Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Serene pochodzi z Chin, ale od lat mieszka w Kalifornii. Należy do szkolnej elity. Marzy o tym, żeby w przyszłości projektować ubrania, tak jak jej mama, która jest współwłaścicielką dobrze prosperującej firmy odzieżowej. Nagle życie Serene wywraca się do góry nogami, kiedy lekarze niespodziewanie diagnozują u matki nowotwór. Z dnia na dzień musi się nią zaopiekować, przejąć jej biznes, poradzić sobie z bezwzględnymi inwestorami i… spróbować odszukać w Pekinie ojca, który porzucił rodzinę jeszcze przed narodzinami córki.
Lian dopiero niedawno przeprowadził się z Chin do Kalifornii i trudno mu się odnaleźć w nowej rzeczywistości szkolnej. Czuje się outsiderem, ale nie przeszkadza mu to marzyć o karierze stand-upera. Jego mama jednak inaczej zaplanowała mu przyszłość – chciałaby, żeby skończył studia na prestiżowej uczelni i został inżynierem. Pewnego dnia Lian zakłada w szkole koło kultury chińskiej, na które przychodzi samotna Serene…
Czy tych dwoje może połączyć coś więcej? A może jednak dzieli ich zbyt wiele? I czy obojgu starczy odwagi, żeby na przekór wszystkim pójść własną drogą i spełnić swoje marzenia?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 422
Mamie
Ostrzeżenie o treści: ta książka zawiera sceny bullyingu, seksu, dyskryminacji ze względu na pochodzenie
1
SERENE
Mama rozłamuje ciasteczka z jedynej chińskiej restauracji w mieście – Lucky Szechwan – jedno po drugim, aż trafi na wróżbę, która jej się podoba.
– Posłuchaj, Serene! Według tej czeka mnie miła niespodzianka! – Uśmiecha się. Zgniata wszystkie, które nie sprostały jej oczekiwaniom, a tę jedną dorzuca do szklanej szkatułki, w której znajduje się jej kolekcja wróżb wartych zatrzymania. – Lepiej, żeby się spełniła, bo inaczej inwestorzy mnie powieszą. Jak koszulę!
Przewracam oczami. Chciałabym, żeby mama przestała tak bardzo przejmować się inwestorami i zaczęła cieszyć się chwilą. To w końcu nowojorski tydzień mody! Długo wyczekiwane przez nią wydarzenie. Od miesięcy nie śpi i ciężko pracuje, szyjąc autorskie, wyjątkowe kreacje. W przyszłym tygodniu o tej porze cała nowojorska elita przemysłu modowego będzie ochać i achać nad jej projektami. Ja jestem jedynie stażystką w jej firmie, ale nieśmiało stwierdzam, że przeszła samą siebie.
– Z wrażenia wbije ich w fotel, zobaczysz, mamo – zapewniam ją.
Sięgam po jej kopię tegorocznego katalogu tygodnia mody i przejeżdżam palcem po nazwisku: LILY LEE. Kiedyś chciałabym, tak jak ona, mieć własną markę odzieżową. Z tym że ja nie pozwolę jakiejś bandzie żądnych zysków pieniądzołożców zdusić mojej kreatywności. A na metce znajdzie się moje prawdziwe nazwisko: Li.
Mama twierdzi, że Lee lepiej się prezentuje. Bardziej amerykańsko. Dlatego znana jest właśnie pod takim nazwiskiem.
– Wyobrażam sobie, że tak na nazwisko mogliby mieć biali ludzie – tłumaczyła mi, kiedy byłam malutka.
– Ale my nie jesteśmy biali.
– Oni tego nie wiedzą. Widzą metkę i tyle.
To z pewnością był pomysł Juliena. Julien Pierre, pierwszy, zesłany przez niebiosa inwestor mamy, a zarazem osoba, której zawdzięcza ona wejście na modowe salony, ma różne dziwne teorie. Jego rodzina wypuściła na rynek znaną swego czasu linię torebek, która po jakimś czasie została wykupiona przez LVHM. W ten sposób Julien i jego rodzeństwo przytulili po dwadzieścia milionów dolarów. Jego brat i siostry za te pieniądze ćpali, pili i lansowali się. Julien miał jednak więcej oleju w głowie i zainwestował swoją część w moją mamę.
W ten oto sposób stał się prezesem jej zarządu i wrzodem na dupie. Po jego „sugestii” dotyczącej używania nazwiska Lee przyszedł czas na to, żeby zaproponować zrobienie pasemek i noszenie miodowobrązowych soczewek. Jaśniej, jaśniej, jaśniej. To wszystko było częścią jego pomysłu na transformację wizerunku mojej mamy – w pełni amerykańskiej projektantki dla wszystkich Amerykanów i Amerykanek – która zaczęła się, kiedy miałam dwanaście lat, i trwa do tej pory.
Tak sobie myślę, że chyba w ogóle nie da się być zbyt amerykańskim.
– Zdecydowałaś już, w czym wyjdziesz po pokazie? – pytam.
Mama zaciska usta w zastanowieniu i podaje mi makaron z wołowiną przełożony na talerz z opakowania na wynos. To jej ulubione danie, ale przy pierwszym kęsie niespodziewanie marszczy nos. Ostatnimi czasy nie je za wiele. Przychodzi mi do głowy, że to wynik stresu związanego z przygotowaniami do tygodnia mody, ale nie. Mama po prostu sięga do lodówki, z której wyjmuje kawałek imbiru, a następnie drobno go sieka. Każde danie doprawia imbirem. Ja z kolei za każdym razem go wyciągam, z obawy, że moi przyjaciele i chłopak, Cameron, mogliby go ode mnie wyczuć.
Wygląda na to, że nie tylko mama robi się na Amerykankę.
– Powinnaś włożyć tę jedwabną sukienkę z wysokim dekoltem, którą wspólnie zaprojektowałyśmy – sugeruję.
Kilka dni temu bawiłyśmy się w pracowni jedwabiem. Mama próbowała mnie nauczyć, jak szyć delikatnymi nićmi, i efektem tej nauki była właśnie ta olśniewająca, wiązana na szyi i sięgająca podłogi suknia wykonana z opływającej ciało satyny.
– Mnie też się ona podoba, ale za bardzo przypomina qipao[1] – stwierdza mama i wzdycha. – Wiesz, co by o mnie mówili, gdyby w „Vogue’u” pojawiło się moje zdjęcie w tej sukience.
Opuszczam wzrok.
– Opinia inwestorów nie jest najważniejsza, wiesz?
Mama odkłada pałeczki i wyciąga dłoń w moją stronę.
– Jeśli chce się coś osiągnąć, trzeba chodzić na kompromisy – mówi. – Tak to po prostu działa. Julien i inni ludzie jego pokroju wiedzą, jak do czegoś dojść. Dlatego też tu są.
Marszczę brwi. A my nie wiemy? Bo jesteśmy Chinkami? Spoglądam na wygrzebane przeze mnie kawałki imbiru leżące obok miski.
Mama kładzie dłonie na moich policzkach i patrzy mi w oczy.
– Ej no! Nam też się udało. Jesteśmy tu. Cel osiągnięty.
Odwzajemniam uśmiech, spoglądając na moją zajebistą mamę pionierkę, która jest promykiem nadziei dla wszystkich Amerykanek azjatyckiego pochodzenia z głowami pełnymi marzeń, chcących robić coś swojego. Nawet jeśli nie może tworzyć pod swoim prawdziwym azjatyckim nazwiskiem.
Tego samego wieczoru dokładam maminą kopię katalogu nowojorskiego tygodnia mody do swojej kolekcji. Nie jest to kolekcja czasopism modowych, tylko raczej zbiór powodów, dla których tata nigdy nie powinien był nas zostawić. Rozstał się z mamą, kiedy ja byłam jeszcze w jej brzuchu, a wtedy ona zabrała mnie na swoich spuchniętych stopach do Ameryki, gdzie nie znała kompletnie nikogo. Wyobrażam go sobie czasami czytającego o sukcesie mamy ze ściśniętym z żalu sercem. Mam nadzieję, że jest to ból trudny do zniesienia. Dlatego za każdym razem, kiedy w naszym życiu dzieje się coś dobrego, dorzucam coś związanego z tym do swojego pudełka, które jest już pełne świadectw z wyróżnieniem, nagród za prace artystyczne i VIP-owskich zaproszeń na pokazy mody mamy.
Chciałabym jedynie wiedzieć, dokąd mogę to wszystko wysłać.
Oczami wyobraźni widzę, jak tata odbiera przesyłkę i otwiera ją, jeszcze zanim wróci do domu, na jednej z ulic Pekinu, i wybałusza gały ze zdziwienia. I pluje sobie w brodę, że nie wybrał mamy. Że zrezygnował ze mnie. Zastanawiam się, czy gdyby wiedział, jak duża i ciężka będzie ta przesyłka, nadal zdecydowałby się odejść.
Fakt, że nigdy nie poznam odpowiedzi na to pytanie, budzi we mnie frustrację. Mama nie potrafi znaleźć sposobu na skontaktowanie się z nim (nie żeby jakoś usilnie próbowała), ale on też ani razu nie starał się zainicjować rozmowy, mimo że zdobycie jej danych kontaktowych to kwestia jednego wyszukiwania w Google.
Najbardziej jednak drażni mnie to, że nigdy się nie dowiem, co znajduje się w jego pudełku.
W sobotę odwożę mamę na LAX[2]. Ma ze sobą trzy walizki pełne ubrań i dwie torebki – jedną na każde ramię, a wśród tego bagażu nie ma nawet stylizacji z jej kolekcji, które wysłałyśmy wcześniej FedExem. Tu są jedynie jej prywatne ciuchy.
Siedziałam z nią wczoraj do późna, pomagając skompletować stroje na wieczorne wyjścia, wywiady i wystąpienia w mediach. Tydzień mody w Nowym Jorku to czyste szaleństwo i duża nerwówka, w trakcie której nie ma czasu na podejmowanie jakichkolwiek decyzji związanych z ubiorem. Dlatego też wszystko zaplanowałam, oznaczyłam i posegregowałam.
– Co ja bez ciebie pocznę przez cały tydzień? – Mama obsypuje mnie całusami, kiedy układam jej walizki na wózku bagażowym. – Jesteś pewna, że nie chcesz lecieć ze mną?
– Mam test poziomujący z francuskiego – przypominam jej.
Wybrałam francuski jako język obcy. Chciałam się uczyć chińskiego, biorąc pod uwagę, że ledwie się nim posługuję i potrafię zapisać jedynie swoje imię, ale mama uznała, że ważniejsza jest dla mnie znajomość języka, którym posługują się największe domy mody.
Podbiega do nas Marcia, asystentka mamy. Tuż za nią zatrzymuje się Julien w swoim porsche. Wyrzuca bagaże na chodnik przed wejściem do hali odpraw dla pasażerów podróżujących pierwszą klasą, nawet nie zawracając sobie głowy tym, żeby je zważyć.
– Jak dobrze, że już jesteś, musimy lecieć! Dzwonili z „Harper’s Bazaar”. Chcą przeprowadzić wywiad natychmiast po wylądowaniu – mówi Marcia.
– „Harper’s Bazaar”! Nie ma lipy! – piszczę z zachwytu.
Julien, podsłuchawszy, podchodzi i dodaje:
– „Vogue” to to nie jest, ale...
Spoglądam na niego, unosząc brwi. Zawsze robi to samo. Przypomina mamie o kolejnym, wyższym celu, jak gdyby to, co do tej pory osiągnęła, było niewystarczające. A o „Vogue’u” to jej akurat nie trzeba przypominać. Sam doskonale wie, jak długo mama próbuje już spełnić to marzenie. To Święty Graal dla projektantów mody. Dotychczas pokazali kilka jej sukienek i raz czy dwa wspomnieli jej imię, ale nigdy nie przeprowadzili z nią pełnego wywiadu.
– Nic się nie martw, mamo – uspokajam ją. – Po twoim pokazie „Vogue” jeszcze będzie dobijał się do twoich drzwi, zobaczysz.
Mama rzuca mi nerwowy uśmiech, po czym obraca się w stronę swoich najbardziej doświadczonych projektantów. Zgodnie z tradycją na tydzień mody w Nowym Jorku wybierają się najwyżej postawieni członkowie zespołu, zostawiając resztę – w tym mnie – do pilnowania „gospodarstwa” (plusem jest to, że będzie można nosić japonki do pracy!).
Podchodzi Jonathan, jeden z wyższych rangą projektantów.
– O, Serene – mówi. – Zechciałabyś wyświadczyć mi przysługę podczas mojej nieobecności? To bardzo ważne.
– No pewnie! – Odblokowuję swojego iPhone’a i włączam notatnik. – Co mogę dla pana zrobić?
Przestępuję z nogi na nogę, licząc na to, że zostanie mi powierzone wysłanie jakiegoś ważnego maila. Albo zaplanowanie spotkania z klientem, które musi się odbyć jak najszybciej. Albo nadanie sukienki kurierem...
– Na moim biurku, obok mojej linijki, zeszytów i skrawków materiałów... – obniża głos – ...znajduje się pudełko pralinek. Migdałowych w ciemnej czekoladzie. Mogłabyś je gdzieś schować, żeby nikt mi ich nie zjadł?
Aha.
– Jasne – odpowiadam, próbując ukryć wymalowane na mojej twarzy rozczarowanie.
Ile ja bym dała, żeby te projektanckie szychy widziały we mnie kogoś więcej niż podawaczkę kawy. W końcu pracuję w tej firmie jako stażystka już od dobrych kilku miesięcy! Dam sobie radę z wyzwaniami większymi niż trzymanie czekolady pod kluczem. Chciałabym, żeby powierzyli mi jakieś zadanie z prawdziwego zdarzenia. No bo w końcu jak inaczej mam się nauczyć zawodu?
Jednak wtedy przypominam sobie, że i tak mam ogromne szczęście z tą pracą. Każdy w firmie nadal pamięta, co się wydarzyło w tamtym roku. Trochę czasu upłynie, zanim zapomną. Ale kiedyś to nastąpi. Po prostu muszę nieustannie udowadniać, ile jestem warta.
Kiedyś zauważą twój potencjał, powtarzam sobie.
Kiedy ostatnia z walizek została już nadana, mama obraca się w moją stronę.
– Dasz sobie radę? – pyta, a w jej oczach niespodziewanie błyszczą łzy. Zawsze się rozkleja, kiedy wyjeżdża beze mnie. – Czym mam cię przekupić, żebyś poleciała ze mną? Nowojorską pizzą?
– Poradzę sobie – zapewniam ją, a ona w odpowiedzi mocno mnie przytula. – Nie wiem, czy „połamania nóg” w obecnej sytuacji to nadal życzenie, czy już kuszenie losu, więc, dla bezpieczeństwa modelek, powiem po prostu: powodzenia. Będę oglądała na X!
– Tylko pamiętaj, żeby niczego nie postować. I trzymaj się z dala od alkoholu – przypomina Julien na odchodne.
Rumienię się na mało subtelne wspomnienie pewnej dramatycznej nocy i potrząsam głową. To się nigdy więcej nie powtórzy.
Słyszę sygnał powiadomienia, więc macham im na pożegnanie i sprawdzam, kto do mnie pisze. To Cameron, mój chłopak.
Hejka, rozmawiam właśnie z Lukiem i nurtuje nas jedna ważna kwestia. Potrzebujemy twojego głosu w tej sprawie. „Cycek” jest rodzaju męskiego, prawda??? Mimo że odnosi się do kobiet?
Śmieję się w głos, kierując się w stronę parkingu.
Co to za pytanie?? – odpisuję. No tak, ciemniaki.
A nie powinno być „cycka”? Żeby się zgadzało? Kto to cuduje? Dobrze, że z wackiem nie ma takich problemów.
Nie mam czasu, żeby angażować się w cyckowo-wackową dyskusję z Cameronem, więc piszę w odpowiedzi: Jestem na lotnisku. Właśnie odstawiłam mamę na samolot. Następnie wskakuję do auta.
Jak to?
Trzymajcie mnie. Czy on przyswaja cokolwiek z tego, co do niego mówię? Mama leci do Nowego Jorku. Mówiłam ci, pamiętasz? Ma pokaz na tamtejszym tygodniu mody.
Przesyłam mu linki do informacji o pokazie mamy, ale Camerona bardziej interesuje inna kwestia.
Czy to oznacza, że masz wolną chatę?
Czerwienię się. Mimo że gadamy o tym, od kiedy pamiętam, nadal do niczego nie doszło. Moi przyjaciele ciągle męczą, że powinniśmy w końcu nadziać brzoskwinkę bakłażanem. „Nie znajdziesz bardziej chrupiącego ciacha niż Cameron”. No coś w tym jest. Cameron jest seksi na maksa. Plażowe ciałko, na widok którego ślinią się wszystkie dziewczyny. A we mnie wbijają spojrzenia ostre jak sztylety.
Zastanawiam się tylko, czy nie powinien istnieć istotniejszy powód, żeby uprawiać z kimś seks, niż taki, że prawdopodobnie „nie znajdę bardziej chrupiącego ciacha”. Upominam się w myślach, że Cameron wcale nie jest jakimś złym kandydatem. W końcu mam siedemnaście lat. Być może jedyny powód, dla którego zdecyduję się na tym etapie życia na seks, będzie związany stricte z popędem seksualnym.
Możliwe – odpisuję.
2
LIAN
Słyszę wibracje telefonu i niechętnie wyciągam po niego rękę. Od kiedy przeprowadziliśmy się do Ameryki, jedynymi ludźmi, którzy piszą do mnie z samego rana, są moi rodzice i telemarketerzy. Podczas gdy ja zaczynam dzień, wszyscy moi przyjaciele w Pekinie smacznie chrapią. Jestem więc przekonany, że to moja mama już od ósmej rano w sobotę żyje moim życiem.
Jeszcze śpi? Powinien się uczyć!!! – czytam.
Osłaniam oczy przed oślepiającym słońcem. Jak to jest, że słońce w Ameryce świeci tak jasno, że czuję, jakbym obudził się na łóżku opalającym w solarium? Co gorsza, nasz dom w kolorze musztardy ma wmurowane w ściany luksfery, przez które przebija się światło, a nie da się ich zakryć zasłonami, bo są zbyt małe i za bardzo rozproszone po wszystkich pomieszczeniach. Tak to jest, kiedy mamy kupują domy przez internet. Nie żartuję, moja po prostu zamówiła dom tak, jak zamawia się pizzę.
Tata dostał telefon z pracy, że musi przeprowadzić się do Los Angeles, żeby pomóc przy projektach realizowanych przez jego firmę. Wtedy mama postanowiła, że wygoogluje „szukam domu w Los Angeles na już”. Jestem przekonany, że następnie zastosowała profesjonalną metodę eliminacji, jaką jest wyliczanka, bo nie ma innego wytłumaczenia, dlaczego osoba z nietolerancją laktozy wybrała dom, który do złudzenia przypomina ser.
Moja komórka znowu wibruje, tym razem z rosnącą intensywnością.
Pojękuję. Odpowiedź jedynie wzburzy jej żądzę konwersacji. Z nią jest trochę tak jak z reklamami na Instagramie. Kiedyś przez przypadek stuknąłem w ofertę produktów erotycznych i z ciekawości zobaczyłem, co się w niej znajduje. Chwilę później wyświetliło mi się jakieś pięćdziesiąt osiem reklam dildosów, które w niekontrolowany sposób zaczęły zalewać mój feed. Nie mogłem nad tym zapanować, nawet krzycząc do telefonu: „Bidon. Komputer. iPhone. Kosiarka. Cokolwiek!”. Dlatego nie odpisuję.
Ledwie zdążę odłożyć telefon i przenieść wzrok na szklane mysie dziury, kiedy słyszę, jak wchodzi po schodach, gniewnie tupiąc.
Natychmiast chwytam za telefon i piszę: Nie, nie śpię. Uczę się! – zanim rozpocznie się walenie do drzwi w stylu FBI.
Odgłos kroków zastępuje cisza. Staram się oddychać bezgłośnie.
Niech pamięta – odpisuje mama. Zbliża się test kwalifikujący na ECEP. Potrzebuje osiemset punkty, żeby się dostać!!!
ECEP to skrót od Early College Engineering Program[3]. To nowy kurs na MIT[4], na punkcie którego moi rodzice mają absolutną obsesję. Częściowo dlatego, że pozwoliłby mi wcześniej zacząć naukę w college’u (już w przyszłym roku), ale mają także nadzieję, że moje życie potoczy się podobnie do karier tych gości z Doliny Krzemowej. Tylko ten amerykański serial oglądają. Nieważne, że jedyny Azjata w tym serialu to mężczyzna, który nie płaci za czynsz i jest podejrzewany o zabójstwo właściciela wynajmowanego mieszkania. A to nawet nie zostało potwierdzone (jeden z wielu powodów, dla których nie znoszę ani tego programu, ani myśli o byciu inżynierem).
– LIAN! – krzyczy mama, waląc w drzwi. – Wiem, że odczytał moją wiadomość! Dlaczego nie odpisuje?!
– Przepraszam! Już patrzę! – Szybko wracam do rzeczywistości.
Wysyłam , ale to jej nie wystarcza.
Chce znać mój szczegółowy plan na resztę dnia i wiedzieć, jak zamierzam podnieść swój wynik z sześciuset osiemdziesięciu punktów na osiemset oraz czy pryszcz, który wyskoczył mi wczoraj na twarzy, zdążył zmaleć. Zachowywała się tak samo, gdy jeszcze żyliśmy w Pekinie, mimo że chodziłem do dwujęzycznej szkoły z angielskim, która w teorii miała być bardziej na luzie, ale dała mojej mamie jedynie więcej powodów do zmartwień. Chowam głowę pod poduszkę. Jeśli moi rodzice nie przestaną się tak zachowywać, będę musiał wrócić do domu w jednym z tych kartonowych pudełek Amazona wielkości ludzkiego ciała. A wiem, że takowe mają.
Jakiś czas później oglądam stand-up Ronny’ego Chienga na Netfliksie, Asian Comedian Destroys America, robiąc sobie przerwę od przygotowań do durnego testu na ECEP. Jak dotąd najlepszym aspektem przeprowadzki do Ameryki jest możliwość oglądania Netfliksa. A Ronny Chieng potrafi dobrze zareklamować ten kraj. Nie tak sztucznie do porzygu, jak robią to instagramowi influencerzy, tylko bardziej w stylu mojego lao ye[5], opowiadającego o rewolucji kulturalnej. Mógłby mówić o niej bez końca, aż odpadną uszy. I o tym, jak duży palec u stopy utknął mu w metalowym płocie i że nie dało się go wyciągnąć bez zdarcia z niego skóry. Z jednej strony wywołuje to współczucie, a z drugiej – szacunek.
Wracam myślami do jego opowieści, zawsze kiedy czuję się przygnębiony faktem, że jestem jedyną osobą chińskiego pochodzenia w szkole, gdzie połowa ludzi nie potrafi poprawnie wypowiedzieć mojego imienia i zamiast Lian mówią na mnie Liam. Być może Ameryka jest moją rewolucją kulturalną.
Rozlega się pukanie do drzwi, na które instynktownie reaguję słowami:
– CO ZNOWU? UCZĘ SIĘ!
Okazuje się, że to jedynie moja siostra Amy.
– Hej – mówi, otwierając drzwi.
Wnosi mi do pokoju wazon z kwiatami ostróżki niebieskiej. To z pewnością był pomysł mamy, żeby je tutaj przyniosła. Dawniej, jeszcze w Chinach, mama zajmowała się przygotowywaniem kwiatowych dekoracji na duże wesela. Miała nawet swoją pracownię w Guo Mao, jednym z największych centrów handlowych w Pekinie. Aż do momentu, gdy córka właściciela lokalu postanowiła, że ona też chce zostać florystką. Wykopali więc moją mamę i otworzyli własną działalność. Przez jakiś czas mama nie chciała się pozbyć ani jednego ze swoich wazonów, kurczowo trzymając się nadziei, że otworzy sklep w innym miejscu. Ale jeśli lokalizacja była dobra, to czynsz był za wysoki, i tak w kółko. Dlatego też sprzedała w końcu większość wazonów i teraz po prostu zajmuje się dekorowaniem naszego domu i... układaniem nam życia.
Amy stawia wazon w wybranym przez siebie miejscu i wskazuje palcem na mojego laptopa.
– Dasz mi pooglądać filmiki do nauki tańca na swoim komputerze?
– A czemu nie możesz na swoim? – pytam.
– Bo mama sprawdza mi historię przeglądania.
Kręcę głową, patrząc na siostrę. Ma zaledwie dwanaście lat, a rodzice już kontrolują każdy jej ruch. A ona nie pozwala, by stanęli między nią i tańcem. Pełen szacun.
– Niech stracę – zgadzam się.
Zobaczywszy, co oglądam, zaczyna chichotać.
– Ronny Chieng?
Wznawia odtwarzanie, zanim zdążę ją powstrzymać, i zakrywa usta, śmiejąc się z jego tyrady. Próbuję odciągnąć ją od dalszego oglądania, ale nalega, żebym nie wyłączał. A co mi tam. W końcu żyjemy w Ameryce – państwie wolności, prawda? Tutaj każdy ma prawo wyrażać własne zdanie. To właśnie w tym kraju podoba mi się najbardziej.
Kiedy siostra wychodzi z moim laptopem do swojego pokoju, zamykam za nią drzwi (niestety nie na zamek, bo rodzice rozkręciliby dramę), podchodzę do biurka i wyciągam z szuflady zeszyt.
Idę do swojej łazienki, spoglądam w lustro i biorę głęboki wdech.
– O co chodzi z tymi amerykańskimi liceami... – Otwieram zeszyt i kontynuuję, naśladując ruchy i mimikę Ronny’ego: – Tutaj wszystko może być usprawiedliwieniem. „Proszę pani, mogę oddać projekt w późniejszym terminie? Zmarł mi pająk”. Albo: „Skaleczyłem się wczoraj w palec”. Albo moje ulubione: „Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie poza tym, że bardzo stresują mnie terminy”. W Chinach, jeśli jakiś uczeń powiedziałby coś takiego do nauczyciela, ten dopiero pokazałby mu, czym jest prawdziwy stres!
Prezentacją nie dorównuję Ronny’emu nawet do pięt. Mało zgrabnie wyciągam łokcie do przodu, przytrzymując przy ustach szczoteczkę elektryczną, która ma za zadanie imitować mikrofon. Przyjemnie jest móc wygłosić swoje zdanie, nawet jeśli jestem jedyną osobą, która je słyszy. Jednak po pięciu minutach rozgrzewam się i rzucam żartami jak z rękawa, uśmiechając się i wskazując palcem na lustro. Wtedy do łazienki wpada mama.
– Co mówił? – pyta.
– Nic! – Włączam szczoteczkę i udaję, że myję zęby. Szkoda tylko, że trzymam ją do góry nogami.
– Zamknął się tu, żeby gadać do siebie?
– Nie – odpowiadam, obracając szczoteczkę dobrą stroną do ust, i udaję, że płuczę gardło.
– Przecież słyszałam, że coś mówił – nie odpuszcza.
– Powtarzałem wzory do testu na ECEP przy myciu zębów – kłamię jej prosto w oczy, wskazując na nią wibrującą szczoteczką i jednocześnie upuszczając swój tajny zeszyt ze szkicami scenariuszy do moich stand-upów na podłogę (licząc na to, że nie wyląduje w toalecie).
Chwilowo wygładza zmarszczki niezadowolenia i chwali mnie za sumienność – nauka w trakcie mycia zębów! To dopiero przykładny synalek! Chińska mama jest dumna, że ma taką pociechę.
– Co za dyscyplina! – Zaczyna mnie chwalić. – Tak trzyma, a bez problemu zdobędzie osiemset punkty. Pamięta, że może odpowiedzieć źle jedynie na sześć pytań. Jeśli przy siódmym zrobi błąd...
– Tak, wiem, wiem – odpowiadam. – Zaciągniesz mnie do wojska, gdzie będą mogli do mnie legalnie strzelać.
– I to nie jest żart – potwierdza. – Z placówka egzaminacyjna idziemy prosto do biuro wojskowe i składam tam wniosek.
– Spoko, mami.
Po dłuższej chwili w końcu udaje mi się wyrzucić ją z pokoju w jedyny znany mi skuteczny sposób – mówiąc jej, że jestem głodny. Podczas gdy mama wychodzi przygotować kolację, ja siadam przy biurku i wybucham śmiechem. Tylko śmiechem mogę przepracować nasze popaprane konwersacje. To pewnie te żarty w dużej mierze wpłynęły na to, że tak bardzo kocham stand-up.
I jednocześnie mam stuprocentową pewność, że ze wszystkich potencjalnych przyczyn, które mogłyby sprawić, że faktycznie trafię na ten poligon, stand-up jest numerem jeden.
3
SERENE
W niedzielę wieczorem zapraszam Camerona do siebie na kolację. Przygotowuję grillowanego kurczaka z duszonym szpinakiem i prażonymi migdałami Marcona, które przywiozłam z Bristol Farms. Spędziłam całe popołudnie, krojąc je w cienkie płatki i delektując się myślą o wspólnej nocy.
Gdy Cameron przyjeżdża kwadrans przez dwudziestą, spóźniony o godzinę, i w dodatku bez koszulki, prażone migdały leżą rozmiękłe na kupie wyschniętej zieleniny.
– Wybacz, kochanie, ale nie mogłem przepuścić takich fal! – mówi, pochylając się do buziaka, ale odwracam głowę, walcząc z chęcią odwołania naszej randki. Widok jego kaloryfera mocno mi to jednak utrudnia. No ale uważam, że powinien był chociaż zadzwonić.
Cameron wyciąga dłonie w stronę mojej spódnicy, chwyta mnie za pośladki i przyciąga do siebie.
– Ej no... Nie obrażaj się.
– Nie obrażam... po prostu... Przygotowałam dla nas kolację.
Próbuję przeciągnąć go w stronę jadalni, gdzie na stole czekają talerze z jedzeniem, ale Cameron ani drgnie, jakby przykleił się do podłogi, i przesuwa dłonie w górę, wzdłuż mojego kręgosłupa. Przyszedł głodny, ale wątpię, żeby kurza pierś zaspokoiła ten głód.
– Nie pytałaś mnie, na co mam ochotę – mówi, dysząc, po czym zaczyna mnie całować. Najpierw w usta, a następnie w szyję. Po czym przesuwa się niżej. I niżej.
Wiem, czego chce. Ale będzie musiał się bardziej postarać. Bo ja chciałabym, żeby było to bardziej wyjątkowe przeżycie. W sypialni, przy świetle świec... po kolacji, w trakcie której będziemy patrzeć sobie głęboko w oczy, prowadząc szczerą, głęboką rozmowę.
W głowie słyszę głos mojej najlepszej przyjaciółki Quinn: „Boże drogi, Serene, nie jesteś bohaterką powieści Johna Greena! NIE MYŚL TYLE!”.
Zamykam oczy i pozwalam Cameronowi się całować; wdycham zapach oceanicznej soli, która zlepiła jego miękkie blond włosy. Zawsze pachnie jak precel. A może śmierdzi? Nieważne. Pojękuję cicho i odwzajemniam pocałunki. Quinn wiecznie powtarza, że faceci lubią, kiedy dziewczyny jęczą.
Jedna z rąk Camerona przemieszcza się w górę po mojej koszuli.
– Jezus, jakie ty masz cudowne cycki... – mruczy mi do ucha, masując je.
Rozpiera mnie duma. Kiedyś, jak byłam młodsza, przez pewien czas poważnie się martwiłam, że będę płaska. Urosły mi jako ostatniej z całej klasy. Doskonale pamiętam towarzyszący mi niepokój, gdy w szkolnej szatni widziałam dziewczyny przebierające się przed WF-em w sportowe staniki. Myślałam sobie wtedy, że jestem skazana na swoje dwa blade ślady ukąszeń komara. Ale na szczęście pewnego lata wszystko się zmieniło. Z dnia na dzień pojawił się u mnie dekolt, jakiego pozazdrościć mogą mi nawet co poniektóre modelki mamy. Quinn twierdzi, że jest on moim największym atutem.
Chciałabym tylko potrafić sobie z tym biustem radzić. Niektóre dziewczyny trzymają swoich facetów krótko i nie pozwalają, żeby ich ciała cokolwiek determinowały. Doskonale wiedzą, kiedy wykorzystać swoje atuty, żeby podkręcić atmosferę, ale potrafią też zgasić niepożądany zapał napalonych samców. Dla mnie jest to z kolei bardzo trudna przeprawa, w trakcie której rzuca mną na boki. U mnie na prędkościomierzu jest albo okrągłe zero, albo dwie stówy. Nie potrafię utrzymać się na bezpiecznym poziomie dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę.
Przenosimy się z Cameronem na kanapę i całujemy się teraz przed kominkiem. Spoglądam w dół i widzę, jak drugą ręką rozpina rozporek... CHWILUNIA.
– Co ty robisz? – pytam.
– A na co ci to wygląda? – pyta, wkładając dłoń w spodnie.
Rozglądam się po salonie.
– Nie tutaj! – Studzę jego zapał.
Na tej kanapie ja i mama późnymi wieczorami upewniamy się, że najnowsze projekty są dopięte na ostatni guzik. Tutaj też rok temu przyznałam się mamie, co odwaliłam, kiedy razem z Quinn wymknęłam się do One Oak, a ona mnie przytuliła. Miała pełne prawo być wściekła, ale i tak przytuliła mnie i powiedziała, że wszystko będzie dobrze. W tym miejscu planujemy nasze urodziny. Tu mama topi w winie wywołane przez Juliena stres i niepokój. Nie mogę pozwolić, żeby Cameron zbezcześcił to miejsce, wymachując swoim przyrodzeniem!
– Czemu niby? – protestuje.
Próbuję zasłonić oczy, ale jestem zbyt wolna. On już zdążył wyciągnąć swojego... ekhm... wacka i trzyma go w dłoni.
Widziałam w swoim dotychczasowym życiu niejedną fiutofotkę, głównie od palantów z mojej szkoły, którzy na imprezach deklarują, że nigdy nie wyszliby ze mną na randkę, po czym w prywatnych wiadomościach przesyłają mi swoje łoniaki w przybliżeniu.
Jednak zupełnie innym doświadczeniem jest widzieć penisa na zdjęciu, a innym widzieć go na żywo. Wygląda bardzo... różowo.
– Chciałabyś go dotknąć? – pyta Cameron.
Walczę z natychmiastowym odruchem pokręcenia głową. Przystanie na tę propozycję byłoby równoznaczne z radykalną degradacją w obrębie społeczności szkolnej. Nawet Quinn nie byłaby w stanie pomóc mi przywrócić mojej teraźniejszej pozycji.
– No dalej, nie wstydź się – nalega Cameron, pochylając się i sięgając po moją dłoń.
Zanim zdążę się odsunąć, moja ręka ląduje na jego przyrodzeniu. Mam wrażenie, jakbym trzymała... rączkę szczotki do włosów owiniętą w ludzką skórę. Zaskoczona, otwieram szeroko oczy i oboje przenosimy wzrok na jego penisa.
Dzięki Bogu, ktoś do mnie dzwoni.
Zrywam się z kanapy, wdzięczna wszechświatowi za uratowanie mnie z opresji.
– Tak? – Odbieram telefon i przechodzę do kuchni, próbując złapać oddech.
– Serene? Z tej strony Marcia.
– O, hej, Marcia – witam się z asystentką mamy. – Jak tam w Nowym Jorku?
– Średnio. Twoja mama miała właśnie wypadek. Byliśmy na rozdaniu nagród, gdzie... – Marcia na chwilę zawiesza głos, a moje myśli galopują w niebezpiecznym kierunku, starając się w jakiś sposób dokończyć jej zdanie. Jaki to był wypadek? Chodzi o coś pokroju rozlania wina na kreację czy coś gorszego? – Przewróciła się – kończy wreszcie Marcia.
Oddycham z ulgą. Media jej to wybaczą. Hayden Panettiere w końcu też zaliczyła upadek na Met Gali. A Heidi Klum na rozdaniu nagród Emmy. Okazuje się, że przewracanie się jest w modzie.
Ale kolejne słowa Marcii wysysają z moich płuc całą ulgę.
– Twoja mama trafiła do szpitala.
– Do szpitala? – pytam.
– Co się dzieje? – woła Cameron, ale dudnienie w uszach sprawia, że ledwie go słyszę.
– Tak, do NewYork-Presbyterian – mówi Marcia. – Robią jej teraz badania. Za kilka godzin powinnam wiedzieć więcej. Ale pomyślałam, że nie chciałabyś, żebym zwlekała z taką informacją.
– Zaczekaj! Co dokładnie się... – zaczynam dopytywać.
– Muszę kończyć. – Marcia przerywa połączenie, a ja wpatruję się w telefon.
– Kochanie, wracaj tutaj! – woła mnie Cameron.
Ja jednak natychmiast wybieram numer mamy, w międzyczasie otwierając X. Skoro jej upadek był na tyle poważny, że musiała zostać przewieziona do szpitala, na pewno jest o tym głośno w socialach. Mija sygnał za sygnałem, ale telefon mamy nie odpowiada.
Przeglądam X, szukając wpisów z rozdania nagród. I wtedy trafiam na to, co obawiałam się zobaczyć.
Wychudzona Lily Lee spada z wyłożonych czerwonym dywanem schodów na rozdaniu nagród InStyle Fashion.
Otwieram szeroko usta. Moja mama spadła ze schodów? Wpatruję się w zdjęcie – klęczy na nim na schodach ubrana w sukienkę, którą wspólnie wybrałyśmy, i otoczona przez swój zespół próbuje się podnieść. Wygląda szczupło, ale na pewno nie na wychudzoną. Jak oni w ogóle śmią?
– Halooooo? – Cameron domaga się uwagi.
– Wybacz, ale chodzi o mamę! – odpowiadam i wybieram numer Juliena, cały czas przeglądając X. Może jest teraz przy niej.
Amerykańska projektantka mody Lily Lee zabrana do szpitala z nowojorskiego tygodnia mody. Walczy o życie.
Kurwa mać! Chodzę po kuchni w tę i z powrotem. Odbierz, odbierz, odbierz! Włącza się sekretarka. Gdzie się podziewa ten kutasiarz w przyciasnych spodniach, kiedy jest do czegoś potrzebny?
Przychodzi Cameron. Całe szczęście z zasuniętym rozporkiem. Krzyżuje ramiona na piersi.
– Co to za afera?
– Moja mama jest w szpitalu – informuję go. Podnoszę telefon i pokazuję mu zdjęcie mamy klęczącej na podłodze.
– Pewnie za dużo wypiła. Nie widziałaś, co moja mama potrafi odwalić po kilku martini – mówi Cameron. Następnie wyciąga dłoń w kierunku mojego ramienia i próbuje zaciągnąć mnie z powrotem do salonu. – A teraz wracamy do...
Wyrywam ramię z jego uścisku.
– Nie – mówię, po czym zaczynam googlować numer do NewYork-Presbyterian. To ze mną powinni rozmawiać lekarze. Nie z Marcią czy Julienem. W jednej chwili pożałowałam, że zostałam, żeby przygotowywać się do egzaminu Advanced Placement[6]. – Lepiej, żebyś już poszedł.
Cameron wymachuje ramionami na znak protestu.
– Zawsze to samo – stwierdza i kręcąc głową, przenosi wzrok na swoje spodnie. – Od dzisiaj masz ksywę „spuchnięte jajca”.
Spoglądam na jego rozporek, wyobrażając sobie, że czuję się z tym jakkolwiek źle, ale odczuwam jedynie ulgę, że nie będę musiała tego oglądać.
– Przepraszam – mówię. – Naprawdę muszę się tym teraz zająć...
Wypycham Camerona z domu. Gdy tylko zamykam za nim drzwi, wybieram numer NewYork-Presbyterian. Przy akompaniamencie muzyki w słuchawce powtarzam sobie w duchu, że to na pewno nic takiego. I że to tylko media społecznościowe jak zwykle robią wiele hałasu o nic. Kiedy mama wróci do domu, poprosimy naszą specjalistkę od PR-u, Sabrinę, żeby wyciszyła całą tę sprawę, tak jak zrobiła to po moim niefortunnym wyjściu do One Oak.
Mama jest najsilniejszą osobą, jaką znam. Nic jej nie będzie. Mocno w to wierzę.
4
LIAN
Zgodnie z tym, co przeczytałem w jednym z artykułów umieszczonych na Medium, żeby odnieść sukces jako stand-uper, najpierw muszę zostać klasowym klaunem. Autor tego tekstu twierdzi, że jest to krok nie do pominięcia, ponieważ osoba, która nie potrafi rozśmieszyć swoich kolegów i koleżanek z klasy, nie może być zabawna. Zatem każdego dnia idę do szkoły z jednym celem: być tym cholernym czerwononoścem.
Jednakże trudno jest grać błazna, będąc niewidzialnym.
W drodze na rozszerzenie z matmy[7] mija mnie Serene Li; jej długie czarne włosy z fioletowymi pasemkami falują z każdym krokiem. Macham do niej, ale mnie nie widzi. Wlepia wzrok w komórkę, jak gdyby właśnie w niej wyczytała, że nadchodzi zagłada całej rasy ludzkiej. Przynajmniej jej znajomi zauważają moją obecność. Odnotowują ją specjalnym rodzajem przewrócenia oczami, które zazwyczaj zarezerwowane jest dla małych smrodów kucających w Chinach na środku ulicy i bez żadnych ceregieli walących kupę (tak, to nadal się zdarza, ale wspólnymi siłami, jako naród, próbujemy to zmienić).
Dziewczyna, która najintensywniej wywraca gałami, ma na imię Quinn. To najlepsza przyjaciółka Serene. Od dnia, kiedy trafiłem do tej szkoły, Quinn robiła absolutnie wszystko, żeby zmienić moje życie w piekło. Nabijała się z moich spodenek na WF, rozpowiadała ludziom, że nie rozumiem ani słowa po angielsku, i upierała się, że nie mam prawa zostawiać auta na szkolnym parkingu, bo nie miałem jeszcze kalifornijskiego prawa jazdy. Sześć miesięcy czekałem na jego wyrobienie i przez cały ten czas musiałem parkować pięć przecznic dalej i pokonywać resztę drogi pieszo. W obie strony. Wiecie, jak trudno jest znaleźć miejsce parkingowe w nadmorskim miasteczku?
Jednak najgorsze w tym wszystkim było to, że właśnie Quinn mnie przechrzciła. Zrobiła to bez większego wysiłku, po prostu nazywając mnie Liamem, aż się przyjęło. Nic nie mogłem na to poradzić. Nawet słownik mojego telefonu zaczął automatycznie poprawiać moje imię. Wtedy się poddałem. Nie mogę walczyć z Siri. Na tym etapie już nawet nie chce mi się nikogo poprawiać.
Podczas gdy ja musiałem się z tym wszystkim mierzyć, moi przyjaciele z Pekinu, Lei i Chris, nie wierzyli w ani jedno moje słowo. Jakby nie mogli powiązać prawdziwej Ameryki z moich opowieści z tą, którą znają z filmów o licealistach, gdzie wszyscy spędzają razem weekendy, a nawet Jonahowi Hillowi udało się wbić na imprezę. Bezustannie uświadamiam ich, że nie tak wygląda rzeczywistość. Że każde ich wyobrażenie o tym kraju jest błędne!
– A co z innymi Azjatami? Muszą tam jacyś być – zapytał Lei.
Odpowiedziałem mu, że jest tu tylko Serene. I chociaż nie bierze udziału w bojkotowaniu mojego prawdziwego imienia, nie zrobiła nic, żeby powstrzymać Quinn. Jej zasada numer jeden, jeśli chodzi o mnie, brzmi: TRZYMAJ SIĘ Z DALEKA.
Może to dlatego, że mieszkam w dzielnicy Dunes. Całe Sienna Beach dzieli się na trzy główne dystrykty. Najdroższy z nich nazywa się Cove, a tamtejsze domy z widokiem na ocean kosztują po trzy miliony dolarów. W tej okolicy mieszkają Serene i wszyscy jej przyjaciele. Trochę tańsze jest Highlands, ale nadal śmierdzi tam snobizmem i szpanerstwem, głównie dlatego, że mieszkają tam „ekscelebryci”. Na szarym końcu znajduje się Dunes – mój rewir. Nie ma tutaj żadnych ogrodzeń ani bram, co dla moich kolegów i koleżanek z klasy jest równoznaczne z mieszkaniem na bagnach.
Nigdy nie sądziłem, że grupa nastolatków może mieć większą obsesję na punkcie nieruchomości niż sami pośrednicy. Powtarzam sobie, że to właśnie dlatego za mną nie przepadają – bo do mojej posesji nie prowadzi ozdobna brama. Jakikolwiek inny powód jest mi znacznie trudniej zaakceptować. Wynika z tego, że jestem inny. I chociaż Serene też jest inna, to ona zdążyła się zaaklimatyzować, a ja nie.
Pochylam się, żeby zawiązać sznurowadła, rzucając Serene ukradkowe spojrzenie, kiedy słyszę wołanie.
– Hej, Liam!
Obracam się, a moim oczom ukazują się Noah, Oliver i Stu – trzech chłopaków, z którymi chodzę na rozszerzenie z matmy – idący w moją stronę. Jeszcze zanim zdążą otworzyć usta, wiem, czego chcą.
– Wyskakuj z zeszytów, ziomek! – mówią. – Musimy odpisać zadania z matmy.
Przez chwilę się waham, ale ostatecznie podaję im swoje notatki z odpowiedziami. To, jak oni dali radę dostać się na te zajęcia, na zawsze pozostanie dla mnie zagadką. Są na przykład przekonani, że całki to przeciwieństwo ułamków. Podczas gdy bezczelnie zrzynają moje rozwiązania, przenoszę wzrok na Camerona, chłopaka Serene. On to już w ogóle jest poza jakąkolwiek klasyfikacją. Nawet nie zadaje sobie trudu, żeby zwracać się do mnie błędnym imieniem, po prostu woła na mnie „Miękka Torba” – a to wszystko dlatego, że raz przyszedłem na zajęcia z torbą na pasku. Nie mam pojęcia, co takiego Serene w nim widzi. Chyba tylko to, że jest kapitanem drużyny piłki wodnej. Tyle wystarczy, żeby akceptowała fakt, że chociażby teraz przewiesza przez jej delikatne barki swoje mokre, spocone ramię.
– Nawet o tym nie myśl. Cameron zjada takich jak ty na śniadanie – ostrzega Stu, podążając za moim spojrzeniem.
– Nie wiem, o czym mówisz. O niczym nie myślę – mamroczę.
– Od kiedy trochę mu się urosło, uważa, że jest lepszy od wszystkich. Raz nawet próbował spuścić moje buty w kiblu tylko za to, że wpadłem na niego na korytarzu – mówi. – Przez cały dzień musiałem chodzić w nasiąkniętych gównem vansach.
Odrywam wzrok od Serene i spoglądam na swoje buty. Chyba nie spodobałaby im się podobna kąpiel.
Stu pochyla się w moją stronę.
– Słyszałem, że w ten weekend, pod nieobecność swojej matki, zrobiła mu laskę.
– Gdzie tu, kurwa, sprawiedliwość? – burzy się Oliver. – Ja w weekend musiałem pomagać babci posprzątać garaż. Przekopywałem się przez stosy jej peruk i siatek na włosy.
Obracam się do Stu.
– Skąd to wiesz?
– Nie omieszkał pochwalić się tym na drużynowym czacie. Nadal na nim jestem – mówi Stu, nie kryjąc radości z faktu, że nie został wykopany z grupy.
Wyciąga telefon, a Noah i Oliver obracają się i patrzą w jego stronę. Mam ochotę wyrwać mu tego smartfona i rzucić nim przez boisko. Nie mogę uwierzyć, że Cameron jest takim burakiem, żeby chwalić się tym na grupie. A jednocześnie... to było bardzo w jego stylu. Próbuję odwrócić od niego uwagę chłopaków, proponując im gotową pracę domową na rozszerzenie z ekonomii. Działa bez zarzutów.
– Cudownie! Econ! – Natychmiast wracają do spisywania.
Stu wskazuje palcem na mój zeszyt i zaczyna rechotać.
– Jasna cholera, stary. Jak ty starannie piszesz.
– Staranniej niż moja młodsza siostra! – zgadza się z nim Noah.
Próbuję wyrwać im swoje notatki, ale rzucają się do ucieczki i przeciskają przez labirynt ludzi zgromadzonych w stołówce. Wpychają je za automat z colą i zanim uda mi się je w końcu stamtąd wyciągnąć, jestem już dziesięć minut spóźniony na lekcję.
Wślizguję się do klasy najciszej, jak potrafię, z nadzieją, że nauczyciel mnie nie zauważy. Jednak szybko się okazuje, że nadzieja jest także moją matką, bo na tle innych uczniów odznaczam się niczym neonowy filtr na Instagramie.
– Liam Chen! – woła pan Dabrowski – Co to za spóźnienie?
– No bo ja... musiałem coś załatwić – odpowiadam.
– Ta, chyba się musiałeś załatwić! – rzuca Cameron.
Tylnym rzędem trzęsie donośny chichot jego kolegów z drużyny. Upokorzony, spoglądam na Serene. Przez chwilę patrzymy sobie w oczy, ale szybko odwraca wzrok, zanim ktokolwiek zauważy.
Z całą pewnością nie jestem klasowym błaznem.
Jestem klasowym... nikim.
Chyba urwę się dziś ze szkoły sporo przed końcem lekcji.
5
SERENE
Kiedy w poniedziałek udaje mi się w końcu dodzwonić do mamy, zachowuje się, jakby nic się nie stało. Wróciła na pokaz i nanosi ostatnie poprawki w projektach już bezpośrednio na modelkach i modelach. Jest zdecydowanie bardziej skora do rozmowy o ich fryzurach niż o tym, co się stało.
– Ten lakier do włosów jest do bani. Robię, co mogę, żeby stworzyć wrażenie kontrolowanego nieładu, ale cały czas wyglądają na pozlepiane – żali się mama, marszcząc czoło do kamery.
– Unikasz odpowiedzi na moje pytanie. Co powiedzieli ci w szpitalu? – pytam.
Mama odkłada lakier i macha do wizażystki, aby ta wyręczyła ją w układaniu fryzur.
– Nic takiego. Zrobili mi kilka badań, które kompletnie nie były potrzebne. Przecież czuję się dobrze.
Mama uśmiecha się do kamery i pokazuje mi kulisy. Chwilowo rozprasza mnie oszałamiający kalejdoskop sukienek, modelek, modelów i świateł za ich plecami. Trochę uspokaja mnie myśl, że najprawdopodobniej sama zasłabłabym co najmniej jakieś osiem razy od tych wszystkich ludzi i świateł!
– Wiesz, co to za badania? – pytam, opierając się o ścianę na korytarzu. Mam jeszcze kilka minut, zanim będę musiała iść na francuski.
– Krwi, nic ważnego. Myślą, że mam delikatnie podwyższoną bilirubinę. Ale ja ciągle im powtarzałam, że to jedynie stres związany z tym wszystkim, co się teraz dzieje. Oni nawet nie mają pojęcia, ile trzeba poświęcić, żeby zorganizować taki głośny pokaz mody! – mówi mama. Wtedy jedna z modelek stuka ją w ramię i zamienia z nią kilka słów. – Muszę uciekać.
Mama kończy połączenie, zanim zdążę się pożegnać. Wpisuję w wyszukiwarkę „bilirubina”, ignorując wyskakujące przez cały czas wiadomości od Quinn.
I jak? Doszło do czegoś w weekend??
Błagam, powiedz, że W KOŃCU dobrałaś mu się do bokserek.
OMG daj mi spokój – odpisuję.
Google podpowiada mi kilka różnych dolegliwości związanych z wysokim poziomem bilirubiny: kamienie żółciowe, zapalenie dróg żółciowych, zaburzenia pracy wątroby, żółtaczka, zespół Gilberta.
Żółtaczka? Zaburzenia pracy wątroby? To nie może być prawda. Mama nawet dużo nie pije.
Podchodzą do mnie Quinn i Emma, a ich nagłe pojawienie się sprawia, że wrzucam telefon do torebki.
– NOOO I? – Quinn nie odpuszcza. Świdruje mnie wzrokiem. – Kolacja przy świecach zaliczona do udanych? Widziałam, jak gotujesz w tym fartuszku... sam seks!
– No i nic – odpowiadam. – Mama miała wypadek w Nowym Jorku i Cameron musiał wracać do siebie.
– No co ty! – Emma podnosi wzrok znad telefonu. – Nic jej się nie stało?
Zmuszam się do uśmiechu i zapewniam je, że z mamą wszystko w porządku. Zgodnie z zasadą, która determinuje moje życie od piątej klasy: nigdy nie okazuj słabości i nie pozwól, żeby inni myśleli, że cokolwiek w twoim życiu odbiega od perfekcji. Dlatego że w Sienna Beach – gdy tylko nabiorą najmniejszych wątpliwości – równie dobrze może to okazać się prawdą.
– No cóż, muszę przyznać, że jestem lekko rozczarowana. Czyli nic a nic nie robiliście? – pyta Quinn. – Bo Luke słyszał coś innego.
Luke jest chłopakiem Quinn i najlepszym przyjacielem Camerona. I chociaż bardzo irytuje mnie fakt, że Cameron relacjonuje wszystko Luke’owi, częściowo dzięki temu udało mi się ugruntować swoją pozycję w grupie i awansowałam z gwiazdy występującej gościnnie do aktorki ze stałej obsady w serialu naszego życia. Przypominam sobie o tym, podczas gdy Quinn i Emma wiercą mi dziurę w brzuchu o szczegóły.
– No... odkrywaliśmy się – przyznaję.
Quinn jak zawsze wchodzi w rolę początkującej reporterki – w końcu jej tata jest właścicielem kilku magazynów – i ciągnie mnie za język.
– I co? Podobało ci się to, co odkryłaś?
Rumienię się i próbuję zakryć twarz – to strasznie żenujące.
– Nie mam zamiaru odpowiadać na tego typu pytania.
Quinn i Emma spoglądają na Camerona, który stoi po drugiej stronie dziedzińca, jak gdyby same starały się znaleźć odpowiedź.
– Myślę, że ten chłopak nie może rozczarować – wnioskuje Quinn.
– Totalnie. Nawet gdyby zamiast włosów łonowych porastał go drut kolczasty...
– Ogarnijcie się! – Marszczę twarz, lekko zaniepokojona, ale dochodzę do wniosku, że w sumie to mają rację.
– To kiedy runda druga? – Quinn uśmiecha się szelmowsko.
Rozbrzmiewa dzwonek, więc wracamy do klasy. Czuję na sobie wzrok dziewczyn, które przyglądają się nam, kiedy kroczymy dumnie korytarzem. Kiedyś byłam taka jak one – szukałam sposobów na wejście do grupy. Nadal nie mogę uwierzyć, że mi się to udało.
– Nie możecie się tak obijać, musicie nas dogonić, żebyśmy mogli chodzić na podwójne randki! – dodaje jeszcze Quinn.
– Teraz też możemy – przypominam jej.
– E tam. Żadna frajda. Bije od was dziwaczna energia pary przed konsumpcją. – Wzrusza ramionami.
Czuję się tak mocno oceniona, że mam ochotę natychmiast zaciągnąć Camerona do łazienki i skonsumować w niej ten związek. Zamiast tego kieruję rozmowę na tor, który pozwoli mi odzyskać równowagę i który jest moim asem w rękawie.
– W życiu nie zgadniecie, kto bierze udział w pokazie mojej mamy na tygodniu mody w Nowym Jorku. Ariana Grande! – mówię.
– Nie gadaj! Zajebiście! Dostaniemy darmowe próbki stylizacji? – pytają zgodnie, głośno domagając się mojego telefonu. – Dzwoń do mamy i zapytaj!
Przez chwilę się waham.
Quinn ściąga brwi w wyrazie mówiącym: „Jesteś mi to dłużna”. Ma rację, jestem.
– Przyjdźcie dziś po szkole do biura. Zobaczę, co da się zrobić – mówię. Nie czuję się do końca dobrze, robiąc to pod nieobecność mamy, ale wierzę, że na pewno by zrozumiała. Sama musiała grać w tę grę. W odrobinę innej formie, z wyżej postawionymi osobami, i stawką były nie ubrania, lecz akcje firmy. A co z moim tatą? Zrozumiałby, gdyby się dowiedział, co byłam zmuszona robić, żeby przetrwać? Byłby ze mnie dumny? Czy byłby rozczarowany?
Jakiś czas później wszystkie trzy suniemy samochodem mojej mamy autostradą PCH do biura w Santa Monica. Znajduje się ono po drugiej stronie ulicy od kampusu Snapchata i podczas gdy ja parkuję, Quinn i Emma drwią z armii informatyków, którzy człapią do pracy ubrani w czarne bluzy z kapturem i dżinsy.
– A może zamiast klepać w klawiaturę, poklepiecie w to? – nabija się Emma, wypinając tyłek, gdy wysiada z auta.
Zgarniam je z parkingu i wchodzimy do środka.
Kiedy wysiadamy z windy, używam swojej karty pracowniczej, żeby otworzyć drzwi do biura mamy. Budynek wewnątrz bardziej przypomina hotel niż biuro. Recepcja jest ciepła i przyciągająca, z grubym białym dywanem, w którym zapadają się szpilki wszystkich projektantek. Dzisiaj wszystkie młodsze projektantki mają na sobie płaskie buty i dresy. W końcu trwa nowojorski tydzień mody, bejbe! A to oznacza, że raz w roku możemy być całkowicie niemodni.
Zatrzymuję się przy swoim biurku i loguję do komputera, żeby sprawdzić, czy pojawiły się jakieś aktualizacje dotyczące pokazu.
– Widziałaś? W „Harper’s Bazaar” właśnie ukazał się artykuł dotyczący pokazu twojej mamy – mówi Carmella, jedna z młodszych projektantek.
– I co tam piszą? – pytam.
Ali, kolejna młodsza projektantka, wręcza mi wydruk: „Lily Lee wie, jak podkręcić temperaturę – olśniewa swoją nową kolekcją na Tygodniu Mody w Nowym Jorku”.
Czytam dalej i promienieję. To zdecydowanie piękna charakterystyka najnowszych projektów mojej mamy, podsumowująca pokaz słowem „mistrzowski”.
– Jestem zachwycona!
– A nawet nie widzieli jeszcze tiulowego cuda! – dodaje Carmella, puszczając do mnie oko.
Mowa o oszałamiająco pięknej, pięciusetwarstwowej sukni uszytej z najwyższej jakości materiałów, nad którą mama pracuje już prawie rok. O jej absolutnym arcydziele. Każda warstwa jest tak delikatna, że można odnieść wrażenie, że dotyka się kruchego płatka róży lub świeżego croissanta. Miała pochwalić się nią w Nowym Jorku, ale nie udało jej się skończyć przed wyjazdem. Dlatego też potencjalni nabywcy zobaczą ją dopiero w Paryżu. Obracam się, żeby pokazać przyjaciółkom artykuł z „Harper’s”, ale one gdzieś zniknęły.
Znajduję je w garderobie z próbkami. Tutaj trzymamy przeznaczone do przymiarek pojedyncze kreacje z naszych najnowszych kolekcji. Quinn i Amber rzucają się na koszule, sukienki i spodnie, a ich ręce nie nadążają ściągać ich z wieszaków. Niektóre z trzymanych przez nie ubrań nie są nawet skończone – z boków wciąż zwisają luźne sznurki i nieprzyszyte kawałki tkanin. Pośpiesznie próbuję uratować je przed łapczywymi łapskami moich przyjaciółek.
– Dziewczyny, zaczekajcie, wydaje mi się, że niektóre z tych rzeczy są nadal potrzebne – mówię łagodnie, zamykając drzwi szaf, w obawie przed reakcją współpracowników, którzy w każdej chwili mogą tu wejść. Wiem, że sama to zaproponowałam i wcześniej też już tak robiłyśmy, ale zawsze w obecności mamy. Kiedy jej tu nie ma, czuję się trochę, jakbyśmy... ją okradały?
– Nie możecie po prostu uszyć kolejnych? – Quinn wzrusza ramionami.
Przygryzam wargi. To tak nie działa. Patrzę jej w oczy, próbując przemówić jej do rozsądku.
– Wyluzuj. Twojej mamy nawet tu nie ma – stwierdza Emma. – O niczym się nie dowie.
Od strony drzwi słychać kroki. Kiedy obracam się w tamtą stronę, widzę stojących w nich młodszych projektantów przyglądających się Emmie i Quinn. Wiem, co sobie myślą, ale są na tyle uprzejmi, że nie mówią tego na głos.
– Potrzebuję jeszcze jednej koszuli! Do tych spodni! – mówi Quinn, sięgając po delikatną jedwabną bluzkę.
– Ostrożnie z nią! – woła Carmella zza drzwi. – To jeszcze niegotowy projekt do naszej seryjnej kolekcji.
Niestety Quinn pociąga za nią, używając zbyt dużo siły, i rozrywa cienki materiał.
Wszyscy projektanci i projektantki wydają z siebie zbiorowe westchnienie, gdy dociera do nich, co się właśnie stało. Czuję się tak upokorzona, że mam ochotę skurczyć się do rozmiarów kuli na mole.
Chwilę później, kiedy pozbyłam się już przyjaciółek i siedzę skulona w biurze Jonathana, zajadając się czekoladkami, podsłuchuję rozmowę pracowników mamy.
– Dacie wiarę, że przyprowadziła tu swoje przyjaciółeczki i pozwoliła im w tak bezczelny sposób splądrować garderobę?
– Dziwi was to? Przecież to cała Serene. Ta sama dziewczyna, która upiła się w One Oak i w rozmowie z dziennikarzem określiła ostatnią kolekcję swojej mamy jako „nijaką”.
Kulę się pod biurkiem Jonathana. Na swoją obronę mam to, że nie wiedziałam, że ten facet był dziennikarzem. Powiedział mi, że studiuje modę na Uniwersytecie Kalifornijskim. Poza tym wcale tak nie uważam. Po prostu nie chciałam wyjść na nadętą.
– I pomyśleć, że wciąż tu pracuje.
– Jest córką szefowej. Czego się spodziewacie?
Ukrywam się tu przez kilka kolejnych godzin, ponieważ wstydzę się wyjść i pokazać twarz. Wiem, że mają rację. Nie powinno mnie tu być. Zawaliłam i powinnam wylecieć.
Wciśnięta między kosz na śmieci i trampki Jonathana, odkupuję w internecie rzeczy, które zabrały moje przyjaciółki. Po cichu wyjmuję z szuflady biurka jego projekty i uważnie się im przyglądam. Bo nawet jeśli ci ludzie uważają mnie za żart, nie zamierzam rezygnować ze swoich marzeń tylko dlatego, że popełniłam błąd.
6
LIAN
Kiedy wracam do domu, mama chodzi wokół wyspy kuchennej jak nafaszerowany amfetaminą chomik w kołowrotku. Twierdzi, że to dla zdrowia, ale ani trochę w to nie wierzę, bo zazwyczaj odreagowuje w ten sposób przegrany Bufonaton.
Bufonatonem nazywam maraton bufonady, który odbywa się za każdym razem, gdy mama spotyka się z przyjaciółkami. Organizują spotkanie, zazwyczaj przy herbacie z chryzantemy i zleżałych ciastkach, po to, by przerzucać się osiągnięciami swoich dzieci. Jedna z nich przynosi najnowszą serię koreańskich maseczek w płachcie, które wszystkie następnie nakładają, rzekomo w celu wygładzenia zmarszczek, ale tak naprawdę zakrywają nimi malujące się na ich twarzach szok i przerażenie wywołane słuchaniem o dokonaniach ich pociech. W rezultacie po każdym takim spotkaniu moja mama musi wybiegać emocje wokół wyspy kuchennej.
– Cześć, mamo! – mówię. – Masz ochotę wyskoczyć nad morze czy coś? Mogłabyś tam pobiegać. Chętnie cię podwiozę.
Mama wbija we mnie wzrok, który niemal tnie moją skórę.
– To ty zawinia. To ty nie zdobywa osiemset punkty na ECEP-ie. – Wbija palec wskazujący w moją klatkę piersiową. – I jeszcze plaże mu na głowie! Wiedział, że syn cioci Lindy, Edward, zdobyć osiemset punkty z egzaminu SAT[8] w wieku dwunastu lat?
– Wow, w wieku dwunastu lat... – Kręcę głową ze współczuciem. To oznacza, że musiał się zacząć do niego uczyć jako dziesięcio- lub jedenastolatek. Biedny dzieciak.
Mama otula dłońmi stojący na środku wyspy szklany wazon ze świeżymi piwoniami. Ich słodki zapach dostaje się do moich nozdrzy. Mimo że nasz dom czasami wydaje się przerażający, przynajmniej zawsze ładnie w nim pachnie.
– Nie docenia tego, co tu ma – stwierdza. Wskazuje na mnie i moją siostrę. – Oboje nie doceniają.
– Co my tu niby mamy? – pytam, krzyżując ramiona na piersi.
– Szansę – odpowiada. – W Ameryce panuje merytokracja. Nie liczy się to, kim się jest albo jaki majątek posiadają twoja rodzina.
Z żalem spogląda na piwonie, sprawiając, że zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem nie chodzi o sklep w Pekinie, który musiała zamknąć. To stąd ten jej wybuch wyrzutów?
– Wydaje mi się, że trochę się jednak liczy – rzucam.
– Nie. W tym kraju sam jesteś szewcem własnego losu – powiedziawszy to, unosi palec i wbija go w moją klatkę. – Za każdą porażkę może winić tylko siebie. Nikt inny. – Chwyta za kluczyki do samochodu. – Wstaje. Jedziemy na spotkanie z Chciwołakiem.
– Teraz? – pytam, zerkając w stronę mojego pokoju. Chciałbym zapisać dowcip o wyspie kuchennej, który przyszedł mi do głowy, zanim go zapomnę.
– Tak! Teraz!