Przeboje PRL. Hity rocka - Sławomir Koper, Marek Sierocki - ebook + audiobook

Przeboje PRL. Hity rocka ebook

Sławomir Koper, Marek Sierocki

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Największe gwiazdy rodzimej sceny muzycznej i najbardziej znane przeboje polskiej muzyki rozrywkowej w opowieści, jakiej dotąd nie było! Czy pierwszą proponowaną nazwą Czerwonych Gitar były... Maskotki? Czym zawodowo zajmował się tekściarz legendarnego SBB? Jak omijało się cenzurę w czasach komunizmu?

Kontynuacja współpracy najpopularniejszego pisarza historycznego Sławomira Kopra i znanego dziennikarza muzycznego Marka Sierockiego. Po ciepłym przyjęciu książki „Przeboje PRL” czas na drugą podróż do świata największych gwiazd polskiej muzyki lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Kulisy występów, nagrań, tras i koncertów, a także najpopularniejszych polskich festiwali muzycznych. Nieznane fakty, ciekawostki, tajemnice i skandale środowiska artystycznego.

Wszystko z pierwszej ręki, na podstawie niepublikowanych dotąd wywiadów Marka Sierockiego z czołowymi polskimi artystami, wplecione w anegdotyczny, lekki i pełen wyrafinowanego poczucia humoru styl pisarski Sławomira Kopra. Ten duet po prostu gwarantuje świetną lekturę!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 275

Oceny
3,8 (6 ocen)
2
1
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Od autorów

Gdy ponad rok temu koń­czy­li­śmy pisać książkę Prze­boje PRL, wie­dzie­li­śmy już, że nie­ba­wem na pewno wró­cimy do tematu. Wszak naj­zna­mie­nit­szych arty­stów PRL-u i ich naj­waż­niej­szych pio­se­nek, które poko­le­niom Pola­ków towa­rzy­szą od dzie­się­cio­leci, nie da się ująć w kilku roz­dzia­łach. Ba – jeden z nas nawet wprost usły­szał od zna­jo­mych arty­stów: „Dla­czego nie napi­sa­li­ście o nas?!”. W kolejce czeka więc wielu wspa­nia­łych wyko­naw­ców, tek­ścia­rzy i kom­po­zy­to­rów oraz jesz­cze wię­cej prze­bo­jów cha­rak­te­ry­zu­ją­cych się chwy­tliwą melo­dią i zna­czą­cymi sło­wami, które na długo zapa­dają w pamięć. Dopeł­nie­niem czę­sto są oko­licz­no­ści, w jakich powstał utwór, i histo­ria, jaka się z nim łączy.

Tym razem, dobie­ra­jąc mate­riał do kolej­nej odsłony Prze­bo­jów PRL, zde­cy­do­wa­nie skie­ro­wa­li­śmy się w stronę rocka. Oczy­wi­ście muzyka ta ma wiele odmian, zatem nie może dzi­wić obec­ność w książce Czer­wo­nych Gitar obok Per­fectu i Maanamu, a SBB przy Tru­ba­du­rach, Dżam­blach, Kla­nie czy Teście. Nie zabra­kło też blues-roc­ko­wego Bre­ako­utu, gdyż – jak wia­domo – praw­dziwy rock wywo­dzi się z blu­esa. Zatem pol­scy pre­kur­so­rzy tej odmiany muzyki rów­nież musieli tra­fić na karty niniej­szej książki.

Obok nich poja­wiło się wielu wyko­naw­ców, któ­rzy – mimo że zostali potrak­to­wani przez auto­rów epi­zo­dycz­nie – mieli ogromny wpływ na kształ­to­wa­nie się pol­skiej muzyki w XX wieku. Czy można bowiem zapo­mnieć o roli, jaką ode­grała grupa Anawa z Mar­kiem Gre­chutą i Andrze­jem Zauchą jako woka­li­stami? A pre­kur­so­rzy world music spod znaku Osjana, do któ­rego nale­żał póź­niej­szy twórca Maanamu, Marek Jac­kow­ski? Istot­nym epi­zo­dem w dzie­jach rocka nad Wisłą jest rów­nież współ­praca począt­ku­ją­cego SBB z Cze­sła­wem Nie­me­nem, co doku­men­tują cztery wspól­nie nagrane płyty. Warto też pamię­tać, że Stan Borys – obec­nie koja­rzący się bar­dziej z pie­śniami poetyc­kimi – rów­nież zaczy­nał od big­bitu.

W nieco nie­ty­powy spo­sób potrak­to­wa­li­śmy w tej książce Maanam. Histo­ria grupy, a szcze­gól­nie Kory Jac­kow­skiej, jest powszech­nie znana, więc bar­dziej skon­cen­tro­wa­li­śmy się na lide­rze zespołu i jego losach, zanim zdo­był wielką popu­lar­ność. Są to bowiem tematy znacz­nie mniej oczy­wi­ste i rzadko opi­sy­wane w publi­ka­cjach na temat zespołu, a rów­nie zasłu­gu­jące na uwagę. Tym bar­dziej że gdyby nie doświad­cze­nia życiowe i muzyczne Marka Jac­kow­skiego, histo­ria Maanamu i całego pol­skiego rocka poto­czy­łaby się zupeł­nie ina­czej.

Tytuł książki zobo­wią­zuje, zatem więk­szość opo­wia­da­nych histo­rii koń­czymy wraz z upad­kiem komu­ni­zmu nad Wisłą. Z póź­niej­szych lat doda­li­śmy tylko naj­po­trzeb­niej­sze infor­ma­cje – gdy nale­żało wyja­śnić dal­sze losy wyko­naw­ców lub gdy uzna­li­śmy, że dodat­kowe wia­do­mo­ści sta­no­wią swo­istą kodę dla opo­wie­dzia­nych wcze­śniej histo­rii.

Pra­gniemy też wyra­zić ogromną wdzięcz­ność Pani Kata­rzy­nie Pąpce, nauczy­cielce biblio­te­karce jed­nego z kato­wic­kich liceów, za zor­ga­ni­zo­wa­nie dla nas książki SBB – wizje. Auto­ry­zo­wana histo­ria zespołu. Wydana w nie­wiel­kim nakła­dzie ma obec­nie sta­tus bia­łego kruka, w swo­ich zbio­rach nie posiada jej nawet Biblio­teka Naro­dowa. Jedyny dostępny egzem­plarz znaj­do­wał się w nowo­są­dec­kiej biblio­tece, co sta­no­wiło dla nas pewien pro­blem logi­styczny. W tej sytu­acji ogło­si­li­śmy apel w mediach spo­łecz­no­ścio­wych, pro­sząc o pomoc w zdo­by­ciu tej pozy­cji. Nie­mal natych­miast odpo­wie­działa wła­śnie Pani Kata­rzyna i bio­gra­fia SBB po dwóch dniach zna­la­zła się w jed­nym z war­szaw­skich pacz­ko­ma­tów. Ser­decz­nie Pani dzię­ku­jemy.

Sła­wo­mir Koper, Marek Sie­rocki

Rozdział 1. Czerwone Gitary. Anno Mario, nie zadzieraj nosa

Czer­wone Gitary. Od lewej: Ber­nard Dornow­ski, Sewe­ryn Kra­jew­ski, Jerzy Skrzyp­czyk i Krzysz­tof Klen­czon. Opole, 1969.

Roz­dział 1

Czer­wone GitaryAnno Mario, nie zadzie­raj nosa

Trójmiejski tygiel muzyczny

Mówimy Czer­wone Gitary, a myślimy Sewe­ryn Kra­jew­ski, cho­ciaż lidera ist­nie­ją­cej do dziś grupy nie ma w jej skła­dzie od 1997 roku. Wiel­bi­ciele zespołu ni­gdy też nie zapo­mnieli, jaką rolę w jego dzie­jach ode­grał Krzysz­tof Klen­czon, mimo że odszedł z for­ma­cji po pię­ciu latach wspól­nej dzia­łal­no­ści. Jed­nak grupa zapewne ni­gdy by nie powstała, gdyby nie śpie­wa­jący gita­rzy­sta, Jerzy Kos­sela. Nale­żał do składu zale­d­wie przez dwa lata, ale wra­cał w jej sze­regi jesz­cze trzy­krot­nie. Zespół był jed­nak jego pro­jek­tem, a Kos­sela bar­dzo kon­se­kwent­nie reali­zo­wał swoje plany.

Grupa powstała w Gdań­sku, gdzie na początku lat sześć­dzie­sią­tych miała miej­sce wręcz eks­plo­zja talen­tów muzycz­nych. Nie tylko zresztą w gro­dzie Nep­tuna, gdyż zespoły mło­dzie­żowe powsta­wały także w Gdyni i Sopo­cie – z tego powodu uwa­żano Trój­mia­sto za kolebkę pol­skiego big­bitu. W marcu 1959 roku w gdań­skim klu­bie Rudy Kot odbył się kon­cert grupy Rhy­thm and Blues i wła­śnie ta data uwa­żana jest za począ­tek pol­skiego rocka. W Gdań­sku roz­po­częli dzia­łal­ność Czer­wono-Czarni, a w Gdyni Nie­bie­sko-Czarni. W Trój­mie­ście debiu­to­wał także Cze­sław Nie­men, który począt­kowo tra­fił do Nie­bie­sko-Czar­nych. Z grupą tą byli też zwią­zani Jerzy Kos­sela i Krzysz­tof Klen­czon.

Nie bez przy­czyny naj­więk­szą rolę w powsta­niu euro­pej­skiego rocka ode­grały Liver­pool i Ham­burg. Duże mia­sta por­towe były odwie­dzane przez tysiące mary­na­rzy z całego świata, co miało decy­du­jące zna­cze­nie w kwe­stii prze­pływu i wymiany nowych tren­dów muzycz­nych. Poza tym człon­ko­wie załóg stat­ków pod­czas pobytu w por­cie zawsze lubili się zaba­wić, a do tego potrze­bo­wali lokali z wyszyn­kiem i muzyką na żywo. Także w Trój­mie­ście był znacz­nie łatwiej­szy dostęp do płyt zachod­nich wyko­naw­ców, które – mimo hor­ren­dal­nych cen – znaj­do­wały nabyw­ców.

Poza tym od czego słynna pomy­sło­wość Pola­ków? Skoro do kraju tra­fiały wydaw­nic­twa z Zachodu, zaczęły powsta­wać nie­wiel­kie pry­watne firmy kopiu­jące poszcze­gólne prze­boje na pocz­tówki dźwię­kowe. Odtwa­rzano je na gra­mo­fo­nach. Jakość dźwięku pozo­sta­wiała wiele do życze­nia, o ste­reo­fo­nii nikt jesz­cze wtedy nie sły­szał, ale w zamian nośniki były rela­tyw­nie tanie. Począt­kowo reje­stro­wano na nich tylko jeden utwór, potem pro­du­ko­wano pocz­tówki z dwiema pio­sen­kami. Oczy­wi­ście takimi dro­bia­zgami jak prawa autor­skie nikt się nie przej­mo­wał.

„Było to kla­syczne pirac­two – pod­su­mo­wy­wał Woj­ciech Mann – ale uspra­wie­dli­wiam je z uwagi na pożytki z niego pły­nące. Dzięki pry­wa­cia­rzom pocz­tów­ko­wym melo­mani mogli zaopa­try­wać się w sub­sty­tut praw­dzi­wych płyt gra­mo­fo­no­wych z ulu­bio­nym reper­tu­arem. Nie­uświa­do­mio­nym wyja­śniam, że pocz­tówki były nośni­kiem pod­łej jako­ści dźwięku zapi­sa­nego na two­rzy­wie pokry­wa­ją­cym wido­kówkę albo wize­ru­nek pięk­nego kwiatu. W środku była dziurka i po umiesz­cze­niu na przy­kład [zdję­cia] Wawelu na tale­rzu gra­mo­fonu z gło­śnika chry­piał Elvis Pre­sley”1.

Jesz­cze więk­szą rolę odgry­wały zachod­nie roz­gło­śnie muzyczne z legen­dar­nym Radiem Luxem­bo­urg na czele. Na początku lat sześć­dzie­sią­tych sta­cja kie­ro­wała swoją ofertę do mło­dych słu­cha­czy, emi­tu­jąc bez­po­śred­nio z płyt muzykę z czo­łó­wek list prze­bo­jów. Pro­gram nada­wano na falach dłu­gich i śred­nich, dzięki czemu audy­cji naj­le­piej słu­chało się w Pol­sce po zmroku, co było jed­no­cze­śnie naj­lep­szym cza­sem ante­no­wym. Z tego też powodu po latach Grze­gorz Mar­kow­ski, lider zespołu Per­fect, śpie­wał w Auto­bio­gra­fii „był Luxem­bo­urg, chata, szkło”, co dosko­nale odda­wało nastroje panu­jące wśród ówcze­snej pol­skiej mło­dzieży.

Na początku lat sześć­dzie­sią­tych znany z tej pio­senki wiatr odnowy prze­stał wiać, a w doro­słość wkra­czało poko­le­nie nie­pa­mię­ta­jące wojny. Mło­dzi ludzie nie chcieli już dźwi­gać bagażu ide­olo­gicz­nego, który nachal­nie ofe­ro­wano im pod­czas szkol­nych aka­de­mii – w zamian pra­gnęli żyć i się bawić. Wszel­kie mody muzyczne, które przy­szły z Zachodu, miały posmak zaka­za­nego owocu, co tylko zwięk­szało ich atrak­cyj­ność. Wpraw­dzie wła­dze ofi­cjal­nie zwra­cały się prze­ciwko impe­ria­li­stycz­nej zgni­liź­nie moral­nej, jed­nak jazz i rock uzna­wano za swo­isty wen­tyl bez­pie­czeń­stwa. Oczy­wi­ście pod pew­nymi warun­kami: „pol­ska mło­dzież miała śpie­wać pol­skie pio­senki”, nato­miast sam styl muzyczny nazwano moc­nym ude­rze­niem, czyli big­bi­tem (nazwa „rock and roll” nie była tole­ro­wana).

Jed­nak nakaz śpie­wa­nia wyłącz­nie pol­skich pio­se­nek nie do końca był prze­strze­gany. Wpraw­dzie nie­mal każdy począt­ku­jący zespół usi­ło­wał kom­po­no­wać wła­sne utwory, ale w reper­tu­arze domi­no­wały prze­boje z Zachodu: Elvisa Pre­sleya, Cliffa Richardsa, The Beatles, Rol­ling Sto­nes, Ani­mals i innych. Czę­sto z pol­skimi tek­stami, gdyż angiel­ska wymowa naszych woka­li­stów bywała pro­ble­ma­tyczna, a poza tym sta­rano się nie zaogniać sytu­acji.

W pierw­szej poło­wie lat sześć­dzie­sią­tych przez trój­miej­ską scenę muzyczną prze­wi­nęło się kil­ka­dzie­siąt zespo­łów. Więk­szość z nich funk­cjo­no­wała bar­dzo krótko, grupy roz­pa­dały się i łączyły, docho­dziło do roszad, muzycy grali w dwóch lub trzech skła­dach naraz, a w cenie byli ci, któ­rzy dys­po­no­wali wła­snym sprzę­tem. Zapo­trze­bo­wa­nie na zespoły gra­jące do tańca było wów­czas znaczne. Jak wia­domo – jeżeli jest popyt, jest też podaż.

„W szko­łach na Wybrzeżu – wspo­mi­nał Jerzy Kos­sela – także w pod­sta­wów­kach, zazwy­czaj w soboty odby­wały się wie­czorki taneczne i zabawy szkolne. Trwały trzy do pię­ciu godzin, współ­or­ga­ni­zo­wały je dyrek­cje szkół i komi­tety rodzi­ciel­skie, któ­rych przed­sta­wi­ciele usta­lali budżet takich imprez. Bilet wstępu kosz­to­wał 5 zło­tych, ucznio­wie z obcych szkół pła­cili dwa razy tyle”2.

Trzej panowie K.

Jerzy Kos­sela zaczy­nał karierę estra­dową w efe­me­rycz­nej gru­pie Elek­tron, a póź­niej wraz z Fran­cisz­kiem Walic­kim zało­żył Nie­bie­sko-Czar­nych. Walicki, dzien­ni­karz muzyczny nazy­wany ojcem pol­skiego rocka (to on stwo­rzył okre­śle­nie „big­bit”), był opie­ku­nem wielu począt­ku­ją­cych grup z Rhy­thm and Blues na czele, a do tego kom­po­zy­to­rem i auto­rem tek­stów. Nie zawsze jed­nak uda­wało mu się zna­leźć wspólny język ze swo­imi pod­opiecz­nymi. Choć stwo­rzył Czer­wono-Czar­nych, to po nie­po­ro­zu­mie­niach z dążą­cymi do więk­szej samo­dziel­no­ści człon­kami grupy posta­no­wił zor­ga­ni­zo­wać im mocną kon­ku­ren­cję. Wła­śnie wtedy tra­fił na uta­len­to­wa­nego gita­rzy­stę i woka­li­stę, Jerzego Kos­selę.

Ten miał jed­nak wła­sne pomy­sły i wizję. Pra­gnął stwo­rzyć zespół zło­żony z dobrych instru­men­ta­li­stów i woka­li­stów, któ­rego reper­tuar opie­rałby się na autor­skich pio­sen­kach. Podob­nie jak to zro­bili Beatlesi, któ­rzy powoli odcho­dzili od gra­nia stan­dar­dów roc­ko­wych czy roc­kan­drol­lo­wych. W Nie­bie­sko-Czar­nych poznał swo­jego rówie­śnika, zdol­nego gita­rzy­stę Krzysz­tofa Klen­czona, który dodat­kowo dys­po­no­wał barwą głosu nieco zbli­żoną do tem­bru Johna Len­nona. Z Nie­bie­sko-Czar­nych wywo­dzili się także Ber­nard Dornow­ski (gitara) i Hen­ryk Zomer­ski (gitara basowa). Nato­miast za bęb­nami miał zasiąść Jerzy Skrzyp­czyk.

Nowa grupa otrzy­mała nazwę Pię­cio­li­nie, ale jej skład nie był jed­nak usta­bi­li­zo­wany, gdyż zało­ży­ciel tra­fił do zasad­ni­czej służby woj­sko­wej. Wpraw­dzie reali­zo­wał „zaszczytny obo­wią­zek” jako kie­row­nik biblio­teki jed­nostki i muzyk zespołu woj­sko­wego, ale ode­rwa­nie od Trój­mia­sta spo­wo­do­wało pewne opóź­nie­nie w reali­za­cji pro­jektu. Poza tym w skła­dzie bra­ko­wało jego gitary i dla­tego do for­ma­cji dołą­czyli bra­cia Tade­usz i Roman Mro­zo­wie, co nie­ba­wem miało dopro­wa­dzić do pew­nych kło­po­tów. Na pró­bach i kon­cer­tach poja­wiał się także pewien mocno wyci­szony młody woka­li­sta, nie­jaki Sewe­ryn Kra­jew­ski.

Uczęsz­czał do klasy skrzy­piec w śred­niej szkole muzycz­nej (przy­jaź­nił się ze star­szym o rok Kon­stan­tym Andrze­jem Kulką), nato­miast Skrzyp­czyk uczył się tam w kla­sie per­ku­sji. Stwa­rzało to pewne zagro­że­nie dla Pię­cio­li­nii, gdyż sta­tut pla­cówki zaka­zy­wał uczniom bra­nia udziału w kon­cer­tach roc­ko­wych. Zatem zda­rzało się, że gdy pod­czas imprezy muzycz­nej poja­wiał się ktoś z kadry peda­go­gicz­nej, grupa tra­ciła nagle jed­nego z woka­li­stów i per­ku­si­stę, gdyż obaj sal­wo­wali się ucieczką.

Dla Kos­seli był to jed­nak tylko etap przej­ściowy, bowiem gita­rzy­sta trak­to­wał zespół jako swo­isty poli­gon doświad­czalny – dążył do powo­ła­nia wła­ści­wej for­ma­cji. Zale­żało mu na wyse­lek­cjo­no­wa­niu muzy­ków, któ­rzy są nie tylko zdol­nymi instru­men­ta­li­stami, lecz także będą śpie­wać i kom­po­no­wać. Ana­lo­gie z The Beatles były oczy­wi­ste. Nic dziw­nego – czwórka z Liver­po­olu impo­no­wała wtedy wszyst­kim na świe­cie.

Kon­cep­cje Kos­seli zde­cy­do­wa­nie odbie­gały od ówcze­snych oby­cza­jów panu­ją­cych nad Wisłą. Nikt nie wyobra­żał sobie kon­certu, by na sce­nie wystę­po­wał tylko jeden wyko­nawca – bez pomocy grupy soli­stów, kon­fe­ran­sje­rów czy nawet bez prze­ryw­ni­ków w postaci komi­ków paro­dy­stów. A do tego pre­zen­to­wał wyłącz­nie wła­sny, autor­ski reper­tuar. Kos­sela był jed­nak kon­se­kwentny i osta­tecz­nie Czer­wone Gitary powo­łano do życia na początku stycz­nia 1965 roku w kawiarni Cri­stal w Gdań­sku-Wrzesz­czu. Miej­sce, w któ­rym zapa­dła ta decy­zja, wybrano dość przy­pad­kowo, a zade­cy­do­wała o tym… awa­ria zasi­la­nia.

„Spo­tka­nie miało się odbyć w nie­da­le­kim klu­bie Ster – wspo­mina Jerzy Skrzyp­czyk. – Był to nasz spon­sor, klub Stoczni Gdań­skiej, czyli bar­dzo boga­tej firmy, która nas ubie­rała i kupo­wała sprzęt. Tylko że w Ste­rze aku­rat zga­sło świa­tło. Cóż było robić? Szu­ka­li­śmy więc miej­sca, gdzie można by tę kawę wypić. Oka­zało się, że sto pięć­dzie­siąt metrów dalej jest kawiar­nia Cri­stal – i tam poszli­śmy, gdyż mieli kawę i świa­tło”3.

Co cie­kaw­sze, na spo­tka­niu poja­wili się także ludzie raczej nie­ko­ja­rzeni póź­niej z zespo­łem, jak cho­ciażby Cze­sław Nie­men. Był także Fran­ci­szek Walicki, który nawet zapro­po­no­wał nazwę grupy. Jego pomysł oka­zał się zresztą znacz­nie lep­szy niż pro­po­zy­cja Kos­seli, który chciał, by for­ma­cja przy­jęła nazwę Maskotki. Z kolei pomysł Walic­kiego nawią­zy­wał do mody na kolo­rowe nazwy zespo­łów, a poza tym wska­zy­wał naj­waż­niej­sze instru­men­ta­rium. Inna sprawa, że jedy­nymi dostęp­nymi wów­czas na rynku gita­rami były cze­skie Jolany, które ofe­ro­wano wyłącz­nie w jed­nym kolo­rze. Oczy­wi­ście czer­wo­nym…

Pierw­szy kon­cert miał miej­sce nie­wiele póź­niej w Klu­bie Stocz­niow­ców w Elblągu. Zespół zresztą wystą­pił jako Pię­cio­li­nie, gdyż doszło do pomyłki przy dru­ko­wa­niu pla­ka­tów. Pew­nym zasko­cze­niem była nato­miast wia­do­mość, że w gdyń­skim Klu­bie Kole­ja­rza zapo­wie­dziano kon­cert innego zespołu o tej samej nazwie, który stwo­rzyli byli gita­rzy­ści kapeli, Tade­usz i Roman Mro­zo­wie.

„Poszli­śmy tam wszy­scy – wspo­mi­nał Jerzy Kos­sela – i o mało nie doszło do mor­do­bi­cia. W końcu osią­gnę­li­śmy kom­pro­mis: zespół, w któ­rym grali bra­cia Mro­zo­wie, zmie­nił nazwę na Pięć Linii”4.

Kilka dni póź­niej Czer­wone Gitary poja­wiły się w sopoc­kim Grand Hotelu. W okre­sie zimo­wym prze­no­sił tam dzia­łal­ność klub Non Stop na co dzień mający sie­dzibę przy ulicy Drzy­mały w pobliżu plaży. Było to w tym cza­sie jedyne miej­sce w Pol­sce, gdzie do tańca grały zespoły big­bi­towe z naj­więk­szymi gwiaz­dami tam­tych lat.

„Kiedy zaczy­na­li­śmy grać – wspo­mi­nał Ber­nard Dornow­ski – mie­li­śmy bar­dzo pod górkę. Nie można było nosić dłu­gich wło­sów, nie można było gło­śno mówić: roc­kan­droll czy big-beat. Był to jedyny klub w Pol­sce, w któ­rym mło­dzież spo­ty­kała się w waka­cje i bawiła przy muzyce gra­nej na żywo przez zespoły roc­kan­drollowe. To był klub na miarę świa­tową”5.

Współ­praca z Walic­kim nie trwała jed­nak długo. Ojciec chrzestny pol­skiego rocka nie wyobra­żał sobie zespołu bez kilku soli­stów czy kon­fe­ran­sje­rów. Poza tym doszło do ponow­nych ani­mo­zji z Kos­selą, ponie­waż także pan Jerzy był typem czło­wieka, który wszystko chciał kon­tro­lo­wać. Na przy­kład gdy Skrzyp­czyk musiał ucie­kać ze sceny, bo na salę wkro­czył jeden z jego nauczy­cieli, Kos­sela sam zasia­dał za per­ku­sją. Inna sprawa, że był typem tech­no­kraty, opra­co­wał nawet regu­la­min (!) dla zespołu liczący dzie­więć para­gra­fów i kil­ka­na­ście punk­tów. Uwzględ­nił także kary finan­sowe za spóź­nie­nia lub nie­sub­or­dy­na­cję (z alko­ho­lem włącz­nie) i na swój spo­sób cel osią­gnął, gdyż Czer­wone Gitary ucho­dziły za naj­bar­dziej zdy­scy­pli­no­wany zespół w Pol­sce.

Wpraw­dzie Kos­sela zawsze twier­dził, że w gru­pie pano­wała demo­kra­cja, a decy­zje podej­mo­wano więk­szo­ścią gło­sów, ale jego zacho­wa­nie coraz bar­dziej przy­po­mi­nało dyk­ta­turę. Nie chciał się z tym pogo­dzić Klen­czon, który – jako kom­po­zy­tor więk­szo­ści mate­riału – w coraz więk­szym stop­niu czuł się lide­rem. Dwóch lide­rów to jed­nak zbyt wiele jak na jedną grupę. Zwłasz­cza że nie­ba­wem poja­wił się trzeci. Na miej­sce Zomer­skiego, który miał pro­blemy ze służbą woj­skową, do zespołu na stałe dołą­czył Sewe­ryn Kra­jew­ski, który począt­kowo objął gitarę basową. Dużo kom­po­no­wał, był zna­ko­mi­tym woka­li­stą, co – oprócz wiel­kich suk­ce­sów – wró­żyło też poważne kło­poty.

Historia (nie)jednej znajomości

Z klu­bem Non Stop zwią­zane są też ważne wyda­rze­nia z życia oso­bi­stego człon­ków grupy, tam bowiem więk­szość z nich poznała swoje przy­szłe żony. Ber­nard Dornow­ski pod­czas jed­nego z kon­cer­tów wypa­trzył w tłu­mie mło­dzieży „inte­re­su­jącą dziew­czynę”. Chciał ją bli­żej poznać, ale oka­zało się, że ado­ro­wał ją także bar­dzo przy­stojny tech­niczny zespołu. Jed­nak uro­dziwa sie­dem­na­sto­latka o imie­niu Helena wybrała star­szego o pięć lat muzyka, a pierw­sza randka zakoń­czyła się dłu­gim spa­ce­rem nad ranem po uli­cach Trój­mia­sta. Następ­nie gita­rzy­sta został zapro­szony na śnia­da­nie do domu swo­jej wybranki, gdzie gościn­nie pod­jęła go matka dziew­czyny. Oka­zało się to zna­ko­mi­tym roz­wią­za­niem, gdyż był nie tylko głodny, lecz także bez gro­sza w kie­szeni. Nie­spełna dwa lata póź­niej Ber­nard poślu­bił Helenę.

Także Jerzy Kos­sela zna­lazł swoje szczę­ście w Non Sto­pie. Jana – jego wybranka – zało­żyła się (!) z kole­żan­kami, że „pode­rwie tego naj­mniej przy­stęp­nego” członka zespołu. Rychło jed­nak oka­zało się, że Kos­sela też miał rywala – samego Zbyszka Cybul­skiego. Aktor iro­nicz­nie nazy­wał gita­rzy­stę „bała­łaj­ka­rzem”, ale mimo to prze­grał star­cie o względy dziew­czyny, czego do końca nie potra­fił zro­zu­mieć. Osta­tecz­nie uznał jed­nak swoją porażkę, ale zagro­ził, że jeżeli Kos­sela skrzyw­dzi Janę, „nie puści mu tego pła­zem”.

Inna sprawa, że muzyk i jego part­nerka nie spie­szyli się zbyt­nio z zale­ga­li­zo­wa­niem związku, na ślub­nym kobiercu sta­nęli dopiero po sze­ściu latach. W ten spo­sób Kos­sela stał się szwa­grem Dornow­skiego, gdyż Jana i Helena Kra­sówny były sio­strami.

Rów­nież Jerzy Skrzyp­czyk poznał swoją przy­szłą żonę w sopoc­kim klu­bie. Maria była zafa­scy­no­wana per­ku­si­stą, on rów­nież darzył ją uczu­ciem. Zna­la­zła się jed­nak życz­liwa dusza, która wysy­łała ano­nimy do matki dziew­czyny. Infor­mo­wano w nich, że Skrzyp­czyk jest biga­mi­stą, a do tego doro­bił się jesz­cze gro­madki nie­ślub­nych dzieci.

„Z zarzutu biga­mii – wyja­śniał muzyk – wytłu­ma­czy­łem się łatwo: poka­za­łem dowód oso­bi­sty, bez śladu matry­mo­nial­nych adno­ta­cji. Ale jak panią matkę prze­ko­nać, że nie jestem winny ani jed­nego ojco­stwa?« – żali­łem się kole­gom, na co Krzy­siek Klen­czon pospie­szył z życz­liwą radą: »Przy­pro­wadź te dzie­ciaki, niech się jej matka prze­kona, że nie są podobne do cie­bie…«”6.

Krzysz­tof Klen­czon także poznał swoją przy­szłą żonę w Non Sto­pie. Ali­cja Cywiń­ska była zatrud­niona w eki­pie orga­ni­za­cyj­nej klubu, a para zwró­ciła na sie­bie uwagę już w dniu pierw­szego kon­certu nowej grupy w tym miej­scu. Gita­rzy­sta wpa­try­wał się w dziew­czynę, ale po kon­cer­cie nie pod­szedł do jej sto­lika. Ali­cja dostała jed­nak zapro­sze­nie na kawę od człon­ków zespołu.

„W hote­lo­wej kawiarni – wspo­mi­nała – byłam jedyną dziew­czyną i kiedy sie­dzia­łam z nimi przy sto­liku, mia­łam wra­że­nie, że chcą mnie pode­rwać. I to wcale nie Krzysz­tof, który był wtedy tro­chę »dupo­waty«. Raczej Benek Dornow­ski, Skrzyp­czyk i Kos­sela. Potem poja­wiły się tam dwie dziew­czyny. Jedną była Jana Kras, póź­niej­sza i do końca żona Jurka Kos­seli, oraz jej sio­stra Helena, która została żoną Benka Dornow­skiego”7.

To wła­śnie dla Ali­cji Klen­czon napi­sał Histo­rię jed­nej zna­jo­mo­ści i Kwiaty we wło­sach, cho­ciaż tak naprawdę skom­po­no­wał tylko muzykę, gdyż tekst napi­sali inni auto­rzy – jed­nak zgod­nie z zale­ce­niami kom­po­zy­tora. Wiele osób z pew­no­ścią dobrze pamięta cha­rak­te­ry­styczny frag­ment pierw­szej z tych pio­se­nek: „Szłaś przez skwer, z tyłu pies »Głos Wybrzeża« w pysku niósł”.

„Był pies, wabił się Betsy – wspo­mi­nała Ali­cja. – Krzysz­tof go wytre­no­wał, żeby nosił gazetę. Jerzy Kos­sela, który napi­sał tekst, oparł go na szcze­gó­łach naszej zna­jo­mo­ści. Wła­ści­wie każda z tych pio­se­nek, z któ­rymi się utoż­sa­miam, była napi­sana dla mnie. Zresztą auto­rzy znali nas oso­bi­ście, tak że bar­dzo czę­sto nasza zna­jo­mość sta­no­wiła kanwę tek­stu”8.

Począt­kowo tekst Histo­rii jed­nej zna­jo­mo­ści miał stwo­rzyć Marek Gaszyń­ski, ale Kos­sela stwier­dził, że sam zrobi to lepiej. Muzyka i słowa powstały w odstę­pie kilku mie­sięcy, a jedy­nym frag­men­tem napi­sa­nym przez kom­po­zy­tora jest słynne „sia la, la, la, la, la” otwie­ra­jące każdą zwrotkę.

Trudno, by w tym miej­scu nie nasu­nęły się sko­ja­rze­nia z pio­senką Baby It’s You z debiu­tanc­kiej płyty The Beatles. Można wręcz mówić o inspi­ra­cji, cho­ciaż utwór nie był autor­stwa liver­po­ol­skiej czwórki. Jed­nak John Len­non i jego kole­dzy odci­snęli na nim zde­cy­do­wane piętno.

Nato­miast humo­ry­stycz­nym akcen­tem jest tu fakt, że wspo­mniany pies nosił w pysku gazetę będącą orga­nem pra­so­wym KW PZPR w Gdań­sku. Dziwne, że żaden cen­zor nie uznał tego za skan­dal, i pio­senka bez więk­szych pro­ble­mów uka­zała się w marcu 1966 roku na trze­ciej epce (czwórce – podwój­nym sin­glu) zespołu, a potem na pierw­szym long­playu. Obec­nie uwa­żana jest przez melo­ma­nów za jeden z utwo­rów z tryp­tyku o nad­mor­skiej miło­ści, w skład któ­rego wcho­dzą jesz­cze Waka­cje z blon­dynką Macieja Kos­sow­skiego i Spa­cer dziką plażą Stana Borysa.

Gdy jeden z auto­rów niniej­szej książki jesz­cze jako lice­ali­sta po raz pierw­szy usły­szał tę pio­senkę, to – jako roman­tyczny i wraż­liwy młody czło­wiek – był świę­cie prze­ko­nany, że fraza o psie nio­są­cym w pysku „Głos Wybrzeża” doty­czy szumu fal i wia­tru, że jest to poetycka prze­no­śnia, a zwie­rzak zanosi się rado­snym szcze­ka­niem z powodu pięk­nych oko­licz­no­ści przy­rody. Jakież było jego roz­cza­ro­wa­nie, gdy oka­zało się, że auto­rowi tek­stu pio­senki cho­dziło o par­tyjną gazetę.

Ali­cja i Krzysz­tof pobrali się w kate­rze oliw­skiej w Boże Naro­dze­nie 1967 roku. Świad­kami mieli być Ada Ruso­wicz i Cze­sław Nie­men, któ­rzy wów­czas two­rzyli parę. Jed­nak woka­li­sta nie­ocze­ki­wa­nie wyco­fał się w ostat­niej chwili. Poja­wiły się więc pewne kom­pli­ka­cje.

„Na trzy dni przed ślu­bem – wspo­mi­nała pani Ali­cja – Cze­siek zadzwo­nił do Krzysz­tofa i mówi: »Słu­chaj, ja mam pro­blem. Czy Ada będzie świad­kiem na twoim ślu­bie?«. »Co za pyta­nie, prze­cież wszystko usta­lone, jutro przy­jeż­dża«. »W takim razie ja nie mogę być świad­kiem«. I zaczęli się kłó­cić przez tele­fon. Musie­li­śmy na gwałt zna­leźć kogoś innego. Na szczę­ście zgo­dził się Benek Dornow­ski”9.

Ali­cja i Krzysz­tof ucho­dzili za zgodne mał­żeń­stwo, roz­łą­czyła ich dopiero przed­wcze­sna śmierć gita­rzy­sty. Nato­miast zde­cy­do­wa­nie bar­dziej dra­ma­tyczne oka­zało się życie oso­bi­ste Sewe­ryna Kra­jew­skiego. Przez dwa lata był zwią­zany z Urszulą Sipiń­ską, plot­ko­wano nawet o ich ślu­bie. Potem spo­ty­kał się z Ireną Jarocką, ale i ta zna­jo­mość nie prze­trwała. Być może zde­cy­do­wał o tym fakt, że Kra­jew­ski docze­kał się wów­czas córki z 18-let­nią fanką. Przez lata nie chciał jej uznać, osta­tecz­nie jed­nak sąd w 1976 roku potwier­dził jego ojco­stwo i zasą­dził ali­menty. Kilka lat temu muzyk pod­wa­żył te usta­le­nia, powo­łu­jąc się na testy DNA. Sprawa do dzi­siaj nie zna­la­zła roz­strzy­gnię­cia.

W 1974 roku Kra­jew­ski poślu­bił młod­szą o osiem lat Elż­bietę, ale mał­żeń­stwo nie prze­trwało rodzin­nej tra­ge­dii, gdy w 1990 roku w wypadku samo­cho­do­wym zgi­nął ich młod­szy syn, Mak­sy­mi­lian. Mał­żon­ko­wie przez lata pozo­sta­wali w sepa­ra­cji i osta­tecz­nie roz­wie­dli się w 2017 roku.

Na szczycie

Kos­sela mógł być dyk­ta­to­rem, ale miał też zna­ko­mity zmysł orga­ni­za­cyjny. Dosko­nale wie­dział, jaki prze­kaz kie­ro­wać do mło­dzieży. Slo­gan rekla­mowy, że grupa „gra i śpiewa naj­gło­śniej w Pol­sce”, był praw­dzi­wym strza­łem w dzie­siątkę, cho­ciaż ze wzglę­dów cen­zu­ral­nych został popra­wiony. Począt­kowo brzmiał bowiem, że Czer­wone Gitary „grają i drą się naj­gło­śniej”.

Grupa szybko uzy­skała ogól­no­pol­ski roz­głos, do czego przy­czy­niły się pierw­sze nagra­nia radiowe. Doko­nano ich w maju i we wrze­śniu 1965 roku, a ich emi­sja zapew­niła for­ma­cji zain­te­re­so­wa­nie fanów w całej Pol­sce. Utrwa­liły je trzy czwórki, które uka­zały w okre­sie od listo­pada 1965 do marca następ­nego roku. Zespół grał także wiele kon­cer­tów w kraju, czego przy­kła­dem jest trzy­mie­sięczna trasa po mia­stach i mia­stecz­kach dzie­się­ciu woje­wództw. Człon­ko­wie kapeli ni­gdy zresztą nie igno­ro­wali nawet nie­wiel­kich miej­sco­wo­ści, co jesz­cze bar­dziej pod­no­siło ich popu­lar­ność. Jed­nak naj­waż­niej­sza chwila nade­szła w paź­dzier­niku 1966 roku, gdy zespół zare­je­stro­wał mate­riał na swój pierw­szy long­play.

Podobno zade­cy­do­wał o tym for­tel Jerzego Kos­seli. Ten czło­wiek miał jed­nak głowę na karku i wie­dział, jak z niej korzy­stać.

„Czer­wone Gitary grały od dwóch lat – wspo­mi­nał Jerzy Skrzyp­czyk – i w związku z tym obej­rzały nas setki tysięcy ludzi. I ci ludzie zaczęli do nas pisać prośby o nasze pio­senki, o nagra­nia. Skąd je wziąć? Prze­cież nie my decy­do­wa­li­śmy o nagra­niu long­playa! Wtedy cwany lisek Jurek Kos­sela zebrał te wszyst­kie listy do worka i wysłał to do dyrek­tora Pol­skich Nagrań. Gdy ten zoba­czył, że Święty Miko­łaj przy­niósł mu trzy­na­ście kilo­gra­mów listów, a wszyst­kie doty­czyły nagrań, łaska­wie zezwo­lono nam nagrać płytę. Mie­li­śmy na to dwa dni”10.

Obec­nie wydaje się, że nagra­nie płyty w dwa dni jest nie­moż­liwe, ale wów­czas tech­nika nie była jesz­cze tak skom­pli­ko­wana – zamiast „wie­lo­śla­dów, tylko wąska taśma” w dwu­ścież­ko­wym magne­to­fo­nie. W efek­cie na „jedną ścieżkę nagry­wano pod­kłady muzyczne, a na drugą par­tie wokalne”.

Całość wygląda bar­dzo pry­mi­tyw­nie, ale warto pamię­tać, że w podobny spo­sób cztery lata wcze­śniej Beatlesi reje­stro­wali swój debiu­tancki album. Zajęło im to zresztą jesz­cze mniej czasu, gdyż uwi­nęli się w zale­d­wie dzie­sięć godzin. Czasy wie­lo­mie­sięcz­nej pracy w stu­diu nagra­nio­wym miały dopiero nadejść.

Szyb­kie tempo pracy Czer­wo­nych Gitar może wzbu­dzać uzna­nie, ale jesz­cze bar­dziej zaska­kuje fakt, że album uka­zał się już po dwóch mie­sią­cach. To było coś wyjąt­ko­wego, gdyż dotych­czas takiej spraw­no­ści wydaw­ni­czej gospo­darka socja­li­styczna jesz­cze nie zano­to­wała. Inna sprawa, że sta­rano się zdą­żyć przed Gwiazdką, bowiem zbli­ża­jące się Boże Naro­dze­nie miało wywin­do­wać sprze­daż. Nie obyło się jed­nak bez pew­nego humo­ry­stycz­nego akcentu, który można doce­nić dopiero po latach: płytę tło­czono bowiem na zle­ce­nie wytwórni Pol­skie Nagra­nia w Zakła­dach Che­micz­nych imie­nia Boha­te­rów Stu­dzia­nek w Pion­kach. Firma była bar­dziej znana z pro­duk­cji pro­chu, amu­ni­cji i mate­ria­łów wybu­cho­wych, a płyty, które tam powsta­wały, nosiły logo Pro­nitu. Ich dys­try­bu­cją zaj­mo­wały się Pol­skie Nagra­nia, a póź­niej także inne przed­się­bior­stwa pań­stwowe (Wifon, Ton­press).

Jak przy­stało na płytę powstałą w zakła­dzie o tak spe­cy­ficz­nej spe­cja­li­za­cji, mate­riał zamiesz­czony na niej był praw­dzi­wie wybu­chowy. Czy zresztą mógł być inny, skoro zare­je­stro­wał go zespół „gra­jący i śpie­wa­jący naj­gło­śniej w Pol­sce”?

Long­play otrzy­mał tytuł To wła­śnie my i zawie­rał czter­na­ście utwo­rów, które łącz­nie trwały nie­spełna czter­dzie­ści minut. Pięć pio­se­nek Kra­jew­skiego, cztery Klen­czona, po jed­nym Kos­seli i Dornow­skiego oraz utwór nie­zwy­kle wów­czas popu­lar­nego w kraju wło­skiego pio­sen­ka­rza Marina Mari­niego (znany z prze­boju Nie płacz, kiedy odjadę). Do tego jesz­cze dwa, pod któ­rymi wspól­nie pod­pi­sali się Kra­jew­ski i Klen­czon, a naj­wię­cej tek­stów – obok Kos­seli – napi­sał Marek Gaszyń­ski.

Płyta oka­zała się naj­więk­szym hitem w dotych­cza­so­wych dzie­jach pol­skiej fono­gra­fii, jej pierw­sze wyda­nie roze­szło się w nakła­dzie 175 tysięcy egzem­pla­rzy.

Pierwsze pęknięcie

Gdy fani sztur­mo­wali sklepy muzyczne, by zaku­pić debiut pły­towy zespołu, kwin­tet Czer­wone Gitary zamie­nił się w kwar­tet. Na odej­ście zde­cy­do­wał się bowiem jego zało­ży­ciel, Jerzy Kos­sela. Uznał, że jego obec­ność w skła­dzie stała się zbędna, i dzie­sięć dni po wyda­niu pierw­szego long­playa ogło­sił swoją rezy­gna­cję.

Zro­bił to zresztą jak naj­bar­dziej ofi­cjal­nie, wrę­cza­jąc Dornow­skiemu będą­cemu sekre­ta­rzem for­ma­cji pisemną dymi­sję z funk­cji kie­row­nika grupy i jej członka z trzy­mie­sięcz­nym okre­sem wypo­wie­dze­nia. Pan Jerzy zawsze przy­wią­zy­wał wagę do spraw for­mal­nych.

Fak­tycz­nie, pozo­stał w skła­dzie do 20 marca następ­nego roku, kiedy to w Pozna­niu po raz ostatni wystą­pił na estra­dzie z zespo­łem. Od tam­tej pory kon­cen­tro­wał się już na innych pro­jek­tach.

Trudno jed­no­znacz­nie wyja­śnić przy­czyny decy­zji Kos­seli. Jedną z nich był zapewne kon­flikt z Klen­czo­nem, któ­remu zarzu­cał nie­po­ważne trak­to­wa­nie spraw orga­ni­za­cyj­nych. Czarę gory­czy prze­peł­niły dwa kon­certy odwo­łane w grud­niu 1966 roku z powodu sprze­ciwu gita­rzy­sty.

Klen­czon ni­gdy nie ukry­wał, że nie podoba mu się, iż Kos­sela – jako kie­row­nik zespołu – dostaje wyż­sze stawki niż reszta grupy. Poza tym nie apro­bo­wał dys­cy­pliny narzu­co­nej zespo­łowi przez pana Jerzego. Miał duszę rock­mana ze wszyst­kimi tego kon­se­kwen­cjami – zde­cy­do­wa­nie wolał luz i impro­wi­za­cję, a nie sztywne ramki regu­la­mi­nów. Nato­miast gdy do grupy dołą­czył Kra­jew­ski, stało się jasne, że to wła­śnie rywa­li­za­cja mię­dzy nimi będzie tam moto­rem napę­do­wym. Jed­no­cze­śnie Klen­czon nabrał też zwy­czaju, by nego­wać wszyst­kie decy­zje kie­row­nika kapeli. Nie ana­li­zo­wał ich, nie chciał dys­ku­sji, tylko sprze­ci­wiał się dla samej zasady. Roz­kwi­tał twór­czo i czuł się przez kolegę bar­dzo skrę­po­wany. Nato­miast pan Jerzy tylko grał i powoli zamie­niał się w biu­ro­kratę.

„Mia­łem do wyboru trzy moż­li­wo­ści – tłu­ma­czył po latach Kos­sela. – Usu­nąć Klen­czona z zespołu, zno­sić to wszystko dalej albo odejść. Gdy­bym usu­nął Klen­czona, to miałby do mnie żal do końca życia, lecz zespół bez niego dałby sobie radę; na tyle dobrze kom­po­no­wał już Kra­jew­ski. W sytu­acji dru­giej chy­ba­bym zwa­rio­wał, zresztą wtedy wyro­sły mi pierw­sze siwe włosy. No i wybra­łem trze­cie wyj­ście”11.

Pozo­stali człon­ko­wie grupy mieli na ten temat wła­sne zda­nie, a każdy z nich ina­czej tłu­ma­czył przy­czynę odej­ścia Kos­seli. Kra­jew­ski uwa­żał, że szef zre­zy­gno­wał z powo­dów muzycz­nych, gdyż nie spraw­dzał się jako gita­rzy­sta i „zani­żał poziom”. Podobno Klen­czon ostro go stro­fo­wał, twier­dząc, że „chyba już dosyć tego kiep­skiego gra­nia”. W efek­cie Kos­sela miał zostać „psy­chicz­nie zmu­szony do tego, by odejść”, gdyż Klen­czon „miał odwagę, by mu powie­dzieć, że jest za słaby”.

Inne zda­nie wyra­żał Jerzy Skrzyp­czak:

„Nie sądzę, żeby Kos­sela odszedł ze wzglę­dów muzycz­nych. (…) Na gita­rze dawał sobie radę, nawet z Klen­czo­nem pro­wa­dzili udane gita­rowe dia­logi. Przy­czyną był nato­miast jego poza­mu­zyczny kon­flikt z Klen­czo­nem. Krzy­siek mówił: »Nie będę pła­cił na te pier­do­lone fun­du­sze«. Klen­czon tro­chę cza­sami się spóź­niał na próby, to też Kos­selę dener­wo­wało. Zaczął estra­dowo i kom­po­zy­tor­sko domi­no­wać, ale Kos­sela nie był o to zazdro­sny. (…) Krzy­siek był wybu­chowy, gwał­towny, ale gnie­wał się tylko przez 15 minut. Potem prze­pra­szał i zapo­mi­nał. A Kos­sela był bar­dziej pamię­tliwy”12.

Chyba jed­nak nie do końca, gdy bowiem w czerwcu 1994 roku zor­ga­ni­zo­wano kon­cert poświę­cony muzyce zmar­łego trzy­na­ście lat wcze­śniej Krzysz­tofa Klen­czona, poja­wił się na estra­dzie. Jako jedyny z człon­ków Czer­wo­nych Gitar…

Jerzy Kos­sela po odej­ściu od macie­rzy­stego zespołu zało­żył wła­sną grupę (bez więk­szego powo­dze­nia), był też pro­mo­to­rem innych arty­stów. Kom­po­no­wał, otwo­rzył nawet wła­sne stu­dio nagrań. Przez pięt­na­ście lat pra­co­wał jako pre­zen­ter dys­ko­te­kowy. Nie­spo­dzie­wa­nie w 1991 roku ponow­nie poja­wił się w skła­dzie Czer­wo­nych Gitar, ale dwa lata póź­niej odszedł z powodu kon­fliktu z Kra­jew­skim. Jed­nak gdy Sewe­ryn zre­zy­gno­wał ze współ­pracy z grupą, Kos­sela znów zna­lazł się w jej skła­dzie. Osta­tecz­nie musiał jed­nak zre­zy­gno­wać w 2016 roku ze względu na stan zdro­wia. Zmarł w stycz­niu następ­nego roku.

Marynarki, fryzury i rollingstonki

Długo można by snuć ana­lo­gie pomię­dzy Czer­wo­nymi Gita­rami i The Beatles. Jedna i druga grupa zaczy­nała jako kwin­tet, by następ­nie ogra­ni­czyć liczbę człon­ków do kwar­tetu. Naj­więk­sze prze­boje oba zespoły wyda­wały na sin­glach i w więk­szo­ści nie tra­fiały one na płyty dłu­go­gra­jące. Wszy­scy człon­ko­wie grupy też śpie­wali i kom­po­no­wali, cho­ciaż domi­no­wali dwaj lide­rzy. Jed­nak pod jed­nym wzglę­dem Czer­wone Gitary poszły zupeł­nie inną drogą niż liver­po­ol­ska czwórka. Cho­dzi o stroje sce­niczne.

Beatlesi, w cza­sach gdy zdo­by­wali sławę, wystę­po­wali na sce­nie w jed­na­ko­wych gar­ni­tu­rach. Potem zupeł­nie prze­stali się przej­mo­wać ubio­rem i u schyłku kariery nawet na zdję­ciach rekla­mo­wych pre­zen­tują bar­dzo swo­bodne podej­ście do tematu. Nato­miast Czer­wone Gitary postę­po­wały wręcz odwrot­nie, co doku­men­tują zacho­wane mate­riały fil­mowe i foto­gra­fie zdo­biące okładki płyt.

Gdy wydano ich pierw­szego long­playa, nosili luźne, nie­jed­no­lite kolo­ry­stycz­nie gar­ni­tury. Kra­wa­tów naj­wy­raź­niej nie ceniono, spod mary­na­rek wyglą­dały bowiem koszule lub swe­try.

„Stroje w pierw­szym okre­sie naszej dzia­łal­no­ści były domeną Klen­czona – wyja­śniał Jerzy Kos­sela. – On się na tym znał, on się tym inte­re­so­wał i w związku z tym ja mu się do tych spraw nie wtrą­ca­łem. Pierw­sze gar­ni­tury beatle­sówki pro­jek­to­wał Klen­czon, może sam, może z Bibi [Ali­cją – S.K.], może z jakimś pro­jek­tan­tem, ale on był ini­cja­to­rem”13.

Potem było jesz­cze cie­ka­wiej, bowiem na okład­ko­wym zdję­ciu z dru­giego albumu mary­na­rek w ogóle już nie ma, domi­nują luźne swe­try. Zresztą każdy z człon­ków grupy był wów­czas ina­czej ubrany. Nie można jed­nak powie­dzieć, by nie wyglą­dali schlud­nie.

Zmiany nade­szły w 1967 roku. Pod­czas festi­walu w Opolu zespół poja­wił się na estra­dzie w jed­na­ko­wych stro­jach – wszy­scy muzycy zało­żyli ciemne gar­ni­tury, żaboty i takie same pan­to­fle. Podob­nie działo się rok póź­niej, gdy w Sopo­cie publicz­ność słu­chała słyn­nej Anny Marii. Zresztą tę prze­mianę doku­men­to­wała okładka ich trze­ciego albumu.

Dla Czer­wo­nych Gitar na spe­cjalne zamó­wie­nie uszyto trzy rodzaje stro­jów. Typowo estra­dowy (z żabo­tami), ludowy z „wdzian­kiem z bia­łej wełny zdo­bio­nym krajką o moty­wach folk­lo­ry­stycz­nych” oraz wie­czo­rowy z kolo­ro­wymi kami­zel­kami. Ten ostatni oka­zał się nieco awan­gar­dowy, gdyż kie­dyś z tego powodu człon­ków zespołu nie wpusz­czono do dys­ko­teki w Buda­pesz­cie.

Grupa mogła zacząć pre­zen­to­wać się wyjąt­kowo ele­gancko, ale muzycy nie potra­fili zre­zy­gno­wać z pew­nych atry­bu­tów wła­ści­wych rock­ma­nom. Jed­nym z nich były dłuż­sze włosy, cho­ciaż tak naprawdę ni­gdy nie zapu­ścili takich, jakimi mogli się pochwa­lić muzycy roc­kowi.

„Z wło­sami był duży kło­pot – przy­zna­wał Ber­nard Dornow­ski. – Zawsze byli­śmy zmu­szani, by z dłu­gimi wło­sami coś zro­bić, upiąć je, zwłasz­cza w Opolu. (…) Czer­wone Gitary wcale nie miały dłu­gich wło­sów. Ten zakaz w Opolu obo­wią­zy­wał znacz­nie dotkli­wiej innych wyko­naw­ców, na przy­kład Tade­usza Nalepę, który tuż przed wyj­ściem na scenę musiał upi­nać włosy lub cho­wać je pod koł­nie­rzem”14.

Praw­dziwi rock­mani nie zapo­mi­nali też o odpo­wied­nim obu­wiu. W cenie były rol­ling­stonki (szty­blety), które podobno potra­fił szyć tylko jeden szewc w kraju – pro­wa­dził swój warsz­tat w War­sza­wie przy ulicy Chmiel­nej (wów­czas Rut­kow­skiego). Wspo­mi­nał nawet o tym w jed­nej z pio­se­nek Woj­ciech Gąs­sow­ski, a kolejka do usług mistrza była dość długa. Jed­nak naj­po­pu­lar­niej­szy zespół w kraju był obsłu­gi­wany nie­mal na bie­żąco.

Anna Maria

Czer­wone Gitary szybko zaczęły się poja­wiać na naj­waż­niej­szych kra­jo­wych festi­wa­lach. W czerwcu 1967 roku na V Festi­walu Pio­senki Pol­skiej w Opolu w ciągu trzech dni zespół wystą­pił czte­ro­krot­nie, wyko­nu­jąc kil­ka­na­ście utwo­rów. Wtedy też otrzy­mał pierw­szą nagrodę, a Pol­ska Fede­ra­cja Jaz­zowa wyróż­niła Sewe­ryna Kra­jew­skiego za kom­po­zy­cje Stra­cić kogoś i Co za dziew­czyna.

Rok póź­niej grupa dostała Nagrodę Prze­wod­ni­czą­cego Komi­tetu do spraw Radia i Tele­wi­zji za Takie ładne oczy (ponow­nie utwór Kra­jew­skiego). Jed­nak naj­bar­dziej pamiętna chwila nade­szła w sierp­niu, gdy na festi­walu w Sopo­cie Czer­wone Gitary przed­sta­wiły Annę Marię.

Sub­telna bal­lada nie zdo­była wpraw­dzie żad­nej nagrody, ale spo­śród wszyst­kich utwo­rów zapre­zen­to­wa­nych na festi­walu chyba naj­bar­dziej zapa­dła widzom w pamięć. Zwłasz­cza że wyko­na­nie miało spe­cy­ficzną oprawę – gru­pie towa­rzy­szył pię­cio­oso­bowy chó­rek dzie­cięcy, co zresztą wywo­łało póź­niej­sze dys­ku­sje w mediach. Uznano bowiem za skan­da­liczne, że tak małe dzieci uczest­ni­czyły w wie­czor­nym kon­cer­cie. W pole­mice zabrali głos nawet spe­cja­li­ści od spraw wycho­wa­nia i leka­rze. Zaś jeden z kry­ty­ków napi­sał zło­śli­wie, iż dra­ma­tur­gii z pew­no­ścią dodałby jesz­cze fakt, gdyby dzieci były nie­wi­dome…

Jed­no­cze­śnie roz­go­rzała dys­ku­sja na temat per­so­na­liów tytu­ło­wej Anny Marii. Opo­wia­dano, że boha­terką pio­senki jest pewna dziew­czyna, w któ­rej kochał się Kra­jew­ski, czemu basi­sta gor­li­wie zaprze­czał. Poja­wiły się też plotki, że cho­dzi jed­nak o sio­strę kom­po­zy­tora, która miała umrzeć na bia­łaczkę. Dzien­ni­ka­rze przy­po­mnieli rów­nież, że przez pewien czas muzyk spo­ty­kał się z pre­zen­terką Tele­wi­zji Kato­wice – wła­śnie Anną Marią. Spe­ku­la­cje uciął wresz­cie sam zain­te­re­so­wany. Przy­znał, że na jego prośbę autor tek­stu Krzysz­tof Dzi­kow­ski użył poda­nych przez niego imion i była to pio­senka o tęsk­no­cie za kimś, kogo utra­cił.

„Utwór ten miał dla mnie szcze­gólne zna­cze­nie – przy­zna­wał – cho­ciaż nie o wszyst­kim chciał­bym mówić. (…) Jest pewna sfera wspo­mnień, która powinna pozo­stać bar­dzo pry­watna. Jasne, że cho­dziło o dziew­czynę, która musiała z Pol­ski wyje­chać już na zawsze. I dla niej, i dla mnie to był wów­czas dra­mat. To była prze­cież pierw­sza miłość, czy­sta, piękna, nie­po­wta­rzalna”15.

Wiele lat póź­niej w roz­mo­wie z Mar­kiem Sie­roc­kim Kra­jew­ski przy­znał, że miał wów­czas 17 lat i bar­dzo prze­żył to roz­sta­nie. Dla­tego chciał uko­chaną uczcić pio­senką. Wszystko to można by przy­jąć za dobrą monetę, gdyby nie dwie nie­spo­dzie­wane opi­nie. Pierw­szą z nich przed­sta­wił z lek­kim przy­mru­że­niem oka sam Dzi­kow­ski.

„Publicz­nie zawsze odpo­wia­dam – tłu­ma­czył Dzi­kow­ski – że Anna to była maszyna drą­żąca pod Wisłą tunel od strony pra­skiej, a Maria od strony cen­trum. Robot­nicy rze­czy­wi­ście tak je nazy­wali”16.

Nato­miast mocno zasta­na­wia opi­nia Janu­sza Gło­wac­kiego. W swo­jej auto­bio­gra­fii twier­dził bowiem, że oso­bi­ście znał Annę Marię. Była to atrak­cyjna modelka, z którą się spo­ty­kał. Dostała jed­nak życiową szansę: zapro­po­no­wano jej kon­trakt we Wło­szech. Tak zakoń­czyła się ich zna­jo­mość.

„Anna Maria, o któ­rej i dla któ­rej napi­sano pio­senkę »Anna Maria smutną ma twarz«, a chóry dzie­cięce śpie­wały ją na festi­walu w Sopo­cie. Otóż Anna Maria w samym roz­kwi­cie naszej miło­ści otrzy­mała zapro­sze­nie do mode­lo­wa­nia w Medio­la­nie. I świet­nie pamię­tam wzru­sza­jącą jak w fil­mie Casa­blanca scenę naszego poże­gna­nia na lot­ni­sku.

– Ty, Anno Mario, już do mnie nie wró­cisz – mówi­łem przez łzy. – Wyj­dziesz tam za mąż.

A ona pocie­szała mnie:

– Nie martw się, uko­chany. Kto by tam chciał się ze mną oże­nić. Wszy­scy mnie prze­lecą i wrócę do cie­bie.

Nie wró­ciła”17.

Pio­senka Anna Maria ni­gdy nie tra­fiła na żaden kata­lo­gowy album zespołu. Bal­ladę wydano na sin­glu, a potem dopiero uka­zy­wała się na róż­nego rodzaju oko­licz­no­ścio­wych skła­dan­kach. Podob­nie jak opus magnum z tego okresu autor­stwa Klen­czona.

Biały krzyż

Po odej­ściu Kos­seli kom­po­no­wa­nie dla grupy spo­częło na bar­kach dwóch lide­rów (oka­zjo­nal­nie poja­wiały się poje­dyn­cze utwory obu pozo­sta­łych muzy­ków). Wów­czas też zaczęto uwa­żać, że domeną Kra­jew­skiego są melan­cho­lijne i nastro­jowe bal­lady, nato­miast Klen­czon pre­fe­ruje rytm i typowe „mocne ude­rze­nie”. I naj­czę­ściej fak­tycz­nie tak było, ale od każ­dej reguły są prze­cież wyjątki. Klen­czon potra­fił bowiem skom­po­no­wać nie tylko Histo­rię jed­nej zna­jo­mo­ści czy Kwiaty we wło­sach, ale przede wszyst­kim Biały krzyż, któ­rego tekst poświę­cono jego nie­ży­ją­cemu już ojcu, Cze­sła­wowi.

Był on żoł­nie­rzem wrze­śnia 1939 roku, potem człon­kiem Armii Kra­jo­wej, a po zaję­ciu kraju przez Sowie­tów zna­lazł się w sze­re­gach Zrze­sze­nia Wol­ność i Nie­za­wi­słość. Dal­sze rela­cje są sprzeczne – według nie­któ­rych wpadł w ręce Urzędu Bez­pie­czeń­stwa i sta­nął przed sądem. Następ­nie ska­zano go na wię­zie­nie, skąd uciekł. Nato­miast według innych nie cze­kał na aresz­to­wa­nie, tylko prze­padł jak kamień w wodę. Rodzina miesz­kała wów­czas w Szczyt­nie i dopiero póź­niej prze­pro­wa­dziła się na Wybrzeże. Cze­sław ukry­wał się przez ponad dekadę.

Ujaw­nił się dopiero w 1956 roku, gdy Krzysz­tof miał już czter­na­ście lat. Długa roz­mowa z ojcem w cztery oczy była dla przy­szłego gita­rzy­sty naj­lep­szą lek­cją patrio­ty­zmu. Po latach zde­cy­do­wał się poświę­cić nie­ży­ją­cemu już ojcu i jego towa­rzy­szom broni pio­senkę. Tekst do tej pięk­nej bal­lady napi­sał Janusz Kon­dra­to­wicz, a bez­po­śred­nim powo­dem było wyda­rze­nie z oko­lic Zako­pa­nego.

„Wybra­li­śmy się z Klen­czo­nem – wspo­mi­nał Kon­dra­to­wicz – na długi spa­cer na nar­tach bie­gów­kach pod Regle. Pobłą­dzi­li­śmy i nagle widzimy – przed nami, na skraju lasu stoi sta­reńki, zanie­dbany krzyż. Krzysz­tof powie­dział: »Patrz, ktoś tu zgi­nął, pew­nie jakaś tra­ge­dia z wojny, nikt o tym nie wie, nie pamięta, stoi samotny biały krzyż”18.

Kon­dra­to­wicz napi­sał piękny tekst bez popa­da­nia w patos, ide­al­nie współ­gra­jący z muzyką. Co wię­cej – użyte przez niego środki wyrazu wyeks­po­no­wały uni­wer­salne prze­sła­nie, cho­ciaż dla każ­dego Polaka było jasne, że cho­dziło o drugą wojnę świa­tową i oddziały par­ty­zanc­kie. Cen­zura nie miała uwag, gdyż wła­śnie toczyła się walka frak­cyjna o wła­dzę w PZPR-ze, a jed­nym z pre­ten­den­tów do sta­no­wi­ska szefa par­tii był Mie­czy­sław Moczar, który pró­bo­wał dopro­wa­dzić do pojed­na­nia komu­ni­stów z kom­ba­tan­tami Armii Kra­jo­wej. Sku­piona wokół niego grupa dzia­ła­czy ocie­plała więc wize­ru­nek par­ty­zan­tów. Na wszelki wypa­dek pio­senka koń­czyła się woka­lizą Klen­czona opartą na moty­wie Roz­szu­miały się wierzby pła­czące, co suge­ro­wało, że utwór mógł być napi­sany z myślą o leśnych z Armii Ludo­wej.

Cie­ka­wostką pozo­staje jed­nak fakt, że melo­dia pie­śni par­ty­zan­tów powstała w 1912 roku jako rosyj­ski marsz patrio­tyczny (Poże­gna­nie Sło­wianki). Zyskała ogromną popu­lar­ność w latach pierw­szej wojny świa­to­wej, a potem uzna­wano ją za nie­for­malny hymn oddzia­łów bia­łych Rosjan. W Pol­sce poja­wiła się z innym tek­stem, a nie­wiele bra­ko­wało, by w latach dzie­więć­dzie­sią­tych utwór stał się hym­nem nowej Rosji. Można to chyba uznać za para­doks histo­rii…

W przy­padku Bia­łego krzyża pro­ble­mem był jed­nak tytuł. Począt­kowo miał brzmieć Gdy zapło­nął nagle świat, ale potem auto­rzy zmie­nili zda­nie. W PRL-u nie można było jed­nak tak po pro­stu śpie­wać o sym­bo­lach chrze­ści­jań­skich. Ale ponie­waż cho­dziło o mogiłę par­ty­zancką, cen­zura zbyt­nio nie pro­te­sto­wała.

Czer­wone Gitary wyko­nały pio­senkę na festi­walu opol­skim w 1968 roku i utwór otrzy­mał jedną z naj­waż­niej­szych nagród: Mini­stra Kul­tury i Sztuki. To, że nagrodę komu­ni­stycz­nego mini­stra dostała pio­senka poświę­cona żoł­nie­rzom wyklę­tym, można uznać już nie za para­doks, ale wręcz za chi­chot histo­rii…

Consuelo i Mały Książę

Drugi album Czer­wo­nych Gitar – w odróż­nie­niu od dłu­go­gra­ją­cego debiutu – nie otrzy­mał oddziel­nego tytułu, a wydawca zado­wo­lił się nazwą grupy i cyfrą „dwa” na okładce. Było to raczej nie­spo­ty­kane posu­nię­cie, ale zapewne uznano, że for­ma­cja nie potrze­buje dodat­ko­wej reklamy do sprze­daży płyty. Album został nagrany w ciągu trzech dni w maju 1967 roku i sprze­dał się w jesz­cze więk­szym nakła­dzie niż debiut, gdyż nabyw­ców zna­la­zło aż 220 tysięcy egzem­pla­rzy.

Wydaw­nic­two zawie­rało trzy­na­ście utwo­rów, całość trwała łącz­nie nie­wiele ponad trzy­dzie­ści pięć minut. Domi­no­wały pio­senki Kra­jew­skiego, któ­rych było aż osiem, do tego doszły cztery kom­po­zy­cje Klen­czona i jedna Skrzyp­czyka. Cie­ka­wostką nato­miast pozo­staje fakt, że auto­rem ostat­niego tek­stu był Jerzy Kos­sela, który już nie nale­żał do zespołu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

W. Mann, Rock Mann. Czyli jak nie zosta­łem sak­so­fo­ni­stą, Kra­ków 2010, s. 36. [wróć]

Za: D. Michal­ski, Trzy­sta tysięcy gitar nam gra. Histo­ria pol­skiej muzyki roz­ryw­ko­wej. Lata 1958–1973, War­szawa 2014, s. 219. [wróć]

Roz­mowa Marka Sie­roc­kiego z Jerzym Skrzyp­czy­kiem i Arka­diu­szem Wiśniew­skim. [wróć]

Za: D. Michal­ski, op. cit., s. 234. [wróć]

Za: W. Gabis, Big-beatowy Sopot na 50-lecie kul­to­wego klubu Non Stop, Dom.troj­mia­sto.pl/Big-beatowy-Sopot-na-50-lecie-kul­to­wego-klubu-Non-Stop-n49809.html?sort=up [wróć]

Za: B. Dornow­ski, J. Kos­sela, S. Kra­jew­ski, J. Skrzyp­czyk, Czer­wone Gitary to wła­śnie my!, War­szawa 1992, s. 80. [wróć]

Za: A. Klen­czon, T. Potkaj, Ali­cja i Krzysz­tof Klen­czo­no­wie: Miłość Bibi i Niuńka, Kobieta.inte­ria.pl/gwiazdy/news-ali­cja-i-krzysz­tof-klen­czo­no­wie-milosc-bibi-i-niunka,nId,2406186 [wróć]

Roz­mowa Marka Sie­roc­kiego z Ali­cją Klen­czon. [wróć]

Za: A. Klen­czon, T. Potkaj, op. cit.[wróć]

Roz­mowa Marka Sie­roc­kiego z Jerzym… [wróć]

Za: M. Gaszyń­ski, Czer­wone gitary. Nie spo­czniemy…, War­szawa 2005, s. 83. [wróć]

Za: ibi­dem, s. 84. [wróć]

Za: ibi­dem, s. 94. [wróć]

Za: ibi­dem, s. 93. [wróć]

Za: ibi­dem, s. 102. [wróć]

Roz­mowa Marka Sie­roc­kiego z Krzysz­to­fem Dzi­kow­skim. [wróć]

J. Gło­wacki, Z głowy, Niniwa22.cba.pl/janusz_glowacki_z_glowy.htm [wróć]

Za: M. Gaszyń­ski, op. cit., s. 122. [wróć]