Śpiewanie mnie nie męczy - Krzysztof Cugowski, Marek Sierocki - ebook + audiobook

Śpiewanie mnie nie męczy ebook

Krzysztof Cugowski, Marek Sierocki

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Krzysztof Cugowski, legendarny wokalista Budki Suflera w długiej i niezwykłej rozmowie z najbardziej rozpoznawalnym dziennikarzem muzycznym w Polsce – Markiem Sierockim.

Wywiad rzeka zdradzi nieznane fakty z biografii rockmana: dzieciństwie w Lublinie, narodzinach pasji i pierwszych krokach w świecie bigbitu, a także o zainteresowaniach sportowych – boksie i kulturystyce. Wspomnienia i anegdoty dotyczące występów Budki Suflera w kraju i za granicą, opowieści o największych gwiazdach polskiej sceny muzycznej ostatniego półwiecza. A wszystko to z pierwszej ręki, bez cenzury i fałszywej skromności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 211

Oceny
4,0 (39 ocen)
14
13
9
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
rafinat

Dobrze spędzony czas

Dobrze się słucha, ale pozostawia pewien niedosyt...
00
Julia_mistrz

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa. Krótka, ale treściwa.
00

Popularność




Wprowadzenie

Krzysz­tof Cugow­ski to jedna z naj­waż­niej­szych i naj­bar­dziej cha­ry­zma­tycz­nych postaci rodzi­mego show-biz­nesu. Muzyk, kom­po­zy­tor, wybitny woka­li­sta – od pięć­dzie­się­ciu pię­ciu lat czynny zawo­dowo i arty­stycz­nie. Współ­au­tor tak istot­nych płyt w histo­rii pol­skiego rocka, jak Cień wiel­kiej góry czy Prze­chod­niem byłem mię­dzy wami. Współ­twórca prze­bo­jów, które weszły do kanonu naj­więk­szych suk­ce­sów komer­cyj­nych w histo­rii pol­skiej muzyki roz­ryw­ko­wej – Takiego tanga i Balu wszyst­kich Świę­tych.

Nasza zna­jo­mość zaczęła się wiele lat temu. Począt­kowo byłem jed­nym z licz­nych fanów Budki Suflera, po jakimś cza­sie dostę­pu­jąc zaszczytu współ­pracy z Krzysz­to­fem przy kon­cer­tach i pod­czas festi­wali muzycz­nych, by w końcu zacząć się rów­nież poja­wiać w zawsze otwar­tym i gościn­nym domu Pań­stwa Cugow­skich czy­sto pry­wat­nie.

Ta książka jest efek­tem naszych wspól­nych wie­lo­go­dzin­nych roz­mów, swo­bod­nych i szcze­rych, pod­czas któ­rych wspo­mi­na­li­śmy i wciąż na nowo odkry­wa­li­śmy naj­waż­niej­sze i naj­bar­dziej nie­zwy­kłe momenty wspa­nia­łej kariery jed­nego z naj­lep­szych woka­li­stów w histo­rii pol­skiej muzyki.

Marek Sie­rocki

Wywiad

Za Tobą pięć­dzie­siąt pięć lat fan­ta­stycz­nej kariery. Nie możemy zacząć ina­czej, jak od Two­ich naj­młod­szych lat. Jak wspo­mi­nasz dzie­ciń­stwo i kiedy zaczęła się Twoja przy­goda z muzyką?

Dzie­ciń­stwo mam sobie przy­po­mi­nać? Tak dawne czasy! Chyba żądasz ode mnie zbyt wiele.

Uwierz mi, że Twoi fani chcą wie­dzieć takie rze­czy.

Dobrze. Zresztą jeśli mam być szczery, tak się jakoś dziw­nie poro­biło, że lepiej pamię­tam dzie­ciń­stwo niż na przy­kład coś sprzed tygo­dnia.

Dora­sta­łeś w nie­ła­twych cza­sach.

Moi rodzice byli repa­trian­tami ze Wschodu. Przy­je­chali do Pol­ski w 1948 roku. Ponie­waż mieli wszyst­kie konieczne papiery repa­trianc­kie, ojciec z tymi doku­men­tami naj­pierw poje­chał na tak zwane Zie­mie Odzy­skane. W Bie­ru­to­wi­cach dostał przy­dział na dom po Niem­cach, bo tak to wtedy wyglą­dało. Miej­sce było podobno bar­dzo piękne, a willa nie­zwy­kle ele­gancka, z cio­sa­nych wiel­kich kamieni. Do dziś zresztą stoją tam te ponie­miec­kie domy, w takich sza­rych tona­cjach. W środku było pełne wypo­sa­że­nie, łącz­nie z for­te­pia­nem, który stał w holu. Ojciec dostał ten ponie­miecki przy­dział ze względu na fakt, że razem z mamą musieli zosta­wić na Wscho­dzie dom. Obej­rzał dokład­nie zaofe­ro­wane lokum, wró­cił do Lublina, gdzie chwi­lowo miesz­kali u stryja, i mówi do matki:

– Pakuj się, jedziemy.

A ona na to:

– Dokąd niby? Na zachód?! Prze­cież tam zaraz wrócą Niemcy! Co ty sobie wyobra­żasz, osza­la­łeś?! Ni­gdzie nie jedziemy!

I nie poje­chali.

Pamię­tam, że widzia­łem w naszym rodzin­nym domu te wszyst­kie doku­menty repa­tria­cyjne. I dużo zdjęć, bo ojciec przy­dzie­loną nam willę dokład­nie obfo­to­gra­fo­wał. Musiał żało­wać tej decy­zji, bo po wielu latach, a wła­ści­wie to nawet do końca swo­jego życia w przy­pły­wie zło­ści wciąż wypo­mi­nał sprawę matce, mówiąc: „Zobacz, tyle lat sie­dzisz w takiej norze. A tam…”.

Mały Krzysz­tof z mamą, Ele­onorą Cugow­ską, 1951.
Krzysz­tof z tatą, Pio­trem Cugow­skim, 1951.

Czyli Twoje losy mogły się poto­czyć zupeł­nie ina­czej?

Mało bra­ko­wało. Ale wszy­scy mogą powie­dzieć coś takiego o swoim życiu. Jedno jest pewne – gdy­by­śmy tam zostali, grał­bym we wro­cław­skich zespo­łach big­bi­to­wych.

W Bie­ru­to­wi­cach stał for­te­pian, więc pew­nie prę­dzej czy póź­niej zaczął­byś na nim brzdą­kać.

Czy ja wiem… To nie jest takie znowu oczy­wi­ste, bo z muzyką nie mia­łem jakoś spe­cjal­nie po dro­dze i tra­fi­łem do niej raczej przy­pad­kiem. Miesz­ka­li­śmy w budynku, który nazy­wano Pała­cy­kiem. Przed wojną mie­ściło się w nim miesz­ka­nie wła­ści­ciela fabryki gwoź­dzi. Po dru­giej stro­nie ulicy Łęczyń­skiej kie­dyś była gwoź­dziarnia, a po dru­giej woj­nie świa­to­wej powstała tam Lubel­ska Fabryka Wag. I warto dodać, że pocho­dzące z niej wagi były w każ­dym skle­pie w powo­jen­nej Pol­sce, dosłow­nie wszę­dzie. Pro­du­ko­wali je wła­śnie po dru­giej stro­nie ulicy, naprze­ciwko naszego domu.

W Pała­cyku miesz­kało chyba ze dwa­dzie­ścia rodzin. Moi rodzice też dostali tam pokój. Miał trzy­dzie­ści parę metrów, czyli jak na tamte czasy był ogromny. Stał w nim piec. Sracz znaj­do­wał się na podwórku – taka sła­wojka. Przed wojną dom był ska­na­li­zo­wany i pod­łą­czony do wodo­cią­gów, nato­miast po woj­nie tro­chę się nie­stety pozmie­niało i nie było nic. Bie­żą­cej wody też, tylko stud­nia na podwórku. Zresztą teraz, jak robili mi Kulisy sławy, wybra­li­śmy się z ekipą na to podwórko. Spo­tka­li­śmy parę osób, więc spy­ta­łem, czy mieszka tutaj jesz­cze ktoś pamię­ta­jący tamte dawne czasy. I usły­sza­łem: „Tak, tak. Wnuczka pani Stru­sio­wej”. Przy­szła. Taka kobitka około trzy­dziestki. Wnuczka. Patrzę na nią i myślę: To ile ja mam lat?! Wtedy sobie uświa­do­mi­łem, że czas leci nie­ubła­ga­nie.

Moi rodzice też dostali tam pokój. Miał trzy­dzie­ści parę metrów, czyli jak na tamte czasy był ogromny. Stał w nim piec. Sracz znaj­do­wał się na podwórku – taka sła­wojka.

Gdy mia­łem zacząć swoją przy­godę z edu­ka­cją, matka poszła spraw­dzić, jak wygląda szkoła, do któ­rej będę cho­dzić. To była tak zwana rejo­nówka, przy ulicy Bro­no­wic­kiej. Gdy wró­ciła, miała tak nie­tęgą minę, że do dzi­siaj nie wiem, co w tej pla­cówce zoba­czyła. Powie­działa tylko do ojca: „Wiesz, Pio­truś, jak on ma do tej szkoły cho­dzić, to może lepiej, żeby jed­nak nie cho­dził”. Takie wra­że­nie zro­biła na matce tam­tej­sza żulia. Ulica Łęczyń­ska znaj­do­wała się w oko­li­cach cukrowni i w tam­tych cza­sach razem ze Sta­rym Mia­stem miała sławę naj­gor­szych rewi­rów Lublina.

A z muzyką, jak wspo­mnia­łem, to był przy­pa­dek. Nagle się oka­zało, że córka naszej sąsiadki uczy w szkole muzycz­nej. Roz­ma­wiała któ­re­goś dnia z moją matką i zapro­po­no­wała, żeby mnie przy­pro­wa­dziła i spraw­dzą, czy się do cze­goś nadaję. Poje­cha­li­śmy razem na Kra­kow­skie Przed­mie­ście 55, coś mi tam kazali zaśpie­wać, więc zaśpie­wa­łem. Wtedy jesz­cze nie było Przy­jedź, mamo, na przy­sięgę, więc to musiał być jakiś inny kawa­łek.

Wlazł kotek na pło­tek.

Na przy­kład, Cichą wodę czy coś takiego. W każ­dym razie powie­dzieli po tym moim śpie­wa­niu, że się nadaję, no i zaczą­łem tam jeź­dzić. Ode mnie z Łęczyń­skiej na Kra­kow­skie Przed­mie­ście to była wyprawa. Nie tak jak teraz, że sie­dem minut i jesteś. Jechało się pół godziny. Auto­bus zerówka. To wyglą­dało tak, że on był wypeł­niony po brzegi, nie­mi­ło­sier­nie, ludzie stali nawet na zde­rzaku, trzy­mali się i jakoś jechali. Nikt się nie przej­mo­wał.

W taki wła­śnie spo­sób tra­fi­łem do muzyki. Nie mia­łem o niej zie­lo­nego poję­cia, żad­nych tra­dy­cji w domu.

A pierw­szy instru­ment?

Gdy posze­dłem do tej szkoły muzycz­nej, nauczy­ciele bez prze­rwy powta­rzali: „Teraz mu kup­cie pia­nino, musi grać na pia­ni­nie!”. I z pia­ni­nem jest naprawdę zabawna histo­ria. Rok 1957. Kupić wtedy pia­nino, to jak­byś teraz chciał spra­wić sobie hau­bicę albo sta­tek kosmiczny – nie­re­alna zupeł­nie sprawa. Na doda­tek moja matka nie pra­co­wała, ojciec był urzęd­ni­kiem śred­niego szcze­bla, ponie­waż w 1920 roku zgło­sił się na ochot­nika do walki z bol­sze­wi­kami, co w oczach nowej wła­dzy nie wyglą­dało dobrze, i ze wzglę­dów poli­tycz­nych mógł zapo­mnieć o jakim­kol­wiek awan­sie. A miał maturę przed­wo­jenną, moja mama zresztą też. Nie muszę doda­wać, że matura przed wojną była czymś innym niż obec­nie. Ojciec zaczął nawet stu­dio­wać eko­no­mię w War­sza­wie. Nie wychy­lał się poli­tycz­nie, ale z jego prze­szło­ścią nie miało to zna­cze­nia. Co innego, gdyby brał udział w woj­nie pol­sko-bol­sze­wic­kiej z poboru – to może by mu wyba­czyli – ale że zgło­sił się na ochot­nika w 1920 roku, żeby wal­czyć prze­ciwko wła­dzy sowiec­kiej i rewo­lu­cji? Tego mu nie wyba­czyli ni­gdy.

Na tamte czasy słabe refe­ren­cje.

Wróg ludu cał­ko­wity, stu­pro­cen­towy – i koniec. W domu było więc bar­dzo skrom­nie. Nie mogę powie­dzieć, że pano­wała bieda, ale na pewno się nie prze­le­wało. Ojciec zara­biał nie­wiele, matka wcale. I nagle trzeba kupić pia­nino… Były z tym nie­złe jaja. Zostało kupione od Wło­dzi­mie­rza Szwen­drow­skiego, wów­czas naj­lep­szego żuż­lowca w Pol­sce. To był zawod­nik, który wygry­wał z angiel­skimi mistrzami świata. Naj­więk­sza gwiazda żużla w kraju, a my od niego kupu­jemy pia­nino!

Pamię­tam to nazwi­sko, od ojca sły­sza­łem.

Wszy­scy o nim wtedy sły­szeli. Pia­nino od pana Szwen­drow­skiego poja­wiło się w naszym domu. Co cie­kawe, z panem Wło­dzi­mie­rzem spo­ty­ka­łem się przez kolejne lata, może nie­czę­sto, ale regu­lar­nie. Tak było aż do jego śmierci w 2013 roku, a prze­cież już gdy go pozna­wa­łem, był to dość wie­kowy czło­wiek. Chyba można powie­dzieć, że zami­ło­wa­nie do żużla poja­wiło się w moim życiu wraz z tym pia­ni­nem. Cho­dzi­li­śmy z ojcem na mecze, zwłasz­cza że sta­dion był nie­da­leko naszego domu. Tak się zaczęły moje związki z żuż­lem i z muzyką.

Ośmio­letni Krzysz­tof przy pia­ni­nie zaku­pio­nym od wybit­nego pol­skiego żuż­lowca, Wło­dzi­mie­rza Szwen­drow­skiego, Lublin, 1958.

Jak Ci szła nauka?

Nie mia­łem talentu ani weny do ćwi­czeń. Każdy instru­ment, nie­ważne czy to będzie for­te­pian czy coś innego – no może z wyjąt­kiem skrzy­piec, bo z nimi to już jest praw­dziwe sza­leń­stwo – bar­dzo wiele wymaga od adepta muzyki. Trzeba ćwi­czyć. Ja nato­miast gra­łem, bo tak wyszło, że zna­la­złem się w szkole muzycz­nej, a skoro tak, trzeba było grać i tyle. Robi­łem to bez miło­ści. Skoń­czy­łem pod­sta­wówkę, posze­dłem do liceum. Tam dosta­łem jesz­cze dodat­kowy instru­ment, klar­net. Gra­łem na klar­ne­cie pół­tora roku.

Można się zasta­na­wiać, skąd nagle ten klar­net. Z braku laku. Mnie od początku strasz­nie podo­bał się sak­so­fon. W szkole muzycz­nej cza­sów komu­ni­stycz­nych nie można było sobie jed­nak wybrać sak­so­fonu, bo był wyna­laz­kiem dia­bła, wymy­słem impe­ria­li­stów – to był jaz­zowy instru­ment. A jazz był ame­ry­kań­ski i miał zły wpływ na pol­ską mło­dzież, więc gdzie tam w komu­ni­stycz­nej szkole sak­so­fon! Klar­net wyda­wał mi się jed­nak tro­chę podobny, bo choćby w kwe­stii pal­co­wa­nia jest rze­czy­wi­ście zbli­żony. Pomy­śla­łem więc, że gdy nauczę się grać na klar­ne­cie, to do sak­so­fonu będę miał już bli­sko.

Wra­ca­jąc jed­nak do ćwi­czeń, to dzi­siaj mogę się już przy­znać naprawdę do wszyst­kiego, bo na wielu spra­wach mi nie zależy. I oto moje wyzna­nie: całe życie byłem nie­wy­obra­żal­nym leniem, a praca przy­cho­dziła mi z ogrom­nym tru­dem.

Aby coś osią­gnąć w muzyce, trzeba mieć talent, ale też ciężko pra­co­wać.

To fakt, a u mnie ta praca szła z wiel­kimi opo­rami. Pamię­tam, że dwa razy do roku był egza­min z instru­mentu – na pół­ro­cze i na koniec. I jakoś się tak skła­dało, że mi zawsze szło nie­źle. Naj­le­piej grało mi się fugi Bacha, bo pan Jan Seba­stian nie miał tech­nicz­nych kom­po­zy­cji.

W szkole muzycz­nej cza­sów komu­ni­stycz­nych nie można było sobie jed­nak wybrać sak­so­fonu, bo był wyna­laz­kiem dia­bła, wymy­słem impe­ria­li­stów – to był jaz­zowy instru­ment.

To było w miarę łatwe?

Nie było znowu takie łatwe, bo trzeba było jed­nak zgrab­nie i spraw­nie zagrać, ale przy­naj­mniej nie­sa­mo­wita tech­nika nie była do tego nie­zbędna. Na każ­dym egza­mi­nie trzeba było grać tak zwany utwór dodat­kowy, na który ja zawsze wybie­ra­łem sobie tego Bacha, ale ponadto trzeba też było odbęb­nić rze­czy obo­wiąz­kowe, takie typowo tech­niczne, na przy­kład etiudy. Aby je dobrze grać, nale­żało te gamy i pasaże rżnąć w kółko od rana do wie­czora. A ponie­waż ja – jak już wspo­mnia­łem – ćwi­czyć nie lubi­łem, to gdy te gamy i pasaże, a już w szcze­gól­no­ści etiudę zje­ba­łem do imentu, to zawsze jakoś tym Bachem dla odmiany nad­ro­bi­łem na tyle, żeby w efek­cie tę trój­czynę dostać. I tak to jakoś szło. Jeśli coś przy­cho­dziło mi łatwo albo jakimś prze­dziw­nym zbie­giem oko­licz­no­ści po pro­stu natu­ral­nie potra­fi­łem, było bar­dzo ład­nie i przy­jem­nie, ale gdy do cze­goś trzeba było mocno przy­siąść, aby się wykuć na bla­chę, wtedy szło słabo. Przez leni­stwo. To miało nie­stety swoje fatalne strony, ponie­waż jeden z takich moich pro­ble­mów – a nawet zasta­na­wiam się, czy w jakimś sen­sie nie jest to mój naj­więk­szy kom­pleks, bo chyba w pew­nym sen­sie tak – to fakt, że ni­gdy porząd­nie nie nauczy­łem się angiel­skiego.

Żału­jesz?

Bar­dzo. Gdy patrzę wstecz, to jest jedyna rzecz, któ­rej naprawdę żałuję. Wię­cej nawet, gdy tylko sobie tę sprawę przy­po­mnę i po raz kolejny uświa­do­mię, natych­miast jestem wku­rzony, bo to po pro­stu trzeba było zro­bić.

W tam­tych cza­sach w Pol­sce nie­wiele osób mówiło dobrze po angiel­sku.

Tak nawia­sem mówiąc, z tym angiel­skim to prze­dziwna sprawa. Komu­ni­ści mieli zde­cy­do­waną awer­sję do dłu­gich wło­sów, ale przede wszyst­kim do języka Szek­spira. W latach pięć­dzie­sią­tych i sześć­dzie­sią­tych w radiu można było usły­szeć muzykę wło­ską, fran­cu­ską, nie­miecką, nie wspo­mi­na­jąc o kra­jach zaprzy­jaź­nio­nych oczy­wi­ście, ale angiel­skiej nie było wcale – zero! A jed­nak można się było tego języka nauczyć. Mia­łem kolegę, który póź­niej został wybit­nym angli­stą – naukow­cem, pro­fe­so­rem. Czyli mimo nie­sprzy­ja­ją­cych oko­licz­no­ści można się było tego angiel­skiego nauczyć, ale moje wro­dzone leni­stwo zadzia­łało także w tym przy­padku. Wtedy nie zda­wa­łem sobie sprawy, że zna­jo­mość języka może być nie­zbędna, nie mia­łem poję­cia, do czego mogłaby mi się przy­dać. Myśla­łem sobie: Na co mi ten angiel­ski? Zostanę z nim potem, jak w tej aneg­do­cie Himils­ba­cha. Odpusz­czę sobie. Potem się oka­zało, że to był błąd – poważny i mający duże kon­se­kwen­cje. Tego żałuję naj­bar­dziej. A ponadto jesz­cze jed­nej sprawy, która też dość czę­sto nie daje mi spo­koju: że wtedy, pod koniec lat sie­dem­dzie­sią­tych nie wyje­cha­łem z kraju i nie spró­bo­wa­łem zro­bić cze­goś za gra­nicą. Jaki byłby tego efekt? Może żaden, ale…

Tego nie wiemy.

No wła­śnie, nie wiemy i już się nie dowiemy. W każ­dym razie to są dwie sprawy, któ­rych rze­czy­wi­ście żałuję, że nie spró­bo­wa­łem. Gdy­bym pod­jął wyzwa­nie i nic by z tego nie wyszło, mógł­bym sobie przy­naj­mniej powie­dzieć, że zro­bi­łem dużo, a może nawet wszystko, żeby się prze­ko­nać. I miał­bym czy­ste sumie­nie.

Zawsze mógł­byś po paru latach wró­cić.

Cho­ciażby. W każ­dym razie nie rzu­ci­łem się wtedy na głę­boką wodę, a gdy mogli­śmy już swo­bod­nie wyjeż­dżać z Pol­ski, mia­łem czter­dzie­ści lat.

No tak, czyli na wyjazd tro­chę za późno.

Pamię­tam, jak wyśmie­nity kla­wi­szo­wiec i muzyk sesyjny, Greg Phil­lin­ga­nes, który był pro­du­cen­tem naszych dwóch pio­se­nek, kiedy poje­cha­li­śmy do Sta­nów Zjed­no­czo­nych, sie­dząc naprze­ciwko mnie w stu­diu w Santa Monica, spy­tał:

– Chris, dla­czego ty nie przy­je­cha­łeś tutaj dwa­dzie­ścia pięć lat temu?

Był moim fanem. Kom­bi­no­wał, żeby mi z kimś zor­ga­ni­zo­wać duet wokalny. Padł nawet pomysł, abym zaśpie­wał z Bob­bym Kim­bal­lem z Toto, ale Greg tak sie­dzi i mówi:

– Nie, nie… Kim­ball jest na cie­bie za cienki.

To ja na to:

– A może David Clay­ton-Tho­mas z Blood, Sweat & Tears?

I byli­śmy naprawdę o krok od tego.

Był moim fanem. Kom­bi­no­wał, żeby mi z kimś zor­ga­ni­zo­wać duet wokalny. Padł nawet pomysł, abym zaśpie­wał z Bob­bym Kim­bal­lem z Toto.

Rany, Wasze dwa głosy razem…

To mogło być coś nie­sa­mo­wi­tego. Na sto pro­cent. Greg powie­dział:

– Jeśli David jest na miej­scu, to przyj­dzie. Dzwo­nię do niego!

Oka­zało się jed­nak, że trzy dni wcze­śniej Clay­ton-Tho­mas gdzieś wyje­chał. Poja­wił się nato­miast Bobby Colomby, per­ku­si­sta i pro­du­cent Blood, Sweat & Tears, bo mając pol­skie korze­nie, chciał przyjść zoba­czyć i posłu­chać swo­ich roda­ków.

Nagra­nia w Sta­nach dały mi pełną świa­do­mość tego, jak wielka prze­paść men­talna dzieli tam­ten świat od naszego. To nie jest hasło na wyrost – men­talna prze­paść! W naszym graj­dole, na tej auten­tycz­nej pro­win­cji świata, jaką jest Pol­ska, wyobra­że­nie o swo­ich moż­li­wo­ściach jest szo­ku­jące i zupeł­nie ode­rwane od rze­czy­wi­sto­ści. Zero pokory! Każdy zadziera nosa i nic sobie nie da powie­dzieć. Tym­cza­sem tam gwiazdy świa­to­wego for­matu uważ­nie słu­chały wszyst­kiego, co mówił do nich koleś w stu­diu. Wtedy zoba­czy­łem, na czym naprawdę polega funk­cja pro­du­centa muzycz­nego, a Greg Phil­lin­ga­nes był takim z praw­dzi­wego zda­rze­nia. Współ­pra­co­wał cho­ciażby z Lio­ne­lem Richiem przy jego naj­lep­szych pły­tach, był też kla­wi­szow­cem Micha­ela Jack­sona. Gdy przy­cho­dzili do jego stu­dia Steve Luka­ther z Toto czy genialny basi­sta Mar­cus Mil­ler, to pytali otwar­tym tek­stem, co mają dokład­nie robić, jak grać. A on im mówił: „Słu­chaj, w tym miej­scu zro­bisz tak i tak”. A tamci, wielcy i słynni muzycy sie­dzieli, pota­ki­wali gło­wami i nie dys­ku­to­wali. Żaden nie wypa­lił: „Co ty mi tu pier­do­lisz?! Chyba ja wiem lepiej, nie!”.

Żad­nych takich. Pro­du­cent był jak bóg. Gdyby powie­dział muzy­kowi, że ma w tym momen­cie sta­nąć na rękach i posta­rać się jaj­cami trą­cać struny gitary, to tam­ten na pewno by spró­bo­wał. Począt­kowo nie byłem w sta­nie tego zro­zu­mieć. No bo jak to tak?! Przy­cho­dzi gwiazda, a on jej mówi, jak ma się zacho­wy­wać i co robić, na doda­tek w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach?! Wtedy dopiero zoba­czy­łem, o co w tym biz­ne­sie tak naprawdę cho­dzi, a przede wszyst­kim zro­zu­mia­łem, dla­czego w Sta­nach branża radzi sobie dobrze, a u nas tak słabo.

My chyba nie potra­fimy słu­chać innych.

Nie. Po pierw­sze – nie! Po dru­gie – jeste­śmy nie­sa­mo­wi­cie zadu­fani w sobie, wręcz do jakie­goś sza­leń­stwa. Tyle że powód tego jest mi zupeł­nie nie­znany.

Może to stąd, że jeste­śmy „Chry­stu­sem naro­dów”?

Tak, jasne. Na przy­kład Anglicy – wia­domo, mocar­stwo, kolo­nia­li­ści na całego. W ich przy­padku można zro­zu­mieć, że mają nosy zadarte, a łby dum­nie pod­nie­sione, ale u nas… zawsze psy dupami szcze­kały.

Poza Grun­wal­dem i powsta­niem wiel­ko­pol­skim wszystko prze­gra­li­śmy.

To po pierw­sze. Ostat­nie dwie­ście pięć­dzie­siąt czy pra­wie trzy­sta lat naszej histo­rii to same porażki. Na tym tle wojna 1920 roku czy powsta­nie wiel­ko­pol­skie to rze­czy­wi­ście feno­meny w histo­rii naszego kraju.

Bo wtedy się słu­chali jed­nego faceta, a ten facet miał prze­bły­ski geniu­szu.

Pamię­tajmy, że to się działo po pra­wie stu trzy­dzie­stu latach zabo­rów. Wtedy wszyst­kie te indy­wi­du­alne sza­leń­stwa, które na co dzień nie pozwa­lają nam się doga­dać, scho­wano do kie­szeni. Ale tylko na chwilę, nie­stety. Już po trzech latach było po her­ba­cie. Znowu chwy­cili się za łby i każdy lazł w swoją stronę. Wszy­scy! Pięć­set par­tii było. I tak jest do tej pory. Prze­cież u nas wszy­scy chcą być sze­fami, ale robić to już nie ma komu. Nikt nie chce być pra­cow­ni­kiem. Wszy­scy chcą być dyrek­to­rami, pre­zy­den­tami, kró­lami. Wszy­scy!

Wróćmy do cza­sów szkoły śred­niej i Two­jej muzycz­nej drogi. Romu­ald Lipko – Romka pozna­łeś w szkole śred­niej?

Nie. Pozna­li­śmy się już w pierw­szej kla­sie szkoły pod­sta­wo­wej. Uczy­li­śmy się razem przez całą pod­sta­wówkę i kawa­łek liceum, po czym w dzie­wią­tej kla­sie naj­pierw ja prze­nio­słem się do liceum ogól­no­kształ­cą­cego, a rok póź­niej zro­bił to rów­nież Romek. Byli­śmy w tym samym ogól­niaku, tyle że w róż­nych kla­sach.

Czy to prawda, że wyrzu­cił go ojciec Krze­si­mira Dęb­skiego, Wasz dyrek­tor?

Mię­dzy innymi tak. Zga­dza się.

Kiedy zaczą­łeś swoje pierw­sze próby z muzyką big­bi­tową, roc­kową?

Mniej wię­cej po roku mojej przy­gody ze szkołą muzyczną przy­sze­dłem do matki i zaczą­łem się żalić: „Mamo, sprze­dajmy to pia­nino, ja już nie mogę na nie patrzeć”. Byłem tak znie­sma­czony tym, że wciąż zmu­szali mnie do ćwi­czeń, że chcia­łem się od tego odciąć. Cał­ko­wi­cie i na amen. Efekt tej szkółki był taki, że przez cztery lata ogól­niaka nie mia­łem nic wspól­nego z muzyką. Zero! Ow­szem, jako główny dekla­ma­tor nie­szczę­snych wier­szy patrio­tycz­nych na aka­de­miach recy­to­wa­łem te wszyst­kie Jeżeli nie lękasz się pie­śni i tak dalej, nato­miast z muzyką nic, trzy­ma­łem się od niej jak naj­da­lej. Zmie­niło się to po matu­rze, a kon­kret­nie w momen­cie, gdy nie dosta­łem się na stu­dia. Mia­łem zna­jo­mego, który repe­ro­wał sprzęt gra­jący – magne­to­fony, gra­mo­fony i tak dalej. Jasio Wilk, kolega w moim wieku. Kie­dyś przy­nio­słem mu do naprawy magne­to­fon. I wtedy spo­tka­łem u niego dwóch takich jego­mo­ści, któ­rzy przy­tar­gali mu gitarę elek­tryczną i spy­tali, czy by im nie zro­bił do niej przy­stawki. To była – potem się oka­zało – gitara Samba, czyli instru­ment pol­ski ze sklepu uspo­łecz­nio­nego. Cechą bar­dzo cha­rak­te­ry­styczną gitary Samba było to, że nie nada­wała się abso­lut­nie do niczego. Gryf się odkształ­cał, nie dało się jej nastroić, bo w środku nie było tego pręta do napi­na­nia i usztyw­nia­nia kon­struk­cji – no, dra­mat. Elek­trycz­nie była na pozio­mie dzie­więt­na­stego wieku. Przy­po­mi­nała gitarę tylko kształ­tem, ale tak naprawdę pod każ­dym wzglę­dem naj­bar­dziej nada­wała się na pod­pałkę do pieca. Co zro­bić, skoro Krzy­sio Brozi, który oka­zał się być jed­nym ze wspo­mnia­nych jego­mo­ści, po pro­stu nie miał nic innego. Ale Polak potrafi! Był taki lek do ssa­nia na gar­dło, nazy­wał się Akron. I ktoś zauwa­żył, że pudełko po tym leku ma wymiary, które ide­al­nie pasują na przy­stawkę do gitary.

Pla­sti­kowe pudełko, pamię­tam. Takie ciem­no­żółte, poma­rań­czowe.

Takie brud­no­żółte. W tych pudeł­kach po Akro­nie Jasio Wilk wier­cił sześć dziur na przy­staw­kowe magne­siki, a następ­nie nawi­jał elek­tro­ma­gnesy, wszystko to oczy­wi­ście robiąc wła­sno­ręcz­nie. Efekt? Jego cha­łup­ni­cze pro­dukty były sto razy lep­sze od tych ze sklepu! Tam­tego dnia, gdy Krzy­siu przy­niósł tę Sambę, był z Janu­szem Pędzi­szem, który grał na basie. I zaczęli się nam żalić: „Gramy sobie tro­chę w domu, ale mamy straszne kło­poty, bo sąsie­dzi walą w ściany i się wście­kają, że podobno jest za gło­śno”. Jak się mia­łem wkrótce prze­ko­nać, dys­po­no­wali wtedy sprzę­tem, który był dosłow­nie śmieszny, ale należy pamię­tać, że w tam­tych cza­sach niczego innego po pro­stu nie było. Dla sąsia­dów zresztą oka­zał się jed­nak wystar­cza­jący, by bez prze­rwy wsz­czy­nali awan­tury, że jest za gło­śno i w ogóle wszystko nie tak. Wysłu­cha­łem ich, po czym zapro­po­no­wa­łem: „Słu­chaj­cie, przyjdź­cie do mnie. U mnie sąsie­dzi zostali spa­cy­fi­ko­wani już dawno, bo po pierw­sze, gram od lat, a po dru­gie, wypra­wia­łem już takie bre­we­rie, że prze­stali zwra­cać na cokol­wiek uwagę”. Zaczęli więc do mnie przy­cho­dzić, a ja mia­łem oka­zję zoba­czyć ten osła­wiony sprzęt. Oka­zało się, że mają taką nie­wielką kolu­mienkę w kształ­cie tru­mienki – naprawdę wyglą­dała jak mała trumna – z dwoma elip­tycz­nymi gło­śni­kami o mocy pię­ciu watów. Nie mam poję­cia, skąd to wytrza­snęli.

Był taki lek do ssa­nia na gar­dło, nazy­wał się Akron. I ktoś zauwa­żył, że pudełko po tym leku ma wymiary, które ide­al­nie pasują na przy­stawkę do gitary.

Zapewne wycią­gnęli z jakie­goś sta­rego radia – tak się wtedy robiło.

Bar­dzo praw­do­po­dobne. Przede wszyst­kim jed­nak Krzy­sio i Janusz byli posia­da­czami wzmac­nia­cza Luna, który mógł mieć moc jakichś całych pięt­na­stu watów! I to wła­śnie było owe mon­strum, które tak dawało w kość sąsia­dom. Istna kome­dia.

Dzi­siaj byle jaki wzmac­niacz ma pięć­dzie­siąt watów.

Nie da się porów­nać tam­tych cza­sów z tym, co mamy teraz. Jest to po pro­stu nie­moż­liwe, a co wię­cej, bez­sen­sowne.

W tam­tych sta­rych sprzę­tach było dużo środ­ko­wych czę­sto­tli­wo­ści i one spra­wiały wra­że­nie, że całość gra gło­śno.

Tak się wyda­wało, ale to coś ni­gdy nie grało gło­śno, bo nie mogło! Cud, że w ogóle grało. Jasio Wilk wpadł na pomysł, żeby do tej gitary pod­łą­czyć magne­to­fon Tonette, nazy­wany Tonet­tką. Wykom­bi­no­wał, że trzeba wetknąć kabel gitary w wej­ście mikro­fo­nowe, prze­ste­ro­wać i połą­czyć Tonet­tkę z tą ich Luną, a wtedy magne­to­fon zadziała jak efekt fuzz. Char­czało to obrzy­dli­wie, ale jakie piękne było jed­no­cze­śnie! W dru­gie wej­ście Janusz wpi­nał swoją basową Jolanę.

Cze­ski instru­ment. Pro­szę pana, to już wyż­sza klasa!

W porów­na­niu z tą Sambą to Stra­di­va­rius…

To był dobry instru­ment, wbrew pozo­rom. Naprawdę.

Trzeba otwar­cie przy­znać, że do takich ama­tor­skich przed­się­wzięć był bar­dzo dobry. Na tym chłopcy wtedy grali – na Sam­bie i Jola­nie. Przy­szedł w końcu moment, że wypa­dało coś zaśpie­wać. Oni nie chcieli, więc z koniecz­no­ści padło na mnie. Rodzice mi kupili magne­to­fon Sony, chyba w 1969 roku, bodajże w komi­sie na Nowym Świe­cie. Był na takie małe szpulki. Ewi­dentny przy­kład japoń­skiej tan­dety z tam­tego czasu, bo ten magne­to­fonik zro­biono tylko i wyłącz­nie z pla­stiku. Wszystko w nim było pla­sti­kowe – kółka, zębatki, każdy ele­ment. Był to szajs, choć nazy­wał się Sony. Nagry­wa­li­śmy w ten spo­sób, że wie­sza­li­śmy mikro­fon od mojego magne­to­fonu na żyran­dolu, po czym oni grali na tej tru­mience i na wspo­mnia­nej Lunie, a ja tam coś mam­ro­ta­łem, zbli­ża­jąc się, to znowu odda­la­jąc od mikro­fonu i pró­bu­jąc tym samym mik­so­wać wokal z muzyką. Tak to się zaczęło.

Jakiej muzyki wtedy słu­cha­łeś?

Dostęp do nagrań i płyt mia­łem dość dobry i nawet regu­larny. Słu­cha­łem Hen­drixa, Cre­amów, Free, Black Sab­bath. Tego typu rze­czy. A czego mia­łem słu­chać?

Beatle­sów, Sto­ne­sów?

Ow­szem, chło­pa­ków też słu­cha­łem, ale nie mia­łem świra na ich punk­cie.

Czyli od początku pocią­gały Cię moc­niej­sze, roc­kowe brzmie­nia?

Oj, tak. Gdy patrzę z per­spek­tywy czasu na to wszystko, mogę powie­dzieć, że byłem dość wyma­ga­ją­cym słu­cha­czem, a jak na tamte warunki, także zbie­ra­czem płyt. Cho­dzi­łem też na kon­certy. Pod koniec 1965 roku albo już w 1966 byłem na kon­cer­cie Artwo­ods w war­szaw­skiej Hali Gwar­dii. Tam na kla­wi­szach grał Jon Lord, który póź­niej wystę­po­wał w Deep Pur­ple, a na bęb­nach Keef Har­tley. Wtedy pierw­szy raz w życiu usły­sza­łem na żywo zespół gra­jący rhy­thm and blu­esa. A dodam tylko, że miało to miej­sce w pol­skim kon­tek­ście muzycz­nym Czer­wo­nych Gitar czy Czer­wono-Czar­nych.

Zupeł­nie ina­czej brzmiało?

To było po pro­stu nie­sa­mo­wite! Dozna­łem wtedy auten­tycz­nego szoku men­tal­nego. Pol­ska muzyka roz­ryw­kowa w tam­tych cza­sach nie miała nic wspól­nego z roc­kiem. Były wyjątki, na przy­kład Cze­sław Nie­men z Akwa­re­lami czy Pola­nie, ale oni pozo­sta­wali pod wpły­wem The Ani­mals. Byłem zresztą na kon­cer­cie w Sali Kon­gre­so­wej, chyba w 1965 roku, gdy Pola­nie grali sup­port przed Ani­mal­sami. Dopiero wyjazd Bre­ako­utów do Holan­dii i to, co zaczęli robić po powro­cie, spra­wiło, że w Pol­sce naresz­cie zaist­niał pierw­szy zespół roc­kowy z praw­dzi­wego zda­rze­nia. Wcze­śniej oni też grali rze­czy typu Słu­chaj Anno, czyli takie sra­nie po ścia­nie. Po wyjeź­dzie holen­der­skim Tadziowi Nale­pie wszystko się jed­nak odkrę­ciło i poszedł we wła­ści­wym kie­runku. A dla mnie ten kon­cert Artwo­od­sów to był praw­dziwy szok.

Wtedy pierw­szy raz w życiu usły­sza­łem na żywo zespół gra­jący rhy­thm and blu­esa. A dodam tylko, że miało to miej­sce w pol­skim kon­tek­ście muzycz­nym Czer­wo­nych Gitar czy Czer­wono-Czar­nych.

Obja­wie­nie?

Coś w tym stylu. Gdy wysze­dłem po kon­cer­cie z hali, pomy­śla­łem: Ja pier­dolę, to tak wygląda muzyka?! Potem poczu­łem coś podob­nego na Ani­mal­sach. Na Sto­ne­sach też byłem w 1967, ale na tym pierw­szym kon­cer­cie.

Bo były dwa.

No tak, i ja byłem na pierw­szym. Mało tego – oka­zało się wtedy, że kupi­li­śmy fał­szywe bilety. Już w tam­tych cza­sach mie­li­śmy w Pol­sce fachow­ców.

Od pod­ra­bia­nia?

Tak, oczy­wi­ście. Rano przy­je­cha­li­śmy z kolegą. Wie­dzie­li­śmy, że jeśli mamy coś zała­twić, to trzeba pró­bo­wać wcze­śnie. Przed Kon­gre­sową już oczy­wi­ście stały jakieś grupki i ktoś zapro­po­no­wał nam wej­ściówki. Kupi­li­śmy trzy bilety, bo jesz­cze jeden kolega, sporo od nas star­szy, miał doje­chać po pracy. Kupi­li­śmy więc trzy bilety po trzy­sta zło­tych.

To był wtedy mają­tek!

Nomi­nal­nie kosz­to­wały dzie­więć­dzie­siąt sie­dem zło­tych za sztukę, a my je kupi­li­śmy w cenie trzy­stu zło­tych za jeden, ale i tak byli­śmy szczę­śliwi. Ważne jed­nak, co było dalej, bo wynik­nęły z tego nie­złe jaja. Cze­ka­li­śmy na Marka, który miał doje­chać po pracy. Pamię­tajmy, że wtedy nie było tele­fo­nów. A nawet gdyby były, to jak i skąd mie­li­by­śmy niby zadzwo­nić do Lublina? Wtedy się zama­wiało roz­mowy mię­dzy­mia­stowe, nie to co teraz. Punk­tem zbiórki miał być Foto­pla­sti­kon War­szaw­ski w kamie­nicy Hose­rów w Ale­jach Jero­zo­lim­skich. Szara brama, na niej coś naba­zgrane kredą – tak wyglą­dało wtedy wej­ście do Foto­pla­sti­konu. Ten gość, na któ­rego cze­ka­li­śmy, czyli Marek, jesz­cze dodat­kowo han­dlo­wał pły­tami. Wie­dział, że zdo­bę­dziemy dla niego bilet, i miał dotrzeć na miej­sce o sie­demnastej. Nie wiem, co się stało, ale z jakie­goś powodu nie doje­chał. Pocze­ka­li­śmy na niego jesz­cze tro­chę, po czym ruszy­li­śmy w kie­runku Kon­gre­so­wej. Na miej­scu był już praw­dziwy tłum, więc bez naj­mniej­szych pro­ble­mów odsprze­da­li­śmy bilet Marka. I to za tysiąc zło­tych! Potrójne prze­bi­cie, bo to było chwilę przed kon­cer­tem. Baba cho­dziła, pyta­jąc wszyst­kich o bilet. W pew­nym momen­cie mówi do syna:

– Wybie­raj: albo jeansy w Rem­ber­to­wie, które kosz­tują dzie­więć­set zło­tych, albo bilet na Sto­ne­sów?

A on na to bez waha­nia:

– Bilet na Sto­ne­sów!

Sprze­da­li­śmy jej ten pod­ro­biony, jak się oka­zało.

Czyli zwró­ciły się Wam koszty.

Tak, wej­ście wyszło za darmo, ale trzeba też uczci­wie przy­znać, że kolega, z któ­rym byłem, miał wielki talent do tar­go­wa­nia. Ważne jed­nak, co było dalej. Wej­ście wyglą­dało tak, że jesz­cze przed scho­dami, na dole, stał pierw­szy kor­don mili­cji, zaraz za scho­dami drugi i dopiero w samym wej­ściu bile­te­rzy. Prze­szli­śmy. Bile­ter nas wpu­ścił, ale przy roz­wi­dle­niu do poszcze­gól­nych sek­to­rów była kolejna kon­trola bile­tów i tym razem babeczka, która wzięła bilety, dobrze się im przy­pa­trzyła, a potem spoj­rzała na nas. Mie­li­śmy po sie­dem­na­ście lat, takie gnoje.

– Pano­wie, te bilety są fał­szywe.

Zamar­li­śmy. Ona jed­nak, gdy zoba­czyła nasze miny, powie­działa tak:

– Dobrze, wcho­dzi­cie. Tylko musi­cie uwa­żać i pamię­taj­cie, że gdy przyjdą ludzie na te miej­sca, to bez awan­tur macie ustą­pić i tyle.

I tak się stało. Ci z ory­gi­nal­nymi bile­tami przy­szli na swoje miej­sca, więc my wtedy sta­nę­li­śmy sobie z boku. Przy pięt­na­stym rzę­dzie są takie ściany z oknami i tam wła­śnie sta­li­śmy przez cały kon­cert.

Cie­kawe, bo ja tam sta­łem na Waszym kon­cer­cie przed Rorym Gal­la­ghe­rem.

Czyli we wrze­śniu 1976 roku.

Tak. Bile­tów nie można już było kupić, ale mój sąsiad, star­szy ode mnie bli­sko o pięć lat – ja wtedy dla odmiany mia­łem sie­dem­na­ście – odpra­co­wy­wał woj­sko jako stra­żak w Sali Kon­gre­so­wej i wpro­wa­dził mnie wraz z kum­plem jakimś tyl­nym wej­ściem. Dali­ście mi wtedy auto­grafy. Ten zna­jomy zapro­wa­dził mnie przed gar­de­robę. Mia­łem ze sobą Wasz pierw­szy album, który ni­gdy nie był grany. Wtedy sprze­da­wali po dwie płyty. Kupi­łem dwie, jedną odło­ży­łem na półkę i tak sobie wtedy pomy­śla­łem: Pocze­kam do momentu, aż będę mieć lep­szy gra­mo­fon. Potem, gdy mia­łem już Fono­ma­stera, na­dal oszczę­dza­łem tę drugą płytę, myśląc: Nie, jesz­cze będę słu­chał tej sta­rej.

Po wielu, wielu latach przy­je­cha­li­ście do War­szawy na jakiś kon­cert i Romek mnie odwie­dził. W trak­cie roz­mowy zada­łem mu pyta­nie:

– Słu­chaj, czy ty masz swój pierw­szy album winy­lowy?

– Nie.

– To teraz uwa­żaj, ja mam dwa. Jeden ni­gdy nie­grany. Co wię­cej, nawet z waszymi auto­gra­fami!

Były tam auto­grafy: Twój, Tomka, Andrzeja i Romka. Dałem mu tę płytę i zoba­czy­łem, że w jego oczach poja­wiły się łzy wzru­sze­nia.

Ja też nie mia­łem naszej pierw­szej płyty i cie­kawą histo­rią jest to, w jaki spo­sób wsze­dłem w jej posia­da­nie.

Jesz­cze mam jedną w razie czego. Tro­chę trzesz­czy, bo była grana na Ste­reo Hicie, czyli Fonice WG-402, z kry­sta­liczną wkładką.

Już ją mam, na szczę­ście. Od Arka­diu­sza Super­czyń­skiego, który był potem komen­dan­tem miej­skim w War­sza­wie. Miał Cień wiel­kiej góry i też była nie­grana. Pamię­tam, że zaga­da­łem do niego mniej wię­cej tak: „Arku, po co ci ta płyta? Dam ci za nią Ple­ase, ple­ase me Beatle­sów, w porządku?”. Zgo­dził się i doszło do wymiany.

Opo­wie­dzia­łeś już, jak wyglą­dały pierw­sze próby i o zabaw­nych przy­go­dach ze śmiesz­nym sprzę­tem. A jak doszło do powsta­nia Budki Suflera?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki