Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Każdemu z nas zdarza się rozmyślać nad własnym życiem, jego celem i dalszym
biegiem. Każdy mierzy się z momentami, w których pojawiają się pytania, wątpliwości i żal
za niewłaściwie podjęte decyzje. Wszyscy nieraz pytamy samych siebie: „czy tak ma
wyglądać moje życie?”.
Nieważne w jakim punkcie życia się znajdujesz. Jeśli rozmyślasz nad definicją szczęścia,
szukasz rozwiązań i bojąc się podjąć realne działania, „Projekt szczęście” to książka dla
Ciebie. Autorka książki, Gretchen Rubin, przeprowadzi Cię przez trwającą rok podróż po swoich
marzeniach, lękach i niepewności. Ten rewolucyjny przewodnik po ludzkim życiu sprawi,
że zrezygnujesz ze spraw nieistotnych jednocześnie ucząc się w pełni akceptować siebie i
swoje marzenia. Jeśli czujesz, że tkwisz w martwym punkcie i pragniesz zmian, daj się porwać tej
bestsellerowej opowieści i zacznij doświadczać życie w jego maksymalnym wymiarze.
“Projekt szczęście” to nr 1 na liście najlepiej sprzedających się książek NYT i Amazon.
“Wieczna nieszczęśliwość na pewno jest bardziej cool, podczas gdy szczęśliwość,
niewinność i fascynację przyjemnościami zwykło się kojarzyć z trzpiotowatością.
Gorliwość i entuzjazm wymagają energii, pokory i zaangażowania. Na pewno łatwiej
jest chować się za tarczą ironii, walczyć niszczycielskim mieczem krytyki i osłaniać
się filozoficznym znudzeniem.” - fragment książki
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 502
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt Szczęście, czyli opowieść o tym, jak przez rok starałam się śpiewać z rana, trzymać porządek w szafie, kłócić się umiejętnie, czytać Arystotelesa i ogólnie lepiej się bawić
Gretchen Rubin
Nazwiska i cechy rozpoznawcze niektórych osób zostały zmienione w celu ochrony ich prywatności.
Gretchen Rubin Projekt szczęście, czyli opowieść o tym, jak przez rok starałam się śpiewać z rana, trzymać porządek w szafie, kłócić się umiejętnie, czytać Arystotelesa i ogólnie lepiej się bawić
Mojej rodzinie
On, który zabierze do domu bogactwo Indii,będzie odtąd nosić bogactwo Indii w sobie.
James Boswell, The Life of Johnson
Niczego chyba tak nie zaniedbujemyjak obowiązku bycia szczęśliwym.
Robert Louis Stevenson
SŁOWEM WSTĘPU
Mój Projekt Szczęście to spójny pomysł na to, jak coś zmienić w swoim życiu. Cały rozpoczyna się od przygotowań. Na tym etapie należy dowiedzieć się, co nam sprawia radość, przynosi satysfakcję i nas wciąga, a co wzmaga w nas poczucie winy, uczucie gniewu, wrażenie nudy czy wyrzuty sumienia. Druga faza to podejmowanie postanowień, czyli wskazanie tych działań, które mogłyby dać nam większe szczęście. Potem zaś przychodzi czas na krok najbardziej interesujący, czyli realizację tego, co się sobie obiecało.
Ta książka to opowieść o tym, jak ja realizowałam mój Projekt Szczęście – o tym, czego próbowałam i czego w związku z tym dowiedziałam się o sobie i świecie. W twoim przypadku Projekt Szczęście z pewnością będzie przebiegać inaczej, rzadko się jednak zdarza, aby ktoś to wyzwanie podjął i nie odnotował z tego tytułu żadnych korzyści. Aby zachęcić cię do refleksji nad tym, co robisz w imię szczęścia, regularnie publikuję różne sugestie na ten temat. Stworzyłam też stronę internetową z narzędziami, które pomogą ci określić parametry własnego projektu, a następnie z powodzeniem to realizować. Nazywa się ona The Happiness Project by Gretchen Rubin (the-happiness-project.com).
Mam jednak nadzieję, że głównym źródłem inspiracji stanie się dla ciebie właśnie ta książka. Opowiada ona moją historię, a więc odnosi się do pewnych konkretnych sytuacji, wartości i zainteresowań. Ktoś może pomyśleć: „No dobrze, skoro więc każdy taki projekt jest wyjątkowy, to po co czytać o tym, co ona robiła?”.
W trakcie gromadzenia materiałów poświęconych zagadnieniu szczęścia odkryłam coś, co mnie samą zaskoczyło. Raz po raz przekonywałam się mianowicie, że więcej wynoszę poprzez przyglądanie się bardzo specyficznym doświadczeniom jednej osoby niż studiowanie jakiejś ogólniejszej zasady czy wyniki aktualnych badań. Najcenniejszych rzeczy dowiaduję się, gdy ktoś konkretny opowie mi, co się sprawdziło w jego indywidualnym przypadku. I dotyczy to również ludzi, z którymi pozornie nic mnie nie łączy! Wcześniej nawet nie przyszłoby mi do głowy, że życiowym przewodnikiem mógłby być dla mnie leksykograf z zespołem Tourette’a, dwudziestoparoletnia święta gruźliczka, rosyjski pisarz hipokryta albo jeden z Ojców Założycieli Stanów Zjednoczonych. Tymczasem tak się właśnie stało.
Mam nadzieję, że lektura opowieści o przebiegu mojego projektu zainspiruje cię do rozpoczęcia własnego. Kiedykolwiek i gdziekolwiek więc to czytasz, wiedz, że właśnie taki projekt możesz rozpocząć już teraz.
POCZĄTKI
Zawsze chodziło mi po głowie, że będę przezwyciężać własne ograniczenia.
Że pewnego dnia przestanę się bawić włosami, że buty do biegania staną się nieodłącznym elementem mojej rzeczywistości, że na moim talerzu codziennie zagości porządny posiłek. Że będę pamiętać o urodzinach przyjaciół, że nauczę się obsługiwać Photoshopa i że nie będę pozwalać córce oglądać telewizji do śniadania. Że będę czytać Shakespeare’a. Że będę się więcej śmiać i dobrze bawić, że będę bardziej uprzejma, że częściej będę odwiedzać muzea i że poczuję się pewniej za kierownicą.
Pewnego dnia – a było w to kwietniu, w całkiem zwyczajny poranek – nagle mnie olśniło, że jestem o krok od zaprzepaszczenia swojego życia. Wpatrując się w nakrapiane deszczem szyby miejskiego autobusu, zobaczyłam w tych kroplach kolejne mijające lata. „Czego ja właściwie chcę od swojego życia? – zastanawiałam się. – No więc chcę... być szczęśliwa”. Tylko jakoś nigdy wcześniej nie zastanawiałam się nad tym, co mi właściwie to szczęście daje i co mogłabym zrobić, aby zaznawać go więcej.
Powodów do szczęścia mi nie brakowało. Miałam u swojego boku Jamiego, wysokiego i przystojnego bruneta, który jest miłością mojego życia. Razem sprowadziliśmy na świat dwie córki, obecnie siedmioletnią Elizę i roczną Eleanor. Choć zaczynałam karierę jako prawniczka, teraz zarabiałam na życie pisaniem. Mieszkałam w moim ulubionym Nowym Jorku i utrzymywałam bliskie relacje z rodzicami, siostrą i teściami. Nie brakowało mi przyjaciół, nie miałam powodów, aby narzekać na zdrowie. Nie musiałam nawet farbować włosów. Mimo to aż nazbyt często zdarzało mi się warknąć czy to na męża, czy na gościa od kablówki. Po nawet najdrobniejszym zawodowym niepowodzeniu przez dłuższą chwilę zmagałam się z poczuciem odtrącenia. Zrywałam kontakty ze starymi znajomymi, łatwo traciłam cierpliwość, popadałam w melancholię, grunt mi się usuwał spod nóg, obojętniałam na wszystko albo nurzałam się w poczuciu winy.
Wyjrzawszy przez okno, zobaczyłam kobietę mniej więcej w moim wieku, która przechodziła przez ulicę. Jednocześnie mocowała się z parasolką, zerkała na telefon i pchała przed sobą spacerówkę, a w niej dziecko w żółtym płaszczyku przeciwdeszczowym. Nagle coś sobie uświadomiłam: „To jestem ja”. W mojej głowie zaświtała myśl, że ja tak właśnie wyglądam. Też mam spacerówkę i telefon, a oprócz tego budzik, mieszkanie i moją okolicę. I przejeżdżam autobusem na drugą stronę parku, tak samo jak ona próbuje się przedostać na drugą stronę ulicy. Oto moje życie w pigułce, a ja się nigdy nad tym nie zastanawiałam!
Nie byłam wtedy w depresji, nie przechodziłam kryzysu wieku średniego, dokuczały mi natomiast bolączki typowe dla tego życiowego momentu. Raz po raz odczuwałam niezadowolenie graniczące wręcz z niedowierzaniem. „Czy to naprawdę jestem ja? – zastanawiałam się, sięgając po poranną gazetę albo sprawdzając pocztę elektroniczną. – Czy to naprawdę jestem ja?”. Nawiązując do piosenki Once in a Lifetime Davida Byrne’a, żartowałyśmy czasem z koleżankami o tym poczuciu „pięknego domu” – że nam też się zdarza przeżyć wstrząs pod wpływem myśli: „To nie jest mój piękny dom”.
„I co, to by było na tyle? – chodziło mi czasem po głowie. – Tak, to by było na tyle”.
Choć jednak od czasu do czasu dokuczało mi to dojmujące poczucie niezadowolenia, choć czasem jakby mi czegoś brakowało, to ani na chwilę nie zapominałam, jak bardzo los mi w życiu sprzyjał. Dość często zdarzało mi się obudzić w środku nocy i przejść się po pokojach, żeby popatrzeć, jak mój mąż śpi opatulony w pościel, a córki pośród gąszczu pluszaków. Wszyscy byli bezpieczni. Miałam wszystko, czego można było pragnąć – tylko nie potrafiłam tego docenić. Do tego stopnia pochłaniały mnie najróżniejsze drobne bolączki i przemijające kryzysy, tak często wdawałam się w potyczki z własną naturą, że umykało mi, jak wiele wspaniałych rzeczy mnie otacza. Nie chciałam już dłużej brać tego wszystkiego za pewnik. Od lat prześladowały mnie słowa pisarki Colette: „Jakież miałam wspaniałe życie. Szkoda tylko, że tak późno zdałam sobie z tego sprawę”. Chciałam za wszelką cenę uniknąć sytuacji, w której po jakiejś wielkiej katastrofie popatrzę z perspektywy czasu na minione lata i pomyślę: „Ależ ja byłam wtedy szczęśliwa! Tylko nie zdawałam sobie z tego sprawy”.
Uznałam, że pora się nad tym zastanowić: w jaki sposób mogłabym się zmobilizować, żeby z większą wdzięcznością podchodzić do dnia codziennego? Jak mogłabym wyznaczyć sobie wyższe standardy jako żona, matka, pisarka i przyjaciółka? Co mogłabym zrobić, aby nabrać większego dystansu, przyjąć bardziej transcendentną perspektywę, a tym samym przestać się przejmować drobnymi kłopotami? Czy jednak rzeczywiście potrafiłabym realizować na co dzień tak ambitne cele, skoro czasem zapominałam nawet o tym, żeby wstąpić do drogerii po pastę do zębów?
Autobus potwornie się ślimaczył, za to ja ledwo nadążałam za własnymi myślami. „Muszę się z tym uporać – powiedziałam sobie. – Gdy tylko znajdę chwilę wolnego, rozpoczynam Projekt Szczęście”. Tylko że ja nie miewałam wolnych chwil. Gdy życie toczyło się swoim zwykłym rytmem, zwykle łatwo zapominałam o tym, co jest naprawdę ważne. Skoro więc chciałam realizować taki projekt, to musiałam wygospodarować na niego czas. Przez chwilę wyobraziłam sobie, jak przez miesiąc mieszkam na malowniczej, smaganej wiatrem wyspie i tam codziennie zbieram muszelki, czytuję Arystotelesa i zapisuję wspomnienia w eleganckim pergaminowym notatniku. Musiałam jednak uczciwie sobie powiedzieć, że to się nigdy nie uda i że trzeba znaleźć sposób, aby podjąć to wyzwanie tu i teraz. Nadszedł czas, aby zacząć patrzeć na wszystko to, co znane przez inne okulary.
Siedząc w zatłoczonym autobusie, pochłonięta natłokiem myśli, uświadomiłam sobie dwie rzeczy: że nie jestem tak szczęśliwa, jak mogłabym być, i że moje życie się nie zmieni, jeśli ja czegoś nie zmienię. Ta jedna chwila i to jedno odkrycie skłoniły mnie do podjęcia decyzji, że najbliższy rok poświęcę na to, żeby być szczęśliwszą.
Decyzję podjęłam we wtorkowy poranek, a już w środę po południu na moim biurku stał stosik książek wypożyczonych z biblioteki. Ledwo znalazłam na nie miejsce. Mój malutki gabinet, przycupnięty na dachu naszego budynku, pękał już w szwach od materiałów do biografii Kennedy’ego, nad którą wtedy pracowałam. Gdzieś pośród nich pałętały się wiadomości od nauczycielki mojej starszej córki, która w ten sposób informowała rodziców o klasowych wyjściach, przypadkach anginy czy akcjach dożywiania.
Nie mogłam się tak po prostu rzucić w wir Projektu Szczęście. Przed rozpoczęciem mojej rocznej przygody musiałam się najpierw dokształcić. Po kilku pierwszych tygodniach intensywnej lektury miałam już całe mnóstwo pomysłów na to, jak ten eksperyment powinien wyglądać. Zadzwoniłam z nimi do mojej młodszej siostry Elizabeth.
Wysłuchawszy dwudziestominutowych deliberacji na temat moich wstępnych przemyśleń, Elizabeth oznajmiła:
– Ty sobie chyba nawet nie zdajesz sprawy, jaka jesteś dziwna... ale – dodała w pośpiechu – tak pozytywnie dziwna.
– Każdy człowiek jest dziwny. Dlatego właśnie każdy indywidualny Projekt Szczęście będzie przebiegać inaczej. Każdy jest jedyny w swoim rodzaju.
– Może i tak, ale ty najwyraźniej nie zdajesz sobie sprawy, jakie to zabawne uczucie słuchać cię, gdy o tym mówisz.
– Dlaczego zabawne?
– Bo ty podchodzisz do kwestii szczęścia z taką zawziętością, a przy tym tak systematycznie.
Nie bardzo rozumiałam, co ona chce przez to powiedzieć.
– Chodzi ci o to, że staram się przekładać na konkretne działania takie cele jak „oddawać się refleksji nad śmiercią” czy „w pełni doświadczać tu i teraz”?
– Właśnie – odparła. – Ja nawet dobrze nie rozumiem, co masz na myśli, gdy mówisz o „konkretnych działaniach”.
– To przejaw takiego biznesowego podejścia.
– Niech ci będzie. W każdym razie ten twój Projekt Szczęście mówi o tobie samej więcej, niżby ci się wydawało.
Oczywiście miała rację. Mówi się czasem, że ludzie uczą innych tego, co sami pragnęliby zgłębić. Wcielając się w rolę nauczycielki szczęścia – choćby tylko dla samej siebie – próbowałam wypracować metodę, która pozwoliłaby mi przezwyciężyć moje własne wady i ograniczenia.
Nadszedł czas, aby zacząć więcej od siebie wymagać. Im dłużej jednak myślałam o szczęściu, tym częściej trafiałam na kolejne paradoksy. Chciałam jednocześnie zaakceptować samą siebie i się zmienić. Chciałam traktować samą siebie poważniej, a zarazem z mniejszym zadęciem. Chciałam dobrze wykorzystywać czas, który jest mi dany, a przy tym więcej się szwendać, bawić i czytać dla przyjemności. Chciałam myśleć o sobie, aby o sobie zapomnieć. Ponieważ wiecznie balansowałam na granicy irytacji, chciałam wyzwolić się od lęków i zazdrości, nie tracąc jednak energii i ambicji. Słowa Elizabeth skłoniły mnie do refleksji nad tym, co mnie właśnie motywuje do działania. Czy zależy mi na rozwoju duchowym i pragnę kierować się w życiu bardziej transcendentnymi zasadami, czy raczej realizuję Projekt Szczęście tylko po to, aby wpleść do każdego aspektu mojego życia tak typowy dla mnie pierwiastek perfekcjonizmu i stawiania sobie nowych wyzwań?
Mój Projekt Szczęście miał służyć obu tym celom. Chciałam doskonalić charakter, wiedziałam jednak, że w moim przypadku będzie to polegało na kreśleniu kolejnych wykresów i list zadań do wykonania, wypisywaniu definicji i kompulsywnym gromadzeniu notatek.
Kwestią szczęścia zajmowało się przede mną wielu wybitnych myślicieli, rozpoczęłam więc swoje badania od Platona, Boecjusza, Montaigne’a, Russella, Thoreau i Schopenhauera. Zagadnienie szczęścia poruszają też wielkie religie świata, przyglądałam się zatem różnym tradycjom – od tych najlepiej mi znanych począwszy, a na tych ezoterycznych skończywszy. W ostatnich kilkudziesięciu latach temat ten zgłębiali również naukowcy, sięgnęłam przeto do opracowań Martina Seligmana, Daniela Kahnemana, Daniela Gilberta, Barry’ego Schwartza, Eda Dienera, Mihálya Csíkszentmihályia czy Sonji Lyubomirsky. Ekspertów od szczęścia nie brak również w kulturze popularnej, dlatego sprawdzałam, co o nim mówią Oprah Winfrey, Julie Morgenstern, a także David Allen. Intrygujące spostrzeżenia o szczęściu formułowali także moi ulubieni pisarze, między innymi Lew Tołstoj, Virginia Woolf i Marilynne Robinson. Wytypowałam też kilka powieści – A Landing on the Sun Michaela Fryana, Belcanto Ann Patchett czy Sobota Iana McEwana – które w moim odczuciu stanowią dogłębne studium teorii szczęścia.
Na zmianę czytałam książki filozoficzne i biograficzne oraz czasopismo „Psychology Today”. Na nocnym stoliku piętrzyły się Błysk Malcolma Gladwella, Teoria uczuć moralnych Adama Smitha, Elizabeth i jej ogród Elizabeth von Arnim, Sztuka szczęścia Dalajlamy oraz Sink Reflections Marli Cilley, znanej jako FlyLady. Podczas kolacji w gronie przyjaciół zatrzymywałam się nad wróżbą z ciasteczka, której treść brzmiała: „Szukaj szczęścia pod własnym dachem”.
Z licznych lektur wywnioskowałam, że zanim cokolwiek zrobię, powinnam odpowiedzieć sobie na dwa pytania. Pierwsze brzmiało: czy rzeczywiście uważam, że da się zapewnić sobie większe szczęście? Istnieje bowiem teoria, która głosi, że każdy człowiek ma pewien właściwy sobie poziom szczęśliwości i że może się on zmienić co najwyżej na krótką chwilę.
Doszłam jednak do wniosku, że owszem, da się to zrobić.
Z najnowszych badań wynikało, że czynniki genetyczne decydują o poziomie zadowolenia z życia zaledwie w 50 procentach. W 10 lub 20 procentach doświadczenie szczęścia zależy od takich czynników jak: wiek, płeć, przynależność etniczna, status małżeński, poziom dochodów, stan zdrowia, wykonywany zawód czy zaangażowanie w sferze religijnej. W pozostałej części nasze szczęście to kwestia, jak ktoś myśli i co robi. Innymi słowy, każdy człowiek ma pewne wrodzone predyspozycje, które wyznaczają dla niego niejako ramy funkcjonowania, ale tylko od niego zależy, czy znajdzie się w ich górnych, czy dolnych granicach. Te wnioski pokrywały się z moimi własnymi spostrzeżeniami. Było dla mnie całkowicie oczywiste, że ludzie bywają z natury bardziej żywiołowi lub bardziej melancholijni, a jednocześnie mogą podejmować pewne życiowe decyzje, od których zależy charakter ich doświadczenia.
Drugie pytanie brzmiało zaś: co to właściwie jest szczęście?
Na studiach prawniczych poświęciliśmy cały semestr na rozważanie istoty „umowy” i to właśnie mi się przypomniało, gdy rozpoczynałam badania nad szczęściem. Precyzyjne formułowanie pojęć ma ogromne znaczenie we wszelkich deliberacjach naukowych, a w ramach jednego z badań psychologii pozytywnej rozpoznano aż piętnaście różnych akademickich definicji szczęścia. Przygotowując się do realizacji mojego projektu, sporo czasu poświęciłam na rozróżnianie „pozytywnego doświadczenia”, „subiektywnego dobrostanu”, „tonu hedonistycznego” i całego wachlarza innych zjawisk całkowicie nieistotnych z mojego punktu widzenia. Za nic nie chciałam dać się wciągnąć w roztrząsanie kwestii, która mnie właściwie nie interesowała.
Postanowiłam więc kultywować uświęconą zwyczajem tradycję, którą zapoczątkował sędzia Sądu Najwyższego, Potter Stewart, gdy zdefiniował sprośność w sposób następujący: „Rozpoznam, gdy zobaczę”. Poszłam też za tropem Louisa Armstronga, który powiedział: „Jeśli ktoś musi pytać, co to jest jazz, to nigdy tego nie pojmie”. Inspirował mnie również Alfred Edward Housman, który napisał, że „tak samo nie potrafiłby zdefiniować poezji, jak terier nie potrafiłby zdefiniować szczura”, a jednocześnie, że potrafi rozpoznać „zjawisko po jego objawach”.
Arystoteles twierdził, że szczęście to summum bonum, najwyższe dobro. Ludzie zabiegają o różne inne rzeczy, takie jak władza, majątek czy żeby ważyć pięć kilogramów mniej, ponieważ wierzą, że to da im szczęście – które jest ich prawdziwym celem. Blaise Pascal deklarował: „Każdy człowiek zabiega o szczęście. Każdy bez wyjątku. Wybierając różne drogi, które do niego prowadzą, każdy dąży do tego właśnie celu”. W jednym z globalnych badań wykazano, że ludzie pytani o to, czego najbardziej chcą od życia i co chcieliby dać swoim dzieciom, jednym głosem odpowiadają, że „szczęście”. Definicje szczęścia bywają różne, ale ich autorzy zwykle zgadzają się co do tego, że ich paradygmat umożliwia „bycie szczęśliwszym”.
Sformułowałam też jeden wniosek na temat szczęścia, a mianowicie że jego przeciwieństwem nie jest „depresja”, lecz raczej „nieszczęśliwość”. Depresja to stan poważnego zaburzenia zdrowia, który wymaga pilnej uwagi i zupełnie nie mieści się na osi łączącej stan szczęśliwości ze stanem braku szczęścia. Poszukiwanie przyczyn jego występowania oraz metod jego leczenia wykracza daleko poza ramy mojego projektu. Sama nie cierpiałam na depresję i choć nie zamierzałam się tym zagadnieniem zajmować, nadal jednak pozostawało mi do rozstrzygnięcia wiele innych kwestii. Nie chorowałam i to bardzo dobrze. Nadal jednak by nie zaszkodziło, gdybym spróbowała zaznawać w życiu trochę więcej szczęścia.
Stwierdziłam więc po pierwsze, że mogę zwiększyć poziom własnej szczęśliwości, po drugie zaś – zdefiniowałam stan zwany szczęściem. Teraz pozostawało mi tylko ustalić, co konkretnie mogę robić, żeby doświadczać go więcej.
Czy uda mi się odkryć jakąś nową tajemnicę szczęścia? Najpewniej nie. Ludzie prowadzą rozważania o szczęściu od tysięcy lat, a wszelkie wielkie prawdy na ten temat zostały już wyłożone przez najwybitniejsze umysły w historii świata. Wszystko, co ważne, zostało już powiedziane. (Z powyższym zdaniem włącznie. To Alfred North Whitehead oznajmił: „Wszystko, co ważne, zostało już powiedziane”). Prawa szczęścia są równie niezmienne jak prawa chemiczne.
Choć jednak nie do mnie należało ich definiowanie, mogłam zastanawiać się nad tym, jak one kształtują moją rzeczywistość. Weźmy na przykład kwestię diety. Któż nie potrafi zdefiniować dobrej diety? Jeść lepiej i mniej, a przy tym więcej się ruszać. Mimo to teoria sobie, a praktyka sobie. Ja postanowiłam wypracować takie rozwiązania, które pozwoliłyby mi przekładać różne pomysły na szczęście na moją własną rzeczywistość.
Ojciec Założyciel Stanów Zjednoczonych, Benjamin Franklin, zalicza się również do grona patronów koncepcji samorealizacji. W swojej autobiografii zatytułowanej Żywot własny opisuje proces pracy z kartami cnót jako „zuchwały i trudny zamiar osiągnięcia doskonałości moralnej”[1]. Zdefiniował trzynaście cnót, które chciał kultywować. Były to: umiar, milczenie, ład, postanowienie, oszczędność, pracowitość, szczerość, sprawiedliwość, powściągliwość, czystość, spokój, surowość cielesna, pokora. Następnie sporządził specjalną tabelę, w której rozpisywał pracę nad cnotami na tygodnie i konsekwentnie oceniał się w każdej kategorii.
Najnowsze badania potwierdzają słuszność metody zakładającej konsekwentne śledzenie postępów. Ludziom łatwiej jest osiągać cele, które zostały rozpisane na bardzo konkretne, wymierne działania. Pomagają w tym także wszelkie rozwiązania, które pobudzają poczucie odpowiedzialności i zapewniają pozytywne wzmocnienie. Współczesna teoria działania mózgu sugeruje ponadto, że podświadomość w istotnym stopniu wpływa na nasze oceny, motywacje i uczucia, a my nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy. Aby zaś oddziaływać na funkcjonowanie podświadomości, warto zadbać o „dostępność” pewnych informacji. W praktyce oznacza to, że należy karmić nimi umysł. Mózg chętnie przywołuje i wykorzystuje te informacje, z którymi zetknął się niedawno lub z którymi w przeszłości stykał się z dużą częstotliwością. Odwołując się do koncepcji dostępności, postanowiłam stale przypominać sobie o pewnych celach i koncepcjach, aby mój umysł na bieżąco na nich pracował.
Zainspirowana niedawnymi odkryciami naukowymi, a także metodą Benjamina Franklina, opracowałam własną wersję Karty Postanowień. Był to swego rodzaju kalendarz, w którym zamierzałam odnotowywać moje postanowienia, a następnie przy każdym z nich zamieszczać codziennie V (gdy poszło dobrze) lub X (gdy poszło źle).
Trochę to jednak trwało, zanim zdołałam wypełnić pustą kartę konkretnymi postanowieniami. Trzynaście cnót Franklina nie nadawało się do opisu zmian, które ja chciałam wprowadzić w swoim życiu. Nie zależało mi jakoś specjalnie na tym, co Franklin rozumiał przez pojęcie czystości, choć gdyby się nad tym zastanowić, być może mogłabym używać nici dentystycznej z większą pieczołowitością. Musiałam zatem stwierdzić, co konkretnie ja mogę zrobić, żebym była szczęśliwsza.
Pierwszy krok polegał więc na wskazaniu obszarów, nad którymi chciałam pracować. Następnie należało zdefiniować listę konkretnych i wymiernych postanowień. Wszyscy – począwszy od Seneki, a skończywszy na Martinie Seligmanie – zgadzają się na przykład co do tego, że szczęście dają człowiekowi przyjaciele. Oczywiście, że chciałam wzmacniać więzi przyjaźni. Cała sztuka polegała jednak na tym, aby stwierdzić, w jaki sposób mogę to osiągnąć. Chciałam to bardzo konkretnie określić, żeby wiedzieć, czego od samej siebie oczekiwać.
Formułowaniu postanowień towarzyszyła również refleksja, że w przypadku każdego człowieka Projekt Szczęście będzie wyglądać inaczej. Dla Franklina najbardziej liczyły się takie cnoty jak umiar („Nie jedz do otępienia, nie pij do podniecenia”) oraz milczenie (poskromienie skłonności do „gadatliwości, żartów i dowcipów”). Ktoś inny może zapragnąć chodzić na siłownię albo rzucić palenie, pracować nad życiem seksualnym, nauczyć się pływać albo rozpocząć pracę w ramach wolontariatu. Mnie nic z tego nie interesowało. Miałam własne priorytety, więc na mojej liście znalazły się rzeczy, o których inni by nawet nie pomyśleli, za to zabrakło na niej takich, które inni zapewne by uwzględnili.
Przyjaciółka zapytała mnie na przykład:
– A nie zaczniesz terapii?
– Nie – odparłam zaskoczona. – A uważasz, że powinnam?
– Oczywiście! Bez tego ani rusz. Jeśli chcesz poznać przyczyny własnych zachowań, koniecznie musisz iść na terapię. Naprawdę nie chcesz wiedzieć, dlaczego jesteś taka, jaka jesteś, i dlaczego chcesz zmienić swoje życie?
Zastanawiałam się nad tym przez dłuższą chwilę, po czym doszłam do wniosku, że... to wcale nie o to chodzi. Być może jestem powierzchowna, nie wiem. Znam wiele osób, które bardzo sobie cenią doświadczenie terapii, ja jednak miałam moje wyzwania na wyciągnięcie ręki, a metody działania chciałam szukać całkiem samodzielnie.
Postanowiłam co miesiąc skupić się na innym zagadnieniu, musiałam więc zapełnić dwanaście pustych pól. Z moich dotychczasowych badań wynikało, że z punktu widzenia szczęścia najważniejsze są więzi społeczne, postanowiłam więc zdefiniować trzy kwestie: małżeństwo, rodzicielstwo oraz przyjaźń. Zdążyłam się także dowiedzieć, że moje szczęście zależy w znacznej mierze od przyjmowanej perspektywy, dlatego w wolne miejsca wpisałam hasła wieczność oraz nastawienie do życia. Do szczęścia potrzebowałam też pracy i odpoczynku, uwzględniłam więc na liście: pracę, rozrywkę oraz pasję. Czym jeszcze powinnam się zająć? Uznałam, że zagadnieniem podstawowym dla całego projektu będzie energia. Wiedziałam, że na liście nie może zabraknąć punktu „pieniądze”. Chciałam też przyjrzeć się bliżej pewnym kwestiom, na które natknęłam się na etapie gromadzenia materiałów, dlatego dopisałam również „uważność”. Grudzień przeznaczyłam zaś na doskonalenie się w dziele realizacji wszystkich moich postanowień – i tak oto zapełniłam wszystkich dwanaście kategorii.
Wtedy pojawiło się pytanie: od czego zacząć? Co jest najważniejszą składową szczęścia? Tego jeszcze nie udało mi się ustalić, w pierwszej kolejności postanowiłam jednak zająć się energią, uznałam bowiem, że jej wysoki poziom ułatwi mi dotrzymywanie wszystkich pozostałych zobowiązań.
Kartę zawierającą dwanaście postanowień wypełniłam w sam raz przed pierwszym stycznia, wraz z nastaniem nowego roku mogłam więc przystąpić do ich realizacji. Pierwszy miesiąc zamierzałam poświęcić tylko na postanowienia styczniowe, w lutym planowałam dorzucić do nich jeszcze kolejne, a wreszcie w grudniu mogłabym ocenić własne wyniki we wszystkich kategoriach.
Na etapie definiowania postanowień uświadomiłam sobie również, że całemu temu przedsięwzięciu powinno przyświecać kilka ogólnych zasad. Ich sprecyzowanie okazało się trudniejsze, niż pierwotnie zakładałam, ostatecznie jednak – po tym jak wiele rzeczy dodałam do listy i wiele z niej odjęłam – udało mi się zdefiniować moich Dwanaście Przykazań.
Dwanaście Przykazań:
1. Bądź Gretchen.
2. Daj spokój.
3. Zachowuj się tak, jak chcesz się czuć.
4. Zrób to teraz!
5. Bądź uprzejma i sprawiedliwa.
6. Ciesz się procesem.
7. Nie żałuj pieniędzy na przyjemności.
8. Staraj się dotrzeć do sedna sprawy.
9. Rozchmurz się.
10. Zrób to, co musi zostać zrobione.
11. Wyrzeknij się chłodnej kalkulacji.
12. Liczy się tylko miłość.
Zakładałam, że tych Dwanaście Przykazań pomoże mi w chwilach zwątpienia.
Opracowałam również bardziej szaloną listę, którą zatytułowałam: Tajemnice Dorosłości. Były to lekcje, które odebrałam od życia na etapie dorastania. Sama nie wiem, dlaczego dopiero po tylu latach dotarło do mnie, że leki bez recepty pomagają na ból głowy, ale cóż ja mogę na to poradzić?
Tajemnice Dorosłości
• Inni ludzie nie zwracają aż takiej uwagi na twoje błędy.
• Nie ma nic złego w tym, że się prosi o pomoc.
• Większość decyzji można podjąć bez uprzedniego roztrząsania sprawy.
• Rób dobre uczynki, żeby dobrze się czuć.
• Warto być miłym dla wszystkich.
• Weź ze sobą sweter.
• Codziennie robiąc mały krok, można zajść naprawdę daleko.
• Większość plam da się usunąć wodą z mydłem.
• Kilkakrotne włączenie i wyłącznie komputera pozwala rozwiązać większość problemów.
• Jeśli nie możesz czegoś znaleźć, zacznij sprzątać.
• Możesz zdecydować, co będziesz robić. Nie masz natomiast wpływu na to, co lubisz robić.
• Szczęście nie zawsze objawia się poczuciem szczęśliwości.
• To, co robisz codziennie, ma większe znaczenie niż to, co robisz od czasu do czasu.
• Nie musisz być dobry we wszystkim.
• Jeśli nie zdarza ci się potknąć, to znaczy, że nie dość mocno się starasz.
• Leki bez recepty są naprawdę bardzo skuteczne.
• Nie pozwalaj na to, żeby lepsze było wrogiem dobrego.
• To, co bawi innych, niekoniecznie będzie bawić ciebie – i na odwrót.
• Pary młode naprawdę chcą, żeby kupić im coś z listy prezentowej.
• Nie da się zasadniczo zmienić natury dzieci ani marudzeniem, ani poprzez zapisanie ich na jakieś zajęcia.
• Bez inwestycji nie ma zwrotu.
Bawiłam się doskonale zarówno przy definiowaniu Dwunastu Przykazań, jak przy spisywaniu Tajemnic Dorosłości, niemniej zasadniczym elementem mojego Projektu Szczęście pozostawała lista postanowień, ponieważ to na niej zostały wyszczególnione zmiany, które chciałam wprowadzić w swoim życiu. Tyle że już po krótkiej chwili zaczęła mi się ona wydawać jakaś taka nieznacząca. Weźmy choćby styczeń: „Wcześniej kładź się spać” oraz „Uporaj się z irytującym zadaniem”. Nie brzmi to jakoś spektakularnie... Nie ma w tym niczego niesamowitego ani nawet specjalnie ambitnego.
Inni ludzie w imię szczęścia podejmowali różne radykalne kroki. Henry David Thoreau wyprowadził się do Walden Pond. Elizabeth Gilbert przeniosła się do Włoch, Indii, a także Indonezji. To było coś. Nowy początek, pełne zaangażowanie, odważny skok w nieznane. Ich poszukiwania wydawały mi się takie odkrywcze, a dodatkowo wiązały się z porzuceniem codziennych trosk.
Mój projekt zakładał coś innego. Mnie nie pociągały takie przygody, nie chciałam wywracać wszystkiego do góry nogami. Mam rodzinę i obowiązki. Nawet gdybym chciała, to nie wiem, czy mogłabym sobie pozwolić na wyjazd choćby na weekend, a co dopiero na rok.
Nade wszystko jednak wcale nie chciałam porzucać mojego życia. Chciałam zmienić coś w nim, a nie je samo. Chciałam czerpać więcej radości z przebywania we własnej kuchni. Aż za dobrze wiedziałam, że na próżno szukałabym szczęścia gdzieś w odległym miejscu albo nadzwyczajnych okolicznościach. Ono czekało na mnie tu i teraz, zupełnie jak w przejmującej sztuce The Blue Bird, w której dwoje dzieci przez rok szuka po całym świecie drozda, który przynosi szczęście, a po powrocie zastaje go w domu.
Mój Projekt Szczęście nie wszystkim się podobał. Zastrzeżenia zgłaszał między innymi mój własny mąż.
– Nie rozumiem, o co chodzi – powiedział pewnego dnia, kładąc się na podłodze w celu wykonania ćwiczeń wzmacniających plecy i kolana. – Wydawało mi się, że jesteś całkiem szczęśliwa. To miałoby jakiś sens, gdybyś była zupełnie nieszczęśliwa, ale przecież nie jesteś. – Zamilkł na chwilę. – Bo nie jesteś nieszczęśliwa, prawda?
– Jestem szczęśliwa – zapewniłam go. – Tak naprawdę – dodałam, zadowolona, że będę się mogła pochwalić tym, czego udało mi się dowiedzieć – to większość ludzi jest szczęśliwa. W badaniu z 2006 roku 84 procent Amerykanów zaliczyło się do kategorii „bardzo szczęśliwy” albo „raczej szczęśliwy”, a badanie prowadzone w 45 krajach wykazało, że na skali od 1 do 10 ludzie zazwyczaj umiejscawiają się na poziomie 7, natomiast gdy skala rozciąga się od 1 do 100, średnia wynosi 75. Sama wypełniłam niedawno Autentyczny Kwestionariusz Szczęścia i w skali od 1 do 5 uzyskałam wynik 3,92.
– No to skoro jesteś raczej szczęśliwa, to po co ci ten projekt?
– Owszem, jestem szczęśliwa, ale nie tak szczęśliwa, jak powinnam być. Mam takie dobre życie, chciałabym je bardziej doceniać i pełniej nim żyć. – Trudno mi to było wyjaśnić. – Stanowczo za dużo narzekam, zbyt często się irytuję. Myślę, że gdybym czuła się szczęśliwsza, zachowywałabym się lepiej.
– Ale czy ty naprawdę sądzisz, że to cokolwiek zmieni? – zapytał Jamie, wskazując na moją Kartkę Postanowień.
– Tego się dopiero dowiemy.
– Hm – prychnął. – Pewnie tak.
Sceptycyzmu nie szczędzili mi też znajomi. Podczas jednego ze spotkań towarzyskich zwykła pogawędka przy drinkach nieoczekiwanie przeistoczyła się w coś, co bardziej przypominało obronę rozprawy doktorskiej. Oto bowiem jeden z moich wieloletnich znajomych zaczął zupełnie otwarcie kpić z mojego Projektu Szczęście.
– Zamierzasz sprawdzić, czy mogłabyś być szczęśliwsza? Ale twierdzisz, że nie masz depresji? – dziwił się.
– Zgadza się – odparłam, siląc się na inteligentną minę i usiłując zapanować jednocześnie nad kieliszkiem, serwetką i wytworną wersją parówki w cieście.
– Nie obraź się, ale nie bardzo to rozumiem. Nie wydaje mi się, żeby było cokolwiek ciekawego w rozważaniach o tym, co może zrobić zwykły człowiek, żeby zaznawać większego szczęścia.
Nie potrafiłam nic na to odpowiedzieć. Uznałam, że być może jedna z Tajemnic Dorosłości brzmi: „Nigdy nie zaczynaj zdania od: Nie obraź się, ale...”.
– Choć w sumie – upierał się – ty nie jesteś znowu takim zwykły człowiekiem. Odebrałaś staranne wykształcenie, zarabiasz na życie pisaniem, mieszkasz na Upper East Side, a twój mąż ma dobrą pracę. Cóż ty właściwie mogłabyś mieć do powiedzenia komuś ze Środkowego Zachodu?
– Pochodzę ze Środkowego Zachodu – odparłam niepewnie.
On jednak zbył to machnięciem ręki.
– Nie wydaje mi się, żeby twoje przemyślenia mogły się komukolwiek na cokolwiek przydać.
– No cóż – powiedziałam. – Z moich obserwacji wynika, że ludzie mogą się bardzo dużo nauczyć od siebie nawzajem.
– A moim zdaniem się przekonasz, że twoje doświadczenia trudno będzie przełożyć na jakieś ogólniejsze wnioski.
– Mimo to się postaram – odparłam, a potem oddaliłam się, żeby porozmawiać z kimś innym.
Ten człowiek robił, co mógł, żeby mnie zniechęcić, a mimo to nie trafił w samo sedno moich wątpliwości. Mnie bowiem gnębiło przede wszystkim pytanie, czy takie zaabsorbowanie własnym szczęściem nie świadczy aby o potwornym egoizmie.
Dużo się nad tym zastanawiałam, aż w końcu przyjęłam argumenty starożytnych filozofów i współczesnych naukowców, którzy dość zgodnie twierdzą, że szczęśliwe życie to cel, do którego warto dążyć. Arystoteles przekonywał, że szczęście to sens i treść życia, ostateczny cel i istota ludzkiej egzystencji. Epikur tymczasem pisał: „Powinniśmy doskonalić się w tym, co daje szczęście, jeśli je bowiem mamy, to mamy wszystko, jeśli zaś go nie mamy, to wszystkie nasze działania na nie są nakierowane”. Współcześni badacze twierdzą, że ludzie szczęśliwi częściej wykazują się altruizmem, są bardziej produktywni, chętniej pomagają innym i łatwiej im zaskarbić sobie sympatię. Wyróżniają się również pod względem kreatywności i odporności psychicznej w niesprzyjających warunkach. Wykazują większe zainteresowanie innymi ludźmi i życzliwość wobec nich, cieszą się lepszym zdrowiem. Szczęśliwi ludzie są lepszymi przyjaciółmi, kolegami i obywatelami. Chciałam się do tej grupy zaliczać.
Nie ulegało dla mnie najmniejszej wątpliwości, że łatwiej jest mi być dobrym człowiekiem, gdy czuję się szczęśliwa. Wtedy znajdowałam w sobie więcej cierpliwości, chętniej wybaczałam i potrafiłam wykrzesać z siebie więcej energii. Czułam się swobodnie i więcej dawałam od siebie. Oznaczało to, że zabiegając o szczęście dla siebie, podejmę również starania o to, aby ludziom wokół mnie było lepiej.
Choć nie od razu to do mnie dotarło, na realizację Projektu Szczęście zdecydowałam się także po to, żeby nie dać się zaskoczyć. Los dotąd zazwyczaj mi sprzyjał, ale przecież to się mogło w każdej chwili zmienić. Wiedziałam, że pewnej nocy może rozdzwonić się telefon. Potrafiłam sobie nawet wyobrazić jedną konkretną informację, którą mogłabym wówczas usłyszeć w słuchawce. Projekt Szczęście miał zatem także przygotować mnie na przeciwności losu. Miał mi pomóc wypracować samodyscyplinę i wyrobić nawyki intelektualne, które w chwili próby pomogą mi sprostać wyzwaniu. Należy zacząć ćwiczyć, gdy wszystko nam się w życiu układa. To w sprzyjających okolicznościach trzeba pracować nad tym, żeby aż tyle nie narzekać. Zdjęcia elektroniczne warto uporządkować zawczasu. Chciałam uniknąć sytuacji, w której dopiero kryzys skłoni mnie do wprowadzania ważnych zmian w moim życiu.
PRZYPISY