nij­skiego prawa jazdy. Sześć mie­sięcy cze­ka­łem na jego wy­ro­bie­nie i przez cały ten czas mu­sia­łem par­ko­wać pięć prze­cznic da­lej i po­ko­ny­wać resztę drogi pie­szo. W obie strony. Wie­cie, jak trudno jest zna­leźć miej­sce par­kin­gowe w nad­mor­skim mia­steczku?

Jed­nak naj­gor­sze w tym wszyst­kim było to, że wła­śnie Qu­inn mnie prze­chrzciła. Zro­biła to bez więk­szego wy­siłku, po pro­stu na­zy­wa­jąc mnie Lia­mem, aż się przy­jęło. Nic nie mo­głem na to po­ra­dzić. Na­wet słow­nik mo­jego te­le­fonu za­czął au­to­ma­tycz­nie po­pra­wiać moje imię. Wtedy się pod­da­łem. Nie mogę wal­czyć z Siri. Na tym eta­pie już na­wet nie chce mi się ni­kogo po­pra­wiać.

Pod­czas gdy ja mu­sia­łem się z tym wszyst­kim mie­rzyć, moi przy­ja­ciele z Pe­kinu, Lei i Chris, nie wie­rzyli w ani jedno moje słowo. Jakby nie mo­gli po­wią­zać praw­dzi­wej Ame­ryki z mo­ich opo­wie­ści z tą, którą znają z fil­mów o li­ce­ali­stach, gdzie wszy­scy spę­dzają ra­zem week­endy, a na­wet Jo­na­howi Hil­lowi udało się wbić na im­prezę. Bez­u­stan­nie uświa­da­miam ich, że nie tak wy­gląda rze­czy­wi­stość. Że każde ich wy­obra­że­nie o tym kraju jest błędne!

– A co z in­nymi Azja­tami? Mu­szą tam ja­cyś być – za­py­tał Lei.

Od­po­wie­dzia­łem mu, że jest tu tylko Se­rene. I cho­ciaż nie bie­rze udziału w boj­ko­to­wa­niu mo­jego praw­dzi­wego imie­nia, nie zro­biła nic, żeby po­wstrzy­mać Qu­inn. Jej za­sada nu­mer je­den, je­śli cho­dzi o mnie, brzmi: TRZY­MAJ SIĘ Z DA­LEKA.

Może to dla­tego, że miesz­kam w dziel­nicy Du­nes. Całe Sienna Be­ach dzieli się na trzy główne dys­trykty. Naj­droż­szy z nich na­zywa się Cove, a tam­tej­sze domy z wi­do­kiem na ocean kosz­tują po trzy mi­liony do­la­rów. W tej oko­licy miesz­kają Se­rene i wszy­scy jej przy­ja­ciele. Tro­chę tań­sze jest Hi­gh­lands, ale na­dal śmier­dzi tam sno­bi­zmem i szpa­ner­stwem, głów­nie dla­tego, że miesz­kają tam „eks­ce­le­bryci”. Na sza­rym końcu znaj­duje się Du­nes – mój re­wir. Nie ma tu­taj żad­nych ogro­dzeń ani bram, co dla mo­ich ko­le­gów i ko­le­ża­nek z klasy jest rów­no­znaczne z miesz­ka­niem na ba­gnach.

Ni­gdy nie są­dzi­łem, że grupa na­sto­lat­ków może mieć więk­szą ob­se­sję na punk­cie nie­ru­cho­mo­ści niż sami po­śred­nicy. Po­wta­rzam so­bie, że to wła­śnie dla­tego za mną nie prze­pa­dają – bo do mo­jej po­se­sji nie pro­wa­dzi ozdobna brama. Ja­ki­kol­wiek inny po­wód jest mi znacz­nie trud­niej za­ak­cep­to­wać. Wy­nika z tego, że je­stem inny. I cho­ciaż Se­rene też jest inna, to ona zdą­żyła się za­akli­ma­ty­zo­wać, a ja nie.

Po­chy­lam się, żeby za­wią­zać sznu­ro­wa­dła, rzu­ca­jąc Se­rene ukrad­kowe spoj­rze­nie, kiedy sły­szę wo­ła­nie.

– Hej, Liam!

Ob­ra­cam się, a moim oczom uka­zują się Noah, Oli­ver i Stu – trzech chło­pa­ków, z któ­rymi cho­dzę na roz­sze­rze­nie z matmy – idący w moją stronę. Jesz­cze za­nim zdążą otwo­rzyć usta, wiem, czego chcą.

– Wy­ska­kuj z ze­szy­tów, zio­mek! – mó­wią. – Mu­simy od­pi­sać za­da­nia z matmy.

Przez chwilę się wa­ham, ale osta­tecz­nie po­daję im swoje no­tatki z od­po­wie­dziami. To, jak oni dali radę do­stać się na te za­ję­cia, na za­wsze po­zo­sta­nie dla mnie za­gadką. Są na przy­kład prze­ko­nani, że całki to prze­ci­wień­stwo ułam­ków. Pod­czas gdy bez­czel­nie zrzy­nają moje roz­wią­za­nia, prze­no­szę wzrok na Ca­me­rona, chło­paka Se­rene. On to już w ogóle jest poza ja­ką­kol­wiek kla­sy­fi­ka­cją. Na­wet nie za­daje so­bie trudu, żeby zwra­cać się do mnie błęd­nym imie­niem, po pro­stu woła na mnie „Miękka Torba” – a to wszystko dla­tego, że raz przy­sze­dłem na za­ję­cia z torbą na pa­sku. Nie mam po­ję­cia, co ta­kiego Se­rene w nim wi­dzi. Chyba tylko to, że jest ka­pi­ta­nem dru­żyny piłki wod­nej. Tyle wy­star­czy, żeby ak­cep­to­wała fakt, że cho­ciażby te­raz prze­wie­sza przez jej de­li­katne barki swoje mo­kre, spo­cone ra­mię.

– Na­wet o tym nie myśl. Ca­me­ron zjada ta­kich jak ty na śnia­da­nie – ostrzega Stu, po­dą­ża­jąc za moim spoj­rze­niem.

– Nie wiem, o czym mó­wisz. O ni­czym nie my­ślę – mam­ro­czę.

– Od kiedy tro­chę mu się uro­sło, uważa, że jest lep­szy od wszyst­kich. Raz na­wet pró­bo­wał spu­ścić moje buty w ki­blu tylko za to, że wpa­dłem na niego na ko­ry­ta­rzu – mówi. – Przez cały dzień mu­sia­łem cho­dzić w na­siąk­nię­tych gów­nem van­sach.

Od­ry­wam wzrok od Se­rene i spo­glą­dam na swoje buty. Chyba nie spodo­ba­łaby im się po­dobna ką­piel.

Stu po­chyla się w moją stronę.

– Sły­sza­łem, że w ten week­end, pod nie­obec­ność swo­jej matki, zro­biła mu la­skę.

– Gdzie tu, kurwa, spra­wie­dli­wość? – bu­rzy się Oli­ver. – Ja w week­end mu­sia­łem po­ma­gać babci po­sprzą­tać ga­raż. Prze­ko­py­wa­łem się przez stosy jej pe­ruk i sia­tek na włosy.

Ob­ra­cam się do Stu.

– Skąd to wiesz?

– Nie omiesz­kał po­chwa­lić się tym na dru­ży­no­wym cza­cie. Na­dal na nim je­stem – mówi Stu, nie kry­jąc ra­do­ści z faktu, że nie zo­stał wy­ko­pany z grupy.

Wy­ciąga te­le­fon, a Noah i Oli­ver ob­ra­cają się i pa­trzą w jego stronę. Mam ochotę wy­rwać mu tego smart­fona i rzu­cić nim przez bo­isko. Nie mogę uwie­rzyć, że Ca­me­ron jest ta­kim bu­ra­kiem, żeby chwa­lić się tym na gru­pie. A jed­no­cze­śnie... to było bar­dzo w jego stylu. Pró­buję od­wró­cić od niego uwagę chło­pa­ków, pro­po­nu­jąc im go­tową pracę do­mową na roz­sze­rze­nie z eko­no­mii. Działa bez za­rzu­tów.

– Cu­dow­nie! Econ! – Na­tych­miast wra­cają do spi­sy­wa­nia.

Stu wska­zuje pal­cem na mój ze­szyt i za­czyna re­cho­tać.

– Ja­sna cho­lera, stary. Jak ty sta­ran­nie pi­szesz.

– Sta­ran­niej niż moja młod­sza sio­stra! – zga­dza się z nim Noah.

Pró­buję wy­rwać im swoje no­tatki, ale rzu­cają się do ucieczki i prze­ci­skają przez la­bi­rynt lu­dzi zgro­ma­dzo­nych w sto­łówce. Wpy­chają je za au­to­mat z colą i za­nim uda mi się je w końcu stam­tąd wy­cią­gnąć, je­stem już dzie­sięć mi­nut spóź­niony na lek­cję.

Wśli­zguję się do klasy naj­ci­szej, jak po­tra­fię, z na­dzieją, że na­uczy­ciel mnie nie za­uważy. Jed­nak szybko się oka­zuje, że na­dzieja jest także moją matką, bo na tle in­nych uczniów od­zna­czam się ni­czym neo­nowy filtr na In­sta­gra­mie.

– Liam Chen! – woła pan Da­brow­ski – Co to za spóź­nie­nie?

– No bo ja... mu­sia­łem coś za­ła­twić – od­po­wia­dam.

– Ta, chyba się mu­sia­łeś za­ła­twić! – rzuca Ca­me­ron.

Tyl­nym rzę­dem trzę­sie do­no­śny chi­chot jego ko­le­gów z dru­żyny. Upo­ko­rzony, spo­glą­dam na Se­rene. Przez chwilę pa­trzymy so­bie w oczy, ale szybko od­wraca wzrok, za­nim kto­kol­wiek za­uważy.

Z całą pew­no­ścią nie je­stem kla­so­wym bła­znem.

Je­stem kla­so­wym... ni­kim.

Chyba urwę się dziś ze szkoły sporo przed koń­cem lek­cji.

5

SE­RENE

Kiedy w po­nie­dzia­łek udaje mi się w końcu do­dzwo­nić do mamy, za­cho­wuje się, jakby nic się nie stało. Wró­ciła na po­kaz i na­nosi ostat­nie po­prawki w pro­jek­tach już bez­po­śred­nio na mo­del­kach i mo­de­lach. Jest zde­cy­do­wa­nie bar­dziej skora do roz­mowy o ich fry­zu­rach niż o tym, co się stało.

– Ten la­kier do wło­sów jest do bani. Ro­bię, co mogę, żeby stwo­rzyć wra­że­nie kon­tro­lo­wa­nego nie­ładu, ale cały czas wy­glą­dają na po­zle­piane – żali się mama, marsz­cząc czoło do ka­mery.

– Uni­kasz od­po­wie­dzi na moje py­ta­nie. Co po­wie­dzieli ci w szpi­talu? – py­tam.

Mama od­kłada la­kier i ma­cha do wi­za­żystki, aby ta wy­rę­czyła ją w ukła­da­niu fry­zur.

– Nic ta­kiego. Zro­bili mi kilka ba­dań, które kom­plet­nie nie były po­trzebne. Prze­cież czuję się do­brze.

Mama uśmie­cha się do ka­mery i po­ka­zuje mi ku­lisy. Chwi­lowo roz­pra­sza mnie osza­ła­mia­jący ka­lej­do­skop su­kie­nek, mo­de­lek, mo­de­lów i świa­teł za ich ple­cami. Tro­chę uspo­kaja mnie myśl, że naj­praw­do­po­dob­niej sama za­sła­bła­bym co naj­mniej ja­kieś osiem razy od tych wszyst­kich lu­dzi i świa­teł!

– Wiesz, co to za ba­da­nia? – py­tam, opie­ra­jąc się o ścianę na ko­ry­ta­rzu. Mam jesz­cze kilka mi­nut, za­nim będę mu­siała iść na fran­cu­ski.

– Krwi, nic waż­nego. My­ślą, że mam de­li­kat­nie pod­wyż­szoną bi­li­ru­binę. Ale ja cią­gle im po­wta­rza­łam, że to je­dy­nie stres zwią­zany z tym wszyst­kim, co się te­raz dzieje. Oni na­wet nie mają po­ję­cia, ile trzeba po­świę­cić, żeby zor­ga­ni­zo­wać taki gło­śny po­kaz mody! – mówi mama. Wtedy jedna z mo­de­lek stuka ją w ra­mię i za­mie­nia z nią kilka słów. – Mu­szę ucie­kać.

Mama koń­czy po­łą­cze­nie, za­nim zdążę się po­że­gnać. Wpi­suję w wy­szu­ki­warkę „bi­li­ru­bina”, igno­ru­jąc wy­ska­ku­jące przez cały czas wia­do­mo­ści od Qu­inn.

I jak? Do­szło do cze­goś w week­end??

Bła­gam, po­wiedz, że W KOŃCU do­bra­łaś mu się do bok­se­rek.

OMG daj mi spo­kój – od­pi­suję.

Go­ogle pod­po­wiada mi kilka róż­nych do­le­gli­wo­ści zwią­za­nych z wy­so­kim po­zio­mem bi­li­ru­biny: ka­mie­nie żół­ciowe, za­pa­le­nie dróg żół­cio­wych, za­bu­rze­nia pracy wą­troby, żół­taczka, ze­spół Gil­berta.

Żół­taczka? Za­bu­rze­nia pracy wą­troby? To nie może być prawda. Mama na­wet dużo nie pije.

Pod­cho­dzą do mnie Qu­inn i Emma, a ich na­głe po­ja­wie­nie się spra­wia, że wrzu­cam te­le­fon do to­rebki.

– NOOO I? – Qu­inn nie od­pusz­cza. Świ­druje mnie wzro­kiem. – Ko­la­cja przy świe­cach za­li­czona do uda­nych? Wi­dzia­łam, jak go­tu­jesz w tym far­tuszku... sam seks!

– No i nic – od­po­wia­dam. – Mama miała wy­pa­dek w No­wym Jorku i Ca­me­ron mu­siał wra­cać do sie­bie.

– No co ty! – Emma pod­nosi wzrok znad te­le­fonu. – Nic jej się nie stało?

Zmu­szam się do uśmie­chu i za­pew­niam je, że z mamą wszystko w po­rządku. Zgod­nie z za­sadą, która de­ter­mi­nuje moje ży­cie od pią­tej klasy: ni­gdy nie oka­zuj sła­bo­ści i nie po­zwól, żeby inni my­śleli, że co­kol­wiek w twoim ży­ciu od­biega od per­fek­cji. Dla­tego że w Sienna Be­ach – gdy tylko na­biorą naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści – rów­nie do­brze może to oka­zać się prawdą.

– No cóż, mu­szę przy­znać, że je­stem lekko roz­cza­ro­wana. Czyli nic a nic nie ro­bi­li­ście? – pyta Qu­inn. – Bo Luke sły­szał coś in­nego.

Luke jest chło­pa­kiem Qu­inn i naj­lep­szym przy­ja­cie­lem Ca­me­rona. I cho­ciaż bar­dzo iry­tuje mnie fakt, że Ca­me­ron re­la­cjo­nuje wszystko Luke’owi, czę­ściowo dzięki temu udało mi się ugrun­to­wać swoją po­zy­cję w gru­pie i awan­so­wa­łam z gwiazdy wy­stę­pu­ją­cej go­ścin­nie do ak­torki ze sta­łej ob­sady w se­rialu na­szego ży­cia. Przy­po­mi­nam so­bie o tym, pod­czas gdy Qu­inn i Emma wiercą mi dziurę w brzu­chu o szcze­góły.

– No... od­kry­wa­li­śmy się – przy­znaję.

Qu­inn jak za­wsze wcho­dzi w rolę po­cząt­ku­ją­cej re­por­terki – w końcu jej tata jest wła­ści­cie­lem kilku ma­ga­zy­nów – i cią­gnie mnie za ję­zyk.

– I co? Po­do­bało ci się to, co od­kry­łaś?

Ru­mie­nię się i pró­buję za­kryć twarz – to strasz­nie że­nu­jące.

– Nie mam za­miaru od­po­wia­dać na tego typu py­ta­nia.

Qu­inn i Emma spo­glą­dają na Ca­me­rona, który stoi po dru­giej stro­nie dzie­dzińca, jak gdyby same sta­rały się zna­leźć od­po­wiedź.

– My­ślę, że ten chło­pak nie może roz­cza­ro­wać – wnio­skuje Qu­inn.

– To­tal­nie. Na­wet gdyby za­miast wło­sów ło­no­wych po­ra­stał go drut kol­cza­sty...

– Ogar­nij­cie się! – Marsz­czę twarz, lekko za­nie­po­ko­jona, ale do­cho­dzę do wnio­sku, że w su­mie to mają ra­cję.

– To kiedy runda druga? – Qu­inn uśmie­cha się szel­mow­sko.

Roz­brzmiewa dzwo­nek, więc wra­camy do klasy. Czuję na so­bie wzrok dziew­czyn, które przy­glą­dają się nam, kiedy kro­czymy dum­nie ko­ry­ta­rzem. Kie­dyś by­łam taka jak one – szu­ka­łam spo­so­bów na wej­ście do grupy. Na­dal nie mogę uwie­rzyć, że mi się to udało.

– Nie mo­że­cie się tak obi­jać, mu­si­cie nas do­go­nić, że­by­śmy mo­gli cho­dzić na po­dwójne randki! – do­daje jesz­cze Qu­inn.

– Te­raz też mo­żemy – przy­po­mi­nam jej.

– E tam. Żadna frajda. Bije od was dzi­waczna ener­gia pary przed kon­sump­cją. – Wzru­sza ra­mio­nami.

Czuję się tak mocno oce­niona, że mam ochotę na­tych­miast za­cią­gnąć Ca­me­rona do ła­zienki i skon­su­mo­wać w niej ten zwią­zek. Za­miast tego kie­ruję roz­mowę na tor, który po­zwoli mi od­zy­skać rów­no­wagę i który jest moim asem w rę­ka­wie.

– W ży­ciu nie zgad­nie­cie, kto bie­rze udział w po­ka­zie mo­jej mamy na ty­go­dniu mody w No­wym Jorku. Ariana Grande! – mó­wię.

– Nie ga­daj! Za­je­bi­ście! Do­sta­niemy dar­mowe próbki sty­li­za­cji? – py­tają zgod­nie, gło­śno do­ma­ga­jąc się mo­jego te­le­fonu. – Dzwoń do mamy i za­py­taj!

Przez chwilę się wa­ham.

Qu­inn ściąga brwi w wy­ra­zie mó­wią­cym: „Je­steś mi to dłużna”. Ma ra­cję, je­stem.

– Przyjdź­cie dziś po szkole do biura. Zo­ba­czę, co da się zro­bić – mó­wię. Nie czuję się do końca do­brze, ro­biąc to pod nie­obec­ność mamy, ale wie­rzę, że na pewno by zro­zu­miała. Sama mu­siała grać w tę grę. W odro­binę in­nej for­mie, z wy­żej po­sta­wio­nymi oso­bami, i stawką były nie ubra­nia, lecz ak­cje firmy. A co z moim tatą? Zro­zu­miałby, gdyby się do­wie­dział, co by­łam zmu­szona ro­bić, żeby prze­trwać? Byłby ze mnie dumny? Czy byłby roz­cza­ro­wany?

Ja­kiś czas póź­niej wszyst­kie trzy su­niemy sa­mo­cho­dem mo­jej mamy au­to­stradą PCH do biura w Santa Mo­nica. Znaj­duje się ono po dru­giej stro­nie ulicy od kam­pusu Snap­chata i pod­czas gdy ja par­kuję, Qu­inn i Emma drwią z ar­mii in­for­ma­ty­ków, któ­rzy czła­pią do pracy ubrani w czarne bluzy z kap­tu­rem i dżinsy.

– A może za­miast kle­pać w kla­wia­turę, po­kle­pie­cie w to? – na­bija się Emma, wy­pi­na­jąc ty­łek, gdy wy­siada z auta.

Zgar­niam je z par­kingu i wcho­dzimy do środka.

Kiedy wy­sia­damy z windy, uży­wam swo­jej karty pra­cow­ni­czej, żeby otwo­rzyć drzwi do biura mamy. Bu­dy­nek we­wnątrz bar­dziej przy­po­mina ho­tel niż biuro. Re­cep­cja jest cie­pła i przy­cią­ga­jąca, z gru­bym bia­łym dy­wa­nem, w któ­rym za­pa­dają się szpilki wszyst­kich pro­jek­tan­tek. Dzi­siaj wszyst­kie młod­sze pro­jek­tantki mają na so­bie pła­skie buty i dresy. W końcu trwa no­wo­jor­ski ty­dzień mody, bejbe! A to ozna­cza, że raz w roku mo­żemy być cał­ko­wi­cie nie­modni.

Za­trzy­muję się przy swoim biurku i lo­guję do kom­pu­tera, żeby spraw­dzić, czy po­ja­wiły się ja­kieś ak­tu­ali­za­cje do­ty­czące po­kazu.

– Wi­dzia­łaś? W „Har­per’s Ba­zaar” wła­śnie uka­zał się ar­ty­kuł do­ty­czący po­kazu two­jej mamy – mówi Car­mella, jedna z młod­szych pro­jek­tan­tek.

– I co tam pi­szą? – py­tam.

Ali, ko­lejna młod­sza pro­jek­tantka, wrę­cza mi wy­druk: „Lily Lee wie, jak pod­krę­cić tem­pe­ra­turę – olśniewa swoją nową ko­lek­cją na Ty­go­dniu Mody w No­wym Jorku”.

Czy­tam da­lej i pro­mie­nieję. To zde­cy­do­wa­nie piękna cha­rak­te­ry­styka naj­now­szych pro­jek­tów mo­jej mamy, pod­su­mo­wu­jąca po­kaz sło­wem „mi­strzow­ski”.

– Je­stem za­chwy­cona!

– A na­wet nie wi­dzieli jesz­cze tiu­lo­wego cuda! – do­daje Car­mella, pusz­cza­jąc do mnie oko.

Mowa o osza­ła­mia­jąco pięk­nej, pię­ciu­se­twar­stwo­wej sukni uszy­tej z naj­wyż­szej ja­ko­ści ma­te­ria­łów, nad którą mama pra­cuje już pra­wie rok. O jej ab­so­lut­nym ar­cy­dziele. Każda war­stwa jest tak de­li­katna, że można od­nieść wra­że­nie, że do­tyka się kru­chego płatka róży lub świe­żego cro­is­santa. Miała po­chwa­lić się nią w No­wym Jorku, ale nie udało jej się skoń­czyć przed wy­jaz­dem. Dla­tego też po­ten­cjalni na­bywcy zo­ba­czą ją do­piero w Pa­ryżu. Ob­ra­cam się, żeby po­ka­zać przy­ja­ciół­kom ar­ty­kuł z „Har­per’s”, ale one gdzieś znik­nęły.

Znaj­duję je w gar­de­ro­bie z prób­kami. Tu­taj trzy­mamy prze­zna­czone do przy­mia­rek po­je­dyn­cze kre­acje z na­szych naj­now­szych ko­lek­cji. Qu­inn i Am­ber rzu­cają się na ko­szule, su­kienki i spodnie, a ich ręce nie na­dą­żają ścią­gać ich z wie­sza­ków. Nie­które z trzy­ma­nych przez nie ubrań nie są na­wet skoń­czone – z bo­ków wciąż zwi­sają luźne sznurki i nie­przy­szyte ka­wałki tka­nin. Po­śpiesz­nie pró­buję ura­to­wać je przed łap­czy­wymi łap­skami mo­ich przy­ja­ció­łek.

– Dziew­czyny, za­cze­kaj­cie, wy­daje mi się, że nie­które z tych rze­czy są na­dal po­trzebne – mó­wię ła­god­nie, za­my­ka­jąc drzwi szaf, w oba­wie przed re­ak­cją współ­pra­cow­ni­ków, któ­rzy w każ­dej chwili mogą tu wejść. Wiem, że sama to za­pro­po­no­wa­łam i wcze­śniej też już tak ro­bi­ły­śmy, ale za­wsze w obec­no­ści mamy. Kiedy jej tu nie ma, czuję się tro­chę, jak­by­śmy... ją okra­dały?

– Nie mo­że­cie po pro­stu uszyć ko­lej­nych? – Qu­inn wzru­sza ra­mio­nami.

Przy­gry­zam wargi. To tak nie działa. Pa­trzę jej w oczy, pró­bu­jąc prze­mó­wić jej do roz­sądku.

– Wy­lu­zuj. Two­jej mamy na­wet tu nie ma – stwier­dza Emma. – O ni­czym się nie do­wie.

Od strony drzwi sły­chać kroki. Kiedy ob­ra­cam się w tamtą stronę, wi­dzę sto­ją­cych w nich młod­szych pro­jek­tan­tów przy­glą­da­ją­cych się Em­mie i Qu­inn. Wiem, co so­bie my­ślą, ale są na tyle uprzejmi, że nie mó­wią tego na głos.

– Po­trze­buję jesz­cze jed­nej ko­szuli! Do tych spodni! – mówi Qu­inn, się­ga­jąc po de­li­katną je­dwabną bluzkę.

– Ostroż­nie z nią! – woła Car­mella zza drzwi. – To jesz­cze nie­go­towy pro­jekt do na­szej se­ryj­nej ko­lek­cji.

Nie­stety Qu­inn po­ciąga za nią, uży­wa­jąc zbyt dużo siły, i roz­rywa cienki ma­te­riał.

Wszy­scy pro­jek­tanci i pro­jek­tantki wy­dają z sie­bie zbio­rowe wes­tchnie­nie, gdy do­ciera do nich, co się wła­śnie stało. Czuję się tak upo­ko­rzona, że mam ochotę skur­czyć się do roz­mia­rów kuli na mole.

Chwilę póź­niej, kiedy po­zby­łam się już przy­ja­ció­łek i sie­dzę sku­lona w biu­rze Jo­na­thana, za­ja­da­jąc się cze­ko­lad­kami, pod­słu­chuję roz­mowę pra­cow­ni­ków mamy.

– Da­cie wiarę, że przy­pro­wa­dziła tu swoje przy­ja­ció­łeczki i po­zwo­liła im w tak bez­czelny spo­sób splą­dro­wać gar­de­robę?

– Dziwi was to? Prze­cież to cała Se­rene. Ta sama dziew­czyna, która upiła się w One Oak i w roz­mo­wie z dzien­ni­ka­rzem okre­śliła ostat­nią ko­lek­cję swo­jej mamy jako „ni­jaką”.

Kulę się pod biur­kiem Jo­na­thana. Na swoją obronę mam to, że nie wie­dzia­łam, że ten fa­cet był dzien­ni­ka­rzem. Po­wie­dział mi, że stu­diuje modę na Uni­wer­sy­te­cie Ka­li­for­nij­skim. Poza tym wcale tak nie uwa­żam. Po pro­stu nie chcia­łam wyjść na na­dętą.

– I po­my­śleć, że wciąż tu pra­cuje.

– Jest córką sze­fo­wej. Czego się spo­dzie­wa­cie?

Ukry­wam się tu przez kilka ko­lej­nych go­dzin, po­nie­waż wsty­dzę się wyjść i po­ka­zać twarz. Wiem, że mają ra­cję. Nie po­winno mnie tu być. Za­wa­li­łam i po­win­nam wy­le­cieć.

Wci­śnięta mię­dzy kosz na śmieci i trampki Jo­na­thana, od­ku­puję w in­ter­ne­cie rze­czy, które za­brały moje przy­ja­ciółki. Po ci­chu wyj­muję z szu­flady biurka jego pro­jekty i uważ­nie się im przy­glą­dam. Bo na­wet je­śli ci lu­dzie uwa­żają mnie za żart, nie za­mie­rzam re­zy­gno­wać ze swo­ich ma­rzeń tylko dla­tego, że po­peł­ni­łam błąd.

6

LIAN

Kiedy wra­cam do domu, mama cho­dzi wo­kół wy­spy ku­chen­nej jak na­fa­sze­ro­wany am­fe­ta­miną cho­mik w ko­ło­wrotku. Twier­dzi, że to dla zdro­wia, ale ani tro­chę w to nie wie­rzę, bo za­zwy­czaj od­re­ago­wuje w ten spo­sób prze­grany Bu­fo­na­ton.

Bu­fo­na­to­nem na­zy­wam ma­ra­ton bu­fo­nady, który od­bywa się za każ­dym ra­zem, gdy mama spo­tyka się z przy­ja­ciół­kami. Or­ga­ni­zują spo­tka­nie, za­zwy­czaj przy her­ba­cie z chry­zan­temy i zle­ża­łych ciast­kach, po to, by prze­rzu­cać się osią­gnię­ciami swo­ich dzieci. Jedna z nich przy­nosi naj­now­szą se­rię ko­re­ań­skich ma­se­czek w płach­cie, które wszyst­kie na­stęp­nie na­kła­dają, rze­komo w celu wy­gła­dze­nia zmarsz­czek, ale tak na­prawdę za­kry­wają nimi ma­lu­jące się na ich twa­rzach szok i prze­ra­że­nie wy­wo­łane słu­cha­niem o do­ko­na­niach ich po­ciech. W re­zul­ta­cie po każ­dym ta­kim spo­tka­niu moja mama musi wy­bie­gać emo­cje wo­kół wy­spy ku­chen­nej.

– Cześć, mamo! – mó­wię. – Masz ochotę wy­sko­czyć nad mo­rze czy coś? Mo­gła­byś tam po­bie­gać. Chęt­nie cię pod­wiozę.

Mama wbija we mnie wzrok, który nie­mal tnie moją skórę.

– To ty za­wi­nia. To ty nie zdo­bywa osiem­set punkty na ECEP-ie. – Wbija pa­lec wska­zu­jący w moją klatkę pier­siową. – I jesz­cze plaże mu na gło­wie! Wie­dział, że syn cioci Lindy, Edward, zdo­być osiem­set punkty z eg­za­minu SAT[8] w wieku dwu­na­stu lat?

– Wow, w wieku dwu­na­stu lat... – Kręcę głową ze współ­czu­ciem. To ozna­cza, że mu­siał się za­cząć do niego uczyć jako dzie­się­cio- lub je­de­na­sto­la­tek. Biedny dzie­ciak.

Mama otula dłońmi sto­jący na środku wy­spy szklany wa­zon ze świe­żymi pi­wo­niami. Ich słodki za­pach do­staje się do mo­ich noz­drzy. Mimo że nasz dom cza­sami wy­daje się prze­ra­ża­jący, przy­naj­mniej za­wsze ład­nie w nim pach­nie.

– Nie do­ce­nia tego, co tu ma – stwier­dza. Wska­zuje na mnie i moją sio­strę. – Oboje nie do­ce­niają.

– Co my tu niby mamy? – py­tam, krzy­żu­jąc ra­miona na piersi.

– Szansę – od­po­wiada. – W Ame­ryce pa­nuje me­ry­to­kra­cja. Nie li­czy się to, kim się jest albo jaki ma­ją­tek po­sia­dają twoja ro­dzina.

Z ża­lem spo­gląda na pi­wo­nie, spra­wia­jąc, że za­czy­nam się za­sta­na­wiać, czy przy­pad­kiem nie cho­dzi o sklep w Pe­ki­nie, który mu­siała za­mknąć. To stąd ten jej wy­buch wy­rzu­tów?

– Wy­daje mi się, że tro­chę się jed­nak li­czy – rzu­cam.

– Nie. W tym kraju sam je­steś szew­cem wła­snego losu – po­wie­dziaw­szy to, unosi pa­lec i wbija go w moją klatkę. – Za każdą po­rażkę może wi­nić tylko sie­bie. Nikt inny. – Chwyta za klu­czyki do sa­mo­chodu. – Wstaje. Je­dziemy na spo­tka­nie z Chci­wo­ła­kiem.

– Te­raz? – py­tam, zer­ka­jąc w stronę mo­jego po­koju. Chciał­bym za­pi­sać dow­cip o wy­spie ku­chen­nej, który przy­szedł mi do głowy, za­nim go za­po­mnę.

– Tak! Te­raz!